Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Chłopiec z klocków - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
4 kwietnia 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Chłopiec z klocków - ebook

Poznajcie Alexa, trzydziestoparoletniego tatę. Kocha swoją żonę Jody, lecz zapomniał, jak jej to okazywać. Kocha swojego syna, Sama, ale go nie rozumie. Coś musi się zmienić. A Alex powinien zacząć od siebie.

Poznajcie ośmioletniego Sama. Pięknego, zaskakującego, autystycznego chłopca. Dla niego świat to zagadka, której nie potrafi samodzielnie rozwiązać. Gdy jednak Sam zaczyna grać w Minecrafta, pojawia się miejsce, w którym on i tata zaczynają na nowo odkrywać nie tylko samych siebie, lecz także siebie nawzajem…

Czy rozsypaną na kawałki rodzinę uda się poskładać?

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-287-0539-5
Rozmiar pliku: 2,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Jestem w separacji.

Oto pierwsza myśl, jaka przychodzi mi do głowy, gdy opuszczam dom, przechodzę przez ulicę i wsiadam do starego poobijanego kombi. Właściwe określenie brzmi zapewne „jesteśmy w separacji”, lecz za to, co się stało, chyba głównie ja ponoszę winę. Spoglądam w lusterko wsteczne i widzę moją żonę Jody stojącą w progu domu. Jej długie włosy są rozczochrane i splątane. Obok, wtulony w matkę, stoi nasz ośmioletni syn Sam. Próbuje zakryć sobie jednocześnie oczy i uszy. Wiem, że nie robi tego po to, by nie widzieć, jak odjeżdżam. Czeka na warkot silnika – o wiele dla niego za głośny.

Podnoszę rękę w głupim przepraszającym geście, jaki robimy, gdy przypadkowo zajedziemy komuś drogę na skrzyżowaniu. Przekręcam kluczyk w stacyjce i powoli ruszam. Nagle obok samochodu zjawia się Jody. Puka lekko w okno po stronie pasażera. Opuszczam szybę.

– Trzymaj się, Alex – mówi. – Proszę, przemyśl sobie wszystko. Powinieneś to zrobić dawno temu, kiedy było nam razem dobrze. Może wtedy… Sama nie wiem. Może wtedy bylibyśmy szczęśliwi także dzisiaj.

Ma mokre oczy i gniewnie ociera łzę wierzchem dłoni. Potem znów spogląda na mnie. Mój wyraz twarzy, smutek i poczucie winy w jednej chwili ją rozbrajają i spojrzenie żony łagodnieje.

– Pamiętasz wakacje na kempingu w Kumbrii? Jak kozy zjadły nam namiot, a ciebie od wilgoci rozbolały stopy? Cokolwiek się dzieje, nie jest tak źle jak wtedy, prawda?

W milczeniu kiwam głową, wrzucam bieg i odjeżdżam. Gdy znów spoglądam w lusterko, Jody i Sama już nie ma. Weszli do domu i zamknęli za sobą drzwi.

I tyle. Dziesięć wspólnych lat i może wszystko się skończyło. A ja odjeżdżam naszym gruchotem, nie mając pojęcia, dokąd zmierzam.

Sam był pięknym dzieckiem. Od samego początku. Urodził się z gęstymi brązowymi włosami i grubymi zmysłowymi wargami – niczym maleńki, sikający w pieluchy Mick Jagger.

Od początku także były z nim problemy. Nie chciał jeść ani spać. Ciągle płakał. Płakał, kiedy Jody trzymała go na rękach i kiedy ktoś go od niej odbierał. Jakby się wściekał, że przyszedł na świat. Minął ponad dzień, zanim w końcu nauczył się ssać. Zdesperowana, wykończona Jody przystawiła go do piersi i rozpłakała się z ulgi. Patrzyłem na to zmęczony i zagubiony, ściskając w dłoni reklamówkę z batonikami i kolorowymi pismami – bezsensownymi podarkami dla młodej mamy. Szybko dotarło do mnie, że żaden mój prezent niczego Jody nie ułatwi. Tak teraz będzie. Tak będzie wyglądało nasze życie.

Wszystko cechował nieustanny pośpiech.

– Możesz tu mieszkać, jak długo zechcesz, stary – zapewnia Dan, gdy dwadzieścia trzy minuty później zjawiam się u niego. Wiedziałem, że mogę na niego liczyć, a przynajmniej że zastanę go w domu, gdyż w niedzielne popołudnia zwykle dochodzi do siebie po weekendowych szaleństwach – imprezie w klubie, szybkim numerku z jakąś dziewczyną lub podniecającej kombinacji jednego i drugiego.

– Możesz mieszkać w pokoju gościnnym – mówi, gdy wsiadamy do windy. – Mam dmuchany materac. Co prawda chyba uchodzi z niego powietrze. Jak z nich wszystkich, no nie? Spałeś kiedyś na szczelnym materacu? Mam rację? Wybacz, stary, wiem, że nie masz teraz nastroju na żarty. Rozumiem.

Po chwili stoję w progu mieszkania, ogłupiały, trzymając w ręku sportową torbę, w której znajdują się moje ubrania, laptop, kilka płyt CD (po co?), kosmetyczka i zdjęcie. Zrobiłem je Jody i Samowi przed czterema laty na wakacjach w Devonie. Na fotografii widać, jak siedzą na plaży i się uśmiechają, lecz ja wiem, że to tylko farsa. Spędziliśmy tam koszmarny tydzień, gdyż Sam nie chciał się położyć w dziwnym nowym łóżku pod ciężkim nieznanym kocem. W dodatku strasznie bał się mew. Spał więc z nami, kręcąc się i budząc co chwila przez całą noc – każdą noc – aż w końcu ze zmęczenia nie mieliśmy sił, by wywlec się z przyczepy kempingowej. Po tamtych doświadczeniach w zasadzie przestaliśmy wyjeżdżać na wakacje.

– Chcesz wyskoczyć na drinka? – proponuje Dan.

– Wiesz… A mógłbym po prostu wypakować rzeczy i trochę posiedzieć?

– Jasne. Nastawię wodę. Mam chyba jakieś herbatniki. Nawet na pewno.

Dan idzie do kuchni, a ja wlokę się do pokoju gościnnego, rzucam torbę na podłogę i opadam na krzesło przy stoliku z komputerem. Przez chwilę mam ochotę go włączyć i napisać e-mail do Jody, lecz zamiast tego tylko gapię się w okno. Niby co miałbym jej napisać? „Cześć, Jody. Wybacz, że spieprzyłem nasze małżeństwo. Widzisz jakąś szansę na to, żebyśmy zapomnieli o wydarzeniach z ostatnich pięciu lat? ROTFL”.

Prawdę mówiąc, nie potrafię już nawet z nią rozmawiać, a co dopiero do niej pisać. Całe małżeństwo upłynęło nam na martwieniu się o Sama – wszystko kręciło się wokół jego ataków gniewu, milczenia, dni, kiedy na nas wrzeszczał, i dni, gdy chował się w łóżku, unikając jakichkolwiek kontaktów. Dni zmieniały się w miesiące, a my próbowaliśmy przewidzieć, kiedy nastąpi kolejny atak. Tymczasem nasze wspólne sprawy schodziły na dalszy plan. Teraz, choć rozstałem się z Samem zaledwie przed kilkoma godzinami, czuję się dziwnie. Napięcie znikło, za to pojawił się smutek. Natura nie znosi emocjonalnej próżni.

Z mieszkania Dana na siódmym piętrze eleganckiego nowego apartamentowca na skraju miasta widać ciągnący się po horyzont Bristol, wyboistą panoramę wiktoriańskich szeregowców, kościelnych wieżyczek i biurowców z lat sześćdziesiątych. Napierają na siebie jak niecierpliwi przechodnie. Tysiące domów, a w nich rodziny, które się przed chwilą nie rozstały.

Może drink to dobry pomysł? Jednak gdy się nad tym zastanawiam, zaczyna mi się rozmazywać obraz, a ja dopiero po paru sekundach uświadamiam sobie, co się dzieje. Och. No tak. Płaczę. Po chwili łzy wielkie jak ziarna grochu płyną mi po twarzy, zostawiając mokre gorące ślady, śluz zatyka nos i zaczynam się trząść.

– Herbata gotowa! – woła Dan z korytarza. – Myślałem, że mam ciastka w czekoladzie, ale znalazłem tylko paczkę herbatników. Nie wiem, czy ci wystarczą…

Staje w drzwiach i widzi, że siedzę po turecku na podłodze obok krzesła i szlocham z twarzą ukrytą w dłoniach.

– No dobrze – mówi, ostrożnie stawiając herbatę na biurku. – Spróbuję jeszcze raz poszukać tych czekoladowych.

Postanawiamy się jednak nie upijać.

Później, w nocy, śni mi się, że tonę w okropnym czarnym bagnie, z którego nie ma ucieczki. Budzę się, gwałtownie chwytając powietrze, przekonany, iż sen stanowi metaforę rozpaczliwego stanu moich uczuć – po czym uświadamiam sobie, że zapadam się w materac, z którego gwałtownie uchodzi powietrze. Tyle w kwestii tajemnic podświadomości.

Skąd się tu wziąłem? – pytam sam siebie, gdy materac wydaje serię odgłosów niczym cierpiący na wzdęcia szczeniak. Każdy wie, jak to jest robić bilans życia o trzeciej nad ranem. Widać jedynie popełnione błędy, sieć porażek, która pojawia się we wspomnieniach niczym pęknięcia na źle otynkowanej ścianie – nawet w ciemnościach można prześledzić dokładnie, kiedy powstały. A przynajmniej tak się wtedy wydaje. Zwykle bowiem przyczyna okazuje się niejasna i nieuchwytna niczym nieszczelność w dmuchanym materacu. Starożytni filozofowie greccy mawiali: „Poznaj samego siebie”. Pamiętam, jak na studiach uczyłem się o Edypie – jego wielka zbrodnia polegała na tym, że nie wiedział, iż w dzieciństwie rozdzielono go z rodzicami, przez co nie zachował wystarczającej ostrożności, zabijając na gościńcu nieznajomych mężczyzn i bzykając się z kobietami dwa razy starszymi od niego. Lecz kto tak naprawdę zna samego siebie? Naturalnie nie twierdzę, że wszyscy popełnimy takie błędy życiowe jak Edyp – to bzdura. Kto jednak dokładnie wie, dlaczego robi to, co robi? Nie cierpię swojej pracy, ale siedzę w niej do wieczora, a potem wlokę się do domu i wmawiam sobie, że muszę tam pracować, ponieważ to zapewnia nam pieniądze i bezpieczeństwo. Sam uczęszcza na terapię logopedyczną, Jody nie może być czynna zawodowo, bo syn wciąż jej potrzebuje, to do niej biegnie, gdy przeraża go własne zachowanie. Ja, skrępowany, stoję z boku, martwię się, proponuję pomoc, która na nic się zdaje. Jak połączyć to wszystko znowu w jedną całość?

Około czwartej zapadam w drzemkę, którą na wyrost nazywam snem. A potem, mam wrażenie, że już po paru minutach, przez uchylone żaluzje wpada światło, jest poniedziałek rano i Dan w obcisłych czarnych bokserkach od Calvina Kleina stoi w drzwiach, wcinając łakomie płatki Frosties z miseczki.

– Idziesz do pracy? – pyta. – Mogę zostawić ci klucz. Za dziesięć minut muszę lecieć. Pomagam Craigowi zaprojektować stronę internetową dla wytwórni płytowej przy Stokes Croft. Weź sobie płatki i kawę. Dobrze się czujesz? Trochę lepiej wyglądasz. To znaczy wyglądasz dennie, ale przynajmniej nie płaczesz.

Znika w łazience, a ja spoglądam na telefon. Przyszły dwa SMS-y, ale żaden nie jest od Jody. Oba autorstwa Daryla, kolegi z pracy. W jednym napisał: Zbieraj dupę w troki i przychodź do roboty. Mam dla ciebie dwie nowe ofiary. A w drugim: Wybacz, chodziło mi o klientów. Usuwam obydwie wiadomości.

Ubieram się, wychodzę i jadę do miasta. Słońce wisi jeszcze nisko nad budynkami, jego blask odbija się od szkła i rozświetla beton. Przed dwudziestu laty były tu podupadłe fabryki i puste działki pełne śmieci, porośnięte chwastami. Potem w gospodarce coś drgnęło i okazało się, że to świetna lokalizacja. Zanim zdążyliśmy się obejrzeć, powstała tu przyszłościowa dzielnica mieszkaniowa, gigantyczna układanka apartamentowców w stylu pseudobrutalizmu, podzielonych na mieszkania dla młodych profesjonalistów na dorobku.

Poznałem wielu takich ludzi. Pomogłem im tu zamieszkać. Pokutuję bowiem za grzechy jako doradca kredytowy. Moja praca polega na porównywaniu nadziei i marzeń klientów ze zgromadzonymi przez nich oszczędnościami oraz sytuacją na rynku nieruchomości. Innymi słowy, pomagam ludziom wymienić wszystko, cokolwiek zarobią w życiu, na kawalerkę, w której sami z trudem się zmieszczą. Praca ta dziwnie przypomina rolę rodzica – zastanówmy się, co macie i na ile możecie sobie pozwolić, nie przesadzajmy, trzeba zachować rozsądek. Jakie mają państwo aktywa? Czy mają państwo bogatych krewnych? Razem analizujemy budżet. Młode małżeństwa tuż po ślubie lub z dzieckiem w drodze przedstawiają swoje marne środki. Patrzą na mnie z żałosną nadzieją. Czy to wystarczy? Nie zawsze. Powynajmujcie jeszcze przez parę lat, oszczędzajcie. Każdego dnia odpowiadam na takie pytania. System nie działa, widziałem całe dzielnice, w których młodzi nie mają szans na kupno czegokolwiek. Wyprowadzają się więc daleko od rodzin. Nie wiem dokąd.

Pracuję w branży nieruchomości od siedmiu lat, przeszedłem przez rozkwit, recesję i ponowne ożywienie na rynku. To miało być zajęcie tymczasowe. Praca biurowa, żeby zapłacić rachunki, zanim trafi się coś lepszego. Nieoczekiwanie jednak zrobiła się z tego droga kariery, z której kolein nie potrafię się wydostać. Okazało się, że jestem dobry w pracy z ludźmi – współczuję ubogim i pomagam bogatym. Cierpliwie wysłuchuję klientów, którzy nie rozumieją, o czym mówią – wyćwiczyłem tę umiejętność przez trzy lata dyskusji filozoficznych z ludźmi przekonanymi, że Nietzsche miał rację. Gdy finanse się zgadzają, podpisujemy z klientem umowę, jeśli nie, delikatnie mu odmawiam. Jednak tego, co się dzieje w moim własnym domu, nie naprawię za pomocą komputera i wiedzy o kredytach hipotecznych. Tego się nie da naprawić.

Krótki spacer nad Avonem, potem wzdłuż portu i staję przed biurem, małą niezależną agencją nieruchomości Stonewicks, wciśniętą między pub a sklepik z kanapkami w ciasno zabudowanej, niemodnej części śródmieścia. Daryl siedzi przy oknie, jego tani garnitur się elektryzuje, a zaczesane do góry włosy wydają się w blasku słońca wilgotne i przyklapnięte.

– Wszystko spoko, stary? – rzuca zza biurka, nie odrywając wzroku od monitora. Daryl ma dwadzieścia parę lat i emanuje wyuczoną determinacją, w dodatku wciąż dopisuje mu koszmarnie dobry humor. Facet urodził się po to, by być agentem nieruchomości. Gdzieś w komputerze trzyma arkusz kalkulacyjny przewidujący własne osiągnięcia sprzedażowe w ciągu najbliższych trzydziestu lat. Gdy sfinalizuje umowę, piszczy pieprzonym klaksonem rowerowym. To wręcz tragiczne, że Daryl urodził się w latach dziewięćdziesiątych, a nie w sześćdziesiątych. Byłby idealnym młodym thatcherystą. Zasługuje na opasły filofax i golfa GTI. Tymczasem ma smartfon i opla corsę. Żal mi go.

Odmrukuję mu coś i ruszam po skrzypiących drewnianych schodach do gabinetu. Potem dzwonię do Jody.

– Cześć, to ja.

– Cześć.

– Wszystko w porządku? Jak Sam?

– Dobrze. Jest w szkole. Płakał przez całą drogę, chociaż zaczęłam odgrywać scenki z Toy Story. Uderzył mnie w usta, gdy udawałam Buzza Astrala. Szczerze mówiąc, nie jest to moja najlepsza rola. Pani Anson powiedziała, że się nim zajmie.

– Dobrze się czujesz? – pytam.

Na dłuższą chwilę zapada cisza. Jeanette, sekretarka, wtyka głowę przez drzwi i robi gest, jakby popijała z kubka. Kiwam głową i podnoszę w górę kciuk.

Mój gabinet jest skromnie umeblowany. Leży w nim wytarty bordowy dywan, a brudne okno wychodzi na mały parking z tyłu budynku. Kiedyś na ścianie wisiał obraz przedstawiający Bristol w czasach królowej Wiktorii, lecz zastąpiłem go zdjęciem willi Savoye Le Corbusiera, żeby udawać inteligenta i wszystkich wkurzyć. Stoi tu także szafka na segregatory, a na niej rządek kart z podziękowaniami od młodych małżeństw zaczynających nowe życie z ogromnym kredytem.

– Co zrobimy? – pyta Jody.

– Nie wiem. Przepraszam, muszę kończyć. Zaraz przychodzi następna para.

Odkładam telefon, w chwili gdy Jeanette wnosi herbatę. Chce coś powiedzieć, lecz tylko patrzy na mnie i cicho stawia kubek na biurku. Rzuca mi współczujące spojrzenie i wychodzi. Słyszała naszą rozmowę. Reszta biura dowie się o wszystkim za dziesięć minut. Właśnie porzuciłem żonę i autystycznego syna.

Jeśli wydaje mi się, że choć na chwilę zdołałem uciec od domowych tortur, jestem w błędzie. Godzinę później wychodzę do miasta na lunch i wpadam do barku z kanapkami, gdzie czasem z Jody przyprowadzaliśmy Sama. Jak zwykle o tej porze panuje tam ruch. Nagle spostrzegam Jody. Siedzi przy stoliku ze swoją przyjaciółką Clare. Pochylają się konspiracyjnie nad dwiema średnimi kawami latte. Podchodzę, przepychając się wśród młodych mam i studentów. Kobiety mnie nie widzą.

– Stał się taki daleki – mówi Jody. – W domu w ogóle nie mogę na nim polegać. Zawsze ma coś innego do zrobienia.

– Myślał kiedyś o terapii? – pyta Clare. – Czy w ogóle próbował zmierzyć się z tym, co go spotkało?

Oczywiście Jody i Clare rozmawiają ze sobą o wszystkim. Oczywiście muszą siedzieć tu w porze lunchu, rozkładając nasz związek na czynniki pierwsze. Cechuje je przecież owa niedostępna większości mężczyzn wrodzona i nieograniczona szczerość. Wiecie, co mam na myśli: „Spróbuj tego ciasta cytrynowego, jest pyszne, i opowiedz coś więcej o druzgoczącym emocjonalnie rozpadzie waszego dziewięcioletniego małżeństwa”.

– Cześć – mówię i brzmi to żałośnie.

Spoglądają na mnie wyraźnie zmieszane.

– O, cześć Alex – mówi Clare. – Właśnie rozmawiałyśmy o tobie.

– Słyszałem. Mogę zamienić słówko z Jody?

– Jasne. Zresztą i tak muszę lecieć. Jody, zobaczymy się później, dobrze?

Jody w milczeniu kiwa głową. Siadam przy stoliku. Żona bawi się leżącą obok filiżanki pustą torebką po cukrze.

– A więc Clare wie o wszystkim? – pytam.

– Tak. Byłam przygnębiona i musiałam porozmawiać z przyjaciółką. Bo my przecież ze sobą nie rozmawiamy. Nie możemy dłużej tak żyć. Jestem bardzo zmęczona. To wszystko mnie wykańcza.

– Wiem, wiem. Musiałem zostawać dłużej w pracy, mamy wiele zmartwień. Przepraszam, że mnie przy was nie było, przepraszam, że nie biorę udziału w opiece nad Samem. Po prostu to wszystko jest takie…

– Trudne? – kończy Jody. – Cholera, masz rację. Piekielnie trudne. Ale on cię potrzebuje.

– Wiesz, czasem całymi tygodniami czuje się dobrze. Jest uroczy. A potem nagle, bez powodu, wszystko wraca. To mnie najbardziej dobija. Zawsze wydaje mi się, że najgorsze mamy już za sobą. No i praca…

– To nie praca, Alex. To ty.

– Wiem.

– Dlatego potrzebuję trochę czasu. Sam nie znosi, gdy krzyczymy na siebie. Mama zaproponowała, że na pewien czas ze mną zamieszka, jest też Clare. A ty musisz dojść ze sobą do ładu.

– A co z Samem i szkołą? Mamy tylko kilka miesięcy na podjęcie decyzji, czy go przenieść.

Co z Samem? Wciąż słyszę to zdanie. Sam jest planetą niepokoju i zagubienia, po której orbitach krążymy przez większą część naszego związku. W zeszłym roku, po niekończących się miesiącach badań i rozmów, lekarz orzekł, że nasz syn ma autyzm. Znajduje się w górnej części spektrum. W grupie wysokofunkcjonującej. Łatwej. Płytkiej. Ma problemy z mówieniem, boi się kontaktów z ludźmi, nie znosi hałasu, przejawia rozmaite zachowania obsesyjne i posuwa się do rękoczynów, gdy sytuacja go zaskoczy lub przestraszy. Jednak ukryty przekaz diagnozy brzmiał: jest wam łatwiej niż innym rodzicom.

Tak, przyjęliśmy tę diagnozę z ulgą. W końcu mogliśmy umieścić Sama w jakiejś szufladce! Kiedy krzyczy i wyrywa się nam w drodze do szkoły, kiedy w restauracjach chowa się pod stolikiem, kiedy nie chce się przytulić lub choćby pogodzić z obecnością krewnych, przyjaciół czy kogokolwiek prócz Jody, winien jest autyzm. To zrobił autyzm. Zacząłem postrzegać autyzm jako złośliwego ducha, poltergeista, demona. Nasze życie naprawdę czasem przypomina Egzorcystę. Bywają dni, kiedy nie zdziwiłoby mnie, gdyby głowa Sama zaczęła obracać się w kółko, a on zwymiotowałby strugą zielonego śluzu. W końcu mógłbym powiedzieć: „W porządku, to tylko autyzm – a zielony śluz zmyje się podczas kąpieli”. Ale to wszystko, co umożliwia szufladka. Nie pomoże ci zasnąć, nie powstrzyma przed napadem gniewu i frustracji, kiedy własne dziecko rzuca w ciebie przedmiotami lub je niszczy. Nie przestaniesz martwić się o jego życie, o to, co się z nim stanie za dziesięć, dwadzieścia lub trzydzieści lat. Autyzm sprawił, że nie ma Jody i mnie, tylko Jody, ja i problem z Samem. Tak czuję. Jednak nie mówię tego głośno. Ledwie mam odwagę o tym myśleć.

– Co z Samem i ze wszystkim… – Nie potrafię dokończyć, lecz to wystarcza.

– Zobaczymy. Alex, ty musisz skorzystać z pomocy profesjonalisty albo sam sobie to wszystko poukładać. Możesz przyjść w sobotę zobaczyć się z Samem. Wpadnij i idźcie gdzieś razem.

Bawię się telefonem, obracam go w dłoni. Wyobrażam sobie, że jestem z Samem w parku, a on ucieka z płaczem. Wypada przez bramę. Wbiega na ulicę.

– To nie takie proste. Chyba będę musiał w sobotę popracować.

Widzę, jak jej oczy się zwężają, pojawia się w nich błysk wściekłości widoczny nawet w kawiarnianym rozgardiaszu.

– Zgoda, przyjdę – mówię.

– Wtedy porozmawiamy o szkole.

– Dobry pomysł.

– Do widzenia, Alex. Trzymaj się.

– Ty też. Przykro mi. Tak bardzo mi przykro.

* * *

koniec darmowego fragmentu
zapraszamy do zakupu pełnej wersji
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: