Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Charlotte i nieoczekiwane odwiedziny - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
25 marca 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
22,00

Charlotte i nieoczekiwane odwiedziny - ebook

Marzenie Charlotte się spełniło: ona i jej ukochany rumak Won Da Pie, są niepokonani i nierozłączni. W trzecim tomie opowieści o młodej miłośniczce koni dziewczynka dostaje z Francji wiadomość, która przyprawia ją o zawrót głowy: na szkolną wymianę do Niemiec przyjeżdża nastoletni Thierry, który tak jej się podobał.

Charlotte zostaje też wybrana do młodzieżowego zarządu stadniny. Wkrótce okazuje się, że miasto zamierza zrównać stadninę z ziemią. Młodzi ludzie będą musieli wykazać się odwagą cywilną i pomysłowością w walce o nowe miejsce dla koni. Charlotte będzie także musiała odpowiedzieć szczerze przed sobą, czy darzy uczuciem Thierry’ego, czy może kogoś całkiem innego?..

Kategoria: Dla dzieci
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8008-179-6
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Hymn stadniny

Charlotte, musisz już powoli kończyć. – Pan Kessler, trener jazdy konnej, pojawił się na trybunach. – Zaraz wchodzi następna grupa.

– Ale Won Da Pie jest jeszcze całkiem mokry! – zaprotestowałam. – Nie mogę go w takim stanie odprowadzić do boksu!

– Masz pięć minut. Potem zaczynam lekcję. – Trener otworzył przejście w bandzie, żeby kolejna grupa mogła wprowadzić konie.

Mój gniady wałach Won Da Pie ciężko pracował w czasie indywidualnych zajęć i jego gruba, zimowa sierść była mokra od potu. Parował w chłodnym, styczniowym powietrzu jak świeżo odcedzony makaron. Pięć minut to za mało, żeby występować go do sucha, więc zatrzymałam go i zeskoczyłam na ziemię. Od jesieni zarósł sierścią i wyglądał jak pluszowy miś, ale uważałam, że jest mu to potrzebne, bo przecież mieszkał w zewnętrznym boksie, w którym przez cały dzień miał otwartą górną połowę drzwi. Won Da Pie uwielbiał wyglądać na zewnątrz i obserwować, co się dzieje na podwórzu. Jednak przede wszystkim wyczekiwał, kiedy pojawię się w stadninie, a gdy widział, że zbliżam się do głównej bramy, rżał jak szalony. I choć byłam szczęśliwa, że może cieszyć się widokiem i świeżym powietrzem, martwiłam się, kiedy musiałam odstawić go z mokrą sierścią do boksu. Zdążyłam już zgromadzić pokaźną kolekcję derek do osuszania, a jednak zdarzało się, że musiało minąć kilka godzin, zanim Wondy wysechł po zajęciach. I każdego dnia spodziewałam się, że w końcu się przeziębi i zacznie kasłać.

Podciągnęłam strzemiona i poluzowałam popręg. Stadnina w Bad Soden była dość archaiczna. Powstała ponad pięćdziesiąt lat temu i daleko jej było do praktyczności i przestronności. Mimo że miejsce, w którym przed trzema laty rozpoczęłam swoją przygodę z jeździectwem, darzyłam ciepłym uczuciem i przywiązaniem, szczególnie zimą dostrzegałam jego braki i to, jak wiele brakowało mu do nowoczesności. W innych stadninach funkcjonowały zazwyczaj dwie kryte ujeżdżalnie, a stajnie wyposażone były w solaria dla koni i duże suszarki, gdzie można było odstawić nadmiernie spocone zwierzęta. U nas brakowało na to miejsca. Jedynym rozwiązaniem było unikanie sytuacji, w których Won Da Pie by się pocił, lecz to z kolei oznaczałoby, że właściwie powinnam przestać na nim jeździć. Tymczasem mój koń potrzebował ciężkiej pracy, bo w przeciwnym razie obżerałby się tylko owsem, narowił i tracił formę.

– Uwaga! – krzyknęłam w stronę wyjścia i nie słysząc odpowiedzi, wyprowadziłam Won Da Piego na zewnątrz, gdzie skręciliśmy w lewo i weszliśmy do stajni.

Być może mogłabym go przywiązać gdzieś w głównej alejce. W środku było znacznie cieplej niż w jego zewnętrznym boksie, a wczesnym popołudniem niewiele się tu jeszcze działo. Z doświadczenia wiedziałam, że prawdziwy ruch zacznie się około siedemnastej. Okryłam gniadego wałacha derką i przywiązałam przed boksem Hanko. Zdjęłam mu siodło, ganasze i ogłowie i odniosłam do siodlarni. Później usiadłam na kostce słomy, żeby poczekać, aż mój koń wyschnie.

Nagle zaskrzypiała główna brama do stajni i ktoś wszedł do środka. Że też akurat teraz musiałam trafić na Aleksa, syna wiceprzewodniczącego zarządu. W zeszłym roku chłopak przez jakiś czas zastępował pana Kesslera, kiedy naszego trenera w czasie zajęć kopnęła Farina i złamała mu nogę. Alex wielkimi krokami szedł środkiem stajni, lecz zatrzymał się przy Wondym i skrzyżował ramiona na piersi.

– Oj, Steinberg, nieźle dałaś mu popalić – stwierdził, unosząc brew. – Pojechałaś na wycieczkę po okolicznych szczytach?

– Nie! Miałam z nim indywidualne zajęcia na ujeżdżalni – starałam się bronić. – Ale Won Da Pie już po dziesięciu minutach zaczyna się pocić.

– A co w tym dziwnego? Ty byś się nie pociła, gdybyś biegała w takim futrze? – Alex potrząsnął głową. – Dlaczego go nie ogolisz?

– Dlatego, że stoi w zewnętrznym boksie – wyjaśniłam. – Bez sierści się przeziębi.

– To rozbij świnkę skarbonkę i kup mu w końcu przyzwoitą derkę – poradził. – W razie czego załóż mu dwie, jedna na drugą. Ale tylko w duże mrozy.

Już nie raz rozmawiałam na ten temat z moją przyjaciółką Dorothee i razem zastanawiałyśmy się nad tym, czy golić Won Da Piego, czy nie. W naszej stadninie bardzo niewiele osób zdecydowało się na taki krok, ale z drugiej strony mało który koń wyhodował tak grube futro jak mój gniadosz. W Internecie i w czasopismach hippicznych można było znaleźć tyle samo argumentów za goleniem koni zimą, co przeciw.

– Ale jeśli… – zaczęłam.

– Lepsza gruba derka niż przeziębiony i kaszlący koń. – Alex nie dał mi dokończyć. – To przecież nie jest kucyk do nauki jazdy, tylko koń do skoków!

Po tych słowach fuknął zniecierpliwiony i nie czekając na moją odpowiedź, ruszył dalej.

Wraz z upływem czasu w stajni pojawiało się coraz więcej osób. Won Da Pie stał w przejściu, ale wciąż jeszcze był mokry od potu. W końcu wprowadziłam go do jego boksu, otuliłam świeżą derką do osuszania i zapięłam ją starannie pod brzuchem, żeby nie mógł jej zrzucić.

O piątej weszłam do Kasyna, jak nazywaliśmy świetlicę dla jeźdźców, z której przez duże okna można było obserwować krytą ujeżdżalnię. Dziś odbywało się w niej nadzwyczajne spotkanie członków zarządu młodzieżowego, do którego od zeszłej jesieni miałyśmy zaszczyt należeć również ja i moja najlepsza przyjaciółka Dorothee. Jedynym punktem dzisiejszych obrad była organizacja uroczystości pożegnalnej dla naszego trenera, pana Kesslera, który po czterech latach pracy dla stadniny podjął decyzję o zmianie pracodawcy i od pierwszego stycznia przenosił się gdzie indziej.

Pożegnanie dotychczasowego trenera miało się stać jednocześnie uroczystością powitalną nowego, którego nikt z nas nie znał. Mieliśmy jednak dość czasu, żeby poszukać jakichś informacji na jego temat. Oliver i Karsten przed kilkoma tygodniami z zamkniętej szuflady biurka pana Kesslera wykradli list motywacyjny i życiorys Michaela Weyera. W biurze trenera stało biurko, w którym wystarczyło unieść blat, by dobrać się do zawartości najwyższej szuflady, a my od lat wykorzystywaliśmy ten trik. Pan Kessler często się dziwił, jak to możliwe, że wiedzieliśmy, które konie nam przydzielił, jeszcze zanim wywiesił rozpiskę na tablicy. Na szczęście nigdy nie wpadł na trop tajemnicy luźnego blatu. Ponieważ informacje o nowym trenerze zdobyliśmy w nielegalny sposób, musieliśmy udawać, że wciąż nie mamy pojęcia, kto nim będzie.

Piętnaście minut później siedzieliśmy przy okrągłym stole w Kasynie. Gunter, szef zarządu młodzieżowego, poinformował nas oficjalnie, kto będzie nowym trenerem i jakie ma kwalifikacje, na co ja i Doro wymieniłyśmy porozumiewawcze spojrzenia. Poza moją przyjaciółką i mną do zarządu należeli również brat Karstena Simon, który był rzecznikiem, Cordula pełniąca funkcję skarbniczki i Merle, której zadaniem było protokołowanie naszych zebrań.

– Zaprosiłem was dzisiaj, żeby ustalić formę i przebieg uroczystości – ciągnął Gunter. – Zostały nam już tylko dwa tygodnie, a to trochę mało czasu, więc może sięgnęlibyśmy po program pokazu sprawdzony w czasie świąt?

– Świetny pomysł – zgodziła się Cordula. – Bo rzeczywiście mamy za mało czasu, żeby wypracować coś zupełnie nowego.

– Ale przecież pan Kessler zna to wszystko na pamięć – zaprotestował Simon. – Rozmawiałem z kolegą, którego znajomy ćwiczy western riding. Powiedział, że mogliby przyjechać i dać pokaz jazdy westernowej. To jest naprawdę niezłe!

Doro, Merle i ja natychmiast zapaliłyśmy się do tego pomysłu, lecz Gunter zdecydowanie potrząsnął głową.

– Western riding? A co to ma wspólnego z naszą stadniną? – spytał. – Równie dobrze moglibyśmy ściągnąć zaprzęg z Sulzbach i zawodnika dresażu z Liederbach. Ale przecież chcemy pokazać nowemu trenerowi, czym my się tu zajmujemy i na jakim poziomie.

– Co racja, to racja. – Cordula potaknęła. – Dokładnie tak samo to widzę. Dlatego rozszerzyłabym ten świąteczny program o pokaz dorosłych uczestników kursu jeździeckiego. Ich się zawsze jakoś pomija. Tak samo jak zarząd.

– Świetny pomysł! – pochwalił Gunter i coś zanotował.

– To może zapakujemy ten dom spokojnej starości do bryczki i zrobimy kilka kółek po ujeżdżalni – mruknął Simon ponuro. Ubodło go, że jego pomysł nie znalazł poklasku.

– Trochę szacunku, co? – warknął Gunter.

– Czy mam zapisać w protokole propozycję Simona? – zapytała Merle, unosząc głowę znad papierów.

– W żadnym razie! – Gunter nie krył nerwów.

– Ale to wcale nie taki zły pomysł – zauważyłam i szybko, żeby szef młodzieżowego zarządu nie zdążył mi przerwać, tłumaczyłam, o co mi chodzi. – Zastanówcie się, jak by to było, gdybyśmy po części praktycznej pokazu wprowadzili wszystkich piechotą na ujeżdżalnię, i to razem z zarządem. Każdy dostanie białą chustkę do machania i zaśpiewamy razem jakąś piosenkę.

– Tobie naprawdę odbiło. Lecz się dziewczyno. – Simon popukał się w czoło. – Z przedszkola uciekłaś czy jak?

– Nie, widziałam to w Akwizgranie! – odpowiedziałam ostro. – W zeszłym roku oglądałam w telewizji galę pożegnalną międzynarodowego święta sportów jeździeckich ”Abschied der Nationen” i mówię wam, dostałam gęsiej skórki!

– O rany, to naprawdę świetny pomysł! – wykrzyknęła Cordula.

– Też tak myślę – dodały chórem Dorothee i Merle.

– Moglibyśmy napisać własny tekst piosenki i zaśpiewać ją na melodię Ogniska już dogasa blask!

Podekscytowana własnym pomysłem zaczęłam śpiewać oryginalny tekst:

– Ogniska już dogasa blask, braterski splećmy krąg, w wieczornej ciszy, w świetle gwiazd, ostatni uścisk rąk. Kto raz przyjaźni poznał moc…

Przerwałam, widząc zaskoczenie na twarzach pozostałych i momentalnie zrobiłam się czerwona. Pan Boshof, najemca Kasyna, zaczął bić mi brawo.

– Eee… tak mi się zebrało… – mruknęłam zawstydzona.

– Wolałbym chyba popełnić samobójstwo, niż wyjść i śpiewać ten chłam – zaprotestował Simon.

– Ja za to uważam, że to świetny pomysł! – Gunter zapalił się do mojej propozycji. – Naprawdę! Nasz klub miałby w końcu własny hymn! No i chyba nie dałoby się wymarzyć bardziej nastrojowego pożegnania!

Moja propozycja została przyjęta tylko przy jednym głosie wstrzymującym się – Simona oczywiście. Wszyscy byli zachwyceni, a ja otrzymałam zadanie przygotowania odpowiedniego tekstu, który mógłby posłużyć zarówno jako pożegnanie starego, jak i powitanie nowego trenera.

Yeti

Ostatniego dnia zimowej przerwy śnieg padał jak szalony i kiedy obudziłam się w sobotni poranek i wyjrzałam przez okno, świat był całkowicie biały. Słońce świeciło niczym różowa piłka zawieszona nad czubkami dębów pobliskiego lasu, a niebo było zupełnie czyste. Idealna pogoda na wycieczkę w teren! Sięgnęłam po komórkę i napisałam SMS-a do Doro: ”Już na nogach? Jedziemy w teren?”.

”Pewnie!” – odpowiedziała Doro po kilku sekundach. ”Daj mi pięć minut!”

”Wpadnę po ciebie po drodze” – napisałam jeszcze, wyskoczyłam z łóżka i poszłam do łazienki. Nie musiałam czekać, aż się zwolni, bo w weekend o tej porze moje rodzeństwo jeszcze smacznie spało. Philipp, mój starszy brat, opuszczał łóżko dopiero około południa. Ja jako jedyna odziedziczyłam po tacie gen wczesnego wstawania i uwielbiałam rozpoczynać dzień wraz z pierwszymi promieniami słońca – przynajmniej w czasie wakacji i w wolne dni.

Po pospiesznej toalecie wróciłam do pokoju, włożyłam legginsy i dopiero na nie wciągnęłam bryczesy. Potem ubrałam po kolei podkoszulkę, koszulkę z długim rękawem i bluzę polarową. Na zimową przejażdżkę niełatwo było ubrać się dostatecznie ciepło.

Tata i mama siedzieli już w salonie przy stole, pili kawę i czytali gazety. Rzadko miewali czas na spokojną chwilę we dwoje.

– Dzień dobry! – powitałam ich radośnie, po czym pogłaskałam szybko naszego psa, który siedział obok stołu i z nadzieją w oczach wpatrywał się w pusty kubeczek po jogurcie, stojący obok talerza taty. – Jedziemy z Dorothee w teren!

– Dzień dobry – odpowiedziała mama. – Nie masz ochoty na śniadanie?

– Nie mam czasu na śniadanie! Musimy się pospieszyć, żeby zdążyć przed inwazją wariatów z psami i biegaczy! – odpowiedziałam.

– Serdeczne dzięki. – Tata spochmurniał. – Bo właśnie miałem zamiar wyprowadzić psa.

– Oj, przecież dobrze wiesz, o czym mówię – zaprotestowałam i cmoknęłam tatę w policzek. – Miałam na myśli tylko tych, którzy nie pilnują swoich psów.

Trzy minuty później biegłyśmy z Doro główną alejką stadniny, tuż obok ujeżdżalni. Miałyśmy szczęście, że mieszkałyśmy tak blisko – Dorothee nawet jeszcze bliżej niż ja. Jak zawsze, kiedy szłam pojeździć, już z daleka z lubością wciągałam do płuc zapach świeżego siana i dawałam się unieść fali szczęścia. Gnój wywożony z boksów parował w zimnym powietrzu, a Won Da Pie wyglądał z zaciekawieniem przez uchyloną połówkę drzwi swojego boksu. Zarżał na mój widok. To powitanie za każdym przepełniało mnie zachwytem.

– Kim są ci ludzie przy twoim koniu? – zapytała Doro.

– Nie mam pojęcia. Pierwszy raz ich tu widzę. – Potrząsnęłam głową.

– Mam nadzieję, że tym razem Nado nie przespał nocy z głową w mierzwie – powiedziała i skręciła w stronę wejścia do stajni. – Dobra, to zaraz się widzimy!

Przed boksem Wondy’ego stał jakiś mężczyzna z kobietą i dziewczynką mniej więcej w moim wieku.

– Dzień dobry – przywitałam się grzecznie.

– Dzień dobry – odpowiedziała nieznajoma, a mężczyzna skinął przyjaźnie głową.

Dziewczynka miała na sobie grubą wełnianą czapkę i białe miękkie buty firmy Ugg. Ani na chwilę nie wyjęła dłoni z kieszeni kurtki puchowej – również w białym kolorze. Wyjątkowo niedopasowany strój jak na wizytę w stadninie! Nie przerywając żucia gumy, rzuciła mi ponure spojrzenie.

Won Da Pie zarżał zniecierpliwiony. Sięgnęłam po jego kantar i skrobak do kopyt, które wisiały obok drzwi, i weszłam do środka. Kiedy skończyłam czyścić nogi, wyprowadziłam go z boksu i wąskim przejściem obok gnojownika podeszliśmy do stanowiska kowalskiego, gdzie go przywiązałam.

– To miejsce to jakaś bieda z nędzą – powiedziała dziewczynka. – Ujeżdżalnia jest mikroskopijna i ciemna, a stajnia to już w ogóle dramat!

– Ależ, Katie, to przecież ty koniecznie chciałaś trenować u pana Weyera! Skoro tak, to musisz się zgodzić na jakieś kompromisy – odpowiedziała matka. – Poza tym sama przecież wiesz, że to nie na zawsze.

– Zresztą nie miałaś żadnej alternatywy. – Do rozmowy włączył się jej ojciec. – Nie muszę ci chyba przypominać, że w jakimś stopniu sama przyczyniłaś się do tego, co się stało.

– Akurat! – Dziewczynka, do której rodzice zwracali się Katie, parsknęła lekceważąco.

– Jak uważasz – mruknął ojciec. – Ale mnie się tutaj podoba. To miejsce przypomina mi stadninę, w której stał mój koń, kiedy byłem chłopcem.

– Poza tym nie będę musiała już tyle jeździć po okolicy, co też jest dużym plusem – dodała matka. – Szkoła, pianino, siatkówka – teraz wszystko będziemy mieli pod nosem.

Zdjęłam derkę z grzbietu Won Da Piego, otworzyłam skrzynkę ze szczotkami i czyszcząc mu sierść, uważnie nasłuchiwałam dalszej części rozmowy. Z tego, co dotychczas do mnie dotarło, wynikało, że Katie zamierza przenieść do nas swojego konia.

– Nie mogę zrozumieć, dlaczego Weyer musiał wybrać sobie tak tragiczne miejsce! – zrzędziła dalej nadęta Katie. – Tylko jedna kryta ujeżdżalnia! Wyobrażacie sobie coś takiego? Jak to ma w ogóle działać, jeszcze ze szkółką jeździecką? Sven chyba umrze ze śmiechu, kiedy to usłyszy. A jak niby człowiek ma skakać na tak mikroskopijnej ujeżdżalni? Przecież tu za diabła nie wciśnie się więcej niż dwie przeszkody!

Miałam wielką ochotę podejść do niej i wyjaśnić, że od lat wszystko działa tu idealnie i nie mamy problemu ani z lekcjami skoków, ani z organizacją zawodów, Hubertusa czy egzaminów na odznaki jeździeckie, ale stwierdziłam, że nie warto strzępić sobie języka. Rzadko się zdarzało, żeby ktoś już przy pierwszym spotkaniu wydawał się aż tak antypatyczny jak Katie! Co ona sobie w ogóle wyobrażała? Kim była, żeby tak źle mówić o naszym klubie? Zgoda, stadnina nie była nowoczesna. Ale za to oferowała bardzo przestronne boksy, zwłaszcza gdy się je porówna z innymi ośrodkami jeździeckimi w okolicy. Konie były zadbane, dostawały dobre jedzenie, a stajenni nigdy nie oszczędzali na sianie i słomie, co było regułą w innych stadninach – przynajmniej tak słyszałam.

Głosy Katie i jej rodziców stawały się coraz cichsze, bo ruszyli w stronę wejścia do stajni.

– O fuj! Wszędzie brudno! – słyszałam jeszcze narzekanie dziewczyny.

– Co za głupia krowa! – warknęłam, po czym z powrotem założyłam Wondy’emu derkę i ruszyłam do stajni po siodło i ogłowie.

O tak wczesnej porze w środku panował jeszcze spokój. Na ujeżdżalni trenowała Isa na Natimo, a stajenni skończyli czyszczenie boksów i zamiatali podłogę w głównym przejściu.

– W tej chwili mamy jeszcze dwa wolne boksy – powiedział pan Kessler, który siedział w swoim biurze i rozmawiał z nadętą Katie i jej rodzicami.

Zdjęłam wodze z wieszaka i sięgnęłam po siodło.

– Dzień dobry – przywitałam się, a trener skinął w odpowiedzi głową.

– A które konkretnie? – zapytała Katie.

– Trzeci i czwarty boks zaraz tutaj, od frontu – wyjaśnił pan Kessler. – Właściwie to boksy przeznaczone dla koni ze szkółki, ale w najbliższym czasie nie planujemy zakupu nowych.

Celowo ociągałam się z sięganiem po rzeczy Wondy’ego, żeby choć trochę jeszcze podsłuchać, o czym będą rozmawiali.

– Jeśli w ogóle Asset miałby się tu przenieść, to w grę wchodzi tylko któryś z zewnętrznych boksów. Chciałabym dostać ten pierwszy, wie pan, ten, w którym teraz stoi włochaty Yeti.

Nie mogłam uwierzyć własnym uszom. Ona miała na myśli boks Won Da Piego! I na dodatek nazwała mojego konia Yeti!

– No cóż, wszystkie zewnętrzne boksy są już zajęte. Ze względu na swoje położenie to bardzo pożądane kwatery i jest na nie cała lista oczekujących – wyjaśnił trener.

Z pełnym rozmysłem wyrżnęłam Katie siodłem w plecy i udałam, że się zataczam, żeby przydepnąć jej stopę.

– Auć! Uważaj może, co?! – wrzasnęła wściekła.

– Ups, sorry – odpowiedziałam ze słodkim uśmiechem. – W ogóle cię nie zauważyłam!

Na śnieżnobiałej skórze jej uggsów wyraźnie było widać ciemny odcisk mojego buta.

Doro stała już w alejce z osiodłanym koniem, więc na dwór wyszłyśmy razem. Nie mogłam się doczekać, żeby jej opowiedzieć, co podsłuchałam, więc pospieszyłam się z siodłaniem Wondy’ego. Pięć minut później przecięłyśmy podwórze i wyjechałyśmy za bramę, w stronę lasu. Świeży śnieg skrzypiał pod końskimi kopytami. Pogardliwa uwaga Katie bardzo mnie dotknęła.

– Ta głupia krowa naprawdę nazwała go Yeti! Rozumiesz to?! – krzyczałam, nie posiadając się ze złości. – Jeszcze dzisiaj pożyczę sobie maszynkę do golenia i zgolę mu sierść.

– Ale czekaj, o co właściwie chodzi? – Doro spojrzała na mnie, nic nie rozumiejąc.

Słowo w słowo opowiedziałam jej, czego się dowiedziałam.

– O zewnętrznym boksie może tylko pomarzyć – powiedziała przyjaciółka i poklepała swojego siwka po szyi. – Nado jest pierwszy na liście!

Po tym jak Corsario musiał zostać uśpiony krótko przed świętami ze względu na naderwanie ścięgna w nodze, rodzice Doro kupili jej siwego wałacha. Taka kontuzja sama w sobie nie jest śmiertelna, jednak Corsario był starym koniem sportowym, który niejedno już przeszedł i dręczyło go więcej dolegliwości. Dlatego postawienie go na wybiegu byłoby dla niego męczarnią, bo przy każdym kroku odczuwałby ból.

Doro bardzo dzielnie zniosła jego stratę, która nie była dla niej wielkim zaskoczeniem, bo czuła, że piętnastoletni wałach ma poważne problemy ze zdrowiem. W dodatku moja przyjaciółka nie była zachwycona decyzją o jego kupnie, bo niemalże zmusiła ją do tego Inga, nasza była koleżanka, kiedy ja wyjechałam na cztery tygodnie do Francji. Dopiero po jakimś czasie Doro się zorientowała, że Inga chciała w ten sposób wbić między nas klin – Inga od zawsze była zazdrosna o naszą przyjaźń. W czasie kadryla z przeszkodami, w którym brałyśmy udział w ramach świątecznego pokazu, Doro dosiadała Cornada, nowego konia ze szkółki, siwka o śnieżnobiałej grzywie i białym ogonie i ogromnym temperamencie. Podobnie jak mój Won Da Pie, Cornado miał sześć lat i w gruncie rzeczy nie nadawał się do nauki jazdy, gdzie miał stać się zastępstwem dla spokojnej i posłusznej Arabelli. W ten sposób Doro stała się właścicielką Cornada, młodego i zdrowego konia, który nie był tak wyeksploatowany jak stary biedny Corsario.

Futro musi zniknąć!

Goliłaś już kiedyś konia? – zapytała Isa, kiedy po powrocie ze wspaniałej przejażdżki w zaśnieżonym terenie poprosiłam ją o pożyczenie maszynki do golenia.

– Nie – przyznałam uczciwie.

– W takim razie poczekaj, pomogę ci – zaproponowała. – Bo to nie jest takie proste, nawet jeśli koń będzie stał spokojnie. Przede wszystkim trzeba pamiętać, żeby zawsze prowadzić maszynkę pod włos, również tam, gdzie sierść układa się w gniazdo. – Uśmiechnęła się. – Poza tym obawiam się, że Won Da Pie nie będzie chciał stać spokojnie.

Prawdę mówiąc, ja również się tego bałam. Mój koń w wielu miejscach na ciele miał straszne łaskotki – szczególnie pod brzuchem. Od czasu egzaminu na odznakę zeszłej jesieni Isa, bez dwóch zdań najlepsza amazonka spośród wszystkich członków i członkiń klubu, miała bardzo specjalne podejście do mojego konia. Przystąpiła wówczas do egzaminu na najwyższy stopień, lecz akurat tamtego dnia jej koń Heide, na którym miała skakać przeszkody w klasie P, zaczął kuleć. Bez zastanowienia zaproponowałam jej, żeby dosiadła Won Da Piego, a ona z wdzięcznością przyjęła propozycję. Błyskawicznie się dogadali, choć nigdy wcześniej Isa nie dosiadała mojego konia, a na dodatek trenowała ujeżdżenie, a nie skoki. Mimo to dostała fantastyczne noty za przejazd. Jednak już wcześniej, jeszcze przed tamtym wydarzeniem, dawała mi rady, jak uporać się z wybuchami temperamentu u konia.

Zaprowadziłam Won Da Piego na stanowisko kowalskie, a chwilę później przyszła Isa. Odstawiła na ławkę karton, który ze sobą przyniosła. Doro i ja patrzyłyśmy z zaciekawieniem, jak wyjmuje maszynkę do golenia, zakłada noże, blokuje je i naciera kroplą oleju.

– To żeby się nie grzały – wyjaśniła. – Gdyby się zrobiły gorące, mogłyby drażnić konia.

Potem włączyła maszynkę, a Won Da Pie nadstawił czujnie uszu. Mimo że był bardzo temperamentnym i żywym koniem, miał w sobie ogromne pokłady dobroduszności i rozwagi. Mogłam być pewna, że nie będzie gryzł, kopał ani nie wpadnie w histerię.

– Rany, on naprawdę wygląda trochę jak Yeti – zauważyła Doro. – Niesamowite, jak mu to futro urosło!

– I przez to właśnie nie chce wyschnąć, kiedy się spoci – odpowiedziałam. – Trzeba go ogolić i koniec.

Przede wszystkim zależało mi na tym, żeby mój koń dobrze wyglądał, kiedy Thierry Juneau przyjedzie w odwiedziny, a byłam świadoma, że nie zostało już wiele czasu. Thierry miał cudnie błękitne oczy i najsłodszy uśmiech świata. Był bratankiem Nicolasa, od którego rodzice kupili Won Da Piego, kiedy byliśmy na wakacjach we Francji. Najpierw przez cztery tygodnie nie mogliśmy się dogadać, a Thierry stał się synonimem wszystkiego, co złe, zwłaszcza gdy zwyciężyłam w wyścigu po plaży. Nie mógł przeżyć tego, że przegrał, i co gorsza, w dodatku nie utrzymał się w siodle. Jednak pod sam koniec moich wakacji na wyspie Thierry bardzo się zmienił, a krótko przed świętami przysłał mi cudownego mejla! Mało brakowało, a czytając, dostałabym zawału, tak dziko waliło mi serce, kiedy czytałam wiadomość o jego przyjeździe do Niemiec na wymianę szkolną. Najbliższe pół roku miał spędzić u niemieckiej rodziny w Oberursel i zapowiedział, że chce mnie odwiedzić. Już na samą myśl, że w końcu się zobaczymy, serce zabiło mi szybciej.

– Lotte? Halo, tu ziemia! – Isa pomachała mi dłonią przed oczyma, wyrywając mnie z zamyślenia. – Odwiąż go na trochę i przytrzymaj – poprosiła z uśmiechem.

– Kogo? – zapytałam zmieszana.

– Twojego konia? – Isa z rozbawieniem potrząsnęła głową, a Doro wyszczerzyła zęby w szerokim uśmiechu.

– Thierry’ego! – Poruszyła ustami, jakby wypowiadała jego imię, i uśmiechnęła się jeszcze szerzej. Była jedyną osobą, której opowiedziałam o Thierrym, i wiedziała też, że byłam w nim trochę zakochana.

Wykonałam polecenie Isy, przygotowana na histerie i szaleństwa Won Da Piego, kiedy tylko bucząca maszynka zbliży się do jego ciała. Jednak ku mojemu zaskoczeniu nic takiego się nie stało! Wondy stał spokojnie i chyba nawet z zadowoleniem poddawał się naszym zabiegom, bo wibrująca maszynka sprawiała mu przyjemność, jakby to był masaż!

– No proszę, tego nigdy bym się nie spodziewała! – Isa była zachwycona. – Popatrzcie tylko, jemu się to podoba!

Pierwotnie Isa planowała ogolić mu jedynie korpus, lecz skoro Won Da Pie okazał się tak wspaniale spokojny, odważyła się również zająć głową i nogami. Lśniące jak kasztan futro mojego konia już po chwili ścieliło się miękkim kobiercem na wykładzinie stanowiska kowalskiego, a mój bezkształtny pluszowy miś zmienił się w eleganckiego rumaka! Ogolona sierść miała dziwną szarobrązową barwę, którą już wcześniej widywałam u koni startujących w halowych zawodach w skokach.

– Na wiosnę jego sierść wróci do naturalnego koloru – pocieszyła mnie Isa. – A teraz, Lotte, chodź, twoja kolej.

Wcisnęła mi w dłoń maszynkę do golenia, a ja ostrożnie zajęłam się prawym bokiem Wondy’ego. Oczywiście nie byłam tak wprawna jak Isa, jednak już po kilku minutach nabrałam pewności siebie i zaczęło mi to naprawdę dobrze wychodzić! Zostawiłyśmy mu trochę sierści w miejscu, gdzie przypina się siodło, żeby go nie uwierało. Musiałyśmy też bardzo uważać, żeby goląc nasadę grzywy, nie naruszyć jej włosów. Maszynka buczała, a ja zaczęłam się pocić. Drobne włoski wpadały mi do nosa i w oczy, lecz Wondy był odprężony; stał zadowolony, z opuszczoną dolną wargą i spuszczonymi uszami. Na sam koniec Isa odebrała mi maszynkę i przystąpiła do delikatnego wykańczania głowy, uszu i okolic podstawy ogona. Półtorej godziny później po Yeti nie było już śladu. Miałam przed sobą zupełnie nowego konia! Natychmiast zrobiłam kilka zdjęć.

– Przy takim zimnie powinnaś założyć mu od razu dwie derki, jedna na drugą – poradziła Isa. – I nie denerwuj się na niego, kiedy w czasie jazdy na początku zacznie reagować nieco przesadnie, bo będzie mocniej odczuwał zimno bez tego futra.

Nałożyłam Won Da Piemu dwa pokrowce i odprowadziłam do boksu, a potem wróciłam, pomogłam wyczyścić maszynkę i bardzo podziękowałam Isie. Na koniec razem z Doro zmiotłyśmy góry zgolonej sierści na kupkę i wyrzuciłyśmy ją do pojemnika na śmieci, który stał obok gnojownika. Przez cały czas po głowie chodziła mi Katie.

”Poza tym sama przecież wiesz, że to nie na zawsze”. Tak powiedziała jej mama. Ciekawe, co miała na myśli? Czyżby nowy trener, jeszcze zanim pojawił się w stadninie, już planował rzucenie tej pracy?

– Muszę iść pod prysznic – powiedziałam do przyjaciółki. – Całe ciało mnie swędzi. Idę o zakład, że mam jego włosy nawet w majtkach!

– Świetny pomysł, bo chyba odmroziłam sobie nogi – przytaknęła Doro. – Dzisiaj wieczorem spotykamy się na pisanie tekstu hymnu naszej stadniny!

– I koniecznie musimy wyguglować tę całą Katie! – dodałam. – No dobra, nie ma na co czekać! Lecimy!

mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: