Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Carmen - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Carmen - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 194 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Za­wsze po­dej­rze­wa­łem geo­gra­fów,że sami nie wie­dzą,co plo­tą,miesz­cząc pole bi­twy pod

Mun­da w oko­li­cy Ba­stu­li Po­eni,w po­bli­żu no­wo­cze­snej Mon­da,o ja­kie dwie mile na pół­noc od Mar­bel­la.We­dle mo­ich wła­snych wnio­sków z tek­stu ano­ni­mo­we­go au­to­ra "Bel­lum Hi­spa­nien­se ",oraz kil­ku wska­zó­wek,ze­bra­nych w do­sko­na­łej bi­blio­te­ce księ­cia d'Ossu­na,są­dzi­łem,że to ra­czej w oko­li­cy Mon­til­la trze­ba szu­kać pa­mięt­ne­go miej­sca,gdzie po raz ostat­ni Ce­zar za­grał w cet­no i li­cho prze­ciw obroń­com re­pu­bli­ki.Zna­la­zł­szy się w An­da­lu­zji z po­cząt­kiem je­sie­ni 1830 r.,pod­ją­łem dość da­le­ką wy­ciecz­kę,aby roz­ja­śnić ostat­nie wąt­pli­wo­ści.Me­mo­riał,któ­ry ogło­szę nie­ba­wem,nie zo­sta­wi już,mam na­dzie­ję,żad­nej nie­pew­no­ści w umy­śle rze­tel­nych ar­che­olo­gów.W ocze­ki­wa­niu,aż moja pra­ca roz­wią­że wresz­cie pro­blem geo­gra­ficz­ny,trzy­ma­ją­cy w za­wie­sze­niu całą na­uko­wą Eu­ro­pę,opo­wiem wam małą po­wiast­kę;nie prze­są­dza ona zresz­tą w ni­czym zaj­mu­ją­cej kwe­stii po­ło­że­nia Mon­dy.

Na­ją­łem w Kor­do­wie prze­wod­ni­ka i dwa ko­nie i pu­ści­łem się w dro­gę z ,Ko­men­ta­rza­mi "

Ce­za­ra i pa­ro­ma ko­szu­la­mi za cały pa­ku­nek.Pew­ne­go dnia,błą­dząc w do­li­nie Ka­sze­na,wy­czer­pa­ny zmę­cze­niem,umie­ra­jąc z pra­gnie­nia,spa­lo­ny słoń­cem z oło­wiu,sła­łem z ca­łe­go ser­ca do dia­ska Ce­za­ra i sy­nów Pom­pe­ju­sza,kie­dy spo­strze­głem,dość da­le­ko od mo­jej ścież­ki,zie­lo­ną po­lan­kę za­ro­słą si­to­wiem i trzci­na­mi.Zwia­sto­wa­ło to bli­skość źró­dła.W isto­cie, sko­rom się zbli­żył,spo­strze­głem,że mnie­ma­ny traw­nik to było ba­jo­ro,do któ­re­go wpa­dał stru­myk,wy­pły­wa­ją­cy,jak się zda­wa­ło,z cia­snej gar­dzie­li mię­dzy dwo­ma ska­ła­mi.Wy­wnio­sko­wa­łem stąd,iż idąc pod prąd stru­mie­nia,znaj­dę wodę chłod­niej­szą,mniej żab i pi­ja­wek i może nie­co cie­nia.Przy wej­ściu do skal­nej gar­dzie­li koń mój za­rżał,na co inny koń,nie­wi­docz­ny,od­po­wie­dział na­tych­miast.Le­d­wie usze­dłem ja­kieś sto kro­ków,prze­smyk,roz­sze­rza­jąc się na­gle,od­sło­nił mi ro­dzaj na­tu­ral­ne­go am­fi­te­atru,do­sko­na­le za­cie­nio­ne­go wy­so­ki­mi ścia­na­mi.Nie­po­dob­na o miej­sce,któ­re by przy­rze­ka­ło po­dróż­ne­mu roz­kosz­niej­szy po­stój!U

stóp koń­czy­stych skał try­ska­ło spie­nio­ne źró­dło i spa­da­ło do ma­łej sa­dzaw­ki wy­ście­lo­nej pia­skiem bia­łym jak śnieg.Kil­ka pięk­nych dę­bów,za­sło­nio­nych od wia­tru i od­wil­ża­nych źró­dłem,wzno­si­ło się nad brze­giem i okry­wa­ło je swym gę­stym cie­niem:wresz­cie do­ko­ła sa­dzaw­ki de­li­kat­na i lśnią­ca tra­wa przy­rze­ka­ła lep­sze łoże,niż­by je moż­na zna­leźć w ja­kiej­kol­wiek go­spo­dzie na dzie­sięć mil wko­ło.

Nie mnie przy­padł za­szczyt od­kry­cia tak pięk­ne­go miej­sca.W chwi­li gdy w nie za­sze­dłem, ja­kiś czło­wiek spo­czy­wał tam już:praw­do­po­dob­nie spał.Obu­dzo­ny rże­niem,wstał i pod­szedł do swe­go ko­nia,któ­ry sko­rzy­stał ze snu pana,aby so­bie uczy­nić do­bry po­pas w oko­licz­nej tra­wie.Był to mło­dy chwat,śred­nie­go wzro­stu,ale sil­nie zbu­do­wa­ny,o spoj­rze­niu dum­nym i po­sęp­nym.Cera jego,nie­gdyś może pięk­na,sta­ła się pod wpły­wem słoń­ca ciem­niej­sza niż jego wło­sy.Jed­ną ręką trzy­mał za uzdę ko­nia,w dru­giej miał mo­sięż­ną rusz­ni­cę.Wy­zna­ję,iż zra­zu rusz­ni­ca i sro­ga mina jej wła­ści­cie­la za­sko­czy­ły mnie nie­co,ale nie wie­rzy­łem już w ban­dy­tów,tyle się o nich na­słu­chaw­szy,a nie spo­tkaw­szy ich nig­dy.Zresz­tą,wi­dzia­łem tylu uczci­wych rol­ni­ków zbro­ją­cych się od stóp aż do gło­wy,aby iść na targ,iż wi­dok pal­nej bro­ni nie upraw­niał mnie do wąt­pie­nia o czci god­no­ści nie­zna­jo­me­go.A wresz­cie,mó­wi­łem so­bie:

cóż by po­czął z mymi ko­szu­la­mi i mo­imi,Ko­men­ta­rza­mi " w el­ze­wi­rze?

Po­zdro­wi­łem tedy wła­ści­cie­la rusz­ni­cy po­uf­nym ski­nie­niem gło­wy,py­ta­jąc z uśmie­chem, czym nie za­kłó­cił jego snu.Nie od­po­wie­dział nic i zmie­rzył mnie by­stro wzro­kiem;po czym, jak gdy­by rad z eg­za­mi­nu,przyj­rzał się rów­nie bacz­nie memu prze­wod­ni­ko­wi,któ­ry wła­śnie się zbli­żał.Uj­rza­łem,iż ten zbladł i za­trzy­mał się z ozna­ka­mi wi­docz­nej gro­zy.,Głu­pie spo­tka­nie!",rze­kłem so­bie.Ale roz­trop­ność ra­dzi­ła mi nie oka­zy­wać nie­po­ko­ju.Zsia­dłem z ko­nia,rze­kłem prze­wod­ni­ko­wi,aby go roz­kul­ba­czył,i klą­kł­szy nad źró­dłem,za­nu­rzy­łem w nie gło­wę i ręce,na­stęp­nie po­cią­gną­łem do­bry łyk,le­żąc na brzu­chu,jak owi źli żoł­nie­rze Ge­de­ona.

Rów­no­cze­śnie przy­glą­da­łem się memu prze­wod­ni­ko­wi i nie­zna­jo­me­mu.Prze­wod­nik zbli­żał się bar­dzo nie­chęt­nie;obcy zda­wał się nie ży­wić złych za­mia­rów;pu­ścił wol­no ko­nia,a rusz­ni­ca,któ­rą trzy­mał zra­zu po­zio­mo,zwró­co­na była obec­nie ku zie­mi.

Nie uwa­ża­jąc za wła­ści­we for­ma­li­zo­wać się wi­docz­nym zlek­ce­wa­że­niem mej oso­by,wy­cią­gną­łem się na tra­wie i swo­bod­nie spy­ta­łem wła­ści­cie­la rusz­ni­cy,czy nie ma przy so­bie krze­si­wa.Rów­no­cze­śnie wy­do­by­łem puz­der­ko z cy­ga­ra­mi.Nie­zna­jo­my,wciąż bez sło­wa, się­gnął do kie­sze­ni,wy­jął krze­si­wo i skwa­pli­wie skrze­sał mi ogień.Wy­raź­nie ob­ła­ska­wiał się;usiadł na wprost mnie,ale nie wy­pusz­czał bro­ni z ręki.Za­pa­liw­szy cy­ga­ro,wy­bra­łem naj­lep­sze z po­zo­sta­łych i spy­ta­łem,czy pali.

– Owszem,pro­szę pana – od­po­wie­dział.

Były to pierw­sze sło­wa,któ­re wy­rzekł,przy czym za­uwa­ży­łem,że ak­cent jego nie ma an­da­lu­zyj­skie­go brzmie­nia.Wy­cią­gną­łem stąd wnio­sek,że jest po­dróż­nym jak ja,tyle tyl­ko,że nie ar­che­olo­giem.

– Może to panu bę­dzie sma­ko­wa­ło – rze­kłem – po­da­jąc mu praw­dzi­we ha­wań­skie re­ga­lia.

Ski­nął lek­ko gło­wą,za­pa­lił cy­ga­ro od mego,po­dzię­ko­wał no­wym ski­nie­niem,po czym za­cią­gnął się z wi­docz­ną przy­jem­no­ścią.

– Ach!- za­wo­łał wy­pusz­cza­jąc z wol­na kłąb dymu usta­mi i no­sem – jak daw­no już nie pa­li­łem!

W Hisz­pa­nii ofia­ro­wa­ne i przy­ję­te cy­ga­ro stwa­rza sto­su­nek go­ścin­no­ści,jak na Wscho­dzie po­dzie­le­nie się chle­bem i solą.Nie­zna­jo­my oka­zał się roz­mow­niej­szy,niż się spo­dzie­wa­łem.

Zresz­tą,mimo iż po­wia­dał się miesz­kań­cem oko­lic Mon­til­la,naj­wy­raź­niej znał kraj dość li­cho.Nie wie­dział mia­na uro­czej do­li­ny,w któ­rej spo­czy­wa­li­śmy;nie umiał na­zwać żad­nej wio­ski w po­bli­żu;wresz­cie,za­py­ta­ny,czy nie wi­dział gdzie w oko­li­cy uszko­dzo­nych mu­rów, rzeź­bio­nych ka­mie­ni,wy­znał,że nig­dy nie zwra­cał uwa­gi na po­dob­ne rze­czy.W za­mian oka­zał się bie­głym znaw­cą koni.Skry­ty­ko­wał mo­je­go,co nie było trud­ne;na­stęp­nie wy­wiódł mi ro­do­wód swe­go,któ­ry po­cho­dził ze sław­nej kor­do­wań­skiej stad­ni­ny.Było to w isto­cie szla­chet­ne zwie­rzę i,we­dle tego,co mó­wił jego pan,tak wy­trzy­ma­łe,że raz zda­rzy­ło mu się zro­bić trzy­dzie­ści mil w jed­nym dniu,ga­lo­pem i kłu­sem.W toku swe­go wy­wo­du nie­zna­jo­my za­trzy­mał się na­gle,jak­by zmie­sza­ny i nie­rad,że za dużo po­wie­dział."Bar­dzo mi było wte­dy spiesz­no do Kor­do­wy,do­dał z pew­nym za­kło­po­ta­niem.Mu­sia­łem od­wie­dzić sę­dziów w pew­nym pro­ce­sie…" Mó­wiąc spo­glą­dał na mego prze­wod­ni­ka An­to­nia,któ­ry spu­ścił oczy.

Cień i źró­dło za­chwy­ci­ły mnie do tego stop­nia,że przy­po­mnia­łem so­bie o paru zra­zach wy­bor­nej szyn­ki,któ­rą przy­ja­cie­le moi z Mon­til­la wło­ży­li do sa­kwy prze­wod­ni­ka.Ka­za­łem ją przy­nieść i za­pro­si­łem ob­ce­go do udzia­łu w im­pro­wi­zo­wa­nej prze­ką­sce.Je­że­li od daw­na nie pa­lił,mo­głem wno­sić,iż nie jadł co naj­mniej od czter­dzie­stu ośmiu go­dzin.Po­że­rał jak zgłod­nia­ły wilk.Po­my­śla­łem,że spo­tka­nie było opatrz­no­ścio­we dla nie­bo­ra­ka.Prze­wod­nik na­to­miast jadł mało;pił jesz­cze mniej i nie mó­wił wca­le,mimo że od po­cząt­ku na­szej po­dró­ży oka­zał się nie­po­rów­na­nym ga­du­łą.Obec­ność na­sze­go go­ścia zda­wa­ła się go krę­po­wać;

ja­kaś nie­uf­ność,z któ­rej przy­czyn nie zda­wa­łem so­bie ja­sno spra­wy,od­da­la­ła ich od sie­bie.

Zni­kły już ostat­nie kru­szy­ny chle­ba i szyn­ki;wy­pa­li­li­śmy po dru­gim cy­ga­rze;ka­za­łem prze­wod­ni­ko­wi okul­ba­czyć ko­nie i mia­łem się że­gnać z no­wym przy­ja­cie­lem,kie­dy ów spy­tał,gdzie za­mie­rzam spę­dzić noc.

Nim zdo­ła­łem spo­strzec znak mego prze­wod­ni­ka,od­po­wie­dzia­łem,że jadę do go­spo­dy

Del Cu­ervo.

– Li­chy to noc­leg dla oso­by ta­kiej jak pan…I ja tam jadę;je­śli pan po­zwo­li so­bie to­wa­rzy­szyć,od­bę­dzie­my dro­gę ra­zem.

– Bar­dzo chęt­nie – rze­kłem do­sia­da­jąc ko­nia.

Prze­wod­nik,któ­ry mi trzy­mał strze­mię,dał zno­wu znak ocza­mi.Od­po­wie­dzia­łem wzru­sze­niem ra­mion,jak­by dla upew­nie­nia go,że je­stem zu­peł­nie spo­koj­ny,i pu­ści­li­śmy się w dro­gę.

Ta­jem­ni­cze zna­ki An­to­nia,jego nie­po­kój,kil­ka słów,któ­re wy­mknę­ły się nie­zna­jo­me­mu, zwłasz­cza ów trzy­dzie­sto­mi­lo­wy kurs i mało praw­do­po­dob­ne jego ob­ja­śnie­nie,usta­li­ły już moje po­ję­cie o to­wa­rzy­szu po­dró­ży.Nie wąt­pi­łem,że mam do czy­nie­nia z prze­myt­ni­kiem, może zło­dzie­jem;cóż mi to szko­dzi­ło?Zna­łem na tyle Hisz­pa­nów,aby być naj­pew­niej­szy,że nic mi nie gro­zi ze stro­ny czło­wie­ka,któ­ry ze mną jadł i pa­lił.Obec­ność jego była na­wet do­brą rę­koj­mią prze­ciw wszel­kie­mu nie­po­żą­da­ne­mu spo­tka­niu.Zresz­tą bar­dzo rad by­łem do­wie­dzieć się,kto to jest roz­bój­nik.Nie wi­du­je się ich co dzień i jest pe­wien urok w tym,aby się zna­leźć w po­bli­żu isto­ty nie­bez­piecz­nej,zwłasz­cza kie­dy się czu­je,że jest ła­god­na i oswo­jo­na.

Spo­dzie­wa­łem się do­pro­wa­dzić stop­nio­wo nie­zna­jo­me­go do zwie­rzeń;mimo mru­gań

prze­wod­ni­ka ścią­gną­łem roz­mo­wę na te­mat oprysz­ków.Ro­zu­mie się samo przez się,że mó­wi­łem o nich z sza­cun­kiem.Był wów­czas w An­da­lu­zji słyn­ny ban­dy­ta zwa­ny José Ma­ria, któ­re­go czy­ny były na ustach wszyst­kich."Gdy­bym się tak znaj­do­wał strze­mię w strze­mię z

Jo­sém Ma­rią?",mó­wi­łem so­bie…Opo­wia­da­łem zna­ne mi ze sły­sze­nia hi­sto­rie o tym bo­ha­te­rze,wszyst­kie zresz­tą ku jego chwa­le,i wy­ra­ża­łem gło­śno po­dziw dla jego mę­stwa i szla­chet­no­ści.

– José Ma­ria jest zwy­kłym la­da­co – rzekł zim­no nie­zna­jo­my.

"Czy od­da­je so­bie spra­wie­dli­wość,czy też to nad­miar skrom­no­ści z jego stro­ny?",py­ta­łem sie­bie w my­śli;w mia­rę bo­wiem jak przy­glą­da­łem się memu to­wa­rzy­szo­wi,od­naj­dy­wa­łem w nim ry­so­pis Jo­ségo Ma­rii,któ­ry czy­ta­łem ob­wiesz­czo­ny na bra­mie nie­jed­ne­go mia­sta w An­da­lu­zji.- Tak,tak,to on…Blond wło­sy,oczy nie­bie­skie,duże usta,ład­ne zęby,małe ręce, ko­szu­la z cien­kie­go płót­na,ak­sa­mit­ny ka­ftan ze srebr­ny­mi gu­za­mi,bia­łe skó­rza­ne ka­ma­sze, koń gnia­dy…Nie ma wąt­pli­wo­ści!Ale sza­nuj­my jego in­co­gni­to.

Przy­by­li­śmy do go­spo­dy.Była taka,jak mi ją od­ma­lo­wał,to zna­czy jed­na z naj­nędz­niej­szych, ja­kie do­tąd spo­tka­łem.Duża izba słu­ży­ła za kuch­nię,ja­dal­nię i sy­pial­nię.Ogień za­pa­la­ło się na pła­skim ka­mie­niu na środ­ku izby,a dym wy­cho­dził przez dziu­rę w da­chu,lub ra­czej nie wy­cho­dził,two­rząc chmu­rę o kil­ka stóp nad zie­mią.Pod ścia­ną le­ża­ło na zie­mi kil­ka sta­rych de­rek mu­lich:były to łóż­ka dla po­dróż­nych.O dwa­dzie­ścia kro­ków od domu,lub ra­czej od tej je­dy­nej izby,wzno­si­ła się szo­pa,słu­żą­ca za staj­nię.W uro­czym tym przy­byt­ku nie było isto­ty ludz­kiej – przy­najm­niej na tę chwi­lę – prócz sta­rej ko­bie­ty i ma­łej dzie­się­cio – lub dwu­na­sto­let­niej dziew­czyn­ki;obie były ko­lo­ru sa­dzy,odzia­ne w okrop­ne łach­ma­ny."Oto wszyst­ko co zo­sta­ło,po­my­śla­łem,z lud­no­ści sta­ro­żyt­nej Mun­da Bo­eti­ca!O Ce­za­rze!O Sek­scie Pom­pe­ju­szu!Jak­że by­li­by­ście zdu­mie­ni,gdy­by­ście wró­ci­li na świat ".

Na wi­dok mego to­wa­rzy­sza sta­rej wy­rwał się okrzyk zdu­mie­nia.

– Och!don Jos!- wy­krzyk­nę­ła.

Don Jos zmarsz­czył brwi i uczy­nił roz­ka­zu­ją­cy gest,któ­ry na­tych­miast opa­mię­tał sta­rusz­kę.Ob­ró­ci­łem się w stro­nę prze­wod­ni­ka i nie­znacz­nym ru­chem da­łem mu do zro­zu­mie­nia,że zda­ję so­bie do­sko­na­le spra­wę,kim jest czło­wiek,z któ­rym mam spę­dzić noc.Wie­cze­rza była lep­sza,niż się spo­dzie­wa­łem.Po­da­no nam,na ma­łym sto­licz­ku wy­so­kim na nogę, sta­re­go ko­gu­ta ugo­to­wa­ne­go z ry­żem i z ob­fi­to­ścią tu­rec­kie­go pie­przu,na­stęp­nie tu­rec­ki pieprz z oli­wą,wresz­cie ga­spa­cho,ro­dzaj sa­ła­ty z pie­przu tu­rec­kie­go.Trzy da­nia tak ko­rzen­ne ka­za­ły nam czę­sto za­glą­dać do bu­kłacz­ka z wi­nem,któ­re oka­za­ło się wy­bo­ro­we.Sko­ro­śmy pod­je­dli,wów­czas wi­dząc na ścia­nie man­do­li­nę – w Hisz­pa­nii są wszę­dzie man­do­li­ny – spy­ta­łem dziew­czyn­kę,któ­ra nam usłu­gi­wa­ła,czy umie grać.

– Nie – od­par­ła – ale don Jośe gra tak pięk­nie!

– Bądź pan tak uprzej­my – rze­kłem – za­śpie­waj mi coś;prze­pa­dam za wa­szą na­ro­do­wą mu­zy­ką.

– Nie mogę ni­cze­go od­mó­wić grzecz­ne­mu panu,któ­ry mi daje tak wy­bor­ne cy­ga­ra – wy­krzyk­nął don Jośe,jak gdy­by si­ląc się na we­so­łość.

Ka­zał po­dać man­do­li­nę i za­czął śpie­wać po­brzą­ku­jąc.Głos jego był su­ro­wy,ale miły,nuta me­lan­cho­lij­na i ory­gi­nal­na;co się ty­czy tre­ści,nie zro­zu­mia­łem ani sło­wa.

– Je­śli się nie mylę – rze­kłem – to nie jest me­lo­dia hisz­pań­ska.To przy­po­mi­na zo­rzi­cos z zie­mi Ba­sków i sło­wa mu­szą być też w tym ję­zy­ku.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: