Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Cham - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Ebook
0,00 zł
Audiobook
7,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Cham - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 336 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

Miał lat prze­szło czter­dzie­ści i wi­dać to było z paru zmarsz­czek, któ­re cien­ki­mi li­nia­mi prze­rzy­na­ły mu czo­ło wy­so­kie a wy­da­ją­ce się jesz­cze wyż­szym od prze­rze­dzo­nych nad nim wło­sów ciem­nych i u skro­ni tro­chę si­wie­ją­cych. Po­mi­mo jed­nak tych zmarsz­czek i tej roz­po­czy­na­ją­cej się si­wi­zny, wy­glą­dał czer­stwo, sil­nie i ra­zem po­waż­nie. Ry­ba­kiem był, dnie całe, a cza­sem i część nocy spę­dzał na wo­dzie; więc słoń­ce, wia­try i wil­got­ne od­de­chy rze­ki ciem­na­wą i zdro­wą śnia­do­ścią okry­ły mu twarz, zbyt nie­co dłu­gą i chu­dą, lecz roz­świe­co­ną dwoj­giem oczu z bar­dzo błę­kit­ną i czy­stą źre­ni­cą, z tro­chę nie­ru­cho­mym, po­waż­nym wej­rze­niem. Po­wa­gę też i za­my­śle­nie czuć było w ru­chach jego wy­so­kiej, kształt­nej, sil­nej po­sta­ci.

Kie­dy było mu lat osiem­na­ście, oj­ciec oże­nił go z dziew­ką ze wsi są­sied­niej, dla­te­go że go­spo­dy­ni bra­ko­wa­ło w cha­cie. Z tą żoną swo­ją, ła­god­ną i pra­co­wi­tą, lecz głu­po­wa­tą i brzyd­ką, żył spo­koj­nie i zgod­nie, ale krót­ko, bo po la­tach kil­ku umar­ła, dzie­ci mu nie po­zo­sta­wia­jąc. Wkrót­ce też od­umarł go sta­ry oj­ciec, a kie­dy jesz­cze je­dy­ną sio­strę, o dwa­na­ście lat od sie­bie młod­szą, za mąż wy­dał, sam zu­peł­nie po­zo­stał w cha­cie u koń­ca wsi nie­du­żej, na wy­so­kim brze­gu Nie­mna pod ma­łym bor­kiem so­sno­wym sto­ją­cej. Wo­łów ani koni nie po­sia­dał i po­moc­ni­ków do go­spo­dar­skiej pra­cy nie po­trze­bo­wał, bo zie­mi pra­wie nie miał. Oj­ciec jego od daw­ne­go dzie­dzi­ca wsi otrzy­mał tę cha­tę ze spo­rym ka­wał­kiem wa­rzyw­ne­go ogro­du, a prze­waż­nie żył z tkac­twa, któ­re przez czas ja­kiś w tej wsi kwit­nę­ło i przy­no­si­ło nie­ja­kie zy­ski. Ale on z tkac­ki­mi kro­śna­mi, z ni­skim su­fi­tem i ciem­ny­mi ścia­na­mi cha­ty zżyć się nie mógł. Coś go cią­gnę­ło ku okiem nie­do­ści­gnio­ne­mu szla­ko­wi rze­ki, ku błę­kit­nej ci­szy jej w po­go­dę i spie­nio­nym szu­mom w czas burz­li­wy, ku po­wsta­ją­cym nad nią co rana ró­żo­wym wscho­dom słoń­ca i od­bi­ja­ją­cym się w niej co wie­czo­ra bo­gac­twom za­cho­dów. Lu­bił po­wie­trze nie­ska­żo­ne, choć­by upal­ne lub mroź­ne, nie­bo od­kry­te, choć­by po­chmur­ne i smut­ne; w dzie­ciń­stwie już czół­na stru­gał, wędy wią­zał i gdy tyl­ko do­rósł, ry­ba­kiem zo­stał. Daw­niej wra­ca­jąc z rze­ki znaj­do­wał w cha­cie ojca, żonę, sio­strę, cza­sem są­sia­dów i ku­mów; cza­sem też i do karcz­my za­cho­dził, choć w wód­ce nie mógł za­sma­ko­wać nig­dy, a w tań­cach i ga­wę­dach nie­wiel­ki przyj­mo­wał udział. Te­raz, od lat już kil­ku cha­ta jego była zu­peł­nie pu­sta; wró­ciw­szy do niej, sam doił kro­wę, któ­rą wspól­ny wiej­ski pa­stuch do obór­ki z pa­stwi­ska mu przy­pę­dzał, sam so­bie stra­wę wa­rzył i sa­mot­nie ją spo­żyw­szy do snu się ukła­dał, aby na­za­jutrz w więk­szym lub mniej­szym czół­nie pły­nąć na­prze­ciw wscho­dzą­cej ju­trzen­ki lub na za­chód po­my­ka­ją­cych mgieł i mro­ków noc­nych. Do karcz­my nie cho­dził już nig­dy i z ludź­mi prze­sta­wał rzad­ko, oprócz sio­stry i szwa­gra, u któ­rych w zi­mie, gdy rze­ka znaj­do­wa­ła się pod lo­dem, mil­cząc naj­czę­ściej, pod ścia­ną prze­sia­dy­wał. Nie moż­na było po­wie­dzieć, aby lu­dzi nie lu­bił, bo nie tyl­ko ni­ko­mu szko­dzić nie chciał i kłót­ni z ni­kim nie za­wo­dził, ale owszem, temu i owe­mu przy­słu­gę ja­kąś nie­raz od­dał, w go­spo­dar­skiej pra­cy do­po­mógł lub w dzban­ku drob­nych ry­bek przy­niósł, a każ­de­mu, kto go za­cze­pił, od­po­wia­dał życz­li­wie i chęt­nie. Tyl­ko nie szu­kał lu­dzi, na­wet uni­kał ich nie­co, jak­by mu pierś i usta w dłu­gich po rze­ce wę­drów­kach przy­zwy­cza­iły się do mil­cze­nia; ile­kroć zaś mó­wił, głos jego był przy­ci­szo­ny i sło­wa po­wo­li cie­kły z warg ła­god­nych, ale uśmie­cha­ją­cych się bar­dzo rzad­ko. Jed­nak nie moż­na go też było na­zwać smut­nym; prze­ciw­nie, wy­da­wał się spo­koj­nym i zu­peł­nie ze wszyst­kie­go za­do­wo­lo­nym. Tyl­ko układ ust, wej­rze­nie, ru­chy jego po­sia­da­ły wy­raz cią­głe­go jak­by za­my­śle­nia, co mu nada­wa­ło pięt­no po­wa­gi i po­wol­no­ści. O czym my­ślał? Nie opo­wia­dał ni­ko­mu, ale z bły­ska­wicz­ną szyb­ko­ścią mknąc po zwier­cia­dle spo­koj­nej wody czy zwol­na po­mię­dzy dwo­ma utkwio­ny­mi w dno rze­ki ty­ka­mi ko­ły­sząc się na jej fali, na ju­trzen­ki, chmu­ry, bu­rze, tę­cze, sta­cza­ją­ce się za pas boru tar­cze sło­necz­ne pa­trząc – my­ślał. Krąg tego my­śle­nia był za­pew­ne cia­snym, lecz może głę­bo­kim, sko­ro zda­wać się mo­gło, że czło­wiek ten w nim uto­nął i że mu tam naj­le­piej.

We wsi uwa­ża­no go za od­mien­ne­go od in­nych, ale też uczci­we­go i spo­koj­ne­go czło­wie­ka. Gdy mło­do owdo­wiał, po­wtór­ne mał­żeń­stwo mu do­ra­dza­no, tę i ową swa­ta­no; ale on, raz i dru­gi na wska­zy­wa­ną dziew­kę spoj­rzaw­szy, gło­wą prze­czą­co trząsł, ręką ma­chał i co prę­dzej ku rze­ce z wy­so­kie­go brze­gu zstę­po­wał. Przez kumę Aw­do­cię, któ­ra i jego, i swa­to­stwa bar­dzo lu­bi­ła, py­ta­nia­mi: dla­cze­go że­nić się nie chce? ob­lę­żo­ny, ze wzru­sze­niem ra­mion od­po­wie­dział:

– Ot, co tam! Nie­bo mnie cha­tą, a rze­ka żoną. Każ­dy po swo­je­mu żyje, a jak grze­chu nie ma, to każ­de ży­cie do­bre.

Z żar­to­bli­wym uśmie­chem do­koń­czył:

grą­żo­ny­mi w prze­zro­czy­stej wo­dzie, zło­ta­wy­mi sto­pa­mi le­żał stos lek­kich, mo­krych gał­gan­ków. Z nie­ja­kim też za­dzi­wie­niem na nią pa­trzał. Jak mo­gła tak pręd­ko z pła­czu przejść w tak we­so­ły, aż za­no­szą­cy się śmiech? Przy tym nie wie­dzieć dla­cze­go, i bra­ła mu z ręki swo­ją błę­kit­ną szma­tę, i nie bra­ła, niby to do­się­gnąć jej nie mo­gąc, to zno­wu z ciem­nych, cien­kich, gięt­kich pal­ców wy­pusz­cza­jąc. A wciąż mu w twarz pa­trza­ła i te­raz na­wet wej­rze­nie swo­ich pa­ła­ją­cych oczu w same źre­ni­ce ma za­to­pi­ła. Spo­tkaw­szy się ż tym wej­rze­niem ry­bak wsty­dli­wie spoj­rzał w inną stro­nę. Rzecz była oso­bli­wa: dziew­czy­na z za­lot­no­ścią śmia­łą i cie­ka­wą pa­trza­ła na męż­czy­znę, a męż­czy­zna wsty­dli­wie wzrok od niej od­wra­cał. Jed­nak uśmiech z ust mu nie zni­kał. Nie na nią, ale na co­raz prę­dzej po­my­ka­ją­ce i co­raz błę­kit­niej­sze fale rze­ki pa­trząc prze­mó­wił:

– No, bierz­cie już swo­ją szma­tę; mnie pły­nąć trze­ba. Było cze­go tak la­men­to­wać! My­ślał­by kto, że Bóg wie ja­kie nie­szczę­ście wam się zda­rzy­ło!

– Aha! cze­go było la­men­to­wać! – ze szcze­gól­nym po­łą­cze­niem na­dą­sa­nia i fi­lu­ter­no­ści za­wo­ła­ła ona – by­ła­by mnie bie­da, gdy­by ten gał­ga­nek, broń Boże, zgi­nął. Już trzy dni, jak mnie pani spo­koj­no­ści nie daje z tym pra­niem dzie­cin­nych rze­czy… Wczo­raj w wie­czór wy­pra­łam, a dziś dla­te­go wsta­łam tak ra­niut­ko, aby je w rze­ce wy­płu­kać. Aż tu masz! je­den wziął i po­pły­nął!

W czół­nie na wą­skiej ław­ce sie­dząc słu­chał jej mowy szyb­kiej, ży­wej, w któ­rej wy­ra­zy zda­wa­ły się ści­gać i tło­czyć ze sobą. Po­wie­dział, że da­lej pły­nąć musi, jed­nak nie od­pły­wał. Nie pa­trzał na nią, ale wi­dać było, że słu­chał pil­nie jej cien­kie­go i tro­chę ostre­go gło­su.

– A kto wy taka? – za­py­tał.

– Ja?

Ku szczy­to­wi góry i bie­le­ją­cej nad nim wil­li ręką wska­za­ła.

– U tych pań­stwa, któ­re tu na lato przy­je­cha­li, w obo­wiąz­ku je­stem, po­ko­jo­wa… Wzię­li mnie zimą i do koń­ca lata jesz­cze wy­bę­dę u nich… a jak je­sie­nią do mia­sta wró­cę, od­pra­wię się… dłu­żej jak do je­sie­ni nie chcę…

– A cze­muż to? czy bar­dzo łają? – z uśmie­chem prze­rwał.

Wy­pro­sto­wa­ła się, ru­mień­cem na­gle ob­la­na i z roz­bły­sły­mi ocza­mi.

– Oho! nie­chby tyl­ko spró­bo­wa­li! Na ła­ja­nie jest odła­ja­nie! Ja nie taka, abym so­bie ubli­żać po­zwa­la­ła! Oj­ciec mój w kan­ce­la­rii słu­żył, z do­brej fa­mi­lii po­cho­dzę i nie­chby mię kto złym sło­wem skrzyw­dził, tak bym jemu par­sk­nę­ła, że i dzie­sięć lat by po­pa­mię­tał. A choć­by po­tem i do sądu… by­wa­łam ja i w są­dach! Nie zlęk­nę się!

Te­raz ze zdzi­wie­niem i pra­wie prze­ra­że­niem na nią pa­trzał, ale wnet zno­wu wzrok od­wró­cił, bo z ru­mień­ców tej ko­bie­ty i bły­sków jej oczu żar na nie­go pa­dał.

– To i cze­góż od­pra­wiać się? – za­py­tał.

– Cze­go? Ot, tak so­bie! Już ja nig­dzie dłu­go ubyć nie mogę. Żeby nie wiem jaka do­bra służ­ba była, na jed­nym miej­scu znu­dzę się za­wsze i a d i e! Na Ber­dy­czów drob­ny­mi li­te­ra­mi do mnie pi­suj­cie! Taka już moja na­tu­ra! Ale ja bar­dzo wie­dzieć bym chcia­ła, kto wy taki?

– Kto ja taki? Ot, cie­ka­wość! Ro­bak…

Z za­my­śle­niem uśmie­chał się; ona gło­śno za­chi­cho­ta­ła.

– Nie ma cze­go śmiać się – mó­wił zwol­na – czło­wiek a ro­bak – mała róż­ni­ca! ro­ba­ka ryba je, a czło­wie­ka zie­mia. Czy pan, czy chłop, czy król, czy pa­ro­bek, każ­de­go zie­mia zjeść musi, jak ryba ro­ba­ka. Ot co!

Słu­cha­ła cie­ka­wie z tro­chę otwar­ty­mi usty; gdy umilkł, za­uwa­ży­ła:

– Ro­zum­nie ga­da­cie, ale smut­no. Co tam o śmier­ci my­śleć, kie­dy i żyć cza­sem do­brze, nie za­wsze, ale cza­sem.., do­brze! A czym­że zaj­mu­je­cie się?

– Ryby ła­pię.

– A gdzież miesz­ka­cie?

Wy­mie­nił na­zwę wsi, w któ­rej miesz­kał.

– Wło­ścia­nin? – z nie­ja­kim wa­ha­niem w gło­sie za­py­ta­ła.

Po­twier­dza­ją­co gło­wą ski­nął.

– Pa­trzaj­cie, moi pań­stwo! Jak żyję, tak dłu­go z żad­nym wło­ścia­ni­nem nie roz­ma­wia­łam! A cze­muż ga­da­cie nie po chłop­sku?

– A cze­muż mnie nie ga­dać tak samo, jak wy… kie­dy umiem?

– Pa­trzaj­cie, moi pań­stwo! I taki grzecz­ny, ro­zum­ny! A wie­cie, że z bli­ska wy­glą­da­cie da­le­ko sta­rzej niż z da­le­ka? Kie­dy­ście na środ­ku rze­ki byli, my­śla­łam, że to ja­kiś mło­dy chło­piec pły­nie, a te­raz wi­dzę, że wam już pew­no i ze czter­dzie­ści lat bę­dzie!

Dzi­wi­ła się, chi­cho­ta­ła, rę­ka­mi po­ru­sza­ła, to jed­ną, to dru­gą z ko­lei sto­pą wy­rzu­ca­ła małe fon­tan­ny wody lub na jej po­wierzch­ni za­kre­śla­ła krę­gi; jak iskra drga­ją­ca, mie­ni­ła się przed nim zło­ta­wo­ścią swe­go cia­ła, kru­czą czar­no­ścią wło­sów, pło­mien­no­ścią oczu, bia­ło­ścią zę­bów.

– To nic – do­da­ła – choć i czter­dzie­ści lat ma­cie, przy­stoj­ny z was męż­czy­zna.

A mó­wiąc to gło­su nie zni­ży­ła ani po­wiek nie spu­ści­ła; owszem, ciem­ną, gięt­ką, wil­got­ną rękę o dziób czół­na jego opar­ła, jak­by zbli­żyć się doń lub je przy so­bie za­trzy­mać pra­gnę­ła. Ale i on prze­stał już wsty­dli­wie wzrok od niej od­wra­cać. Z otwar­ty­mi tro­chę usty za­pa­trzył się w nią jak w tę­czę. Ona tak­że z bli­ska mniej mło­do wy­glą­da­ła niż z da­le­ka. Twarz jej ze szczu­pły­mi i ład­nie za­kre­ślo­ny­mi ry­sa­mi przy­wię­dła była i zmię­ta, cera nie­zdro­wa, wiel­kie oczy głę­bo­ko za­pa­dłe pod czo­łem, na któ­rym nici kru­czych wło­sów krzy­żo­wa­ły się z kil­ku cien­ki­mi też jak wło­sy ry­sa­mi zmarsz­czek. Mia­ła naj­pew­niej lat trzy­dzie­ści parę, któ­re też, znać to było, ani po ró­żach jej nie prze­cho­dzi­ły, ani ką­pa­ły się w krysz­ta­łach. Tyl­ko była w niej ży­wość, gib­kość, ogni­stość pło­my­ka i w oczach, ru­chach, uśmie­chach, w zmię­tej na­wet śnia­do­ści cery coś ta­kie­go, co wzrok przy­ku­wa­ło i ku niej cią­gnę­ło. Było też w niej szcze­gól­nie, ale ude­rza­ją­ce po­łą­cze­nie cech, na po­zór zu­peł­nie sprzecz­nych: wez­bra­nej siły cia­ła i jego nie­zdro­wia, roz­ha­sa­nej pra­wie swa­wo­li i drę­czą­ce­go cier­pie­nia. Gdy za­ci­ska­ła cza­sem drob­ne war­gi, a oczy jej po­nu­ry przy­bie­ra­ły wy­raz, moż­na by my­śleć, że wnę­trzem jej wstrzą­sa spazm bólu czy zło­ści.

– I nie nud­no wam cią­gle pły­wać i ryby ła­pać? – rękę o dziób czół­na opie­ra­jąc za­py­ta­ła.

– Gdzie tam nud­no! do­brze! – od­po­wie­dział.

– Weź­cie mię kie­dy z sobą na rze­kę… ot tak, na go­dzin­kę, na dwie… nig­dy nie zda­rzy­ło się tak dłu­go pły­wać, a za­wsze ja­kaś strasz­na bie­rze mnie cie­ka­wość tego, co jesz­cze nig­dy nie zda­rzy­ło się… Że­by­ście wie­dzie­li, jak mnie tu nud­no… nud­no… nud­no!

– A cze­góż tak nud­no? Ro­bo­tę pew­no ma­cie…

– Żeby nie! Ro­bo­tą tyl­ko tu i żyj! Ja u pań­stwa jed­na, a ku­char­ka dru­ga, wię­cej ni­ko­go nie ma; ani fur­ma­na, ani lo­ka­ja nie trzy­ma­ją. Pan sta­ry, cią­gle książ­ki czy­ta; pani ze zło­ści, że pan sta­ry, cze­pia się tyl­ko do wszyst­kie­go i jak sro­ka krek­cze: wszyst­ko jej źle, nie­zgrab­nie, to za pręd­ko, to za po­ma­łu, to za zim­no, to za go­rą­co… Dzie­ci­sków aż tro­je i nie­zno­śne ta­kie, że niech Pan Bóg bro­ni! Go­ście pra­wie nig­dy nie by­wa­ją. Ot, tyl­ko jak ten koń w dep­ta­ku od rana do wie­czo­ra kręć się i kręć się, a cią­gle to samo… do­bre­go sło­wa na­wet nie po­sły­szysz, ludz­kiej twa­rzy nie zo­ba­czysz… żeby tę wieś dia­bli wzię­li! w mie­ście le­piej!

Słu­chał uważ­nie, po­tem po­waż­ną i po­wol­ną swo­ją mową od­po­wie­dział:

– E! nie ma cze­go wsi prze­kli­nać! Do­bre­mu wszę­dzie do­brze, a złe­mu źle…

Spło­nę­ła wła­ści­wym so­bie, na­głym, krwi­stym i szyb­ko zni­ka­ją­cym ru­mień­cem.

– Zna­czy, że ja zła?

Aż za­trzę­sła się cała i w wodę splu­wa­jąc do sie­bie wy­rze­kła:

– Ot, nie był­by cham!

Nie do­sły­szał albo też sło­wa jej wca­le go nie obe­szły; ręką po­wo­li ski­nął:

– Ej, nie! A skąd mnie wie­dzieć, czy wy zła, czy do­bra? Tak so­bie po­wie­dzia­łem… A kie­dyż ze­chce­cie, że­bym po was przy­pły­nął?

W za­ci­śnię­tych jej war­gach i po­nu­rym wej­rze­niu do­strzegł ów kurcz bólu czy zło­ści, któ­ry ją okry­wał nie da­ją­cym się w sło­wa ująć wy­ra­zem cier­pie­nia, i żal mu się jej zro­bi­ło. Oprócz po­wa­gi i za­my­śle­nia, w prze­zro­czy­stych jego oczach by­wa­ła też cza­sem i głę­bia li­to­ści.

– Wszy­scy na świe­cie jed­ni dru­gich je­dzą, nie dziw­no, że i was li­cho ja­kieś je… czy ja wiem ja­kie? Je­że­li chce­cie, po­wo­żę was tro­chę dla we­so­ło­ści po rze­ce. Cze­mu nie? Czół­na mi od tego nie ubę­dzie! Któ­re­go dnia po was przy­pły­nąć?

– W nie­dzie­lę, oj, bądź­cie ła­ska­wi, w nie­dzie­lą przy­płyń­cie!… Pań­stwo z dzieć­mi do mia­sta po­ja­dą, a ja sa­miut­ka w domu, tyl­ko z ku­char­ką zo­sta­nę… Oj, taki z was do­bry czło­wiek! Niech wam Pan Bóg na­gro­dzi! Toż będą ba­wić się! No, nie spo­dzie­wa­łam się, że na tej pu­sty­ni taką miłą zna­jo­mość zro­bię.

Po­chwa­ły jej po­chle­bia­ły mu wi­docz­nie i może dla in­nej jesz­cze przy­czy­ny przy­jem­ność mu spra­wia­ły, bo uśmie­chał się co­raz sze­rzej i cały prze­ra­dzać się zda­wał w jej szyb­ko po smut­ku i gnie­wie od­ro­dzo­nej, ga­da­tli­wej, śmie­ją­cej się we­so­ło­ści.

– W nie­dzie­lę przy­płyń­cie… dziś co? śro­da! aj, czte­ry dni jesz­cze! No, cóż ro­bić? Na co do­bre­go i po­cze­kać do – brze. Otóż so­bie na Nie­mnie po­hu­la­my! A te­raz, by­waj­cie zdro­wi, do wi­dze­nia, bo w nogi już strasz­nie zim­no!

– Ej, woda cie­pła! nie ka­pry­ście! – za­żar­to­wał.

– Ej, nie! nogi skost­nia­ły! i do domu le­cieć trze­ba, sa­mo­war na­sta­wiać, bo jak obu­dzą się, a sa­mo­wa­ra na sto­le nie bę­dzie, krech­tać jak sro­ki za­czną. Do wi­dze­nia! Dzię­ku­ję!

Sto­py jej jak ryby plu­snę­ły w wo­dzie, dwa sko­ki uczy­ni­ła i na piasz­czy­stym wy­brze­żu schy­lo­na, stos lek­kich gał­gan­ków z wody wyj­mo­wa­ła. On wio­słem z lek­ka wodę za­gar­niał i bar­dzo po­wo­li od­pły­wał. Znacz­nie już jed­nak od brze­gu od­pły­nął, kie­dy za sobą usły­szał wo­ła­nie:

– Po­cze­kaj­cie, czło­wie­ku, hej, po­cze­kaj­cie!

Obej­rzał się; czół­no sta­nę­ło na fali. Cała w bla­sku słoń­ca, któ­re­go tar­cza w peł­ni już na skło­nie nie­ba ja­śnia­ła, sta­ła ona z wię­cej jesz­cze niż wprzó­dy roz­rzu­co­ny­mi wło­sa­mi, ze zwo­jem mo­krych gał­gan­ków w rę­kach i ku nie­mu wo­ła­ła:

– A jak na­zy­wa­cie się? jak na­zy­wa­cie się?

– Pa­weł Ko­byc­ki! – od­krzyk­nął.

– A ja Fran­cisz­ka Chom­ców­na! – za­wo­ła­ła jesz­cze i pę­dem po zro­szo­nej tra­wie pu­ści­ła się ku szczy­to­wi góry. Po­środ­ku góry sta­nę­ła, za po­my­ka­ją­cym już w dali czół­nem spoj­rze­nie rzu­ci­ła, zza warg jej bla­da­wych, przy­wię­dłych bły­snę­ły bia­łe zęby.

– Przy­stoj­ny cham! choć nie tak to już mło­dy, ale przy­stoj­ny i ja­kiś taki miły… miły!

Gło­wę po­chy­li­ła, pal­ca­mi mo­kre gał­gan­ki sku­ba­ła, za­my­śli­ła się.

W nie­dzie­lę ani na chwi­lę nie opusz­cza­ła okna kuch­ni, z któ­re­go Nie­men wi­dzieć było moż­na. Przez ubie­głe dni czte­ry bar­dziej jesz­cze zmi­zer­nia­ła i po­wie­ki jej po­ciem­nia­ły nie­co. Obu­ta w cien­kie i zgrab­ne trze­wi­ki, w wy­kroch­ma­lo­nej suk­ni z ja­sne­go per­ka­lu, w je­dwab­nej żół­ta­wej chu­s­tecz­ce na gład­ko dziś ucze­sa­nych, lecz tak jak i wów­czas roz­pusz­czo­nych, nie­dłu­gich wło­sach, sie­dzia­ła u okna nie­ru­cho­ma, w rze­kę za­pa­trzo­na, z za­ci­śnię­ty­mi war­ga­mi, onie­mia­ła. W wil­li było pu­sto i ci­cho. Sta­ra ku­char­ka da­rem­nie dziś, krzą­ta­jąc się po kuch­ni, to­wa­rzysz­kę do roz­mo­wy wy­zy­wa­ła, więc obiad zjadł­szy i twarz chust­ką od much osło­niw­szy usnę­ła. Fran­ka nie ja­dła nic; wy­pi­ła z rana szklan­kę her­ba­ty, a gdy do obia­du przy­szło, parę razy łyż­kę do ust po­nió­sł­szy, z brzę­kiem na ta­lerz ją rzu­ci­ła i zno­wu przy oknie usia­dła. Wi­dać było, że ja­dło dziś jej przez gar­dło przejść nie mo­gło. Im wię­cej upły­wa­ło go­dzin, tym więk­sze ogar­nia­ło, ją znie­cier­pli­wie­nie. Sto­pą o zie­mię ude­rza­ła; wśród po­nu­rej jej twa­rzy bia­łe zęby bły­snę­ły parę razy w szy­der­skim, wzgar­dli­wym uśmie­chu.

– Nie przy­je­dzie, może i nie przy­je­dzie! głu­piec! cha­mi­sko!

Na­gle za­trzę­sła się od stóp do gło­wy, ze stoł­ka się po­rwa­ła i krzyk­nąw­szy: „Je­dzie! da­li­bóg je­dzie!” jak sza­lo­na z wil­li wy­pa­dła, jak ptak z zie­lo­nej góry zle­cia­ła i na piasz­czy­stym wy­brze­żu, krwi­sto za­ru­mie­nio­na, rę­ka­mi ku nad­pły­wa­ją­ce­mu czół­nu trze­po­cząc wo­ła­ła:

– Do­bry wie­czór! do­bry wie­czór! A cze­mu tak póź­no? My­śla­łam, że pan Pa­weł obiet­ni­cy nie do­trzy­ma i wca­le już nie prze­je­dzie! Czy to pięk­nie, że­bym ja na pana tak dłu­go cze­ka­ła? Cze­mu tak póź­no?

Wi­dać było po niej, że za roz­ryw­ką i za­ba­wą, za wra­że­niem wy­wie­ra­nym na nią przez czło­wie­ka, któ­ry się jej po­do­bał, na ko­niec świa­ta po­le­cieć by­ła­by zdol­ną, że brak ich o chwi­lo­we przy­najm­niej sza­leń­stwo mógł ją przy­pra­wiać.

Po­pły­nę­li. Z po­cząt­ku lę­ka­ła się wody, z któ­rą oswo­jo­ną nie była, i za każ­dym za­ko­ły­sa­niem… się czół­na wy­da­wa­ła pi­skli­we krzy­ki, chwy­ta­ła to­wa­rzy­sza za ra­mio­na i odzież. Jego to roz­śmie­sza­ło. Nie po­my­ślał o tym nig­dy, aby kto­kol­wiek mógł na wo­dzie do­świad­czać ja­kiej­kol­wiek trwo­gi. Przy tym, gdy ze stra­chu krzy­cza­ła, wy­gi­na­ła się w obie stro­ny, ręce wy­cią­ga­ła, sta­wa­ła się po­dob­ną tro­chę do ela­stycz­nej i miau­czą­cej kot­ki, a tro­chę do prze­lęk­nię­te­go dziec­ka. Więc po­waż­ny­mi upew­nie­nia­mi o bra­ku wszel­kie­go nie­bez­pie­czeń­stwa uspo­ko­ić ją usi­łu­jąc za­śmiał się też tak gło­śno i ser­decz­nie, jak mu się to może kil­ka razy w ży­ciu za­le­d­wie zda­rzy­ło. Ale i ona wi­dząc, że czół­no po­mi­mo ko­ły­sa­nia nie wy­wra­ca się wca­le, uspo­ko­iła się wkrót­ce i wy­bor­nie ba­wić się za­czę­ła. Woda była ci­chą, błę­kit­ną, od sta­cza­ją­ce­go się ku za­cho­do­wi słoń­ca bla­do po­zło­co­ną, okry­tą nie­zli­czo­nym mnó­stwem drob­nych zmarsz­czek, któ­re pły­nę­ły wciąż jed­na za dru­gą, jed­no­staj­nie, bez sze­le­stu, cza­sem tyl­ko per­ląc się bia­ły­mi kro­pla­mi lub drob­ny­mi ogni­ka­mi po­bły­sku­jąc. Nad brze­giem czół­na schy­lo­na Fran­ka swa­wol­nie w ciem­ną, małą swą rękę ło­wi­ła te uka­zu­ją­ce się na wo­dzie per­ły i ogni­ki, a po­tem, cie­ka­wie i z przy­jem­no­ścią przy­pa­try­wa­ła się wy­cie­ka­ją­cym z jej pal­ców stru­gom roz­to­pio­ne­go krysz­ta­łu.

– A jej! – za­wo­ła­ła – żeby to zni­zać i zro­bić z tego pa­cior­ki na szy­ję i kol­czy­ki! Jed­na moja pani mia­ła ta­kie pa­cior­ki i kol­czy­ki… mó­wi­li, że z krysz­ta­łu i że dro­gie, a mnie one tak w gu­ście były, że wy­trzy­mać nie mo­głam i jak tyl­ko pani z domu wy­cho­dzi­ła, a mnie do ja­kiej kom­pa­nii za­pro­szo­no, za­wsze na sie­bie je kła­dłam…

– To źle ro­bi­li­ście – za­uwa­żył Pa­weł.

– Ot! nie ukra­dłam ich prze­cież i na­wet nie ugry­złam… Przyj­dę, by­wa­ło, do domu, zdej­mę, na miej­scu po­ło­żę i zna­ku nie ma, że bra­łam…

– To co? za­wsze ru­sza­li­ście cu­dzą wła­sność, a Pan Bóg tego ro­bić za­bro­nił. Ja bym i wsty­dził się co­kol­wiek cu­dze­go po­ru­szyć.

Fi­lu­ter­nie na nie­go pa­trząc peł­ną garść wody na­bra­ła, w twarz mu ją rzu­ci­ła i śmie­chem par­sk­nę­ła.

– Oj, oj! jaki sro­gi!

Nie mógł wca­le przy tej dziew­czy­nie po­wa­gi swej utrzy­mać. Twarz rę­ka­wem sier­mięż­ne­go sur­du­ta ocie­ra­jąc za­śmiał się zno­wu.

– Czy­ste dziec­ko! Oj, żeby was! aż mnie dziw bie­rze, że taka, jak wy, jest na świe­cie!

Ona za­dzi­wi­ła się w tej chwi­li nad ogrom­ną kępą roz­ło­żo­nych na wo­dzie li­ści, nad któ­ry­mi strze­la­ły żół­te i bia­łe kie­li­chy li­lii wod­nych i krę­to, za­wrot­nie la­ta­ło nie­prze­li­czo­ne mnó­stwo ma­łych ja­skó­łek. Każ­dą z tych lot­nych po­sta­ci po­dwa­ja­ło od­zwier­cie­dle­nie jej w wo­dzie.

– Oj, co ich jest! co ich tu jest, tych pta­ków! Wię­cej jesz­cze wy­chy­la­jąc się z czół­na ze­rwa­ła żół­tą li­lię i mo­krą jej ło­dy­gę do sta­ni­ka przy­mo­co­wa­ła.

– Pach­nie! – z przy­jem­no­ścią za­uwa­ży­ła i wnet pal­cem ja­kiś punkt rze­ki wska­zu­jąc za­wo­ła­ła:

– A to co?

Był to za­pew­ne wiel­ki szczu­pak, może som, któ­ry gwał­tow­nie rzu­ciw­szy się nad wodą wnet ukrył się pod nią, na po­wierzch­ni jej po­zo­sta­wia­jąc sze­ro­kie, wzbu­rzo­ne krę­gi.

– Aha! ty tu! – na wzbu­rzo­ny punkt wody pa­trząc uśmiech­nął się Pa­weł – nie­dłu­gie pa­no­wa­nie two­je. Ju­tro cię zła­pię.

Po­ka­zy­wał jej po­tem z ko­lei skrzy­nię do po­ło­wy sto­ją­cą w wo­dzie, w któ­rej prze­cho­wy­wał drob­ne, na przy­nę­tę zło­wio­ne ryby, a do któ­rej wnę­trza przez po­dziu­ra­wio­ne boki na­pły­wa­ła woda ry­bie do ży­cia po­trzeb­na. Dru­gą taką skrzy­nię, tyl­ko da­le­ko więk­szą, do za­cho­wy­wa­nia w świe­żo­ści po­ło­wów na sprze­daż prze­zna­czo­nych, po­sia­dał w bli­sko­ści swo­jej cha­ty. Z wiel­kim za­ję­ciem za­py­ty­wać go za­czę­ła, gdzie to­war swój sprze­da­je i ile ma za­rob­ku, a gdy chęt­nie i ze zwy­czaj­nym spo­ko­jem wszyst­ko, o czym wie­dzieć chcia­ła, po­wie­dział, war­gi za­ci­snę­ła i gło­wą po­nu­ro za­trzę­sła

– Do­brze wam! – wes­tchnę­ła – cha­tę swo­ją z ogro­dem ma­cie i za­ro­bek nie­zły… jak pan żyć so­bie mo­że­cie! To wca­le co in­ne­go niż całe ży­cie włó­czyć się ze służ­by na służ­bę, cu­dze kąty wy­cie­rać, od ludz­kich ka­pry­sów za­le­żeć i ludz­kie zło­ści zno­sić… Bywa cza­sem, że czło­wiek za­ba­wi się i przy­jem­no­ści ja­kiej do­świad­czy, ale za­wszeż niech ta­kie ży­cie dia­bli we­zmą… pod­łe!

– Wo­ło­czasz­cze ży­cie! kiep­skie ży­cie! – pa­trząc na nią i gło­wą ki­wa­jąc, po chłop­sku prze­mó­wił Pa­weł.

Zno­wu żal mu się jej zro­bi­ło.

– Może chce­cie wy­siąść trosz­kę i po tej wy­spie po­cho­dzić? – za­py­tał.

Za­trze­po­ta­ła cała z ra­do­ści.

– Aj, do­brze, do­brze! Przy­płyń­cie do tej wy­spy! jaka ślicz­na wy­spa! jak tu pach­nie! Od cze­go tu tak ślicz­nie pach­nie? Tak pach­nie, że aż w gło­wie za­wra­ca…

Po sa­mym środ­ku sze­ro­kiej rze­ki, po­mię­dzy wy­so­ką, gli­nia­stą ścia­ną z jed­nej stro­ny a ciem­nym bo­rem z dru­giej, na po­zło­co­nym błę­ki­cie wody le­żał owal­ny szmat piasz­czy­stej zie­mi ol­brzy­mią dzie­wan­ną i bia­ły­mi gwoź­dzi­ka­mi cały po­ro­sły. Ol­brzy­mie dzie­wan­ny na sztyw­nych ło­dy­gach ko­sma­ty­mi li­ść­mi okry­tych pod­no­si­ły wy­so­ko ogrom­ne, żół­te kity, a spodem ro­sło ta­kie mnó­stwo gwoź­dzi­ków, że z dala wy­spa zda­wa­ła się śnie­giem okry­tą. Bił też z niej i da­le­ko po rze­ce roz­le­wał się za­pach słod­ki, moc­ny, le­śny, z któ­rym jesz­cze mie­sza­ły się wo­nie ziół li­lio­wym i ró­żo­wym szla­kiem ście­lą­cych się u stóp prze­ciw­le­głe­go boru.

Fran­ka jak osza­la­ła, jak pi­ja­na po wy­spie bie­ga­ła, zry­wa­ła gwoź­dzi­ki, wą­cha­ła je, kła­dła we wło­sy, z któ­rych daw­no zsu­nę­ła się i na kark opa­dła żół­ta­wa chust­ka, peł­ny­mi gar­ść­mi z gło­śnym śmie­chem rzu­ca­ła je na Paw­ła. On po­wo­li na­chy­la­jąc się i pro­stu­jąc po­rząd­nie i pil­nie ukła­dał z nich bu­kiet. Nie­raz z tej wy­spy przy­wo­ził on ta­kie bia­łe bu­kie­ty i sta­wił je w ma­łym dzban­ku na oknie swej cha­ty albo sio­strze od­da­wał, aby nimi świę­ty ob­raz przy­stra­ja­ła. Na­ba­wiw­szy się gwoź­dzi­ka­mi Fran­ka for­mal­nie prze­pa­dła w le­sie dzie­wan­ny. Ro­sło jej w jed­nym miej­scu tak wie­le, że tyl­ko ja­sna suk­nia dziew­czy­ny w taj zie­lo­no­żół­tej gę­stwi­nie po­bły­ski­wa­ła. Pa­weł prze­stał rwać gwoź­dzi­ki, ręce opu­ścił i za­my­ślił się. Wkrót­ce prze­cież zno­wu uśmie­chać się za­czął. Fran­ka, jak ptak sze­lesz­cząc w gę­stwi­nie, co chwi­lę gło­wę z niej uka­zy­wa­ła, a głos jej cien­ki, ostry roz­le­gał się bez ustan­ku:

– Ależ zie­lę! no, zie­lę! od czło­wie­ka wyż­sze! jak las! Co to za zie­lę ta­kie?

– Niedź­wie­dzie ucho – ob­ja­śnił Pa­weł.

Po­wo­li, po­wo­li na ogo­rza­łe po­licz­ki jego wy­bi­jał się ru­mie­niec, jak­by od­blask krwi­ste­go ob­ło­ku, któ­ry po tar­czy sło­necz­nej, za bór już za­pa­dłej, na nie­bie po­zo­stał.

Swa­wol­nie, chył­kiem Fran­ka wy­bie­gła z gę­stwi­ny ło­dyg, któ­rych parę za­ko­ły­sa­ło się w po­wie­trzu żół­ty­mi ki­ta­mi. Z twa­rzą w ogniu, z wło­sa­mi peł­ny­mi bia­łych gwoź­dzi­ków, z żół­ta­wą chust­ką na kark zsu­nię­tą, przy jed­nej z nich sta­nę­ła i wiel­ki, bla­do­zie­lo­ny liść jej w pal­ce uj­mu­jąc zno­wu ga­da­ła:

– A! to praw­da! zu­peł­nie jak ucho ja­kie­go zwie­rząt­ka! Taki ko­sma­ty, mię­cień­ki, mi­leń­ki, jak ak­sa­mit! U jed­nej mo­jej pani był pie­sek, co miał ta­kie same mię­cień­kie, ak­sa­mit­ne uszki!

Lu­bo­wa­ła się mięk­ką, pu­szy­stą po­wierzch­nią li­ścia, gła­ska­ła go i pie­ści­ła, tak zu­peł­nie jak­by on był na­praw­dę mi­łym ja­kimś zwie­rząt­kiem. Na­gle zwró­ci­ła się ku Paw­ło­wi, wprost ku nie­mu sko­czy­ła i obu rę­ka­mi na ra­mio­nach jego za­wi­sł­szy za­pa­dłe swe oczy, w wil­got­nej mgle roz­mię­kłe i przy­ga­szo­ne, ku nie­mu wznio­sła.

– Jak tu do­brze, ład­nie, we­so­ło! – wo­ła­ła – jaki z was do­bry czło­wiek, że bied­nej dziew­czy­nie i nie­zna­jo­mej zro­bi­li­ście taką przy­jem­ność! Ja, wi­dzi­cie, mam taką na­tu­rę, że bar­dzo wdzięcz­na je­stem, kie­dy mnie kto co do­bre­go zro­bi.

Ale w tej chwi­li z tym po­wol­nym, po­waż­nym czło­wie­kiem zro­bi­ło się coś dziw­ne­go. Ru­mie­niec, któ­ry wprzó­dy okrył mu po­licz­ki, roz­po­starł się aż na czo­ło, tak błę­kit­ne i spo­koj­ne zwy­kle oczy ściem­nia­ły i strze­li­ły pra­wie po­nu­rym bły­skiem. W sil­ne ra­mię wą­tłą ki­bić jej po­chwy­cił, do pier­si swej przy­ci­snął i już nad gło­wą jej schy­lo­ny usta do ust przy­bli­żał, kie­dy dziw­nie zwin­na, z pra­wie prze­raź­li­wym krzy­kiem wy­su­nę­ła się mu z ob­ję­cia i od­sko­czyw­szy, zno­wu pod dzie­wan­na­mi sta­nę­ła. Od stóp do gło­wy drżąc i gło­śno śmie­jąc się za­wo­ła­ła:

– Ot, pięk­nie! Za to, że raz na spa­cer po­wiózł, już i wy­na­gro­dze­nia żąda!… Taki sam jak i wszy­scy!…

Pa­weł z za­kło­po­ta­niem gło­wy ręką do­tknął i po chłop­sku za­szep­tał:

– Ot to­bie na! oś szczo pry­du­ma­ła! Pod­szedł i ła­god­nie za rękę ją wziął.

– Głup­stwo! – ze zmie­sza­niem za­czął – albo ja co ta­kie­go my­ślał? Niech mnie Pan Bóg od ta­kie­go grze­chu za­cho­wa, że­bym ja was z taką my­ślą na spa­cer wiózł! Ot tak, fik­sa­cja ja­kaś do gło­wy przy­szła. Nie gnie­waj­cie się i bądź­cie spo­koj­ni. Siądź­cie so­bie i od­pocz­nij­cie, a ja tym­cza­sem czół­no tu przy­pro­wa­dzę i za­raz do domu was od­wio­zę…

Na gwoź­dzi­kach usia­dła i z ca­łej siły obu rę­ko­ma połę sur­du­ta jego schwy­ci­ła

– Ja nie chcę do domu! – wo­ła­ła. – Jaki to dom? Pie­kło nie dom! I nie idź­cie ode mnie! zli­tuj­cie się, nie idź­cie! Ja bym z wami ani na mi­nu­tecz­kę nie roz­sta­wa­ła się! ja bym za wami do wody sko­czy­ła! Siądź­cie przy mnie! siądź­cie!

Z usta­mi tro­chę od zdzi­wie­nia i zmie­sza­nia otwar­ty­mi, uję­ty jed­nak jej sło­wy, obok niej usiadł.

– Bli­żej – pro­si­ła – bli­żej przy­suń­cie się… ot tak, bli­ziu­sień­ko!

Cią­gnę­ła go ku so­bie do­pó­ty, do­pó­ki ra­mię jego nie do­tknę­ło jej ra­mie­nia, po czym uci­chła i oczy wle­pi­ła w rze­kę, któ­ra tuż pod ich sto­pa­mi u piasz­czy­ste­go skra­ju wy­spy to­czy­ła sta­lo­we wody. Nie była już ona błę­kit­ną, bo zmrok nad­cho­dził, nie­bo zbla­dło, i tyl­ko pły­ną­ce po nim ja­sne ob­ło­ki w sta­lo­wych jej głę­biach prze­bły­ski­wa­ły sre­brem.

– Jak ta woda pły­nie… pły­nie… pły­nie! – za­szem­ra­ła Fran­ka i upo­jo­ne pra­wie roz­ma­rze­nie czuć było w osła­błym jej gło­sie.

– Po­wiedz­cie mnie… – z za­my­śle­niem za­czął Pa­weł i wnet umil­kł­szy pal­ca­mi w gę­stwi­nie gwoź­dzi­ków grze­bał.

– Cze­go chce­cie? – le­d­wie do­sły­szal­nie za­py­ta­ła. Wy­rwał na­gle z pia­sku całą garść kwia­tów i z nie­spo­dzia­ną u nie­go gwał­tow­no­ścią za­szep­tał:

– Kab cie­bie! Ko­łem ję­zyk w gę­bie sta­nął! Nu! Kto wy taka?

Fran­ka na­głym ru­chem wy­pro­sto­wa­ła się i pręd­ko, żywo prze­mó­wi­ła:

– Je­że­li chce­cie, to wszyst­ko wam po­wiem: kto ja i jaka. Kie­dy do­bry czło­wiek pyta się, dla­cze­go nie po­wie­dzieć! Jed­ne­go już nie za­wsty­dzę się pew­no, to swo­jej fa­mi­lii. U dzia­du­nia dwa domy wła­sne były, oj­ciec w kan­ce­la­rii słu­żył, cio­tecz­ne­go bra­ta mam bo­ga­te­go! bo­ga­te­go! W jed­nym du­żym mie­ście ad­wo­ka­tem jest, na­zy­wa się Klucz­kie­wicz, żon­kę tak­że z pań­skie­go domu wziął i jak pan żyje. Ot, z ja­kiej ja fa­mi­lii! Sro­ce spod ogo­na nie wy­sko­czy­łam, a że w służ­bę po­szłam, to już taka dola moja nie­szczę­śli­wa… Ro­dzi­ców szel­mów Pan Bóg mnie dał…

– A o ro­dzi­cach grzech tak ga­dać! – pra­wie z prze­stra­chem upo­mniał Pa­weł.

– Ot! – sark­nę­ła – u was wszyst­ko grzech! A u mnie co praw­da, to praw­da. Ja nig­dy nie łgę. Po­słu­chaj­cież sami, czy nie praw­da.

Po­pra­wi­ła się na swo­im kwie­ci­stym sie­dze­niu i tak przed sie­bie wy­cią­gnę­ła nogi, że sto­py jej w pru­ne­lo­we trze­wi­ki obu­te ster­cza­ły tuż nad wodą. Jak ta woda, tak i jej mowa, żywa, tłum­na, z chi­cho­ta­mi i wes­tchnie­nia­mi zmie­sza­na, pły­nę­ła nie­ustan­nie, nie­ustan­nie.

Dziad jej, on­grodz­ki miesz­cza­nin, po­sia­dał dwa wła­sne domy – za­pew­ne dom­ki, bo taką wy­mie­ni­ła uli­cę, przy któ­rej same drew­nia­ne klit­ki sto­ją – i za ży­cia swe­go jesz­cze syna do kan­ce­la­rii od­dał. Kan­ce­lar­ski urząd jej ojca mu­siał być naj­po­drzęd­niej­szym, bo brał on pen­syj­kę ma­lut­ką i czę­sto w po­dar­tych bu­tach cho­dził. Tym wię­cej w po­dar­tych bu­tach cho­dzić mu­siał, że był pi­ja­kiem. Za mło­du jesz­cze, w złych kom­pa­niach po­dob­no, pić po­lu­bił, a po­tem co­raz mniej­szą w tym lu­bie­niu mia­rę za­cho­wy­wał. Mat­ka była z do­bre­go domu, Klucz­kie­wi­czów­na; na for­te­pia­nie na­wet grać umia­ła i kie­dy jesz­cze mia­ła for­te­pian, to jak za­cznie, by­wa­ło, grać jaką po­lkę czy ma­zu­ra, to aż na dwóch uli­cach wszy­scy sły­szą. Przy­stoj­na so­bie była, stro­je bar­dzo lu­bi­ła i – ka­wa­le­rów. Cza­sem też by­wa­ło u nich bar­dzo we­so­ło. Jak ojca w domu nie ma, scho­dzą się, gra­ją, śpie­wa­ją, tań­cu­ją, a po­tem oj­ciec przy­cho­dzi i pi­ja­ny albo na­wet i nie­pi­ja­ny, go­ści roz­pę­dza, a mat­kę łaje albo bije. Z po­cząt­ku tyl­ko ła­jał, a po­tem i bił. Sześć lat mia­ła, kie­dy po raz pierw­szy zo­ba­czy­ła mat­kę ca­łu­ją­cą się z ka­wa­le­rem, a osiem, kie­dy mat­ka do fa­mi­lii swo­jej od męża ucie­kła. Wte­dy ona i dwaj star­si jej bra­cia żyć za­czę­li jak te wró­ble, co tyl­ko zje­dzą, ile gdzie ziar­na skub­ną, i tyle ogrze­ją się, ile im pod strych jaki uda się wle­cieć… li­to­wa­li się lu­dzie nad nimi, to ten, to ów na­kar­mił i na czas ja­kiś przy­tu­lił. Chłop­com le­piej było; je­den pod­ró­sł­szy tro­chę do woj­ska wstą­pił, a dru­gi do mu­lar­ki po­szedł, choć ta mu­lar­ka i prze­ciw­na jego uro­dze­niu była, ale co ro­bić? z nę­dzy! Nie­dłu­go też w po­ni­że­niu tym po­żył. Bla­dzień­ki był i szczu­pleń­ki jak ro­ba­czek; raz mu wi­dać gło­wa za­krę­ci­ła się na rusz­to­wa­niu, spadł na bruk, ska­le­czył się okrop­nie i choć na ra­zie go wy­le­czy­li, nie­dłu­go po­tem zmarł. Star­szy, żoł­nierz, na ko­niec świa­ta po­wę­dro­wał i żad­ne­go już słu­chu o nim nie było. Chłop­cy tedy, jak chłop­cy – za­wsze im le­piej na świe­cie! ale ona praw­dzi­we pie­kło zno­si­ła i z oj­cem, i z gło­dem, i z chło­dem, i z tymi głup­ca­mi, któ­rzy, kie­dy jesz­cze dwa­na­ście lat mia­ła, da­wa­li jej ciast­ka i orze­chy za to, aby] po­zwo­li­ła im sie­bie ca­ło­wać. Mó­wi­li, że jest ład­ną, i jej się to po­do­ba­ło, ale oni sami wca­le się jej pod­ów­czas nie po­do­ba­li; bała się ich bar­dzo i wy­rze­ka­jąc się na­wet orze­chów i cia­stek cho­wa­ła się od nich jak mo­gła. Ale zu­peł­nie scho­wać się nie mo­gła, bo czę­sto na uli­cy by­wa­ła, to z dzieć­mi róż­ny­mi ba­wiąc się, to do do­brych lu­dzi z proś­bą o ka­wa­łek chle­ba albo o parę dre­wek na opał cho­dząc. Domy oj­ciec daw­no już sprze­dał i pie­nią­dze ra­zem z mat­ką jesz­cze stra­cił. A mat­ka kil­ka lat u fa­mi­lii swo­jej za­ba­wiw­szy do męża po­wró­ci­ła. Bo to wu­ja­szek, Klucz­kie­wicz, wten­czas umarł, a dzie­ci jego po­roz­jeż­dża­ły się po świe­cie (je­den syn w du­żym mie­ście ad­wo­ka­tem te­raz jest i bo­ga­ty! bo­ga­ty!). Nie było już więc gdzie sie­dzieć, do męża po­wró­ci­ła. Ale już oj­ciec wte­dy w kan­ce­la­rii miej­sce stra­cił, do resz­ty roz­pił się i na tę wa­ria­cję, co to od wód­ki po­cho­dzi, z pół roku po­cho­ro­waw­szy, w szpi­ta­lu zmarł. Mat­ka jesz­cze ze trzy lata żyła, okrop­nie bied­na i mi­zer­na.

Ro­bót­ki róż­ne ro­bi­ła i po do­mach roz­no­si­ła. Cza­sem i bie­li­znę do szy­cia bra­ła. O ka­wa­le­rach już wte­dy nie my­śla­ła wca­le, po ca­łych no­cach kasz­la­ła i pła­ka­ła, ją też przy so­bie trzy­ma­ła, czy­tać i szyć uczy­ła, a przed samą już śmier­cią wy­sta­ra­ła się dla niej o służ­bę u jed­nej pani i do tej pani ją przy­pro­wa­dziw­szy u nóg jej peł­za­ła o opie­kę dla niej pro­sząc.

– Ot, nie­szczę­śli­wa – za­uwa­żył Pa­weł.

– Aha! – z za­cię­tą i nie­na­wist­ną za­pa­mię­ta­ło­ścią krzyk­nę­ła Fran­ka – a pie­nią­dze te, co za domy wzię­li, ra­zem z oj­cem na stro­je i ka­wa­le­rów tra­ci­ła! a nas tro­je jak te szcze­nię­ta po­rzu­ciw­szy sama do fa­mi­lii na wy­go­dy i roz­ko­sze ucie­kła! To co, że upa­mię­ta­ła się póź­niej i przed śmier­cią trzę­sła się nade mną jak kura nad kur­czę­ciem? Ja jej nig­dy już tego nie da­ro­wa­łam, co ona wprzód na zgu­bie­nie moje ro­bi­ła! Wiel­ka rzecz, że upa­mię­ta­ła się wten­czas, kie­dy już z niej tyl­ko skó­ra i ko­ści zo­sta­ły, a nikt i spoj­rzeć w jej stro­nę nie chciał. I wte­dy, żeby kto choć pal­cem na nią kiw­nął, po­le­cia­ła­by i o mnie by znów za­po­mnia­ła… aj, aj, jak­by po­le­cia­ła! już ja wiem! już ja ją zna­łam! Tyl­ko, że Bóg i lu­dzie opu­ści­li, to ona do mnie przy­kle­iła się… a wprzó­dy co? Żeby ta­kich ma­tek świat nie wi­dział!

– To praw­da! Kab he­ta­kich ma­tek świat nie wi­dział! – z prze­ko­na­niem mruk­nął Pa­weł.

Pani ta, do któ­rej na pierw­szą służ­bę po­szła, była może i do­brą, ob­cho­dzi­ła się z nią ła­god­nie, szy­deł­ko­wych ro­bót i pra­nia ko­ro­nek ją na­uczy­ła, ale pan, ot, przy­cze­pił się do niej, i choć wy­krę­ca­ła się z po­cząt­ku, lę­ka­jąc się i wsty­dząc, nie wy­krę­ci­ła się jed­nak. Po­do­bał się jej bar­dzo; był to pierw­szy męż­czy­zna, w któ­rym się jak wa­riat­ka za­ko­cha­ła. Był też to pierw­szy jej ko­cha­nek, bo tam­ci ciast­ka i orze­chy tyl­ko za ca­ło­wa­nie jej da­wa­li. Ten, kie­dy ją Pani do­wie­dziaw­szy się o wszyst­kim od­pra­wi­ła, dał jej pięć­dzie­siąt ru­bli, któ­re ona w mie­siąc prze­ży­ła nic nie ro­biąc, tyl­ko po nim pła­cząc i dla po­cie­chy w we­so­łych kom­pa­niach hu­la­jąc. Po­tem w dru­gim domu służ­bę zna­la­zła i – po­szło! Gdy­by nie wie­dzieć jak dłu­go li­czy­ła, nie po­tra­fi­ła­by przy­po­mnieć so­bie i zli­czyć wszyst­kich służb, któ­re od cza­su tego zmie­ni­ła. Naj­dłu­żej, je­że­li gdzie rok ubę­dzie, i to się jej zda­rzy­ło tyl­ko dwa razy. A zwy­kle za pierw­sze złe sło­wo usły­sza­ne od­pra­wia się; i kie­dy ro­bo­ty ma za wie­le albo cza­su na za­ba­wę za mało, od­pra­wia się; i jak ją jed­ne twa­rze, na któ­re co dzień pa­trzy, znu­dzą, od­pra­wia się tak­że. I ją też czę­sto pań­stwo sami od­pra­wia­ją; za dwie rze­czy tyl­ko od­pra­wia­ją: za ka­wa­le­rów i za złość. U nie­któ­rych taka sro­gość, że nie lu­bią, aby po­ko­jów­ka w przy­jaź­ni z kim była, i jak tyl­ko co ta­kie­go spo­strze­gą, za­raz od­pra­wią. Inni znów pręd­kie­go cha­rak­te­ru znieść nie mogą, a ona pręd­ka, ubli­żać so­bie nie po­zwa­la, na jed­no sło­wo dzie­sięć od­po­wie, a cza­sem to tak par­sk­nie, że pań­stwu z sa­me­go zdzi­wie­nia i wsty­du po­za­my­ka­ją się gęby. Parę razy jed­nak za ta­kie par­sk­nię­cie pro­ces jej wy­to­czy­li i przed są­dem sta­wa­ła. Za pierw­szym ra­zem bar­dzo lę­ka­ła się sądu, ale za dru­gim była tam już jak u sie­bie i choć karę pie­nięż­ną za­pła­ci­ła, tak za to oskar­ży­cie­li swych od­ma­lo­wa­ła, że do śmier­ci już pew­no żad­nej słu­żą­cej pro­ce­su nie wy­to­czą. Raz go­rzej z nią było: przez trzy dni w po­li­cyj­nym aresz­cie sie­dzia­ła, i to – naj­nie­win­niej. U jed­nej jej pani dro­gi pier­ścio­nek zgi­nął, a ta, do­brze go na­wet nie po­szu­kaw­szy, za­raz do niej: „Ty ukra­dłaś! ty i ty!” Co na­przy­się­ga­ła się wte­dy, co wy­pła­ka­ła! nic nie po­mo­gło. Po­li­cjan­tów za­wo­ła­li, do aresz­tu wzię­li. I cóż?

Pier­ścio­nek zna­lazł się, pani sama za ko­mo­dę go za­rzu­ci­ła. Co ona wte­dy wy­pła­ka­ła! co wy­pła­ka­ła! Po­tem ta pani za nie­win­ne oskar­że­nie pie­nią­dze jej da­wa­ła, ale ona z rąk jej asy­gna­tę wy­rwaw­szy po­dar­ła ją, po­dar­ła, po­dar­ła, no­ga­mi zdep­ta­ła i pa­nią wy­ła­jaw­szy po­szła so­bie. Nig­dy jej nikt tak nie skrzyw­dził, jak ta pani. Bo co praw­da, to praw­da, a co nie­praw­da, to nie­praw­da. Cza­sem; rzad­ko na­wet, zda­rza­ło się, że ja­kąś rzecz do pani na­le­żą­cą na sie­bie kła­dła, ale za­wsze ją od­no­si­ła i nie tyl­ko nie przy­własz­cza­ła so­bie, lecz na­wet nig­dy nie ze­psu­ła. Co jak co, ale trzech rze­czy nie robi nig­dy: nie pije, nie krad­nie i nie kła­mie. Taka już jej na­tu­ra, że tych trzech rze­czy ro­bić jej się nie chce. Gdy­by bar­dzo się jej chcia­ło, pew­nie by ro­bi­ła, ale po­ku­sy żad­nej do tego nie czu­je. Owszem, wód­ki nie cier­pi, pięk­ne ubra­nia choć i lubi, ale nie tak bar­dzo, aby dla nich na kom­pro­mi­ta­cję się na­ra­żać, a kła­mać, to by po pro­stu nie po­tra­fi­ła, bo gdy raz za­cznie ga­dać, wszyst­ko wy­ga­dać musi, wszyst­ko, co tyl­ko śli­na da gęby przy­nie­sie, i gdy­by na­wet chcia­ła ję­zyk po­wstrzy­mać, nie może – ale i nie po­wstrzy­mu­je, bo co jej tam! Ona o ni­ko­go i o nic nie dba!

I te­raz tak­że mó­wi­ła, mó­wi­ła. Po­wie­dzia­ła, że w ży­ciu swo­im ko­chan­ków mia­ła kil­ku, a z tych je­den chciał się z nią oże­nić, ale ona od­mó­wi­ła, bo był brzyd­ki, ma­zgaj i sprzy­krzył się jej pręd­ko. Za paru in­nych wy­szła­by była chęt­nie, bo i ko­cha­ła się w nich jak sza­lo­na, i byli to lu­dzie de­li­kat­ni, z do­brych fa­mi­lii po­cho­dzą­cy, ale oni zno­wu o że­nie­niu się z nią ani my­śle­li i po­rzu­ca­li ją wła­śnie wte­dy, kie­dy do nich naj­wię­cej przy­wią­za­nia uczu­wa­ła. Z po­cząt­ku po każ­dym ta­kim nie przez nią ze­rwa­nym związ­ku de­spe­ro­wa­ła, wło­sy so­bie z gło­wy wy­ry­wa­ła, wszyst­kie łzy z oczu wy­pła­ki­wa­ła. Ale z cza­sem przy­wy­kła do tego, że u lu­dzi żad­nej sta­ło­ści ani po­czci­wo­ści zna­leźć nie moż­na, i te­raz już o nic i o ni­ko­go nie dba. Nie bę­dzie tego, to bę­dzie dru­gi – mówi so­bie i nie za­wo­dzi się nig­dy. Nie wi­dzia­ła jesz­cze, żeby do ja­kiej ko­bie­ty męż­czyź­ni cze­pia­li się tak jak do niej. Mó­wią, że tań­cu­je ład­nie, strasz­nie też tań­czyć lubi i nig­dy żad­nej ta­kiej kom­pa­nii, w któ­rej by po­tań­czyć i po­hu­lać so­bie mo­gła, nie opusz­cza, choć ją cza­sem za to na­za­jutrz po we­so­łej za­ba­wie ze służ­by od­pra­wia­ją. Ale ona dba o służ­bę jak pies o pią­tą nogę. Wie do­brze, że za­raz dru­gą znaj­dzie, a zu­peł­nie jej wszyst­ko jed­no, gdzie i u kogo słu­ży. Wszę­dzie ścia­ny cu­dze i lu­dzie cu­dzy, wszę­dzie jest sie­ro­tą, któ­rej nikt praw­dzi­wie nie po­lu­bi i nie przy­gar­nie.

Te­raz pła­kać za­czę­ła i z pła­czem mó­wić, że jest sama na świe­cie, że żad­na du­sza ludz­ka nie dba i nie trosz­czy się o nią, że gdy raz w ży­ciu na go­rącz­kę ja­kąś za­cho­ro­wa­ła, była zmu­szo­na pójść do szpi­ta­la, że tak samo… jak oj­ciec, w szpi­ta­lu też pew­no umrze albo i go­rzej jesz­cze – pod ja­kimś cu­dzym pło­tem śmierć ją za­sko­czy, a kie­dy umrze, to i pies po niej nie za­pła­cze, bo komu ona na świe­cie po­trzeb­na i kto ją praw­dzi­wie lubi? Opo­wia­da­ła tak­że o wszyst­kich krzyw­dach, ja­kich od lu­dzi do­świad­czy­ła kie­dy­kol­wiek, o cięż­kich pra­cach, któ­re speł­nia­ła, o ka­pry­sach, któ­re zno­si­ła.

– Każ­dy ma ko­goś ta­kie­go, do kogo w smut­ku przy­gar­nąć się może, kto w bie­dzie po­cie­szy i po­ra­tu­je… mat­kę czy sio­strę, czy bra­ta, czy męża… Ja nie. Sie­ro­tą mię Pan Bóg zro­bił i tu­łać się po tym świe­cie ka­zał, a za każ­dą kro­pel­kę przy­jem­no­ści cały dzba­nek tru­ci­zny wy­pi­jać…

Łzy, któ­re po twa­rzy jej cie­kły, koń­ca­mi je­dwab­nej chust­ki na kark zsu­nię­tej ocie­ra­ła; chwi­la­mi aż za­no­si­ła się od pła­czu, a mó­wić jed­nak nie prze­sta­wa­ła i zda­wać się mo­gło, że nie prze­sta­nie nig­dy. We wszyst­kim, co mó­wi­ła, czuć było nie cy­nizm su­mie­nia, ale pra­wie zu­peł­ny jego nie­byt, a za­ra­zem po­pę­dli­wą, szorst­ką, har­dą szcze­rość. Czuć w niej było tak­że ogrom­ne, przez dłu­gie lata do­ko­ny­wa­ją­ce się na­gro­ma­dze­nie swa­wo­li in­stynk­tów i gorz­kiej, złej, znie­cier­pli­wio­nej ura­zy do świa­ta i lu­dzi. W łka­niach, jej od­zy­wa­ły się hi­ste­rycz­ne szlo­cha­nia i jęki; po­chwy­ci­ła się na­gle za gło­wę i krzyk­nę­ła, że w skro­niach za­bo­la­ło ją strasz­nie. Był to może wpływ odu­rza­ją­ce­go za­pa­chu gwoź­dzi­ków albo też ta­jem­ni­cze­go pro­ce­su cho­ro­by, któ­ra mózg jej nur­to­wać za­czy­na­ła. Nie od dziś za­czy­na­ła. Po­skar­ży­ła się jesz­cze, że już od lat kil­ku ta­kie bóle gło­wy chwy­tać ją za­czę­ły i chwy­ta­ją co­raz czę­ściej, naj­czę­ściej wte­dy, kie­dy mar­twi się albo roz­gnie­wa, albo też po ja­kiej bar­dzo już we­so­łej za­ba­wie. Po­wie­dziaw­szy to umil­kła na ko­niec, skur­czy­ła się tro­chę i z łok­cia­mi o ko­la­na opar­ty­mi, a gło­wą ści­śnię­tą w dło­niach, śród zmro­ku, pod ścia­ną wy­so­kiej dzie­wan­ny, nad wodą co­raz ciem­niej­szą i nie­ustan­nie, nie­ustan­nie pły­ną­cą zwol­na, w obie stro­ny ko­ły­sa­ła swą wą­tłą, zgrab­ną, nie­spo­koj­ną po­stać.

Co słu­cha­jąc dłu­giej jej mowy my­ślał i czuł ten obok niej sie­dzą­cy po­waż­ny, spo­koj­ny czło­wiek, któ­re­go naj­dłuż­szą po­dró­żą by­wa­ły wy­ciecz­ki do po­bli­skich mia­ste­czek, gdzie sprze­da­wał swo­je po­ło­wy, któ­re­go cia­ło i du­sza zży­ły się z wol­ny­mi prze­stwo­ra­mi rze­ki i nie­ba, z nie­po­ka­la­nie czy­stym po­wie­trzem, z głę­bo­ką ci­szą sa­mot­nych dni i nocy, któ­re­go źre­ni­ce po­mi­mo lat dość dłu­gich za­cho­wa­ły nie­win­ność i prze­zro­czy­stość dzie­cię­cą? Czy oby­cza­jem chłop­skim na bok splu­nąw­szy, gru­biań­sko po­pchnie on ją ku czół­nu i nie­chęt­nie, w po­gar­dli­wym mil­cze­niu tam, skąd wziął, od­wie­zie? Czy do­wie­dziaw­szy się jej hi­sto­rii ze­chce wnet zo­stać jed­nym z tych wie­lu, o któ­rych mó­wi­ła, i do okry­wa­ją­cych ją plam błot­ni­stych przy­łą­czyć jed­ną wię­cej? Może za­bo­bon­nie za opę­ta­ną i prze­klę­tą ją po­czy­ta i prze­że­gnaw­szy się wiel­kim krzy­żem od sza­ta­na w ko­bie­cej po­sta­ci co ry­chlej uciek­nie? Kie­dy mó­wi­ła, w oczach jego ma­lo­wa­ło się nie­raz prze­ra­że­nie; nie­raz też wsty­dli­wie twarz od­wra­cał i pal­ca­mi w gę­stwi­nie gwoź­dzi­ków grze­bać za­czy­nał. Chwi­la­mi wpa­try­wał się w co­raz ciem­niej­szą wodę i z po­dzi­wem, ze zgro­zą gło­wą ko­ły­sał. Naj­pew­niej wi­dział wte­dy za­miast wody prze­paść czar­ną i nie­zgłę­bio­ną, a w niej ogni­ste desz­cze go­re­ją­cej smo­ły.

Kie­dy umil­kła, chwil­kę tyl­ko po­mil­czał, a po­tem mó­wić za­czął.

– Bied­na ty – za­czął – oj, jaka bied­na! ze wszyst­kich już, zda­je się, lu­dzi na świe­cie naj­bied­niej­sza! Sły­sza­łem ja, że gdzie­ściś tam po mia­stach lu­dzie tak żyją, ale nie wie­rzy­łem. Te­raz wi­dzę, że to praw­da. W o ł o c z a s z c z e two­je ży­cie, sie­ro­ce ży­cie i ta­kie złe, ta­kie grzesz­ne, że niech Pan Bóg bro­ni! Po­rzuć, upa­mię­taj się, po­praw się… bo i na tym świe­cie do­bra to­bie żad­ne­go nie bę­dzie, i du­szę zgu­bisz!

W gło­sie tym, tuż nad jej gło­wą śród zmro­ku szem­rzą­cym, nic, nic wię­cej nie było prócz wiel­kiej li­to­ści. Ją ten brak wszel­kiej po­gar­dy, wszel­kie­go lek­ce­wa­że­nia dla jaj ży­cia i cier­pień ude­rzył i za­dzi­wił. Za­zwy­czaj po­dob­ne jej wy­zna­nia wpra­wia­ły męż­czyzn w gniew za­zdro­sny i gru­biań­ski albo w nich bu­dzi­ły śmiech lek­ce­wa­żą­cy, z zu­chwa­łym obej­ściem się po­łą­czo­ny. Gdy jed­nak o po­pra­wie wspo­mniał, za­dzi­wi­ła się jesz­cze wię­cej.

– Głup­stwo! – za­wo­ła­ła – cie­ka­wa je­stem, z cze­go mam się po­pra­wiać?

Zno­wu była szcze­rą; naj­lżej­sze­go po­czu­cia ani po­ję­cia ja­kiej­kol­wiek winy swo­jej nie mia­ła. On na sło­wa jej uwa­gi nie zwró­cił, w my­ślach wła­snych za­to­pio­ny.

– I na tym świe­cie do­bra żad­ne­go nie za­znasz, i du­szę zgu­bisz – po­wtó­rzył. – Cze­mu po­czci­wą nie być? Po­czci­wym być do­brze. Kie­dy czło­wiek żad­ne­go grze­chu na du­szy nie czu­je, to taki robi się lek­ki jak ten ptak, co pod same nie­bo lata. I śmier­ci wte­dy nie strasz­no. Choć­by i dziś umrzeć, wszyst­ko jed­no, kie­dy du­sza czy­sta…
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: