Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Cesarstwo popiołów - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
5 września 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Cesarstwo popiołów - ebook

Armia Białego smoka na całym świecie zbiera krwawe żniwo. Po jej przejściu zostają zgliszcza. Od jej ostrzy zginęły tysiące niewinnych, a na tym z pewnością nie koniec. Tylko dawny drobny złodziejaszek Claydon Torcreek, znakomita tajna agentka Lizanne Lethridge i garstka ich przypadkowo dobranych sprzymierzeńców stoją pomiędzy furią Białego i końcem świata. Aby ocalić przyszłość, muszą zagłębić się w przeszłość i rozwikłać prastarą tajemnicę, która - być może - na dobre odwróci losy wojny.

Wielkie armie spotkają się w licznych bitwach, a wiekowe sekrety zostaną ujawnione w "Cesarstwie popiołów", ekscytującym zakończeniu cyklu Anthony'ego Ryana Draconis Memoria.

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-66065-41-3
Rozmiar pliku: 2,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Osoby dramatu

OŻP PIERWSZORZĘDNY

Corrick Hilemore – kapitan OŻP Pierwszorzędny.

Steelfine – pochodzący z Wysp Barierowych pierwszy oficer na OŻP Pierwszorzędny.

Dravin Talmant – podporucznik na OŻP Pierwszorzędny.

Naytanil Bozware – pierwszy mechanik na OŻP Pierwszorzędny.

Myratis Lek Sigoral – podporucznik Cesarskiej Piechoty Morskiej, p.o. kapitana na OFC Pierwszorzędny.

Scrimshine – skazany przemytnik i więzień osadzony w Lossermark, później sternik na OŻP Pierwszorzędny.

Claydon Torcreek – niezarejestrowany Błogosławiony, zatrudniony w Niezależnej Kompanii Pracowników Najemnych „Długie Karabiny”.

Krizelle „Kriz” – członkini starożytnej kasty Philosów.

Braddon Torcreek – stryj Claydona Torcreeka. Kapitan i główny Udziałowiec w Niezależnej Kompanii Pracowników Najemnych „Długie Karabiny”.

Loriabeth Torcreek – córka Fredabel i Braddona, młodszy strzelec w Niezależnej Kompanii Pracowników Najemnych „Długie Karabiny”.

Cwentun Skaggerhill – główny żniwiarz w Niezależnej Kompanii Pracowników Najemnych „Długie Karabiny”.

Kaznodzieja – pozbawiony święceń duchowny Kościoła Proroka i snajper w Niezależnej Kompanii Pracowników Najemnych „Długie Karabiny”.

Zenida Okanas – Błogosławiona, była kapitan pirackiego statku Królowa Wiatru. Zakontraktowana Błogosławiona i nawigator na OŻP Pierwszorzędny.

Akina Okanas – córka Zenidy.

VARESTIA

Lizanne Lethridge – Błogosławiona. Była tajna agentka Wydziału Inicjatyw Nadzwyczajnych Żelaznego Syndykatu Handlowego. Jedna z dyrektorów Spółki Produkcyjnej Fabryka pod Górą.

Jermayah Tollermine – technik, pracownik Spółki Produkcyjnej Fabryka pod Górą.

Profesor Graysen Lethridge – niezależny technik. Syn Darusa Lethridge’a, wynalazca mikroskopu i współwynalazca napędu termoplazmowego. Ojciec Lizanne Lethridge.

Tekela Akiv Artonin – osierocona córka corvuskiego burgrabiego Artonina. Wychowanica Lizanne. Główny pilot aerostatów w Spółce Produkcyjnej Fabryka pod Górą.

Madame Hakugen – były rewident Konglomeratu Wschodniego w porcie Lossermark. Później jedna z dyrektorów Spółki Produkcyjnej Fabryka pod Górą.

Makario Bovosan – kompozytor, muzyk grający na pianoli i były więzień w Scorazinie, cesarskim mieście więziennym. Przyjaciel Lizanne.

Garrit Verricks – kapitan OŻP Zyskowna Wyprawa.

Benric Thriftmor – członek Zarządu Żelaznego Syndykatu i dyrektor Spraw Pozakorporacyjnych.

Zakaeus Griffan – Błogosławiony zatrudniony na kontrakcie na OŻP Zyskowna Wyprawa, mąż Sofiyi.

Sofiya Griffan – Błogosławiona zatrudniona na kontrakcie na OŻP Zyskowna Wyprawa, żona Zakaeusa.

Wulfcot Trumane – kapitan OŻP Dobra Okazja.

Chorąży Tollver – członek załogi OŻP Dobra Okazja.

Dr Weygrand – oficer medyczny OŻP Dobra Okazja.

Alzar Lokaras – pretendent do roli przywódcy klanu Okanasów i Strażnik Wysokiego Muru.

Morva Lokaras – Błogosławiona, wychowanica Alzara.

Arshav Okanas – współprzewodniczący Varestiackiej Rady Rządowej, pretendent do roli przywódcy klanu Okanasów i przyrodni brat Zenidy Okanas.

Ethilda Okanas – współprzewodnicząca Varestiackiej Rady Rządowej, matka Arshava.

SANORAH

Lewella Tythencroft – p.o. redaktor naczelna gazety Głos Wyborcy, wysokiej rangi członkini Stronnictwa Walki o Prawo Głosu.

Fredabel Torcreek – żona Braddona Torcreeka i współwłaścicielka Niezależnej Kompanii Pracowników Najemnych „Długie Karabiny”. Przywódczyni uchodźców z Carvenportu w Sanorah.

Sigmend Talwick – główny korespondent Wywiadowcy Sanoryjskiego.

Molly Pins – była mieszkanka Carvenportu.

STOCKCOMBE

Jillett – Błogosławiona, członkini Stronnictwa Walki o Prawo Głosu i Komitetu Zarządzającego Wolnego Stockcombe.

Coll – członek Komitetu Zarządzającego Wolnego Stockcombe.

Pułkownik Ethany Kulvetch – dowódca sił korporacyjnych w Stockcombe.

ARMIA BIAŁEGO SMOKA

Catheline Dewsmine – Błogosławiona, dawna członkini mandinorskiej socjety. Sługa Białego Smoka.

Sirus Akiv Kapazin – generał, były kurator Cesarskiego Muzeum w Morsvale.

Henris Lek Morradin – były Marszałek Wielki Corvuskich Legionów Cesarskich. Generał armii Białego, rywal Sirusa.

Veilmist – Wyspiarka i główny statystyk w armii Białego.

Leśny Oścień – plemienny wojownik z Arradsii.

POZOSTALI

Arberus Lek Hakimas – generał Corvuskiej Ludowej Armii Wyzwoleńczej.

Hyran – Błogosławiony, prawa ręką Arberusa.

Jelna – Błogosławiona, dawna rewolucjonistka i prawa ręka Pierwszej Obywatelki.

Varkash – były pirat i więzień w Scorazinie, cesarskim mieście więziennym. Admirał Corvuskiej Ludowej Floty Wyzwoleńczej.

Attcus Tidelow – kapitan ŻMP Brzask.Z pamiętnika panny Lewelli Tythencroft

Sanorah, 27 termestera 1600 roku (211 roku Kompanii)

Znów śnił mi się Corrick. Często mi się to zdarza w dzisiejszych trudnych czasach. Jeżeli – jak z uporem powtarza Protektorat Morski w nieczęstych odpowiedziach na moje listy – podporucznik Corrick Hilemore rzeczywiście nie żyje, a nie jest po prostu zaginiony, to zostawił po sobie bardzo zapracowanego ducha.

Wiem, to makabryczny żart, wręcz okrutny – chociażby wobec mnie samej, jeśli nie w stosunku do wspomnienia człowieka, którego kochałam. (Którego nadal kochasz, Lewello; nie okłamuj samej siebie). Wolę to jednak od płaczów i lamentów, jakich oczekuje się po przedstawicielkach mojej płci.

Sen znów był inny od poprzedniego. Nocnym odwiedzinom mojego byłego narzeczonego można zarzucić niejasność i niewyrazistość, lecz z pewnością nie brak różnorodności. Oczywiście dawniej też o nim śniłam, chociażby podczas tych okropnych długich miesięcy rozstania wymuszonych jego niewolniczą służbą u korporacyjnych panów. Jeszcze częściej śnił mi się podczas okrutnej rzezi, którą Syndykat upiera się nazywać „Kryzysem Dalcyjskim”. Wtedy były to jednak bardziej wspomnienia niż sny; mój umysł szukał we śnie towarzystwa Corricka, którego odmówiono mi na jawie. Spacery w parku, kradzione chwile bliskości z dala od wścibskich spojrzeń moich rodziców, niezliczone cudowne kłótnie. Kiedyś uwielbiałam o nim śnić, z czasem jednak zaczęłam się bać tych snów, bo za każdym razem grozi mu w nich niebezpieczeństwo.

Tym razem znajdował się w jakimś bardzo zimnym i bardzo odległym miejscu. Obraz zawsze jest trochę mętny, tylko jego twarz pozostaje wyraźna – a w ostatnim czasie jest to twarz człowieka przygniecionego brzemieniem wyrzutów sumienia. Corrick nigdy nie miał przesadnych skłonności do introspekcji, ale mimo swojej szczególnej profesji jest człowiekiem bardziej uczuciowym, niż wielu byłoby skłonnych przypuszczać.

Znowu to samo, cała ja: piszę o nim w czasie teraźniejszym. A jednak nic nie mogę na to poradzić – tak jak nic nie mogę poradzić na swój wisielczy humor. Dusza – umysł może nie, ale dusza z pewnością – podpowiada mi, że on wciąż żyje... gdzieś, gdzie jest bardzo zimno.

Jakoś zniosłam kolejne śniadanie z matką i ojcem: on jak zwykle schował się za egzemplarzem Wywiadowcy, ona wypełniała ciszę powtarzaniem bzdurnych plotek. Ostatnio, w obliczu coraz bardziej niewesołych wieści z kraju i zagranicy, wychwyciłam w jej paplaninie nutę desperacji: doniesienia o tym, kto się komu oświadczył, historie błahych skandalików i zjadliwe komentarze na temat moich mizernych perspektyw matrymonialnych wygłasza coraz bardziej piskliwym głosem, z nienaturalnym błyskiem w oku. Chwilami mam takie wrażenie, jakby próbowała utkać magiczne zaklęcie; jakby dzięki jej gadaninie nieuchronne zagrożenie miało ugiąć się przed niezłomną, przyziemną zwyczajnością. Ale zagrożenie ani myśli ustąpić. Jest najzupełniej rzeczywiste.

„Feros zamilkło”, obwieszcza Wywiadowca typowym dla siebie krzykliwym nagłówkiem. Powody milczenia miasta pozostają nieznane, co otwiera szerokie pole do domysłów. Na stronach wewnętrznych znajdziemy drastyczne szczegóły ostatniej Rewolucji Corvuskiej – tym razem, wszystko na to wskazuje, udanej: „Cała corvuska arystokracja wymordowana w ciągu jednej nocy”; „Setki skazanych na śmierć w sfingowanych procesach”; „Niesławna dyktatorka-kryminalistka na czele samozwańczego rządu tymczasowego” i tak dalej. Wielu moich przyjaciół ze Stronnictwa utrzymuje, że te doniesienia to kłamstwa rozpowszechnianie w uległej wobec korporacji prasie w celu wzbudzenia lęku przed słusznym buntem ludu. Osobiście wcale nie jestem przekonana, że wszystkie te potworności zostały zmyślone. Czy naprawdę należy się dziwić Corvusyjczykom, że po stuleciach okrutnej, krwawej regnarchii zapałali żądzą zemsty?

Są też doniesienia o zamieszkach w miastach i miasteczkach na północy Mandinoru, coraz częstszych dezercjach z szeregów armii Protektoratu, a także – chyba najbardziej niepokojące – o krachu na rynku korporacyjnych akcji i obligacji. Zauważyłam, że ojcu zaczęły się trząść ręce, gdy doszedł do tej części gazety. Zastanawiam się, jak znaczną część rodzinnej fortuny utopił na przestrzeni lat w spekulacjach papierami wartościowymi. Oczywiście wszelkie moje ewentualne pytania o sprawy finansowe spotkałyby się albo z chłodną obojętnością, albo z sugestią, żebym – skoro tak się tym interesuję – porzuciła swoje radykalne hobby i znalazła zatrudnienie w korporacji. Dlatego nic nie powiedziałam, łykiem herbaty spłukałam grzankę z jajkiem na twardo, cmoknęłam matkę w policzek i poszłam do redakcji Głosu Wyborcy.

Poranne kolegium redakcyjne tradycyjnie już przerodziło się najpierw w dyskusję polityczną, a następnie w regularną pyskówkę. Pan Mantleprop, fotostatyk, niemal pobił się z panem Mityardem, korespondentem zagranicznym, zarzuciwszy mu „skrajną stronniczość w relacjonowaniu mściwego bestialstwa” w doniesieniach na temat Rewolucji Corvuskiej. W ostatnim czasie jako p.o. redaktor naczelna odczuwam coraz silniejszą pokusę zwolnienia wszystkich naszych reporterów. Zważywszy na fakt, że i tak muszę sama wyprodukować mniej więcej dwie trzecie zawartości każdego numeru, podczas gdy moi domniemani podwładni tracą czas na bezowocne spory, prowadzenie czasopisma w pojedynkę nie byłoby dla mnie dużo większym obciążeniem – a przynajmniej miałabym zapewniony święty spokój w miejscu pracy. Ponieważ jednak nasz periodyk – oficjalny organ Stronnictwa Walki o Prawo Głosu – z założenia ma być dziełem kolektywnym, nie mam dostatecznej władzy, by wyrzucić kogokolwiek bez zgody większości członków redakcji.

W normalnych okolicznościach próbowałabym załagodzić spór, uspokoić atmosferę i zaprowadzić jakąś namiastkę porządku, dzisiaj jednak – po kiepsko przespanej nocy – zupełnie nie miałam na to siły. Wzięłam więc pióro i notatnik i – zostawiwszy swoich redakcyjnych kolegów pogrążonych w kłótni – poszłam do Dzielnicy Portowej. Każdy doświadczony reporter dobrze wie, że port jest doskonałym źródłem informacji, szczególnie w trudnych czasach. W każdej portowej tawernie można spotkać żeglarzy ze wszystkich zakątków świata, którzy są z natury gadatliwi, zwłaszcza gdy do rozmowy zachęci ich młoda, niebrzydka kobieta gotowa postawić im kolejkę albo dwie.

Dzisiaj jednak okazało się, że takie zabiegi nie będą konieczne. W porcie panowało powszechne ożywienie. Kilka tygodni temu kobieta zwana Błogosławionym Demonem porzuciła swoje królestwo zgrozy na Płaskowyżu Bagiennym, spopieliła Dzielnicę Portową, po czym zniknęła w niewyjaśnionych okolicznościach. Od tamtej pory dzielnica została tylko częściowo odbudowana; poczerniałe zgliszcza wielu magazynów straszą po dziś dzień. Jednakże dzięki staraniom Syndykatu na nabrzeżu szybko stanęły nowe dźwigi i odbudowanych zostało wiele drewnianych pomostów cumowniczych, które pożar strawił aż do linii wody.

Na nabrzeżu zastałam mrowie policjantów i żołnierzy Protektoratu, dowodzonych przez kilku oficerów. Za szeroko rozlanymi wodami portu widziałam dym buchający z kominów potężnych machin obsługujących wrota w falochronie. Zwykle z rana otwiera się tylko jedne wrota, dzisiaj jednak otwarto wszystkie troje jednocześnie.

Oczywiście moje pytania kierowane do oficerów Protektoratu spotykały się albo z beznamiętnie uprzejmym „Bez komentarza”, albo z oschłą sugestią, żebym gdzie indziej szukała skandalizujących kąsków dla „wyborczej propagandy”. W tej sytuacji zmuszona byłam zdobyć informacje z innych, bardziej skorych do współpracy źródeł, co też uczyniłam – choć bez szczególnego entuzjazmu.

Sigmenda Talwicka znalazłam w połowie długości nabrzeża: chudy, źle ubrany przycupnął na jednej ze skrzyń i gryzmolił coś w notatniku.

– Panna Tythencroft – odezwał się na mój widok. Jego szeroki uśmiech mógłby uchodzić za przyjazny i serdeczny, gdyby nie pożądliwe spojrzenie, którym jednocześnie zmierzył mnie od stóp do głów. – Co słychać w Głosie Wyborcy? Nakład rośnie podobno w niesłychanym tempie, mówi się, że w zeszłym miesiącu niewiele wam brakowało do osiągnięcia liczby czterocyfrowej.

– Pięciocyfrowej – skłamałam, tak jak często zdarza mi się to robić w obecności pana Talwicka. Moje sumienie pozostaje niesplamione. – Za to pańska gazeta przeszła dziś samą siebie, nawet jak na szmatławiec żyjący z niesmacznych i wulgarnych doniesień. Wygląda na to, że corvuscy buntownicy pieką na rożnie i pożerają dzieci arystokratów.

Zesztywniał lekko, jego uśmiech zbladł.

– Jestem tylko reporterem, proszę pani, nie wydawcą.

– Istotnie, mój panie. – Odwróciłam się i ruchem głowy wskazałam otwierające się wrota portu. – Mogę zapytać, czy któryś z pańskich znajomych z Protektoratu uznał za stosowne objaśnić panu, co tu się właściwie dzieje?

– Nie – odparł lekko wyniosłym tonem. – Nikt mi niczego nie objaśnił. Nie otwiera się jednak trojga wrót jednocześnie, żeby przepuścić tylko jeden statek, prawda?

– Czyli spodziewamy się przybycia jakiejś floty, i to bynajmniej nie wrogiej.

– Na to wygląda. Pytanie brzmi: skąd rzeczona flota przybywa? Ma pani ochotę na mały zakładzik, panno Tythencroft? Stawiam na dalcyjskich najemników, zatrudnionych przez Protektorat w celu wzmocnienia Floty Północnej.

– Spekulacje finansowe zostawiam ojcu, mój panie. Wątpię wszakże, by po Kryzysie Dalcyjskim znalazło się wielu Dalcyjczyków gotowych przyjąć zapłatę w syndykatowych obligach.

– W takim razie Varestiacy. W epoce prekolonialnej byli gotowi walczyć dla każdego, kto odpowiednio zapłaci.

W tej samej chwili portowe wrota podniosły się na pełną wysokość, co zasygnalizował chór zainstalowanych na szczycie falochronu parowych gwizdków. Niedługo potem w środkowych wrotach sanoryjskiego portu zamajaczyła powolna, ciemna sylwetka statku, w którym natychmiast rozpoznałam niewielki prom parowy, zwykle używany do przewozów pasażerskich w rejonie przybrzeżnym. Sądząc jednak po wyglądzie, ten egzemplarz miał za sobą długi rejs. Ciemne plamy sadzy upstrzyły kadłub, a w kołach napędowych brakowało części łopatek, przez co prom bardzo ociężale przemieszczał się w kierunku pobliskiego pomostu.

Podążyliśmy z panem Talwickiem na pomost, gdzie prom właśnie cumował. Na przednim pokładzie kłębił się tłum w przeważającej mierze złożony z kobiet i dzieci, milczących i poszarzałych na twarzach jak ofiary długotrwałego niedostatku. Z bliska dostrzegłam, że wiele z nich płacze – nie wiedziałam jednak, czy z żalu, czy też z ulgi.

– Flota, bez dwóch zdań. – Pan Talwick skinieniem głowy wskazał otwarte wrota, przez które wpływały właśnie dalsze podobnie sfatygowane jednostki. – Tyle że jest to flota uchodźców, nie najemników.

Z tej odległości widzieliśmy już wyraźnie napis na kadłubie: SŻP Informator – Feros, 03/06/177.

– Przybyli z Wysp Tyrrelskich na trzydziestoletnim promie do żeglugi przybrzeżnej – skonstatował Talwick z nutą podziwu w głosie.

Ustawiono trap i pasażerowie zaczęli schodzić na ląd: przygarbieni, na chwiejnych nogach, skrajnie wyczerpani; młodsi pomagali starszym, wielu wciąż płakało. Kiedy zaczęli się gromadzić na nabrzeżu, moją uwagę zwróciła pewna postać w tłumie, wyższa od innych, dumnie wyprostowana kobieta, pochodząca zapewne – gdyby oceniać po kolorze skóry – z południa Mandinoru. Sądząc po tym, jak odnosili się do niej inni pasażerowie, musiała mieć wśród nich pewien autorytet.

– Joya! – zawołała do smukłej dziewczyny, która wspólnie z jasnoskórą kobietą w osobliwie jaskrawym makijażu prowadziła po trapie mężczyznę z zabandażowanymi oczami. – Przyprowadźcie go tutaj. Musimy zebrać pacjentów w jednym miejscu. Molly? Kiedy już pan Adderman będzie bezpieczny, wróć na pokład i przynieś wszystkie lekarstwa, jakie tylko uda ci się znaleźć. Nie wiemy, jak bardzo hojni okażą się nasi gospodarze.

– Dzień dobry pani. – Talwick, który jak zwykle bezbłędnie wyczuł najlepsze źródło informacji, podszedł i ukłonił się wysokiej kobiecie. – Sigmend Talwick, główny reporter Wywiadowcy Sanoryjskiego. Mogę zapytać, z kim mam przyjemność?

– Naturalnie – odparła kobieta, odsuwając się od niego. – Z panią Niepański Interes.

Talwick prychnął z urazą, ale ponieważ niełatwo go zniechęcić, gdy zwietrzy zapowiedź dobrej historii, natychmiast zaczął wypytywać innych uchodźców. Ja jednak uznałam, że więcej dowiem się od pani Niepański Interes. Kilka minut szłam za nią przez ciżbę, zanim łaskawie zgodziła się zauważyć moją obecność.

– Pani też jest reporterem? – spytała, podnosząc na mnie wzrok znad dziecka z rozcięciem na ręce, któremu się przyglądała.

Dziewczynka nie miała już nawet siły płakać: siedziała w milczeniu na rękach matki i szeroko otwartymi, wyzutymi z wszelkiej ciekawości oczami gapiła się na czerwono-siną zszytą ranę.

– Poniekąd – odparłam. – Reprezentuję Stronnictwo Walki o Prawo Głosu.

Rozejrzałam się. Tłum wynędzniałych nieszczęśników gęstniał z każdą chwilą. Ścisnęło mnie w gardle. Musiałam odkaszlnąć, żeby odzyskać głos.

– Zapewniam panią – dodałam – że chcę tylko pomóc.

– To dobrze.

Przewiązała rączkę dziecka świeżym bandażem i szczypnęła je w podbródek. Dziewczynka tylko zamrugała i zapadła się głębiej w objęcia matki.

– Ci ludzie wymagają opieki lekarskiej – podjęła nieznajoma, wstając. Odwróciła się do mnie. – A tym z innych statków trzeba znaleźć dach nad głową i coś do jedzenia. Czy wasze stronnictwo może nam w tym pomóc?

– Tak – przytaknęłam z przekonaniem. – Natychmiast wrócę do biura, zacznę organizować pomoc. – Podałam jej rękę. – Lewella Tythencroft.

– Fredabel Torcreek.

Uścisnęłyśmy sobie dłonie. Posłała mi niewesoły uśmiech, jakby z mojej twarzy wyczytała, co czuję.

– To dla pani nowość, prawda?

– Owszem. – Jeszcze raz odkaszlnęłam. Wyprostowałam się. – Jedna sprawa, zanim pójdę... Byliście w Feros, prawda?

– Zgadza się. Miasto jest stracone. Smoki i Splugawieni napadli je z wody i powietrza. Zajęli je, zabiwszy przy okazji mnóstwo ludzi. Nam, byłym mieszkańcom Carvenportu, udało się uciec. Trochę ludzi zabraliśmy ze sobą, ale wielu zostało.

– Mam... przyjaciela – wykrztusiłam. Byłam na siebie zła za to, jak nieporadnie składam słowa. – To mój były narzeczony, ściśle rzecz biorąc. Podporucznik Hilemore. Zaginął bez śladu, domniemywa się nawet, że nie żyje. Pomyślałam...

– Hilemore? – Pani Torcreek zmierzyła mnie przeciągłym spojrzeniem. Roześmiała się. – Po pierwsze: teraz to już jest kapitan Hilemore, jeśli się nie mylę. Po drugie: kiedy ostatni raz o nim słyszałam, był cały i zdrowy, chociaż najprawdopodobniej odmrażał sobie tyłek w towarzystwie moich krewnych.Rozdział 1 Clay

Jakby się napił płynnego ognia. Rozjarzona do białości błyskawica bólu przeszyła go na wskroś, gdy krew z serca dotknęła jego języka. Tylko cudem nie wypuścił fiolki z ręki i zdołał przytrzymać ją przy ustach dostatecznie długo, żeby cała jej paląca zawartość spłynęła mu do żołądka. Szarpał się spazmatycznie i miotał w wodzie, gdy ból rozkwitał, narastał, przyćmiewał wszystkie inne doznania. Przed oczami najpierw zrobiło mu się szaro, a potem świat poczerniał. Zastanawiał się, czy ból zabije go, zanim Jack Tokoniec zionie ogniem i ugotuje go żywcem – ale tak czy inaczej, miał świadomość, że zostało mu ledwie kilka sekund życia.

Nagle wszystko zniknęło. Ból ulotnił się w mgnieniu oka. Clay zamrugał, czerń zalewająca mu pole widzenia odpłynęła. Nadal znajdował się w wodzie, unosił się jak nieważki tuż pod jej migotliwą powierzchnią. Była zimna, ale chłód ten był dziwnie złagodzony, odległy, nie tykał jego ciała, które – jak po chwili zdał sobie sprawę – urosło do gigantycznych rozmiarów. Przed sobą miał mieszaninę barw, chłodne lazury przeszywane plamami pomarańczu i – gdzieniegdzie – trzepotaniem głębokiej czerwieni. „One widzą raczej ciepło niż światło”, powiedziała Ethelynne Drystone, dzieląc się z nim wspomnieniami na widowni zrujnowanej areny.

Znów oglądał świat oczami smoka.

Kolory nie były tak jaskrawe jak to, co przekazał mu Czarny sprzed stuleci, ale ograniczone wrażenia wzrokowe z nawiązką wynagradzał dźwięk wypełniający mu uszy, natarczywie wibrujący, niosący się echem i stale zmieniający wysokość. Dla niego dźwięk ten nic nie znaczył, lecz wiedział, że gdzieś w głębi jego umysłu kryje się instynktowne zrozumienie jego sensu. Ktokolwiek podsunął mu to wspomnienie, wiedział, co ów dźwięk oznacza.

Wniosek był nieuchronny i przerażający jednocześnie.

Wszedłem w trans z Jackiem Tokońcem, domyślił się Clay.

Punkt widzenia się zmienił, a wraz z nim zmianie uległ także podkład dźwiękowy: rozległ się łyszeć przenikliwy, rozdzierający krzyk. Migotliwa powierzchnia rozmazała się, gdy Clay ruszył przez wodę z prędkością nieosiągalną dla wszelkich ludzkich napędów. Tętno smoka przyśpieszyło i zamiast miarowego, głębokiego pulsowania Clay czuł teraz szybki rytm bębna. Znów rozległ się ten przeszywający wrzask; musiało to być wołanie o pomoc, tak wyraźnie było w nim słychać przerażenie i zgrozę. Odczuwał narastający w Jacku lęk, gdy razem cięli wodę, lęk, w którym – dzięki właściwościom transu – rozpoznał rodzicielską troskę. Jego dziecku działa się krzywda.

Rozpaczliwy zew wzbił się w tak przenikliwe tony, że Clay odczuł go jako fizyczny ból w umyśle... a potem nagle ucichł jak ucięty nożem. Echo krzyku jeszcze dogasało w dali, gdy do jego świadomości przesączyło się kolejne wrażenie zmysłowe, tym razem nie dźwięk, lecz zapach, woń, która w normalnych okolicznościach wzbudziłaby głód w trzewiach tego monstrualnego drapieżnika, lecz w tej chwili budziła tylko rozpacz. Krew – ale nie była to krew zwierzyny, którą można upolować, ani wielorybiego truchła dryfującego na falach i czekającego na pożarcie. To był zapach krwi Niebieskiego.

W tej samej chwili Jack Tokoniec wydał z siebie basowy, gardłowy ryk żalu, od którego zatrzęsło się morze. Jego prędkość nie uległa jednak najmniejszej zmianie, zmagazynowana w potężnym cielsku energia napędzała go wcale nie wolniej niż wcześniej. Zapach krwi nasilał się do chwili, gdy Clay ujrzał przed sobą rozdymającą się chmurę ciemnoczerwonej mgły, która stopniowo przechodziła w róż, w miarę jak krew rozrzedzała się i stygła. Zbliżywszy się do chmury, Jack zwolnił, Clay zaś wśród obłoku ciepła rozeznał ciemne, regularne oka sieci opiętej na czymś dużym i bezwładnym. Z ciała zabitego Niebieskiego – młodocianego osobnika, sądząc po jego rozmiarach – sterczały opatrzone zadziorami ciemne ostrza kilkunastu harpunów. Krew buchnęła z nową siłą, gdy siecią szarpnęło i wyciągane na powierzchnie truchło obróciło się w więzach. Jack powiódł wzrokiem wzdłuż czarnych lin i dostrzegł dwa podłużne kształty na powierzchni. Znał te sylwetki, wiedział, że niosą zagrożenie, i w innych okolicznościach zanurkowałby jak najgłębiej w poszukiwaniu bezpiecznego schronienia. Ale nie dzisiaj.

Najpierw rozerwał sieć. Trójkątne, ostre jak brzytwa zęby rozdarły ją na strzępy, uwalniając zabitego młodego smoka. Jack znieruchomiał na chwilę i odprowadził wzrokiem opadające powoli ciało, otulone krwawym całunem i niknące w ciemnej, zimnej otchłani. Nowe wspomnienie wypełniło umysł Claya. Mała Niebieska smoczyca wyrywała się z łona matki i tuliła do potężnego cielska ojca, który opiekuńczym gestem obejmował je obie i nucił cichą, kojącą pieśń.

Wspomnienie zblakło i spojrzenie Jacka znów spoczęło na dwóch podłużnych sylwetkach w górze. Ryknął ponownie i tym razem w jego ryku rozpacz płynnie połączyła się z gniewem – odczuciem rzadkim u Niebieskich, zarezerwowanym na porę godową, kiedy trzeba było bronić terytorium przed agresywnymi młodymi samcami. Teraz jednak gniew eksplodował w Jacku, osiągnął niespotykane natężenie, wypełnił każde włókno jego ciała. Coś w jego umyśle pękło i ustąpiło; Clay poczuł wstrząs, który zmiótł resztki zdrowego rozsądku. Olbrzymi Niebieski zaryczał. Nie musiał już wyrażać w ten sposób swojego gniewu. Cały był gniewem.

Podłużne kształty na powierzchni zaczęły się poruszać. Woda po ich obu stronach spieniła się, rytmiczne dudnienie poniosło się po morzu. W centrum każdej z ciemnych sylwetek Clay dostrzegł jarzącą się żółto kulę: maszyniści smokowców rozgrzewali silniki na pełną moc. Zaniepokojeni niespodziewaną stratą zdobyczy łowcy smoków zamierzali pośpiesznie się ulotnić.

Nie mieli szans.

Jack wybrał sylwetkę po lewej stronie i nieśpiesznie, lecz systematycznie się do niej przybliżał. Pałający w nim gniew nie był w stanie przytłumić instynktu drapieżnika, który podpowiadał mu, że powinien oszczędzać siły na ostateczny zryw. Znajdował się jakieś pięćdziesiąt jardów od prawego koła napędowego, kiedy zaatakował. Jedno uderzenie potężnego ogona zdruzgotało łopatki koła, smokowiec przechylił się i zaczął zataczać nierówny krąg na powierzchni morza. Dookoła niego małe ciemne sylwetki wpadały do wody: marynarze zrzuceni z pokładu uszkodzonego statku. Jack się nie śpieszył: przegryzał każdą szarpiącą się postać na dwoje i wypluwał resztki. Małe potworki nie przypadły mu do gustu, miały gorzką krew i zbyt kościste ciała. Zresztą nie przypłynął tu na żer.

Kolejne smagnięcie potężnego ogona wyrzuciło go ponad wodę. Masywne cielsko poszybowało w powietrzu, z przesuwającego się pod nim smokowca marynarze najpierw przyglądali mu się ze zgrozą, rozdziawiwszy szeroko usta, a potem zaczęli krzyczeć, gdy rozwarł szczęki i uwolnił wzburzony potok ognia. Płomienie ogarnęły statek od dziobu po rufę, załoga i osprzęt stanęli w ogniu, a pożoga sięgnęła aż do ładowni, spopielając wszystko, co tylko chciało się palić.

Jack zanurkował z powrotem w przyjemny chłód morza, po czym zaczął zataczać kręgi wokół tonącego statku, dobijając unoszących się na wodzie osmolonych, półżywych marynarzy. Woda zawibrowała od nagłego grzmotu, gdy coś w trzewiach statku eksplodowało – najprawdopodobniej prochownia, sądząc po sile wybuchu. Smok patrzył, jak statek pęka na dwoje i powoli pogrąża się w głębinach, wlokąc za sobą ciemną chmurę posoki z rozprutych ładowni. Zapach bratniej krwi jeszcze bardziej rozjuszył Jacka. Clay wyraźnie czuł postępujący rozpad jego umysłu, który i tak już trwał w stanie kruchej równowagi.

Niebieski olbrzym wynurzył się, wzniósł łeb wysoko ponad fale i dostrzegł drugi statek: znajdował się kilka mil na północ od niego, z jego kominów buchały kłęby dymu, koła łopatkowe wściekle burzyły wodę.

Wszystko na nic.

W tym momencie trans zaczął się rwać. Clay poczuł ukłucie bólu, gdy wspólne wspomnienia pędziły mu przez głowę w kalejdoskopie wizji zniszczonych statków i zabitych marynarzy. Życie Jacka stało się nieustanną kampanią zemsty, całe dnie i noce spędzał na łowach, na wiecznym tropieniu kolejnych potworów do zabicia. Żerował na wielorybach i gigantycznych kałamarnicach tylko wtedy, gdy głód stawał się tak dokuczliwy, że przeradzał się w ból – ale poza tym wyszukiwał coraz to nowe statki na morzach i oceanach i niszczył je bez litości. Stale jednak pojawiały się nowe.

Nagle nastąpił jakiś przeskok w niestrudzonym rytmie łowów, gwałtowna zmiana nurtu rwącej rzeki gniewu. Jack przez lata stronił od towarzystwa pobratymców. Ilekroć zbliżał się do stada, ignorował jego powitalne pieśni. W głębi swej natury, na jakimś podstawowym, prymitywnym poziomie pojmował, że nie jest już jednym z nich; że ich zachęty do spotkań i wspólnej zabawy są tylko echem czegoś, co na zawsze utracił. Dla Jacka istniała tylko jedna pieśń: pieśń gniewu. Nastał jednak dzień, w którym usłyszał coś nowego, innego niż niosący się wśród głębin żałosny zew. Usłyszał pieśń w swojej głowie.

Na jej dźwięk Clay poczuł kolejny bolesny wstrząs. Brzmiała obco, dezorientująco, a zarazem znajomo. Biały, domyślił się. Tego natężenia zła nie dało się z niczym pomylić. Clay nie był w stanie w pełni ogarnąć skomplikowanych procesów myślowych bestii, ale wyraźnie czuł nieznaną wcześniej determinację, która przesączała się w głąb umysłu Jacka i łączyła z rozpierającą go furią. Czuł również, że Niebieski próbuje się bronić przed tym wtargnięciem; miał własny cel w życiu i nie potrzebował cudzego.

Ale Białemu nie sposób było się oprzeć. Wkrótce pojawiła się nowa skłębiona fala obrazów, a wśród nich kolejny statek, oglądany oczami innego Niebieskiego. Właściwie nie statek, lecz okręt wojenny, sądząc po tym, jak był uzbrojony. Nie miał również kół łopatkowych.

To Pierwszorzędny, zdał sobie sprawę Clay.

Młoda kobieta na pokładzie celowała do niego z rewolwerów.

A to Loriabeth w dniu, w którym zaatakował nas Niebieski, domyślił się.

Gdy wystrzelone przez Loriabeth kule dosięgły celu obraz się zmienił. Czerwona mgła przesłoniła prawie całe pole widzenia. Clay zarejestrował jednak nagłe znieruchomienie smoka: to była ta chwila, gdy wspólnie z varestiacką Błogosławioną sparaliżowali smoka za pomocą Czarnej. Kapitan Hilemore i porucznik Steelfine w tym czasie ładowali działo. Pośrodku czerwonej mgły coś błysnęło i obraz poczerniał.

Przepełniająca Jacka determinacja zmieniła się w nieodparty rozkaz. W polu widzenia znowu pojawił się Pierwszorzędny. Tym razem Clay wychwycił w myślach Białego niedwuznaczne polecenie:

– Płyń na południe. Zabij ich.

Wstrząśnięty Clay dał się znowu porwać wirowi wspomnień Jacka.

Nasłał go na nas, zrozumiał. Wiedział, dokąd płyniemy! Jakim cudem?

Odpowiedź objawiła mu się błyskawicznie. Właściwie miał do siebie pretensje, że wcześniej na to nie wpadł.

Silverpin.

Szczątkowy ślad jej świadomości przetrwał w jego umyśle od czasu jej zdrady i śmierci pod górą.

Kierując się jej tropem, Biały zmusił nieszczęsnego, obłąkanego Jacka, żeby na nich zapolował.

Następny kłąb wspomnień: Jack znowu należy do stada, chociaż Niebieskie, z którymi płynie, nie śpiewają pieśni. Zniszczenie Stacji Kraghurst; tłumiona, lecz wyraźna przyjemność na widok mrowia płonących żywcem małych potworków. Jack ścigający Pierwszorzędnego kanałem oddzielającym Gardziele od Szelfu. Przygniatający ciężar klinowatego odłamka góry lodowej spychający go w otchłań, w najgłębszą toń, ciśnienie miażdżące jego potężne ciało jak papier. Nie zginął jednak, jakoś zdołał uwolnić się spod bryły lodu i wytężywszy poharatane mięśnie, wyrwał się na powierzchnię. Wyczerpanie wkrótce dało o sobie znać, długo dryfował bezwładnie, niesiony morskim prądem, i byłby znów zatonął, gdyby stado się na niego nie natknęło: wspólnymi siłami Niebieskie podźwignęły go i wyniosły ku powierzchni, powietrzu i wybawieniu. Był jednak ranny, potrzebował czasu i pożywienia, żeby wrócić do sił. Niebieskie znosiły mu mięso morsów i wielorybów; same głodowały, byle tylko on mógł się należycie odżywiać. Byłby zaśpiewał im pieśń dziękczynną, gdyby jeszcze potrafił to robić – ale to nie było jego stado, a z takich pieśni zostało ledwie słyszalne echo tego, kim był dawniej.

Jadł, wracał do sił i czekał, aż pewnego dnia potężna fala gorąca uderzyła od spodu i rozsadziła lody, co pozwoliło mu znów zapolować na potwory, które go zraniły. Zwołał swoje nieme stado i posłał pomiędzy potrzaskany lód, aż jeden ze smoków znalazł zwierzynę: nowy statek, pozbawiony ognistego kwiatu we wnętrzu kadłuba, ale z potworami na pokładzie. Jack mógł być obłąkany, ale z pewnością nie był głupi. Mając świeżo w pamięci cierpienia, jakich przysporzyły mu te istoty, postanowił działać bardziej przebiegle i posłał stado przodem, żeby wzięło na siebie główny impet działania ich nadprzyrodzonych systemów obronnych. Patrzył, jak miotające się, rozszarpywane na kawałki Niebieskie padają jeden za drugim, i tłumił swój gniew. Zmusił okaleczony umysł do cierpliwości. Dopiero kiedy ostatni smok ze stada przepadł w głębinach, wlokąc za sobą obłok krwi buchającej z rozprutej szyi, Jack ruszył do ataku.

Wtem – jakieś nowe zjawisko, eksplozja ciepła w dole połączona z wielką chmurą pęcherzyków powietrza. Coś pędziło ku powierzchni. Jack nie miał pojęcia, co to takiego, nie mógł przebić wzrokiem kadłuba i rozeznać znajdujących się w jego wnętrzu źródeł ciepła, ale kiedy patrzył, jak obcy obiekt się wynurza i kołysze na falach, a ze środka gramolą się cztery potwory, wiedział już, że po raz pierwszy od bardzo dawna trafiła mu się łatwa zdobycz. Jedno płytkie nurkowanie, jedno gwałtowne wynurzenie i stworzenia miotały się bezradnie w wodzie. Skierował się w stronę najbliższego. Stęknął z bólu, gdy jeden z potworów na statku czymś w niego rzucił, czymś małym, lecz dostatecznie szybkim, żeby wyszarpało mu dziurę w łuskach. Było to jednak znajome ukłucie, nosił na ciele liczne ślady takich irytujących niegodności – a zresztą, znalazłszy się tak blisko zdobyczy, nie zwracał na ból uwagi.

Stwór miotający się w wodzie wpatrywał się w niego malutkimi, paciorkowatymi oczami, rozpaczliwie szukając czegoś zawieszonego na szyi – być może broni. Tak jakby coś tak małego mogło Jackowi zagrozić...

Clay patrzył na samego siebie, jak nagle zamiera w wodzie bez ruchu, a potem rozpada się i zmienia w bezkształtną wielobarwną mgłę. Opar skłębił się wokół niego, tężejąc w gęste, jaskrawe, wielobarwne obłoki, a potem rozpadł się na kawałki. Tu i ówdzie Clay wychwytywał większe, spójniejsze strzępy wspomnień: dryfujące po morzu ciała Niebieskich, rozczłonkowane zwłoki marynarzy, płonące statki. A więc tak wyglądał myślobraz Jacka Tokońca. Pod całunem zgrozy Clay wyczuwał dezorientację, napierającą na jego świadomość niczym bezwładny ciężar, i towarzyszący jej gniew.

– Wyczuwasz mnie, prawda? – zapytał.

Miał nadzieję, że smok wyłowi jakiś sens z jego myśli. Otulająca go mgła zamigotała przeszyta czerwonawymi błyskawicami narastającej furii Jacka.

– Nic na to nie poradzisz, chwilowo jesteśmy na siebie skazani – dodał Clay. – Porozmawiajmy więc.

Uderzyła kolejna błyskawica, jej czerwone jak krew macki wystrzeliły z mgły, dosięgły Claya i poraziły go poczuciem bezwzględnego, nieprzejednanego odrzucenia. Natężył umysł i stawił czoło temu odczuciu i towarzyszącym mu nudnościom i dezorientacji, które groziły przerwaniem transu.

– Wiem, że miałeś aż nadto powodów, by znienawidzić mnie i cały mój rodzaj – nalegał Clay. Nudności rozkwitły w fizyczny ból. – Ale Biały...

Zadławił się, gdy ból eksplodował przeszywającą na wskroś falą bezbrzeżnego cierpienia. Myślobraz znów zamigotał i Clay wyczuł bliski i nieuchronny koniec transu. Jack wytężał wszystkie siły, żeby pozbyć się intruza.

Nic u niego nie wytarguję, uświadomił sobie Clay, wzmocniwszy swoją wolę. Zbyt daleko popadł w obłęd.

Myślobraz wokół niego rozjarzył się kolejnymi scenami pożogi i zagłady.

Próbował na gwałt przypomnieć sobie wszystko, co Ethelynne powiedziała mu o skutkach wypicia krwi serdecznej. W jakiś sposób mogła dzięki niej rozkazywać Lutharonowi.

Nie, poprawił się w myślach. Ona mu nie rozkazywała. Nazwała to „wzajemnym zrozumieniem”.

Jak jednak ma się zrodzić zrozumienie w umyśle zniszczonym taką masą potwornych wspomnień? Przypomniały mu się kolejne słowa Ethelynne:

– Smocza pamięć nie umiera wraz z jednostką, ale gromadzi się w rodzie na przestrzeni wielu pokoleń.

Powiódł wzrokiem po otaczającym go chaosie. Ledwie wytrzymywał pod naporem woli rozjuszonego Jacka, który cały czas usiłował pozbyć się go ze swojego umysłu.

Lutharon pamiętał Białego, przypomniał sobie Clay. Mimo że nigdy się nie spotkali.

Może jeden z przodków Jacka również go widział? Tylko co z tego? Doświadczenia protoplastów na pewno nie wystarczą do przywrócenia mu zdrowych zmysłów.

Nagle przyszło mu do głowy coś, co powiedział duch Silverpin, wyjątkowo celne spostrzeżenie, które dowodziło, że była czymś więcej niż tylko naczyniem dla jaźni Białego: „Czymże w końcu są ludzie, jeśli nie zbiorem wspomnień?”.

Przywołał całą swoją wolę i wyzwolił ją w jednym potężnym impulsie, który rozproszył otaczającą go mgłę. Jack zadrżał pod impetem tego uderzenia, a jego furia chwilowo przygasła stłumiona surową mocą umysłu.

To chyba ta krew z serca, domyślił się Clay. Daje dodatkowego kopa w transie.

Skoncentrował się na resztkach wspomnień unoszących się wokół niego w czarnej pustce, wyszukując kolejne strzępy ognistej i krwawej zemsty. Pochwycił jeden z nich – ciasno splątaną kulę zawierającą wizję ataku na Stację Kraghurst – i jeszcze raz natężył wolę. Zmiażdżył wspomnienie do rozmiarów maleńkiego paciorka, po czym roztrzaskał je na kawałki i ruszył dalej. Wędrował przez myślobraz Jacka i unicestwiał wszystkie napotkane w nim traumatyczne wspomnienia. Jack próbował z nim walczyć, czerwone błyskawice uderzały raz za razem, ale w miarę jak jego wspomnienia umierały, siła tych ataków słabła. Clay nie był w stanie zniszczyć wszystkich złych wspomnień; niektóre były zbyt bezkształtne, by dało się je pochwycić, z innych rzezi zostały zaś ledwie okruchy anonimowych scen. Od czasu do czasu napotykał osobliwe oazy spokoju, nawet radości, w większości pochodzące sprzed fazy mściwej furii Jacka – tych wspomnień nie tykał, nawet jeśli były rzadkie, nieliczne i z pewnością niewystarczające, żeby uleczyć umysł smoka.

W myślobrazie zapanował chaos, gdy Clay zniszczył ostatnie potworności – przedśmiertne drgawki smokowca, którego Jack dręczył przez wiele dni: co kilka godzin wynurzał się z morskiej toni, by upiec żywcem jednego lub dwóch marynarzy, po czym nurkował z powrotem, zostawiając reszcie załogi rozważania nad czekającym ich nieuchronnym losem. Wyglądało na to, że od ludzi nauczył się, na czym polega sadystyczna przyjemność. W miarę unicestwiania kolejnych wspomnień opór słabł, a wraz z nim zanikało poczucie tożsamości: Jack ledwie zdawał sobie sprawę z tego, kim – lub czym – jest.

Mógłbym odejść w tej chwili, zdał sobie sprawę Clay. Mógłbym zakończyć trans i zostawić go zabłąkanego na lodzie, z nieodwracalnie strzaskanym umysłem. Mógłbym – tylko po co?

Przekonajmy się, co zostawili ci przodkowie, pomyślał.

Sięgnął w głąb swojej pamięci i przywołał z niej najbardziej wyrazisty obraz Białego, jaki był w stanie znaleźć – chwilę, gdy widział go po raz ostatni pod górą, szalejącego w otoczeniu świeżo wyklutych młodych.

– Coś ci to przypomina? – zagadnął Jacka.

Smok nie odpowiedział. Clay rozszerzył wspomnienie, wypełnił nim otaczającą go pustkę.

– No dalej, coś tam przecież musi być – nie ustępował. – Coś głęboko ukrytego.

I wtedy rzeczywiście coś zobaczył, słabiutką poświatę w próżni. Wysiłkiem woli przyciągnął ją do siebie, karmiąc ją wspomnieniem Białego, aż rozkwitła w widok rozległego nieba nad wzburzonym szarym morzem. Ze wszystkich stron otaczały go Niebieskie, woda burzyła się wokół przecinających fale smukłych ciał. Nad ich głowami trwała bitwa: Czerwone i Czarne kołowały poniżej szarobiałych chmur i ziały ogniem albo wczepiały się w siebie nawzajem w okrutnym kłębowisku kłapiących szczęk i smagających powietrze ogonów. Smoki z posępną regularnością spadały do wody: jedne od razu szły na dno, inne szamotały się bezradnie na powierzchni, krwawiąc z licznych ran. Nie zwracając uwagi na ranne Czerwone, Niebieskie dopadały poranionych Czarnych smoków, plując ogniem i szarpiąc kłami. Clay wyraźnie czuł specyficzną pustkę w umyśle, który zarejestrował to wspomnienie: nie było w nim żadnych świadomych myśli, w całości wypełniały go obca wola i determinacja.

– Zabij je – brzmiał niemy rozkaz.

Punkt widzenia się zmienił, gdy właściciel prastarych ślepi utkwił wzrok w okaleczonym Czarnym, który nieopodal desperacko próbował zerwać się do lotu, mając tylko jedno sprawne skrzydło.

– Zabij je wszys...

Nagle wszystko zniknęło – wola intruza, jego determinacja, rozkazujący ton – i do umysłu Niebieskiego napłynęły nowe wrażenia. Wola walki osłabła w nim, wstrzymał atak i zaczął zataczać w wodzie kręgi wokół rannego Czarnego, który, śpiewając niezwykłą pieśń powitalną, stopniowo tracił siły i zapadał się pod powierzchnię. Niebieski spojrzał w niebo: dwie smocze frakcje, do niedawna zwarte w zajadłej walce, odstąpiły od ataku. Czerwone w luźnym szyku oddalały się na północny wschód, ocalałe Czarne kierowały się na zachód. Clay zdołał dostrzec charakterystyczną, choć ledwie widoczną postać ludzkiego jeźdźca na grzbiecie jednego z Czarnych, zanim smoki przepadły w chmurze i zniknęły mu z oczu.

Koniec wojny, zdał sobie sprawę. Tej pierwszej. Biały już wcześniej powstał, a one zdołały go jakoś pokonać. Tylko jak?

Odsunął to pytanie na bok, było bowiem oczywiste, że nie znajdzie na nie odpowiedzi w umyśle dawno nieżyjącego Niebieskiego. Przejrzał jego wspomnienia i stwierdził, że ma do czynienia z istotą znacznie mniej skomplikowaną niż Jack; jego pieśni brzmiały radośnie i miały zaledwie śladowe zabarwienie gniewem.

Prosta dusza, pomyślał Clay, tłumiący wyrzuty sumienia. Nie jestem pewien, czy spodoba ci się twój nowy dom.

* * *

Ledwie trans dobiegł końca, ziąb pochwycił Claya niczym stalowa pięść. Zaparło mu dech w piersi; byłby jęknął z bólu, gdyby miał choć krztynę powietrza w płucach. Unosił się na wodzie. Tuż obok potężny Niebieski zanurzył się i czujnie łypiąc na Claya jednym okiem, zachowywał bezpieczny dystans. Clay czuł w wodzie wibrowanie jego pieśni. Wyrażała cierpienie.

Wyglądało na to, że ten trans przyniósł mu zdolność rozumienia smoczych pieśni.

Jego uwagę zwróciło chlapanie z lewej strony, gdzie Kriz i Loriabeth z wysiłkiem podtrzymywały nad powierzchnią głowę porucznika Sigorala. Twarz Corvusyjczyka pobladła, jedyne zdrowe oko się zamgliło. Gdzieś z prawej dobiegła cała seria raptownych plusków, którym towarzyszył wizg kul w powietrzu i odległy huk karabinowych wystrzałów. Bolesna pieśń Niebieskiego, który niegdyś był Jackiem Tokońcem, wzbiła się na wyższe rejestry, gdy smok cofnął się przed gradem kul i pogrążył głębiej w wodzie.

– Wstrzymać...! – zawołał Clay, zwróciwszy się w stronę statku, ale tak bardzo szczękał z zimna zębami, że dalsze słowa utknęły mu w gardle.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.Podziękowania

Po raz kolejny dziękuję mojej amerykańskiej redaktorce Jessice Wade, mojemu brytyjskiemu wydawcy Jamesowi Longowi oraz mojemu agentowi Paulowi Lucasowi za wsparcie i dobre rady, jakimi służyli mi podczas tworzenia trzech długich i skomplikowanych książek. Dziękuję także mojemu korektorowi Paulowi Fieldowi, który wciąż nie chce, żebym mu zapłacił, a także – nade wszystko – czytelnikom, którzy dołączyli do mnie podczas tej podróży. Pożegnania zawsze są przykre, ale każda historia musi kiedyś dobiec końca.O Autorze

Anthony Ryan mieszka w Londynie i jest autorem bestsellerowej trylogii Raven’s Shadow wg New York Timesa. Wcześniej pracował na różnych stanowiskach dla brytyjskiego rządu, ale teraz pisze na cały etat. Interesuje się sztuką, nauką i niekończącym się poszukiwaniem idealnego kufla prawdziwego ale.

Więcej na temat Anthony’ego Ryana oraz pozostałych pisarzy wydawnictwa Orbit dowiecie się z bezpłatnego comiesięcznego biuletynu. Wystarczy zarejestrować się na stronie:

www.orbitbooks.net
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: