Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Chłopak, który otworzył drzwi do Wszechświata - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
24 kwietnia 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Chłopak, który otworzył drzwi do Wszechświata - ebook

Cliff Hubbard to ofiara losu. Dosłownie. W liceum w Happy Valley nazywają go Neandertalczykiem, bo jest wyjątkowo wysoki i masywny. Nie ma przyjaciół, mieszka na osiedlu przyczep kempingowych, a jego życie znacznie pogorszyło się po samobójczej śmierci brata.
Najbardziej na świecie nienawidzi uwielbianego przez wszystkich rozgrywającego szkolnej drużyny, Aarona Zimmermana, który wraca do szkoły po otarciu się o śmierć i zachęca wszystkich, by ich szkoła stała się przyjaznym miejscem. A pomóc w tym może mu tylko Neandertalczyk.
Ku własnemu zdziwieniu Cliff zgadza się współpracować. Kiedy chłopcy skreślają kolejne zadania z listy, Cliff czuje, że bierze  udział w czymś znaczącym. Naprawienie relacji w szkole nie jest jednak łatwe, a kiedy Neandertalczykowi wydaje się, że dopiął swego, uświadamia sobie, że misja była ważniejsza, niż mu się wydawało.

Kategoria: Dla młodzieży
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8075-709-7
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział 1

Istnieją trzy zasady szkoły średniej nieodwołalnie wpisane w międzygwiezdną materię wszechświata.

Pierwsza: wszystko to ściema.

Zanim pomyślicie, że jestem jakimś zbuntowanym małym gnojkiem, to musicie wiedzieć, że nie jestem mały. Właściwie, jestem olbrzymem. Mam szesnaście lat i w jakiś cudowny sposób przekroczyłem granicę stu trzynastu kilogramów. O rety, powiecie. Wynocha z miasta, stwierdzicie. Uważacie, że to szalone? Pozwólcie, że to przeformułuję: ważę sporo ponad setkę.

Czasami umysł ścisły jest klątwą samą w sobie.

Ale nie do końca jestem gruby, generalnie jestem duży. Dokładniej mówiąc, mam metr dziewięćdziesiąt osiem wzrostu. Byłem jak ten na wpół humanoidalny morświn postawiony jako ostrzeżenie idącego w kiepską stronę darwinizmu. Byłem jak niepokalanie poczęte z Mocy dziecko Jabby i Chewbakki. Ktoś taki jak ja nie musi szukać negatywnej uwagi, bo to ona znajduje go niczym samonaprowadzający pocisk. Oto kilka wspaniałych przykładów:

– Hej, Cliff! – powiedział Kyle Dunston siedemnastego września ubiegłego roku, gdy upuściłem ołówek na lekcji matematyki u pana Gunthera. – Wiesz, że kiedy się schylasz, rów między twoimi pośladami jest tak duży, że zmieściłby się tam Wielki Kanion?

– Spokojnie, Neandertalczyku – powiedziała Lacey Hildebrandt drugiego grudnia, gdy szedłem stanąć w kolejce po lunch. – Jestem pewna, że na stołówce skończyły się ciastka Twinkies i małe dzieci.

– Przepraszam, panie Hubbard – powiedział wspomniany wcześniej pan Gunther w zeszłym miesiącu po dzwonku, dokładnie dwudziestego trzeciego marca, gdy przyglądał się mojemu pokreślonemu zadaniu z wielomianów. – Czy możesz nie brzmieć jak odrzutowiec, gdy oddychasz? Nie słyszę własnych myśli.

To byłem ja, Clifford Hubbard, który miał tyłek jak Wielki Kanion i zjadał ciastka Twinkies nadziane małymi dziećmi, oddychając przy tym jak odrzutowiec, społeczności liceum w Happy Valley znany lepiej jako Neandertalczyk.

Wszystko to było istotne dla drugiej zasady szkoły średniej: ludzie byli do kitu.

I nie tylko uczniowie, jak wielokrotnie wykazywał pan Gunther, ale wszyscy. Na przykład:

1. Wicedyrektor Swagley, który zawsze spoglądał na mnie, jakbym był zbiegłym przestępcą podającym się za nieletniego. Jasne, a pomarańczowy kombinezon ukryłem w lesie w pobliżu miejsca, w którym pogrzebałem wszystkie ciała.

2. Doradca zawodowy pan Gubler, który zasugerował mi możliwość kariery w inżynierii sanitarnej. A teraz stereotypy na bok (inżynier sanitarny to innymi słowy: śmieciarz), inżynieria sanitarna to właściwie szeroka dziedzina, w której można otrzymać przyzwoite wynagrodzenie i która ma zbyt wielkie znaczenie dla bezpieczeństwa ekologicznego, by z niej drwić. Niestety, tak się złożyło, że mój ojciec był śmieciarzem – przynajmniej zanim został zawodowym bezrobotnym – a pan Gubler o tym wiedział, co sprawiło, że stał się Wielkim Wezyrem Dupków.

3. Kucharka, panna Prudy, która gapiła się na mnie, jakby zastanawiała się, co robię w kolejce po jej lunch, zamiast zajmować miejsce w lokalnym satanistycznym związku, w którym do jedzenia podawano ciasteczka Twinkies i małe dzieci.

Lista ciągnęła się w nieskończoność i prowadziła do Aarona Zimmermana.

Tego Aarona Zimmermana.

Nie chodziło o to, że był bardziej chamski niż inni. Naprawdę, jego poziom chamstwa był raczej przeciętny. Był po prostu najbardziej popularnym chamem w liceum Happy Valley.

To znaczy, spójrzmy prawdzie w oczy. Był spoko.

Jak bardzo spoko? Wyobraźcie sobie, że film Wolny dzień pana Ferrisa Buellera był kręcony na faktach z życia Aarona Zimmermana – człowieka, którego woli cudownie posłuszny był cały wszechświat. Tylko że zamiast Matthew Brodericka, Aarona zagrałaby genetycznie zmodyfikowana hybryda nastoletniego klona Brada Pitta i Toma Cruise’a. Rozgrywający? Tak. Średnia ocen cztery zero? Tak. Nie widziałem kuśki tego gościa, ale podejrzewałem, że była rozmiarów małej głowicy nuklearnej. No bo dlaczego nie? Wszystko inne na świecie zdawało się mu sprzyjać.

Ale zanim nadszedł czas Listy – więcej o niej później – spotkałem się z Aaronem Zimmermanem tylko raz. Dlaczego ktoś tak popularny miałby w ogóle zauważyć moje istnienie?

Oczywiście dlatego, że moja głowa zetknęła się z jego piłką futbolową.

Dwunasty kwietnia (dwunasta pięćdziesiąt, jeśli chcecie konkretów).

Miałem na sobie moją „szczęśliwą bluzę” – zwykłą czarną z czterolistną koniczynką z przodu – co było ironiczną nazwą, ponieważ kiedy miałem ją na sobie, zawsze przytrafiały mi się złe rzeczy. Mój starszy brat Shane dał mi ją na urodziny, choć byłem pewien, że kupił ją u jakiegoś maga, bo z pewnością przynosiła cholernego pecha. W przedniej kieszeni miała dziurę, w którą lubiłem wsadzać prawy kciuk – za każdym razem nieco bardziej ją rozrywając. Nie potrafiłem się powstrzymać. Podejrzewam, że był to nerwowy tik, kiedy w zasadzie miałem na sobie tę tykającą bombę losu.

Tymczasem Aaron rzucił piłką przez zatłoczony korytarz do swojego kumpla Kyle’a Dunstona – tak, tego od uwagi o Wielkim Kanionie – tuż nad głowami wszystkich uczniów.

Niestety moja głowa również znajdowała się ponad głowami wszystkich innych. Piłka spotkała się z moją twarzą. Sto trzynaście kilo czy nie, posłała mnie lotem koszącym. Zamiast jednak rozbić kontinuum czasoprzestrzenne, wpadłem po prostu na najbliższą szafkę, pozostawiając w niej idealny odcisk niczym skamieniały ślad dłoni Neandertalczyka. Przez około pięć niepokojących sekund nie miałem pojęcia, co się wydarzyło. W mojej głowie działo się mniej więcej coś takiego:

Och…

Echhhhh…

Bleeeeaaaarrrrgggghhhh…

Wciąż zbierałem się z rzędu szafek, kiedy Aaron przemierzył zatłoczony korytarz, jakby przechodził przez Morze Czerwone. Chwyciłem wyciągniętą w moją stronę pomocną dłoń.

– Wow, nic ci nie jest? – zapytał na wpół się śmiejąc, na wpół brzmiąc, jakby mówił szczerze. – Naprawdę zepsułeś tę szafkę.

Wciąż walczyłem o umiejętność posługiwania się językiem angielskim, więc tylko mrugałem, nie potrafiąc pojąć tego nieuchwytnego stanu, który nazywaliśmy rzeczywistością. Aaron uśmiechał się, zerkając na wgiętą blachę, co w moim obecnym stanie mogłem wziąć za szczerą wesołość.

– Rety, coś ty jadł na śniadanie? Ciastka Twinkies i małe dzieci?

Wiem, że byłem duży, a w świecie, w którym żyjemy duży zazwyczaj oznacza głupi, ale taki nie byłem. Natychmiast uświadomiłem sobie trzy rzeczy:

1. Ten tekst wyszedł pierwotnie z ust Lacey Hildebrandt.

2. Aaron Zimmerman umawiał się z Lacey Hildebrandt (to mogło zdawać się wielkim zbiegiem okoliczności, ale naprawdę nim nie było. Aaron był jak James Bond – zawsze miał dziewczynę, a nigdy chorób wenerycznych. A może miał je wszystkie? Któż mógł wiedzieć!).

3. Podczas krótkiego związku ta para najwyraźniej naśmiewała się z Neandertalczyka, który jadł ciastka Twinkies i małe dzieci.

I to doprowadziło mnie do licealnej zasady numer trzy: pięści przemawiają dobitniej niż słowa.Rozdział 2

Moja pięść była jak kula burząca i poleciała wprost w kierunku genetycznie zmodyfikowanej twarzy klona Brada Cruise’a.

Dopiero wtedy uświadomiłem sobie, że popełniłem fatalny błąd. Aaron nie był klonem tylko Brada Pitta i Toma Cruise’a. W mieszance znalazł się również Bruce Lee, ponieważ chłopak odsunął się do tyłu, unikając mojego ciosu. A potem doskoczył do mnie jak pajac wyskakujący z pudełka, prowadzony przez własną pięść, którą trafił mnie w żuchwę.

Byłem oczywiście ogromnym facetem, graniczącym z kimś z krainy olbrzymów Gullivera, ale… cholera!

Zatoczyłem się do tyłu, niemal do mojego krateru w kształcie Cliffa, ale przytrzymałem się rękami. Aaron stał pewnie. Jego całujący go po tyłku kumpel Kyle Dunston najwyraźniej uważał, że Aaron był prezydentem Stanów Zjednoczonych, on sam należał do służby Secret Service, a sytuacja nagle stała się kwestią bezpieczeństwa narodowego. Kyle włączył się do walki, wymachując kończynami i wykonując wszystkie mordercze ruchy pijanej ośmiornicy.

Uśmiechnąłem się w duchu. Czekałem na to od siedemnastego września ubiegłego roku.

Ja ci dam Wielki Kanion.

Moja pięść była jak taran, prosta i szybka, wbijała się prosto w wylewającą słowa szczelinę jego twarzy. Znacie tę scenę z Matrix Rewolucje, kiedy Neo uderza agenta Smitha w głowę, a jego cała twarz się marszczy?

Tak, teraz było mniej więcej tak samo.

Kyle poleciał przez korytarz jak szmaciana lalka i wpadł w grupkę uczniów, którzy stali niczym sępy, karmiąc się zaistniałą sytuacją.

Przechyliłem się, kierując swój silny pęd w stronę ostatniego przeciwnika. Aaron wystartował ku mnie jak odrzutowiec. Zderzyliśmy się – dwie rozszalałe huraganowe fale ludzkiej furii. Może i miałem masę małego wieloryba, ale Aaron miał porażający refleks. Jego lewy hak trafił mnie w drugą stronę twarzy – bum!

Przynajmniej będę miał ją proporcjonalnie obitą.

Na szczęście dla mnie grawitacja była okrutną kurtyzaną. Znajdowałem się ponad nim, lekko wykrzywiony przez cios. Przetoczyliśmy się przez korytarz niczym wielka, nieregularna kula mniej więcej wielkości samochodu. Złapałem Aarona za szyję, ale ten postanowił zagrać według więziennych zasad i złapał mnie za sutki. Nie żeby ciężko je było znaleźć. Wydaje mi się, że moje piersi miały rozmiar miseczki B, przechodząc stopniowo do C, ponieważ cynamonowe bułeczki z brązowym cukrem nie chciały przestać być takie pyszne.

Aaron bulgotał, a ja krzyczałem, dlatego puściliśmy się jednocześnie. W tej chwili miałem ochotę zwinąć się w kulkę i zacząć płakać.

Obaj zdołaliśmy się wyprostować, jęcząc z bólu jak para zombie wprost z filmu Romero.

– Ty sukin… synie – powiedział Aaron pomiędzy oddechami. Brzmiał na tak samo wyczerpanego, jak ja się czułem. – Walczysz całkiem nieźle… jak na wyrzuconego na ląd wieloryba.

– Dzięki – odparłem. – Ty też… jak na taką narcystyczną… noszącą rajstopy… małą pipkę.

Aaron się roześmiał.

– Wow… Neandertalczyk umie mówić… i w ogóle.

– No błagam… Angielski jest moją domeną… ty pusty koguciku.

W tej samej chwili aktywowały się moje pajęcze zmysły i wyczułem okropne zakłócenie mocy. A może to tylko zebrani uczniowie rozpierzchli się, jakby przeczuwali zbliżające się kłopoty.

– Clifford Hubbard!

Cholera.

Wykrzyknik postawiła jedyna kobieta, która w liceum w Happy Valley nosiła kombinezon mocy. Trzymała się pod boki, co nigdy nie było dobrym znakiem. Przenigdy. Włosy opadały jej czarną prostą kurtyną na twarz, przysłaniając nieco Grymas Śmierci.

Dyrektor McCaffrey była wkurzona.

***

Zwróćcie uwagę, że nie wykrzyczała nazwiska Aarona. Tylko moje. A wiecie dlaczego?

Pamiętacie pierwszą zasadę szkoły średniej? Pamiętacie drugą?

Nie wykluczało to jednak sytuacji, gdy Aaron został odprowadzony do komnaty przesłuchań dyrektorki wraz ze mną. Kyle również dołączyłby do nas, gdyby nie to, że zakrwawiony gnojek został odesłany do higienistki.

– Usiądźcie – poleciła McCaffrey.

Aaron potulnie zajął miejsce, a ja raczej opadłem na ten cienki kawałek plastikowego badziewia udający mebel do siedzenia, który wydał z siebie przeciągły skowyt. Wyobraziłem sobie, jak krzesło rozpaczliwie recytuje Ojcze Nasz, nim umiera pod moim tyłkiem.

Dla niewprawnego oka gabinet dyrektor McCaffrey lśnił radosnym profesjonalizmem, ale ja nie dałem się oszukać ścianie z dyplomami ani regałom zapełnionym inspirującymi bzdurnymi tytułami jak Dzieci to nasza przyszłość lub Nauka z miłością. I nawet nie każcie mi komentować kubka z napisem: „Najwspanialszy Dyrektor na Świecie”.

Od lat czekałem, aż McCaffrey spuści go z oka, bym mógł do niego narzygać.

Dyrektorka zajęła miejsce za biurkiem i splotła ręce i nogi w ciasny węzeł.

– Co tam zaszło? – zapytała.

Słowa zaczęły wyskakiwać z ust Aarona:

– Pani dyrektor, wygłupialiśmy się z Kyle’em i chyba obraziliśmy jakoś Cliffa, bo…

McCaffrey kręciła już głową z zamkniętymi oczami i jedną ręką na skroni, próbując powstrzymać swój detektor bzdur, aby ten nie przekształcił jej migreny w wybuch atomowy w jej czaszce. Drugą rękę uniosła, przerywając Aaronowi.

– Dobrze, wystarczy – powiedziała. Kiedy otworzyła oczy, spojrzenie wycelowała prosto we mnie. – Cliff, chcę, byś to ty opowiedział mi, co się tam stało.

Wydawało się, że nagle wszystkie mięśnie na twarzy Aarona zostały porażone. Miałem ochotę zrobić mu zdjęcie, aby ustawić sobie na tapetę w swoim iPhonie, mimo że takowego nie miałem. Ani żadnego innego głupiego smartfona. Ani nawet zwykłego durnego telefonu. Moja rodzina była tak biedna, że nie mogła sobie pozwolić na komórkę dla dziecka nawet gdyby T-Mobile dał nam starodawną cegłę z guzikami za darmo, ponieważ według taty rozmowy również kosztowały.

Wróćmy jednak do twarzy Aarona…

A, pieprzyć to. Chodziło o to, że nie chciałem rozmawiać z dyrektorką, nie miałem zamiaru tego robić, odmawiałem, a ona nie mogła mnie do niczego zmusić.

Ale, rety, mogłem się gapić.

Dobrą minutę piorunowaliśmy się z McCaffrey laserowymi spojrzeniami. Jej wzrok próbował wymusić na mnie posłuszeństwo. Mój przekazywał: Ach tak, kobieto? Mogę zasnąć z otwartymi oczami. No wiesz, już jestem nieprzytomny.

Aaron zerkał to na mnie, to na dyrektorkę, niepewny, jak się zachować przy całym tym spektaklu.

– Aaronie, możesz nas na chwilę zostawić? – poprosiła McCaffrey.

– Eee… – odparł Aaron. – Jasne. Powinienem poczekać na zewnątrz…?

Zniecierpliwiona dyrektorka zmarszczyła czoło.

– Tak, poczekam na zewnątrz – powiedział Aaron.

Wstał aż nazbyt chętnie i skierował się do drzwi, uprzednio pokazując mi środkowy palec.

Rękę i wyprostowany paluch skrył przy swoim torsie – całkowicie poza zasięgiem wzroku McCaffrey. Podstępny gnojek. Szedł powoli i długo trzymał gest, aż otworzył drzwi i wyszedł.

Zanim je zamknął, puścił do mnie oko.

Coś we mnie zapłonęło. Błysnęło i rozpaliło się – wypełniając moje wnętrze – i nagle miałem cel.

Gdy następnym razem zobaczę Aarona Zimmermana, zamierzam go pobić. Zamordować gnojka gołymi rękami.

Ale to później. Teraz w gabinecie znajdowaliśmy się tylko ja, McCaffrey i nasz problem.

– Wiesz – zaczęła, rozbijając ciszę jak szkło. – Mam naprawdę powyżej uszu tego gówna. Nie będziesz ze mną rozmawiał? Co chcesz tym osiągnąć? Komu niby pomagasz, milcząc? Miej świadomość, że na pewno nie sobie.

Podobało mi się, gdy McCaffrey przeklinała. Wiedziałem przynajmniej, że nie ściemniała. Nie stosowała żadnych bzdur z tych jej książek. Nie. Głęboko pod dyplomami i głupimi kubkami Joan McCaffrey była twardzielką, która lubiła kawę, wolne weekendy, mówiła szczerze i, podobnie jak ja, nie znosiła uczniów. Mogłem to uszanować. Na jej miejscu również bym siebie nienawidził.

Do diabła, byłem sobą i wciąż się nienawidziłem.

– Chodzi o Shane’a? – zapytała.

Moje pragnienie uczestniczenia w tej rozmowie przeszło z zera do minus pierdyliona.

– Wiem, że jest ci ciężko, Cliff – ciągnęła. – Ale minął już prawie rok. Twój brat chciałby, byś żył dalej. Nie sądzisz, że to… – Wskazała na mnie. – Cokolwiek to jest, nie stanowi osoby, którą pragnąłby widzieć w tobie brat?

Kiedy Shane chodził do szkoły, zapewne spędził więcej czasu w gabinecie dyrektorki niż poza nim. Znała Shane’a Hubbarda jako palącego trawę i sprawiającego nieziemskie problemy młodocianego przestępcę.

W ogóle jednak nie znała jedynego przyjaciela, jakiego kiedykolwiek miałem.

Pochyliłem się do przodu i wysyczałem przez zęby:

– Wal się.Rozdział 3

Zawieszono mnie na tydzień. Mogłaby to być znacząca kara, gdyby szkoła w ogóle mnie obchodziła, ale miałem ją gdzieś. Głęboko. Tak głęboko, jak sięgała niejedna kopalnia.

Do jądra Ziemi i dalej.

Nie, były jedynie dwie sprawy, którymi się przejmowałem: skopaniem tyłka Aaronowi i Shane’em.

Zawsze będę przejmował się bratem.

Wyszedłem ze szkoły, nie zamierzając wracać prosto do domu.

Cmentarz Shannondale nie był najładniejszym miejscem na zielonych pastwiskach Boga. To znaczy, w ogóle nie był zielony i zdecydowanie nie wyglądał, jakby Bóg uczestniczył w jego tworzeniu. Było to brązowe pole z chwastami, gdzie spoczywały szczątki biedoty, bo najwyraźniej ludzie tacy jak ja również musieli chować gdzieś zmarłych. Z błotnistej ziemi wystawały płyty nagrobne, a każda wyglądała jak krzywy, złamany ząb.

Nagrobek Shane’a był zębem, który jeszcze nie wyszedł i nigdy już nie wyrośnie. Tworzyła go pozioma płyta taniego kamienia z minimalną ilością wyrytych słów, bo one najwyraźniej też kosztowały: Pod Twą opiekę – Shane Levi Hubbard.

Pod napisem znajdowały się małe, niemal niezauważalne daty. Były do siebie dość zbliżone – różnicę między nimi stanowiło szesnaście lat i jeden miesiąc.

Dziś, dwunastego kwietnia, przypadały jego urodziny.

Powinien mieć już siedemnaście lat. Ale nie miał i nigdy mieć nie będzie. Zamarł w czasie, stał się jego stałym elementem.

W tej chwili byłem od niego starszy o kilka tygodni.

Było coś głęboko niepokojącego w tym, że stałem się starszy od starszego brata. Jakbym zaburzył naturalny porządek rzeczy.

Deszcz przestał padać już jakiś czas temu, ale w moim wnętrzu wciąż szalała burza. Nie była wściekłym huraganem czy czymś w tym stylu, ale niekończącą się ulewą, napełniającą mnie i topiącą.

– Cześć, brat – powiedziałem.

Shane nie odpowiedział, ponieważ, oczywiście, był martwy.

Zawsze miał na wszystko odpowiedź, nawet jeśli tak naprawdę niczego nie wiedział. W jego odpowiedziach kryła się pewność siebie. Poszedłbym za nim na koniec świata.

Niestety dla Shane’a koniec świata nadszedł wcześniej, a ja zostałem z ziejącą pustką. Z niczym oprócz deszczu, tonięcia i powolnego umierania, ale nie śmierci, ponieważ byłoby to cholernie za proste.

– Nie wiem, czy jesteś w niebie, piekle, czy w jakiejś czyśćcowej otchłani – powiedziałem – ale z pewnością jest tam lepiej niż tutaj.

Shane milczał.

– Jest tam w ogóle coś? To znaczy, wiem, że na tym głupim kamieniu napisano, że jesteś pod opieką Boga, ale na nagrobkach zawsze są tego typu bzdury, by odwiedzającym było lepiej. Ale… jest tam coś?

Cisza.

– Nawet jeśli nie ma Boga, nieba i reszty – ciągnąłem na głos rozważania – gdybyś mógł mnie nawiedzać, czy robić jakieś inne sztuczki jako duch i straszyć mnie od czasu do czasu, w ogóle by mi to nie przeszkadzało.

Odpowiedź Shane’a pozostawała niezmienna.

– Przemyśl to – zaproponowałem. – Może ukradnę tablicę ouija.

Zostawiłem Shane’a w krzywym, połamanym zgryzie cmentarza Shannondale. W jakiś sposób czułem się trochę mniej żywy, opuszczając ten dom dla umarłych.

***

Mieszkałem w Arcadia Park, który właściwie wcale nie był parkiem. Było to osiedle przyczep kempingowych. Zabawne, że jeśli chodzi o takie skupisko, wszystkie stereotypy – na przykład, że przyczepy są niskobudżetowymi, tandetnymi, pełnymi karaluchów norami – są prawdziwe.

Przeszedłem przez drzwi – ten smętny, ledwo wiszący na zawiasach prostokąt. Pierwsze, co dało się wyczuć to woń kocich szczyn, do której na szczęście już dawno przywykłem. Drugim, co zwracało uwagę były plamy od papierosów na ścianach – żółte zacieki przypominające kocie szczyny. Nikt tu nie palił. Tata rzucił ten nałóg dekadę temu, ale według mojej teorii zrobił to tylko po to, by stać go było na alkoholizm.

Rety, ależ on pił.

Był trzecim szczegółem, który ludzie zazwyczaj zauważali – siedział w wielkim fotelu, miał wąsy, czapkę kierowcy ciężarówki i butelkę piwa w ręce. Oglądał mecz futbolowy, jak gdyby od tego zależało jego życie. Chyba przeżywał w ten sposób własne dni świetności, które zakończyły się wraz z nauką w naszym liceum. Nie był tak duży jak ja, ale braki we wzroście nadrabiał niebezpiecznym poziomem pijackiej agresji.

Złe wieści mnie wyprzedziły, bo dyrektor McCaffrey zadzwoniła i dała znać o moim zawieszeniu.

Normalnie telefon odbierała mama. Bóg dał ojcu dwie ręce – jedną do pilota od telewizora, a drugą do piwa – nie miał więc trzeciej do odbierania telefonu. A nawet gdyby miał, istniała jeszcze kwestia podniesienia leniwego zadu z fotela.

Za każdym razem, gdy mama otrzymywała złe wieści, karciła mnie na osobności. Nigdy nie mówiła tacie, ponieważ wolała, abym pozostał przy życiu. Słuchałem jej, głównie dlatego, że mi na niej zależało, mówiłem, iż nigdy więcej czegoś takiego nie zrobię, nawet jeśli nie było to szczere. Nie chciałem łamać jej serca, ale jednocześnie… Pamiętacie pierwszą zasadę szkoły średniej? Pamiętacie drugą?

A pamiętacie trzecią? Coś musi przemawiać dobitniej niż słowa, bo one są do dupy.

Ale to wszystko nie miało znaczenia. Liczyło się tylko to, że mamy nie było w domu. I, oczywiście, tata nie odebrał telefonu, ale dyrektor McCaffrey zostawiła wiadomość na automatycznej sekretarce – starożytnym mechanizmie telefonicznym wykorzystywanym przez biedaków, aby nagrywać wiadomości i unikać połączeń od komorników.

Tata wszystko usłyszał. I miał sporo czasu, by się upić i wszystko przetrawić.

– Wiesz, co mnie najbardziej wkurza? – zapytał.

To nie było pytanie retoryczne, ponieważ mój tata ich nie zadawał. A gdyby czekać wystarczająco długo, aby samemu coś wymyślił, prawdopodobnie byłaby to starożytna chińska sztuka walki znana jako Zui quan lub „pijana pięść”.

Dobra, niezupełnie.

Chociaż może na serio.

– Co cię najbardziej wkurza? – odpowiedziałem pytaniem. Mój głos był monotonny, pozbawiony emocji, ale pod powierzchnią czaił się strach.

– Nie – odparł tata. Groźnie uniósł palec i wskazał nim na mnie. – Chcę, byś to ty mi powiedział, co mnie najbardziej wkurza. Jesteś bystrzakiem, Cliff – oznajmił. – Mimo wszystko odziedziczyłeś mój wszechstronny intelekt. Powiedz więc, co mnie najbardziej wkurza?

Nie zadawał pytań retorycznych, ale cholernie lubił gierki umysłowe.

– To, że do końca następnego tygodnia będziesz każdego ranka musiał oglądać moją paskudną gębę? – powiedziałem (czasami autoironiczne poczucie humoru działało na moją korzyść).

– Hej, hej, hej! – rzucił. – Połowę tej twarzy odziedziczyłeś po mnie, niewdzięczny gówniarzu. Jeśli masz z nią problem, pogadaj z matką.

Wbrew pozorom był mądralą o ciętym języku. Przypuszczam, że odziedziczyłem to po nim. Jednakże większość mądrali używa jako broni sarkazmu, ponieważ, jak powszechnie wiadomo, alternatywna przemoc jest moralnie niewłaściwa.

Dla taty stanowiło to ledwie zapowiedź.

– Oddzwoniłem do twojej dyrektorki – oznajmił. – Zapytałem, jak wygląda ten Zimmerman. I wiesz, co powiedziała? Stwierdziła, żebym się nie martwił, że nie ma nawet zadrapania.

Cholera.

– Zadrapania! Jakim cudem chłopak twojej postury zostaje zawieszony na tydzień, a jego przeciwnik nie ma nawet zadrapania?

– Nie wiem. Jest rozgrywającym w szkolnej drużynie.

Z perspektywy czasu była to najgłupsza rzecz, jaką mogłem powiedzieć, bo rozpoczęła starą kłótnię, a ja nie byłem gotowy, by ponownie o tym mówić.

Tata wstał, co oznaczało, że sprawy przybrały poważniejszy obrót.

Chociaż był ode mnie niższy, bałem się, gdy podnosił się z miejsca. Było coś w sposobie, w jaki spięło się jego ciało – jakby jego żyły mogły być napompowane i dosłownie eksplodować. Co ważniejsze, miał szybkie ręce. Gdyby bicie było grą w karty, byłby krupierem w Vegas.

– Widzisz i w tym właśnie jest problem – zauważył. – Gdybyś przestał oglądać te cholerne filmy science fiction i dołączył do drużyny futbolowej, jak mówiłem ci chyba z tysiąc razy, nie walczyłbyś jak mała ciota.

– Nie walczę jak ciota – powiedziałem trochę zbyt defensywnie. – Było ich dwóch. Uderzyłem Kyle’a Dunstona dość mocno w twarz.

– Młody, nie interesuje mnie dzieciak Dunstona. To chuderlawa zdzira i frajer. Chodzi o to, że biłeś się z dzieciakiem Zimmermana i zostawiłeś go bez najmniejszego zadrapania, a byłoby zupełnie inaczej, gdybyś dołączył do tej pieprzonej drużyny.

Tata odsunął się od fotela. Wyprostował się, spiął i przygotował.

– Co masz do powiedzenia na swoją obronę?

Byłem już kiedyś w tej sytuacji. Dawał mi ultimatum: albo dołączę do drużyny, albo dostanę łomot. To samo robił z Shane’em, którego odpowiedź pozostawała niezmienna. Przypomniałem sobie słowa brata.

– Futbol jest głupi – powiedziałem.

Tata zamarł. Zatrzymał się w sposób, w jaki zatrzymuje się cały świat i wszystko cichnie, zanim fala dźwiękowa dogoni widok wznoszącego się w oddali atomowego grzyba.

– Coś ty powiedział?

Słyszał. Nie było odwrotu, a ja go nie chciałem. Nie dziś.

To chwila, gdy ujawnił się prawdziwy Clifford Hubbard. Nie Neandertalczyk, a także nie nieletni kryminalista. Była to osoba, w której istniała jedynie pustka. Była tylko wydrążoną i popękaną skorupą.

– Słyszałeś – oznajmiłem.

A przynajmniej to właśnie starałem się powiedzieć. Nie dostałem jednak szansy, by dokończyć zdanie.

***

Mama wróciła do domu jak zwykle o jedenastej.

Słyszałem, jak rozmawiała z tatą w salonie. Zaśmiała się z czegoś, co powiedział. Zawsze się śmiała, bez względu na to, czy opowiadał zabawne rzeczy, czy jednak nie. Słyszałem, że wtrącił do rozmowy moje imię, ale było to tak od niechcenia, tak lekceważąco, że równie dobrze mógł mówić o praniu czy losowej rzeczy z listy zakupów.

Mama przyszła jak zwykle prosto do mojego pokoju.

Wciąż miała na sobie uniform Hideo’s Video – jasnoniebieski, pasujący do jej łagodnych oczu. Firma należała do Japończyka, który uwielbiał stare rzeczy, a nazywał się Hideo Fujimoto i prowadził jedyną wypożyczalnię filmów w Happy Valley. Był to ostatni środkowy palec dla Netflixa i Redboxa i wiecie co? Interes się kręcił! Czasami każdy chciał pooglądać jakiś zarąbisty stary film, którego nie było na Netflixie, więc co mieli zrobić? Prawda jest taka, że ludzie lubią chodzić do wypożyczalni, a zwłaszcza do takiej, w której sprzedawca wie wszystko o każdym filmie nakręconym od początku historii kina.

Tą osobą była właśnie moja mama.

To właśnie dzięki jej pracy mieliśmy z Shane’em niezły sprzęt w pokoju. Odziedziczyliśmy stary trzynastocalowy odbiornik z wbudowanym wideo i DVD, a Hideo pozwalał nam wybierać z kosza wszystko, co wychodziło z obrotu i przez dłuższy czas nie zostało sprzedane po zniżce. Mieliśmy trzy półki zapełnione największymi hitami Hollywood – w reżyserii Ridleya Scotta, Jamesa Camerona, Martina Scorsese i Quentina Tarantino. Gdybyśmy mieli wybrać ulubiony gatunek, byłoby to zapewne coś pomiędzy science fiction i filmami gangsterskimi. Jim Carrey był na trzecim miejscu. (Tak, Jim Carrey to naprawdę osobny gatunek filmowy).

– Cześć, kochanie – powiedziała mama.

Nie „musimy porozmawiać”, czy „wydawało mi się, że nie miałeś już więcej się bić”, czy coś takiego. Tylko… miłość. Ta miłość bolała, ponieważ wiedziałem, że ją zawiodłem, a miała za wielkie serce, by mnie tym dobić.

– Hej – przywitałem się. Leżałem na łóżku – dolnym oczywiście, ponieważ górne należało do Shane’a i szanowałem jego przestrzeń. Udawałem, że czytam książkę, głównie po to, aby ukryć prawy policzek. Łatwiej było udawać, że nie stało się nic strasznego, ponieważ kiedy wszystko nagle było do bani, od czego miałem zacząć?

Mama usiadła w rogu łóżka, który nie był zajęty przez moje ciało.

– Co czytasz?

– Książkę.

– No błagam. Przestań. Oszczędź mi szczegółów. Nie mogę. Już nie mogę.

Nie potrafiłem się powstrzymać i parsknąłem śmiechem. Byłem bezbronny. Zamknąłem książkę i pokazałem jej okładkę.

– Mówca umarłych? – powiedziała, próbując nie brzmieć, jakby była pod wrażeniem. – Rety, grasz mocną kartą Orsona Scotta Carda. To dość filozoficzne science fiction. Czytacie to w szkole?

– Jestem zawieszony, pamiętasz? I nie odrabiam lekcji.

– A, tak, ponieważ mój zbuntowany syn czyta amerykańskie klasyki dla rozrywki. Przepraszam, zapomniałam.

– To tylko science fiction.

– Hej, tylko snoby czytają ten gatunek. Najlepsze w nim jest to, że te książki opowiadają tę prawdę o nas samych, której nie chcemy znać. Przy której jesteś części?

– Przy tej, w której dużo gadają. To znaczy jeden gość został wypatroszony przez tych świńskich kosmitów, którzy porozkładali jego organy jak ozdoby do trawnika, więc było dość ostro, ale teraz wszyscy tylko gadają. Chyba właśnie o to chodzi w tej książce, żeby gadać, ale nie zmierzać do niczego istotnego.

– Mam ciarki na samą myśl.

– I dobrze.

– No tak.

– Okej.

– Spoko.

Uśmiechałem się. Nie zdawałem sobie z tego sprawy, póki nie przestałem się pilnować. Cóż, mój mur runął na podłogę, połamał ją i wpadł sześć metrów pod ziemię. W tej samej chwili zniknął uśmiech mamy.

Zapomniałem ukryć prawą stronę twarzy.

Nie żeby lewa jej strona nie była usiana siniakami. Aaron zrobił mi dość równy lifting po obu stronach.

Ale tata był leworęczny, a mama o tym wiedziała.

To część, w której miała powiedzieć, że jej przykro. Że wszystko się zmieni. Że rozwiedzie się z tym draniem i zabierze mnie z tej nory, żebyśmy mogli rozpocząć nowe życie – z dala od tego wszystkiego i wszystkich. Ale nie to powiedziała.

Słyszałem już tę gadkę i była do kitu.

– Muszę wierzyć, że mężczyzna, w którym się zakochałam, wciąż gdzieś tam jest – stwierdziła. – Gdzieś w nim. Nie mogę… tak po prostu się poddać.

Normalnie oszczędzałem mamę, ale dziś nie był „normalny” dzień. Z bójką z Aaronem, spotkaniem z dyrektor McCaffrey, zawieszeniem i ojcem, który zmasakrował mi zachodnią półkulę czaszki, nie pilnowałem się, a moja ostrożność odpadła, rozbiła się i zmieniła w proch.

– Wiesz, że Shane umarł, nienawidząc cię? – zapytałem.

Nie przemyślałem tych słów, które tak po prostu wyszły z moich ust. I były jak pięści taty – mocne, szybkie i bezkompromisowe. Ojciec nigdy nie uderzył mamy – tylko ja i Shane byliśmy jego workami treningowymi – ale gdyby ją uderzył, prawdopodobnie tak by wtedy wyglądała. Niczym przerażone, ranne zwierzę.

Mimo to ciągnąłem wywód:

– Nienawidził cię – powtórzyłem. – I przez długi czas nie wiedziałem dlaczego, ale teraz… już chyba rozumiem.

W przeciwieństwie do Shane’a, ja nie mogłem jej nienawidzić, ale byłem w stanie ją ignorować. W jakimś odległym zakątku rzeczywistości usłyszałem, że dawała mi te same wysłużone wymówki, jakby miały coś znaczyć, ale nic nie znaczyły. Nic a nic. Prędzej czy później miała domyślić się, że rozmowa dobiegła końca i iść spać z dupkiem, w którym się niegdyś zakochała, a ja miałem zostać sam.

Do diabła, już byłem samotny.

Ciąg dalszy w wersji pełnej
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: