Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Chajzerów dwóch - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
9 czerwca 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Chajzerów dwóch - ebook

To książka o tym, jak dobrze mieć wspaniałą rodzinę, a przede wszystkim rodziców. Jakie to wielkie szczęście. Bo właśnie rodzice kształtują to, jacy jesteśmy, jacy będziemy, wpływają na to, jaki mamy charakter, upodobania, gust, w jakim środowisku się obracamy.

Pogadaliśmy jak stary z młodym, jak uczestnik pochodów pierwszomajowych z bywalcem Ikei i McDonalda.

Gadaliśmy o pierwszych prywatkach – adapter Bambino, pocztówki dźwiękowe z bazaru Różyckiego i cudem zdobyte płyty zachodnich wykonawców kontra era płyt CD i jakości HD. Gadaliśmy o samochodach, podróżach, ciuchach i pracy.

Te porównania są zaskakujące i czasem bardzo zabawne. Wyrastaliśmy w różnych epokach. W czasach PRL-u, wielkich zmian i zupełnie nowej Polski. Jaki był świat wtedy, a jak wygląda dziś? Przeżyliśmy całą epokę rozwoju technologii, od telefonów z tarczą i zdemolowanych budek telefonicznych po smartfony i tablety.

Pierwszy raz mogliśmy usiąść przy stole i opowiedzieć o tym, jacy byliśmy, jaką drogę przeszliśmy. Szczerze, w cztery oczy i bez żadnej ściemy. W tej książce piękne jest to, że jest do bólu prawdziwa i do bólu nasza. Dała nam też okazję do zbliżenia się, bo mężczyznom nie jest łatwo gadać o uczuciach. Właściwie stała się pretekstem do tego, żebyśmy wreszcie usiedli i pogadali jak facet z facetem, jak ojciec z synem.

Zygmunt Chajzer – ukończył Akademię Wychowania Fizycznego w Warszawie oraz Wydział Dziennikarstwa i Nauk Politycznych na Uniwersytecie Warszawskim. Przez wiele lat był dziennikarzem radiowej Jedynki, gospodarzem „Sygnałów dnia”, „Lata z Radiem” i „Czterech pór roku”, obecnie w Radiu Pogoda. W TVP1 prowadził „Wiadomości” i poranny program „Kawa czy herbata”. Był gospodarzem teleturniejów i programów rozrywkowych: „Idź na całość”, „Na zawsze razem”, „Grasz czy nie grasz”, „Gwiezdny cyrk”, „Moment prawdy” (Polsat), TeleGra”, „Chwila prawdy” i „Ananasy z mojej klasy” (TVN). Brał udział w programach „Gwiazdy tańczą na lodzie” i „Taniec z gwiazdami”. Jest zdobywcą dwóch Telekamer w kategorii „Rozrywka”. Od młodości grywa w siatkówkę. Odznaczony Złotym Krzyżem Zasługi za pracę w radiu.

Filip Chajzer – pracę dziennikarza zaczynał w „Super Expressie”, „Życiu Warszawy” i „Newsweeku”. Pracował w radiowej Trójce i Czwórce oraz Radiu Złote Przeboje. Był reporterem serwisu informacyjnego „Stolica” w TVN Warszawa. Od 2011 roku pracuje jako reporter w „Dzień Dobry TVN”. Prowadzi programy „Mali Giganci”, „Jak to się stało?”. Nagrodzony Wiktorem w kategorii „Odkrycie Roku 2013”. Doceniony przez jury MediaTorów statuetką w kategorii AkumulaTor. Obwołany osobowością roku 2014 przez czytelników magazynu Plejada.

Kategoria: Sztuka
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8097-297-1
Rozmiar pliku: 14 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Zawsze z dużą podejrzliwością odnosiłem się do książek pisanych przez celebrytów. No bo po co piszą...? I czy faktycznie piszą...? Częściej odpowiadają na pytania, a potem redaktor przepisuje, szlifuje, pucuje i uzupełnia. Do tego dorzuca się trochę zdjęć z prywatnego archiwum i dzieło gotowe. Piszą, żeby się pochwalić swoimi sukcesami albo nagle poczuli się ekspertami w dziedzinach, które ledwie liznęli.

Komuś udało się ugotować zupę... to pisze książkę kucharską albo co najmniej kulinarny poradnik. Schudł parę kilo, to zostaje ekspertem od diety i fitnessu. Trochę mnie śmieszą te poradniki, jak być pięknym, młodym, bogatym i w ogóle człowiekiem sukcesu. Jednym się udaje, a innym nie. Bywa też ekstremalnie... poczytajcie, w jakie bagienko zabrnąłem i jak pięknie się z tego wyczołgałem.

Aż tu nagle... „masz babo placek!” – propozycja książki. Po co?, dlaczego? Co to za dziwaczny pomysł? Nie czuję się ani pisarzem, ani ekspertem w żadnej dziedzinie. No, może poza siatkówką. Ale upierają się, że chcą. I co tu robić? Filip tłumaczy, że „ryje znane, to ludzie ciekawi, skąd się wzięły”. Odmówić nie wypada, a nuż coś fajnego z tego wyjdzie. Tylko jak to zrobić?

Więc wymyśliliśmy, że sobie pogadamy. Trochę tak jak w radiu, które obaj bardzo cenimy.

Pogadamy jak stary z młodym, jak uczestnik pochodów pierwszomajowych (tak przy okazji to moja data urodzin, taki pracuś ze mnie!) z bywalcem Ikei i McDonalda.

Gadaliśmy o pierwszych prywatkach – u mnie oznaczało to adapter Bambino, pocztówki dźwiękowe z bazaru Różyckiego i cudem zdobyte płyty zachodnich wykonawców, a u Filipa to była już era płyt CD i jakości HD. Gadaliśmy o samochodach, podróżach, ciuchach i pracy.

Porównania wychodziły zaskakujące i czasem bardzo zabawne. Wyrastaliśmy w różnych epokach. Ja w czasach PRL-u, wielkich zmian i zupełnie nowej Polski, Filip zaś całe trzydzieści lat później. Jaki był świat wtedy, jaki jest dziś? Przeżyliśmy całą epokę rozwoju technologii, od telefonów z tarczą i zdemolowanych budek telefonicznych po smartfony i tablety.

A co z tego wynika? Odpowiedź na to pytanie pozostawiam Wam, Drodzy Czytelnicy!

Miłej lektury.F: Jakie masz pierwsze wspomnienie z dzieciństwa? Zaczyna starszy!

Z: Święta. To chyba dzieciom najczęściej zostaje w pamięci, bo to taka fascynująca i magiczna chwila. Moment, kiedy pojawia się Mikołaj, który puka do okna…

F: Przecież wy nie mieliście Mikołaja!

Z: Jak to nie? Mieliśmy.

F: Mieliście jakiegoś Dziadka Mroza.

Z: Oszalałeś?

F: Za komuny?!

Z: Co ja, w Związku Radzieckim mieszkałem?

F: Za komuny Święty Mikołaj?

Z: No przestań… Jaka komuna?

F: No jaka? Głęboka!

Z: Nie no, bzdury opowiadasz.

F: Gwiazdora mieliście!

Z: Sam jesteś gwiazdor.

F: A dziękuję!

Z: Chyba nawet komuniści nie próbowali nigdy podważać takich tradycji, tradycyjnych świąt i tak dalej…

F: Gwiazdor to w Poznaniu.

Z: Ale regionalnie on się inaczej nazywał. Natomiast w Warszawie chodził prawdziwy Święty Mikołaj i roznosił prezenty.F: Ale przychodził ten w czapce, przebrany?

Z: Tak, tak, tak. To znaczy: pierwszego pamiętam tak, że miał brodę z waty, oczywiście czerwony strój, tylko buty miał jakieś dziwne. Bo dzieci zawsze po butach chyba rozpoznają, że coś jest nie tak. I chyba pierwsze prezenty… Jeszcze pamiętam, jak się choinka spaliła.

F: Kto spalił choinkę?

Z: Chyba ja.

F: Ale jak? Miała prawdziwe świeczki?

Z: Zapałkami. Typowa dziewczynka z zapałkami. Kiedyś nie było, wiem, trudno to sobie wyobrazić, światełek elektrycznych, tylko mieliśmy takie cieniutkie prawdziwe świeczki…

F: Naprawdę?

Z: Na choince były świeczki.

F: A jakieś BHP?

Z: Bardzo lubiłem, jak na choince było dużo włosa anielskiego. Takie serpentyny na całej choince, które imitowały sopelki czy śnieg. No i oczywiście kiedy podpalałem kolejną świeczuszkę, to się wszystko razem pięknie zajęło…

F: Mama zawsze uważała, że włosy anielskie to straszna wiocha. I zabraniała ich używać.

Z: Ale całe święta to wiocha!

F: Ale…

Z: Ale to wszystko musi wyglądać bardzo kolorowo.

F: …Ale w ogóle twój związek z matką to jest trochę mezalians, bo ty jesteś z Pragi. To tak à propos tych włosów anielskich i podejścia do estetyki. I tobie się włosy anielskie bardzo podobają, im więcej „napiżdżone” na choinkę, im bardziej kolorowo, im więcej „nachrzanione” tego wszystkiego, tym lepiej.

Z: Na tym polegają święta!

F: Z kolei matka, która jest z Ochoty, jak widzi włosy anielskie i taki przesadyzm w formie, kolorze i doborze, to już jest chora. Zawsze w tej kwestii mieliście rozbieżne zdanie.

Z: No dobrze, czy ja mogę skończyć o tych świętach? Skończ z dygresjami. Święta były jak najbardziej tradycyjne, a ta paląca się choinka to rzeczywiście bardzo utkwiła mi w pamięci, dlatego że mój brat bardzo dzielnie zareagował – zresztą cała rodzina rzuciła się na tę choinkę – ale chyba brat najsensowniej, bo narzucił jakiś koc na choinkę i ją ugasił.

F: Andrzej, tak?

Z: Andrzej. Trochę się tylko firany spaliły i zasłona.

F: Tak się właśnie kończy przesada w formie.

Z: Nie było zastępczej choinki. Ile ja mogłem mieć lat? Sześć.

F: Ale ciekawi mnie co innego: jak pozyskiwaliście choinkę?

Z: Nie, nie wycinało się, nie chodziliśmy z siekierą do lasu. Kupowało się.

F: Naprawdę? Tak jak dzisiaj? Tak po prostu?

Z: Zwykłą jodełkę. Oczywiście, że tak. Ty masz wyobrażenia jak z filmów Barei, że się bierze siekierkę i rusza do lasu.

F: No tak mi się właśnie wydawało.

Z: Nie no, bzdury. Były normalne składy z choinkami. Myśmy najczęściej kupowali choinkę w składzie z węglem, dlatego że pan, który sprzedawał węgiel i koks, sezonowo sprzedawał inne towary. I zimą, przed świętami, sprzedawał choinki. Podobnie jak dzisiaj były targi też z choinkami. Oczywiście trudno było znaleźć ładną choinkę, a już nie mówiąc o jakichś jodłach, jodłach kaukaskich…

F: Świerk był?

Z: Świerk był i zwykła jodełka. I były sztuczne, straszne drapaki.

F: Ale plastikowe?

Z: Plastikowe.

F: Radzieckie?

Z: Nie, polskie. Polski prywaciarz przecież wymyślał różne cudne rzeczy. Na choinkę, na święta i w ogóle. Były sztuczne choinki, które wyciągało się ze strychu albo z piwnicy, odkurzało… Ale ja ich nigdy nie lubiłem. Zawsze bardzo lubiłem zapach choinki. I chyba najlepiej pamiętam właśnie te pierwsze wrażenia, choinkę, prezenty. Najfantastyczniejszy prezent, jaki dostałem, to samochód zdalnie sterowany – tak się na to mówiło.

F: Zdalnie sterowany w ’58?

Z: No oczywiście, na bateryjkę.

F: Ale sterowany – przepraszam – jak?

Z: Ale sterowany zdalnie na druciku.

F: Aaa, na drucie… Nie po wi-fi?

Z: Nie. Ten samochodzik miał przewód, była do tego taka mała skrzyneczka, kierownica…

F: Naprawdę?

Z: Chodziło się za tym samochodzikiem i się sterowało. Do przodu, do tyłu. Boże, jaki to cudny był prezent! O, to takie rzeczy z początków pamiętam.

F: À propos tego, jak się kupowało choinki i w ogóle, co się kupowało, gdzie się kupowało, to jest świetny kawał: matka opowiada córce, że kiedyś w sklepach to był tylko ocet. Od początku do końca, od wejścia do wyjścia – tylko ocet. Na to córka patrzy wielkimi oczyma i pyta: „Mamo, w całej Galerii Mokotów tylko ocet?”.Z: Dobrze. Teraz ty. Pierwsze, co pamiętasz.

F: Pierwsze, co pamiętam, to działka dziadków na Ochocie…

Z: Działka pracownicza.

F: Działka pracownicza na Ochocie. Taka jak te małe ogródki w centrum miasta, podzielone, każdy ma po trzysta metrów. Z tej działki mam pierwsze wspomnienie. Babcia, która robi młode ziemniaki i jajko sadzone na szynce. O! Stamtąd też pamiętam – zaraz jakieś kolejne wspomnienie – Czarnobyl. Pamiętam dokładnie scenę, w której…

Z: To było w ’86?

F: Kwiecień ’86, zaraz przed Świętami Wielkanocnymi.

Z: Wyścig Pokoju zaraz po tym był.

F: Mam taki flashback… siedzę w piaskownicy z bratem ciotecznym Wacławem, przybiega matka i mówi, że był jakiś straszny wybuch i nadciąga fala czegoś – nie pamiętam dokładnie czego.

Z: Skąd dziecko miało wiedzieć, o co chodzi.

F: Nie pamiętam dokładnie, jakich słów użyła, ale że nadciąga fala nad Polskę. Wtedy wydało mi się to jakoś tak koszmarnie przerażające jak jakiś koniec świata.

Z: To było przerażające. A płyn Lugola pamiętasz?

F: Tego nie pamiętam. Pamiętam tylko tę jedną przebitkę z piaskownicy.

Z: Ja tego świństwa nie piłem. Filip, ty chyba też nie.

F: Ja nie mam prawa nawet tego pamiętać.

Z: Jakbyś pił, tobyś pamiętał.

F: Czyli ta informacja musiała być podana w radiu, bo skąd mama by na działce wiedziała, że coś takiego się stało. Ale przecież – z tego, co pamiętam z książek do historii – ta informacja była długo wstrzymywana. W związku z tym to nie był wcale ten dzień, kiedy doszło do wybuchu.

Z: Nie było wiadomo, że to wybuch, tylko jakaś awaria. Generalnie bardzo to kamuflowano i na początku w ogóle nie było wiadomo, o co chodzi. Coś się wydarzyło, coś strasznego.

Z: A trwał Wyścig Pokoju i nie przerwali go, mimo że kolarze byli gdzieś tam w pobliżu tego Czarnobyla, tylko kazali im dalej jechać w tych oparach, w chmurach promieniowania, udając, że nic się nie stało. No bo gdyby przerwali Wyścig Pokoju, toby znaczyło, że…

F: Że jest nie-pokój.

Z: A przecież nic się nie działo.

F: Bo trwał Wyścig Pokoju.

Z: Tak, oczywiście. Zresztą z Wyścigiem Pokoju też mam niesamowite wspomnienia. Ten sygnał pamiętasz?

F: Nie mam prawa pamiętać.

Z: Ja pamiętam.

F: Z Wyścigiem Pokoju kojarzę tylko hasło: „Cudowne dziecko dwóch pedałów”.

Z: Bogdan Tuszyński – fantastyczne sprawozdania. Szozda, Szurkowski, Królak jeszcze, ale to był przełom lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych.

F: To ja z Wyścigu Pokoju wrócę jeszcze do tej działki, bo tam też była cała kultura i subkultura życia działkowca. Pamiętam, że działkowiec miał obowiązek uprawiania, jakiś procent działki musiał przeznaczyć na warzywa. I pamiętam matkę, która gotowe, kupione na targowisku arbuzy, dynie wstawia w ziemię, bo przychodzi kontrola. Kontrola szła z kartką i spisywała, inwentaryzowała, ile warzyw i jakich konkretnie rośnie na danej działce. Te działki w centrum miasta wydają się dzisiaj absurdalne, bo po co, to jest idiotyczny pomysł, to nie ma sensu, tu przecież powinny stać domy, biurowce i tak dalej. A ja do dzisiaj, po naszych doświadczeniach z działką, uważam właśnie, że to jest azyl, oaza dla ludzi, którzy mieszkają w blokach, a jedyny ich kontakt z naturą to balkon dwa na dwa. Tu nagle okazywało się, że mogą być właścicielami ziemskimi. Oczywiście o ile kupią arbuzy i wsadzą je w ziemię.Z: Ktoś mi ze starszych ludzi powiedział: „Panie, kiedyś to ja miałem działkę na przedmieściach i dojeżdżałem do pracy do Śródmieścia, a teraz działkę mam w Śródmieściu i dojeżdżam na przedmieścia”. Tak to się zmieniło.

F: No przecież działki na ulicy Niepodległości w Warszawie – no to już jest jakiś kompletny odpał. Ale to chyba we wszystkich demoludach tak było?

Z: W demoludach tak, ale w Niemczech też są ogródki działkowe, z tym że one są przenoszone.

F: Dzisiaj to jest hipsterka. To już dzisiaj ewoluowało do tego stopnia, że moi znajomi z TVN poszukują tych działek, żeby je mieć, wręcz ich pożądają. Bo jak się mieszka w takich nowych deweloperskich blokach, gdzie nawet balkony nie są za duże, bo cena z metra i tak dalej, to wszyscy się ściubią, jak mogą, żeby przez te trzydzieści lat kredyt spłacać choć trochę mniejszy. Poszukują działeczek i kupują od emerytów za odstępne…

Z: Ale to nie jest takie proste! Trzeba mieć zgodę zarządu.

F: No trzeba, ale to wszystko tylko kwestia pieniędzy. Trzeba mieć mniej więcej 50 tysięcy złotych, żeby taką działkę sobie ogarnąć, no a potem to już grille, siedzenie, basenik – w samym środku miasta. Tak więc to, co kiedyś było wielkim przywilejem, dalej nim jest. Pomysł był dobry, tylko że teraz nie jest emerycki, ale hipsterski.

Z: Emeryci nadal z tych działek korzystają. Czasem jest to ich jedyna radość. Pierwsze wspomnienia. Co jeszcze?

F: No to ja – Łeba. Wakacje. Pamiętam, że jeździliśmy.

Z: A ja wyjazdy na wieś. Wieś się nazywała Zaręby Kościelne. Niedaleko płynął Bug, wystarczyło przejść parę kilometrów przez las. W Bugu uczyłem się pływać w wodzie o głębokości 30 centymetrów. Jeszcze pamiętam robienie łódek z kory sosnowej. To była wielka sztuka: najpierw trzeba było znaleźć odpowiednio duże drzewo z odstającą korą, ładnie tę korę odłupać, tak żeby nie uszkodzić samego drzewa, nie zranić go. Jak się już miało duży kawałek kory, to zaczynało się rzeźbienie. Ostry nóż, rzeźbienie łodzi, potem trzeba było do tego żagiel dorobić z patyków, kawałek płótna albo papieru – jeśli nie było – no i próba, czy łódka płynie prosto. Duża sztuka.

F: To ja czasy chałupnictwa ominąłem bardzo szerokim łukiem albo właściwie chałupnictwo już nie istniało, kiedy byłem dzieckiem.

Z: Dzieciństwo to było samo chałupnictwo, bo wszystko trzeba było samemu zrobić. Piłki też sobie szyliśmy.

F: Co robiliście?

Z: Piłki szyliśmy.

F: Jak mogliście szyć piłki?

Z: No trzeba było mieć kawałek jakiejś skóry…

F: Ale to przecież nie była Grecja antyczna!

Z: Uszycie piłki to była duża sztuka, chyba nigdy do końca się nie udało, ale łatanie dziur w piłce już tak. Trzeba było się wykazać, czasy były takie, że trzeba było wiele rzeczy robić samemu. Być może jestem z ostatniego takiego pokolenia „zaradnych”, co to musiało umieć zrobić wiele rzeczy, żeby przetrwać albo mieć frajdę.F: To ja pamiętam z takich przebłysków z dzieciństwa Łebę – oczywiście – kemping, który się nazywał InterCamp. Do dzisiaj uwielbiam polskie morze. I to chyba tak jest, że jak się coś raz zaszczepiło komuś w dzieciństwie, to tak zostaje.

Z: Łeba była fajna…

F: Łeba była fantastyczna. Wydmy… Pamiętam taki osuwający się zamek, kościół…

Z: Kościół był gdzie indziej, w Rewalu.

F: Rewal... Może i Rewal. Kościół, który z każdym rokiem był coraz bliższy zawalenia się z powodu podmywanego brzegu. Z takich wspomnień z dzieciństwa pamiętam jeszcze kolejkę na przejściu granicznym między Berlinem Wschodnim a Zachodnim. O! To też jeden z takich urywków, które pamiętam. Pracowałeś w Berlinie Zachodnim, a my z mamą przemieszczaliśmy się – nie pamiętam środka transportu – czy to był samochód, czy kolej…

Z: Kolej. Przyjeżdżaliście koleją.

F: Ale gdybyśmy jechali koleją, to ja bym nie zauważył kolejki. Musiałem być wtedy pieszo.

Z: No ale dotarliście pewnie do Berlina Wschodniego. Potem dojechaliście do przejścia granicznego Friedrichstraße i tam trzeba było stanąć w kolejce.

F: Pamiętam Niemców, którzy stali, żeby przedostać się z Berlina Wschodniego do Zachodniego. My, jako obcokrajowcy z paszportami spoza Niemiec, przechodziliśmy obok tej kolejki.

Z: Te nienawistne spojrzenia…

F: Nienawistnych spojrzeń niestety nie pamiętam, ale pamiętam mijanie tego tłumu. I to się wydawało takie surrealistyczne, kompletnie. Przecież jesteśmy w jednym kraju, a tutaj stoją ludzie, żeby pokonać własną wewnętrzną granicę. Na dziecięcy umysł to jest w ogóle coś nie do ogarnięcia. I z tym od razu mam kolejne skojarzenie, jak myślę o tej kolejce: siedzimy z mamą przed telewizorem – ojca wtedy nie było – w domu na siódmym piętrze na Ursynowie, oglądamy telewizję i trwa relacja na żywo, bo mieliśmy antenę satelitarną, więc chyba oglądaliśmy niemiecką telewizję, z burzenia muru.

Z: 1989. Ja wtedy w Berlinie byłem.

F: Bo to są takie momenty, które się pamięta zawsze: „Co robiłeś wtedy, kiedy upadało World Trade Center?”; „Co robiłeś wtedy, gdy »wybuchł« Czarnobyl?”. I to też był jeden z takich momentów: mur berliński upadał i panowała atmosfera wielkiej wolności, takiego czegoś świeżego. Wind of Change – jak u Scorpionsów.

Z: Ja w tym czasie byłem w Berlinie Zachodnim.

F: Wtedy, kiedy mur upadał?

Z: Tak.

F: No widzisz, dlatego nie było Cię w domu.

Z: Dlatego mnie nie było w domu. Siedzieliśmy przy Sonnenallee w gronie Polaków mieszkających tam na stałe. W pierwszym momencie to wcale nie była taka radość, tylko strach, co się wydarzy, jak zareagują Rosjanie, przecież tam Rosjanie siedzieli cały czas, nie?

F: Przecież to byli poturbowani Rosjanie.

Z: No z jednej strony tak, ale ranne zwierzę pamięta i najgroźniej kąsa. Dopiero na drugi dzień poszliśmy, z ciekawości, zobaczyć, jak to wygląda. Kurczę, można było – to było niesamowite – przejść pod Bramą Brandenburską. Mogliśmy to oglądać. Od strony Berlina Zachodniego znajdowały się takie pomosty – punkty widokowe – w odpowiedniej odległości od Bramy Brandenburskiej.

F: Po to, żeby Niemcy z Zachodu mogli popatrzeć, jak wygląda Brama Brandenburska?

Z: Tak.

F: O kurczę!

Z: I takie tablice pamiętam: „Uważaj, opuszczasz strefę zachodnią, zbliżasz się do strefy NRD, przekraczanie zabronione, grozi śmiercią” – to było niesamowite. I nagle, z dnia na dzień, można było przejść pod Bramą Brandenburską. Jakie to było uczucie, jakie wrażenie. I nagle ci enerdowcy oszalali z radości, którzy trabantami jeździli po Berlinie Zachodnim. Niesamowite!

Ale kawałka muru nie przywiozłem. Nie wpadłem na to nigdy. Chociaż – powiem – nie chciałbym mieć takiej pamiątki. Nie lubię takich pamiątek. Ten mur mi się kojarzy najgorzej, jak może się kojarzyć: z totalnym zniewoleniem, ze złą atmosferą.F: A niesamowite jest też to, że wszystko się działo tak niedawno temu! No przecież… Ile? Ile minęło? Mamy teraz 2016 rok. 27 lat temu. Jedno pokolenie. A wydaje się, że to tak niedawno.

Z: Trochę czasu jednak minęło. A mur mi się bardzo źle kojarzy. Dobrze, że już go nie ma. Zresztą – ostatnio byłem w Berlinie – Niemcy zostawili fragmenty muru. Ku przestrodze, na pamiątkę.

F: No, przecież przejście graniczne cały czas jest, ten Checkpoint Charlie, nie?

Z: Nie, ale to jest…

F: …atrakcja turystyczna.

Z: Posterunek zostawili symbolicznie, trochę teatralnie. Ale ciarki mi po plecach przeszły, kiedy znowu ten mur zobaczyłem. Zresztą swego czasu zostałem aresztowany na przejściu granicznym. Byliśmy razem z kolegą Tomkiem Lachowiczem w Berlinie Wschodnim i wracaliśmy do Berlina Zachodniego. Zapomniałem, że w kieszeni mam enerdowskie marki, takie aluminiowe – nie wiem, czy pamiętasz jakie. Niedużo, garść moniaków. Już byłem blisko przejścia i mówię: „Tomek, ty jeszcze jesteś bliżej tamtej strony, idź, oddaj te marki” – bo tam była kasa, w której się deponowało. Nie wolno było ich przewozić przez granicę. I ja wyciągnąłem tę garść moniaków enerdowskich, dałem Tomkowi i w tym momencie ktoś mnie „cabas” za rękę.

F: A dlaczego?

Z: Za próbę nielegalnego przewozu przez granicę enerdowskich marek.

F: Tylko po jaką cholerę komu wschodnie marki w RFN?

Z: To nie miało znaczenia. Chodziło o to, żeby upokorzyć i pokazać, kto tu rządzi. Obu nas zamknęli. Zeznania, rewizje, rewizje osobiste, rozbieranie się – coś potwornego, upokarzającego. Przesiedzieliśmy tam ładnych parę godzin. W końcu nie mieli podstaw, żeby nas dalej gnębić, i przejechaliśmy do Berlina Zachodniego. Ale mówię: nie chciałbym mieć w domu kawałka muru. Wspomnienia mam fatalne. Ty jeszcze powinieneś pamiętać, jak chodziliśmy na niedzielne obiady do McDonalda.

F: Tak! U nas jeszcze nie było McDonalda, pierwszy został otwarty w 1992 roku. Ale chcę zacząć od centrum handlowego. Pod koniec lat osiemdziesiątych zobaczenie czegoś takiego jak shopping mall – centrum handlowe z ruchomymi schodami, samoczynnie otwierającymi się drzwiami, z taśmami, które się przesuwają przy kasie i po których jadą towary – to było jak science fiction, jak z opowieści Lema, gały na wierzch wychodziły! Do dzisiaj pamiętam zapach w KaDeWe (Kaufhaus des Westens), zapach mielonej kawy, ubrań – takich nowych, markowych, drogich – i zapach marek, czyli waluty obowiązującej w Niemczech przed wprowadzeniem euro. Do dzisiaj pamiętam mieszankę tych zapachów, tak jak zapach metra, podkładów kolejowych.

Z: Ja podobne wrażenia miałem dużo wcześniej, jak po raz pierwszy pojechałem do Berlina, też w tym KaDeWe. Dwa stoiska zrobiły na mnie największe wrażenie: z serami – u nas wtedy były dwa rodzaje serów: biały i żółty. I tam nagle widzę specjalnie chłodzoną część, gdzie leżą żółte sery – z okrągłymi dziurkami, podłużnymi, bez dziurek…

Drugie stoisko, które mnie zachwyciło, to owoce. Bo oprócz owoców typu gruszka i jabłko były różne egzotyczne. Dziesięć rodzajów bananów – banany do gotowania, banany do sałatek… Coś nieprawdopodobnego!

F: Pamiętam, że to centrum handlowe to było coś takiego wow! Te ruchome schody…

Z: Nie no, ruchome schody już u nas były.

F: W dwóch miejscach, a tam dosłownie wszędzie! A produkty jeżdżące na taśmie zobaczyłem po raz pierwszy w Berlinie. I można było godzinę patrzeć, jak one jadą i kasjerka pika w to, bo u nas nie było pikania, tylko nabijanie na kasę, która wydawała różne mechaniczne i kompletnie nieelektroniczne dźwięki.

Z: A skoro jesteśmy przy McDonaldach – niedzielne obiady. W tej chwili Dorota, choćby ją końmi ciągnąć, do McDonalda nie wejdzie i nie spróbuje niczego – cokolwiek by tam było. Natomiast jak przyjeżdżaliście do Berlina Zachodniego, chodziliśmy tam na niedzielny obiad.

F: Obowiązkowo z sosem słodko-kwaśnym do frytek.

Z: Ulubiony sos mamy.

F: Wyobraź sobie, że w dniu otwarcia McDonalda w Warszawie pobito światowy rekord sprzedaży sieci w ciągu jednego dnia... 13,3 tysiąca zamówień. To był smak Zachodu, na który ludzie czekali przecież przez dziesięciolecia. Coca-cola i McDonald… Wtedy synonimy wielkiego świata.

Z: Big Mac – Boże drogi! – frytki i mama obowiązkowo zamawiała ten sos. To było coś. I marzenia takie: „Kurczę, żeby kiedyś taki McDonald w Polsce otworzyli!”. A to był rok ’86 albo ’87. Marzenia, żeby wielki świat do nas zagościł. To jest miara tego, co się dokonało. Marzenia o McDonaldzie i teraz… niekoniecznie. Chociaż, jak się gdzieś spieszę, po drodze…

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI

PEŁNY SPIS TREŚCI:

Zygmunt na poczatek

Pierwsze koty za płoty

Bastion

Być jak...

Wyczynowcy

Czar kół

Do pracy, rodacy

Dusza towarzystwa

Podróże do celu i w celu

Czytało się

Słuchało się

Oglądało się

To pan żyje?

W co się bawić

Fenomen gastronomiczny

Skoki cywilizacyjne

Technofanaberie

Dałem ptaszkowi polatać

Podaj cegłę

Wymodzeni

Filip na koniec
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: