Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Chrześcijanin powieść na tle stosunków amerykańskich - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Chrześcijanin powieść na tle stosunków amerykańskich - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 794 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

Dnia 9-go maja 18. roku, na po­kła­dzie pa­row­ca Tyn­wald, wy­pły­wa­ją­ce­go z przy­sta­ni Do­uglas na wy­spie Man do Li­ver­po­olu, wśród licz­nych po­dróż­nych sta­ły trzy oso­by: jed­ną z nich był sta­ru­szek, ksiądz an­gli­kań­ski, o twa­rzy ja­snej, ła­god­nej i pra­wie dzie­cię­cej, po­mi­mo zmarsz­czek, któ­re wy­pi­sa­ły na niej lat sie­dem­dzie­siąt; dru­gą – mło­dy du­chow­ny, lat koło trzy­dzie­stu, wy­so­ki i przy­stoj­ny; trze­cią – mło­da dziew­czy­na. Star­szy ksiądz był ubra­ny w czar­ną, nie­zmier­nie czy­stą, ale do­syć zno­szo­ną suk­nię, kro­jem z przed lat dwu­dzie­stu, i bia­ły oboj­czyk (1) na szyi; mło­dy du­chow­ny miał dłu­gą su­tan­nę z wy­so­kim koł­nie­rzem i czar­ny ka­pe­lusz o sze­ro­kich skrzy­dłach, opa­sa­ny je­dwab­nym sznu­rem.

Wszy­scy tro­je sta­li sku­pio­ną gro­mad­ką pra­wie na środ­ku po­kła­du, a ka­pi­tan, prze­cho­dząc, po­zdro­wił ich życz­li­wie:

– Dzień do­bry, p. Storm!

Mło­dy du­chow­ny z ukło­nem uchy­lił lek­ko ka­pe­lu­sza.

– Dzień do­bry, oj­cze Qu­ay­le.

– Dzień do­bry, ka­pi­ta­nie, dzień do­bry – od­parł ser­decz­nie sta­ru­szek.

–- (1) Oboj­czyk – spe­cy­al­na na­zwa bia­łe­go koł­nie­rzy­ka, uży­wa­ne­go przez księ­ży an­gli­kań­skich

Za­mie­nio­no kil­ka uwag o po­go­dzie, i ka­pi­tan, od­po­wia­da­jąc na py­ta­nia, spo­tkał oczy dziew­czę­cia, któ­re słu­cha­ło w mil­cze­niu.

– To pań­ska wnucz­ka, pa­nie Qu­ay­le? – spy­tał uprzej­mie.

– Tak, to moja Glo­ry, ka­pi­ta­nie. Opusz­cza sta­re­go dziad­ka, i jak wi­dzisz, przy­je­cha­łem z Peel aż tu­taj, aże­by ją od­wieźć.

– Nic dziw­ne­go, świat cały otwar­ty przed mło­dą lady: u stóp jej – mogę po­wie­dzieć. Wy­glą­dasz pani świe­żo, jak sło­necz­ny po­ra­nek, miss Qu­ay­le – zwró­cił się wprost do dziew­czę­cia.

Za­śmiał się gło­śno, ski­nął raz jesz­cze życz­li­wie i po­szedł da­lej.

Dziew­czy­na prze­lot­nie za­le­d­wie usły­sza­ła po­chleb­ne wy­ra­zy, rzu­ci­ła ca że­gla­rza szyb­kie, uko­śne spoj­rze­nie i od­po­wie­dzia­ła uśmie­chem. Co in­ne­go po­chła­nia­ło jąw tej chwi­li i zaj­mo­wa­ło całą jej uwa­gę: peł­na ży­cia sce­na, w któ­rej uto­nę­ła słu­chem i wzro­kiem.

Po­ra­nek był wcze­sny, lecz sło­necz­ny i pe­łen bla­sku. Do­cho­dzi­ła dzie­wią­ta, słoń­ce sta­ło wy­so­ko nad szczy­tem Do­ugla­su, a zło­ci­ste pro­mie­nie gra­ły ty­sią­cem po­ły­sków w lek­kiej, ru­cho­mej fali. Od brze­gu nad­pły­wa­li wciąż jesz­cze po­dróż­ni… Tur­kot kół, gwar, tłum, ruch, po­śpiech i na­wo­ły­wa­nia.

– Jak to ład­nie! – szep­nę­ła dziew­czy­na pra­wie do sie­bie, z błysz­czą­cem spoj­rze­niem.

Sta­ry ksiądz za­śmiał się z jej na­iw­no­ści i za­chwy­tu nad sce­ną tak zwy­kłą.

Mło­da dziew­czy­na wzrost mia­ła wy­so­ki, zło­to-ogni­ste wło­sy i wspa­nia­łe, ogrom­ne, ciem­no­si­we oczy. Ma­leń­ka, ciem­na plam­ka na jed­nem z nich nada­wa­ła im wy­raz nie­zwy­kły: na pierw­szy rzut oka spra­wia­ło to wra­że­nie zeza, po­tem za­lot­ne­go wdzię­ku, a na­stęp­nie spo­tę­go­wa­nej siły i uczu­cia Na szcze­gól­ną uwa­gę jed­nak za­słu­gi­wa­ły jej usta, może tro­chę zbyt wiel­kie i nie­zmier­nie ru­chli­we. Głos jej ude­rzał tak­że: głę­bo­ki i niz­ki, a jed­no­cze­śnie gięt­ki i po­dat­ny do naj­sub­tel­niej­szych róż­nic i od­cie­ni. Mó­wi­ła to­nem we­so­łe­go żar­tu, wy­ra­zem twa­rzy i żywą mi­mi­ką na­da­jąc sil­ny ak­cent swo­im sło­wom. Była uoso­bie­niem pło­mie­nia i ru­chu, na jed­ną chwi­lę nie mo­gąc za­cho­wać spo­ko­ju. Oczy jej, usta, cała wresz­cie, sto­jąc na­tem sa­mem miej­scu, po­ru­sza­ła się nie­ustan­nie. Ubra­ną była skrom­nie, pra­wie ubo­go, i może co­kol­wiek nie­dba­le. Śmia­ła się i uśmie­cha­ła, a jed­nak łzy chwi­la­mi ja­śnia­ły w jej oczach.

Mio­dy du­chow­ny był do­bre­go wzro­stu, lecz wy­da­wał się wyż­szym z po­wo­du swej pro­stej po­sta­wy i wy­smu­kło­ści kształ­tów. Gdy zdjął ka­pe­lusz, by po­wi­tać ka­pi­ta­na, moż­na było po­dzi­wiać jego pięk­ne, wy­so­kie, skle­pio­ne czo­ło oto­czo­ne ciem­nym, krót­ko przy­strzy­żo­nym wło­sem. Nos miał kształt­ny, wy­dat­ną bro­dę, peł­ne, pur­pu­ro­we usta, cerę ciem­ną, pra­wie śnia­dą; było coś cy­gań­skie­go w jego oczach czar­nych o zło­tym po­ły­sku, osło­nio­nych dłu­gie­mi, czar­ne­mi rzę­sa­mi. Ogo­lo­na sta­ran­nie dol­na część twa­rzy wy­da­wa­ła się nie­co cięż­ką wo­bec go­rą­ce­go bla­sku ogni­stych oczu. Ru­chy miał po­wścią­gli­we i jak­by nie­śmia­łe; od chwi­li wej­ścia na sta­tek nie zmie­nił miej­sca i po­sta­wy, nie pod­niósł na­wet nie­co po­chy­lo­nej gło­wy; mó­wił z na­my­słem, po­wo­li, po­waż­nie, gło­sem sil­nym i pew­nym.

Roz­legł się dru­gi dzwo­nek, i ksiądz sta­ru­szek za­czął że­gnać się z oboj­giem.

– Od­da­ję ci pod opie­kę tego zbie­ga, pa­nie Storm – rzekł ser­decz­nie. – Wszak mogę li­czyć na to, że ją do­pro­wa­dzisz bez­piecz­nie do drzwi szpi­ta­la?

– Tak, sir.

– I bę­dziesz czu­wał nad nią w tym ol­brzy­mim, no­wym Ba­bi­lo­nie?

– Je­śli po­zwo­li na to.

– Za­pew­ne… tak… na­tu­ral­nie… wiem, wiem: nie­sta­łą jest jak woda i ru­chli­wą, a trud­ną do po­wstrzy­ma­nia, jak wi­cher.

Dziew­czy­na się ro­ze­śmia­ła.

– Po­wiedz, dziad­ku: jak bu­rza. Cze­mu nie? Glo­ry storm! (1)

Za­śmia­ła się, rzu­ci­ła uko­śne spoj­rze­nie na mło­de­go są­sia­da i ro­ze­śmia­ła się zno­wu, aby po­kryć lek­kie zmie­sza­nie. Mło­dy ksiądz uśmiech­nął się bla­do, pra­wie bo­le­śnie, lecz sta­ru­szek nic nie zro­zu­miał i nie spo­strzegł.

– Cze­mu nie? – po­wtó­rzył do­bro­dusz­nie, – Pięk­ne imię dla cie­bie i zu­peł­nie za­słu­żo­ne. Ale Pan wy­ro­zu­mia­łym jest dla ta­kich na­tur i nie do­świad­cza ich nig­dy nad siły. Zresz­tą, – do­dał z wes­tchnie­niem – wia­do­mo, że nie je­steś bar­dzo re­li­gij­ną.

Dziew­czy­na od­wró­ci­ła się na­gle od sce­ny peł­nej ży­cia, któ­ra do­tąd po­chła­nia­ła wy­łącz­nie jej uwa­gę, i od­par­ła niby z dą­sem, na­wpół żar­to­bli­wie:

– Le­piej od­ra­zu na­zwij mię, dziad­ku, po­gan­ką! Wiem do­brze, co my­ślisz o mnie, Lecz aby cię prze­ko­nać, że nie uczy­ni­łam ślu­bu nie­by­wa­nia w lon­dyń­skich ko­ścio­łach, z po­wo­du iż do zbyt­ku uży­wa­łam do­tąd tej roz­ko­szy, obie­cu­ję tu, wo­bec świad­ka, że przy­ślę ci szcze­gó­ło­we spra­woz­da­nie z pierw­sze­go ka­za­nia pana Stor­ma. A co, czy to nie pięk­nie z mo­jej stro­ny?

Roz­legł się trze­ci dzwo­nek i sil­ne gwizd­nię­cie; wcią­ga­no na po­kład ostat­nie pa­kun­ki. Sto­jąc tuż przy zej­ściu, ksiądz zwró­cił się jesz­cze do wnucz­ki:

– Czy ciot­ka Anna dała ci do­syć pie­nię­dzy?

– Do­syć na sta­tek i na ko­lej.

– Tyl­ko tyle! Ciot­ka Anna za­czy­na…

–- (1) Gra wy­ra­zów, po­le­ga­ją­ca na­tem, że na­zwi­sko księ­dza Storm ozna­cza bu­rzę.

– Nie troszcz się o to, dziad­ku. Ko­bie­ty mało po­trze­bu­ją. Ciot­ka Anna li­czy­ła na to. A po­tem: do­zor­czy­ni w szpi­ta­lu!….

– Oba­wiam się, że bę­dziesz się czu­ła sa­mot­ną na tej pu­sty­ni.

– Sa­mot­ną w oto­cze­niu pię­ciu mi­lio­nów bliź­nich?

– Za­tę­sk­nisz jesz­cze do sta­rej wy­spy, Glo­ry, i już ża­łu­ję pra­wie…

– Mo­żesz być pew­nym, dziad­ku, że nie tę­sk­ni­ła­bym dłu­go. Któż mi za­bro­ni uciec do was każ­dej chwi­li, gdy­by mi tam źle było?

– Będę cię szu­kał po ca­łym domu, ty nie­do­bry zbie­gu!

Glo­ry usi­ło­wa­ła ro­ze­śmiać się we­so­ło.

– Na dole, na gó­rze, w moim po­ko­ju, praw­da?

– "Glo­ry, Glo­ry! – będę wo­łał. – Gdzie po­dzia­łaś się, moja dziew­czy­no? Nie sły­szę dziś two­je­go gło­su. Co się sta­ło w sta­rym domu, że tak pu­sto i głu­cho?"

Oczy dziew­czę­cia po­ru­szy­ły się nie­spo­koj­nie, lecz po­trzą­snę­ła gło­wą i od­par­ła to­nem żar­to­bli­we­go i ser­decz­ne­go wy­rzu­tu:

– Nie mów tak, dziad­ku; za­po­mnisz o Glo­ry za dwa dni, a ra­czej o tem, że wy­je­cha­ła do Lon­dy­nu. W domu nic się nie zmie­ni: na prze­chadz­ce po­ran­nej bę­dziesz od­szu­ki­wał swo­je sta­re runy, co­dzień wie­czo­rem za­grasz z ciot­ką Ra­che­lą war­ca­by, a w nie­dzie­lę wy­ła­jesz sta­re­go Ne­ilu­sa, że za­sy­pia w swo­jej ław­ce, pod­czas na­bo­żeń­stwa. Wszyst­ko zo­sta­nie tak samo, jak było.

Ukoń­czo­no tym­cza­sem prze­no­sze­nie pak i rze­czy i pod­nie­sio­no po­most. Sta­ry ksiądz wy­jął lewą ręką duży ze­ga­rek i uważ­nie pa­trzał na go­dzi­nę, jed­no­cze­śnie się­ga­jąc do ma­łej kie­szon­ki.

– Oto pier­ścio­nek z per­łą po twej mat­ce – rzekł na­gle, po­da­jąc Glo­ry drob­ny przed­miot, gło­sem ury­wa­nym, jak­by mu tchu za­bra­kło skut­kiem szyb­kie­go bie­gu.

Dziew­czę zsu­nę­ło pręd­ko roz­cią­gnię­tą i nie­zbyt świe­żą rę­ka­wicz­kę i po­da­ło dziad­ko­wi szczu­pły pa­lu­szek.

– Re­li­kwia po do­brej mat­ce cu­dow­nym jest dla dziec­ka ta­li­zma­nem – mó­wił da­lej, z po­wa­gą pa­trząc na Glo­ry i mło­de­go księ­dza.

Ten ostat­ni w mil­cze­niu ski­nął twier­dzą­co gło­wą.

– I ty, sir, pod tym wzglę­dem po­dob­nym je­steś do Glo­ry – cią­gnął sta­ru­szek: – na­wet nie pa­mię­tasz mat­ki.

– Nie, nie pa­mię­tam.

– O ojca bądź spo­koj­ny; po­sta­ram się z nim zbli­żyć, Joh­nie. Jesz­cze się po­go­dzi­cie i bę­dzie­cie naj­lep­szy­mi przy­ja­ciół­mi. Czło­wiek nie może gnie­wać się dłu­go na syna je­dy­nie za to, że ob­rał so­bie ko­ściół z po­mię­dzy dróg świa­ta. On sam nie wie­rzy temu, co dziś mówi. Więc zo­staw go spo­koj­nie pod moją opie­ką. Daw­no tra­fił­bym mu do prze­ko­na­nia, gdy­by nie sta­ra Chal­se.

W tej chwi­li ucichł głos pa­ro­wej świ­staw­ki, i na po­kła­dzie roz­le­gła się gło­śna ko­men­da:

– Scho­dzić do ło­dzi!

– Bądź zdro­wa, Glo­ry! Bądź zdrów, Joh­nie! Obo­je bądź­cie zdro­wi!

– Bądź zdrów, sir – od­parł mło­dy ksiądz, wstrzą­sa­jąc dłu­gim uści­skiem rękę star­ca.

Lecz Glo­ry za­rzu­ci­ła mu ręce na szy­ję.

– Bądź zdrów, naj­droż­szy, ko­cha­ny dzia­du­niu! Bądź zdrów, naj­droż­szy! Wstyd mi i żal te­raz… wstyd mi… Bądź zdrów, dzia­du­niu!

– Bądź zdrów, naj­mil­szy zbie­gu, moja ty Cy­gan­ko, cza­ro­dziej­ko!

– Dziad­ku, bo ci za­sło­nię usta!

– Cof­nąć się od brze­gu! – roz­legł się głos ka­pi­ta­na na po­kła­dzie.

Mło­dy du­chow­ny po­cią­gnął dziew­czy­nę ku środ­ko­wi po­kła­du, a pa­ro­wiec, za­ko­ły­saw­szy się sil­niej na fali, zwol­na od­su­wać się za­czął od lądu.

– Zej­dę na dół… Nie, tu zo­sta­nę… Nie, nie! ja chcę wy­siąść! Jesz­cze nie za póź­no!… Nie, ja nie znio­sę tego!… Nie, nie, tam pój­dę, na ko­niec stat­ku, i będę pa­trza­ła na fale.

Brzeg od­da­lał się z każ­dą chwi­lą, i przy­stań po­zo­sta­wa­ła za nimi; bia­łe fale za­my­ka­ły się ci­cho za stat­kiem, a… szczyt Do­ugla­su co­fał się po­wo­li. Na drew­nia­nym po­mo­ście, wy­su­nię­tym w mo­rze, sze­reg przy­ja­ciół ostat­niem ski­nie­niem że­gnał od­pły­wa­ją­cych pa­sa­że­rów.

– O. tam, stoi!…. tam, na sa­mym koń­cu po­mo­stu! Wi­dzisz pan? To dzia­dek, z tą czer­wo­ną chust­ką w bia­łe kra­ty! Niech go Bóg bło­go­sła­wi! Dro­gi dzia­dek… Jaką mi spra­wił przy­jem­ność swo­im drob­nym upo­min­kiem!…. Cho­wał go przez lat tyle… Taka mo­kra moja chust­ka, nie wi­dać jej wca­le, czy mi po­ży­czysz… O, dzię­ku­ję bar­dzo! Do wi­dze­nia! do wi­dze­nia! do wi­dze­nia!

Dziew­czę po­chy­la­ło się przez po­ręcz stat­ku, po­wie­wa­jąc chust­ką do­pó­ty póki wi­dać było lu­dzi na dłgim po­mo­ście. A gdy znik­nę­li, sta­nę­ła spo­koj­nie i pa­trza­ła na od­da­la­ją­cą się li­nię wy­brze­ża, póki i ta na­ko­niec nie znik­nę­ła we mgle. Wte­dy Glo­ry utkwi­ła wzrok w pu­stej prze­strze­ni, jak­by oczy­ma du­szy wi­dzia­ła to wszyst­ko na co od przyj­ścia na świat pa­trza­ła co­dzien­nie, aż do dnia dzi­siej­sze­go.

– Dro­gie wy­sep­ki! – za­wo­ła­ła na­gle. – Nie wie­dzia­łam do­tąd, że są tak pięk­ne, tak dro­gie! Mo­że­bym mo­gła być i tam szczę­śli­wą, gdy­bym usi­ło­wa­ła… O, gdy­bym tyl­ko mia­ła cho­ciaż to­wa­rzy­stwo, jed­ną mło­dą isto­tę! Głu­pia je­stem. Pięć lat wy­ry­wa­łam się z domu proś­ba­mi, naj­go­ręt­szem pra­gnie­niem, a te­raz!…. Jaka ona pięk­na ta wy­spa zie­lo­na, niby ptak wod­ny, sama po­śród fali… Gdy się czło­wiek gdzie uro­dzi…. Dro­gie, ko­cha­ne wy­spy! I moi sta­rzy tak­że… Sa­mot­ni będą ta­raz… Do­praw­dy, nie po­win­nam była… Zej­dę na dół. Oczy mię bolą od wia­tru i bla­sku tej wo – dy… Bądź­cie zdro­we wy­sep­ki, ptasz­ki moje miłe… Po­wró­cę do was. Wró­cę… tak, nie bój się, dziad­ku.Śmiech, szyb­kie sło­wa i ton żar­to­bli­wy, wszyst­ko to za­koń­czy­ło się łka­niem stłu­mio­nem. Za­sło­ni­ła twarz dło­nią i od­bie­gła w stro­nę, gdzie scho­dy pro­wa­dzi­ły na dół, do ka­ju­ty. Wkrót­ce znik­nę­ła z oczu.

John stał i pa­trzał za nią. Nie wy­rzekł sło­wa, lecz jego wiel­kie, go­re­ją­ce oczy były wil­got­ne.ROZ­DZIAŁ II.

Oj­ciec Glo­ry był je­dy­nym sy­nem księ­dza Qu­ay­le'a i ka­pe­la­nem bi­sku­pa w Bi­shop­sco­urt. Po­śród pa­nien żony bi­sku­pa po­znał swą przy­szłę mał­żon­kę, z po­cho­dze­nia Fran­cuz­kę, cór­kę zna­nej i sław­nej w swym cza­sie ak­tor­ki i ofi­ce­ra z epo­ki Ce­sar­stwa, któ­ry zresz­tą nie wie­dział o ist­nie­niu dziec­ka. Ka­pe­lan Qu­ay­le oże­nił się z mło­dą dziew­czy­ną, a wkrót­ce po­tem za­pro­po­no­wa­no mu sta­cyę mi­syj­nę w Afry­ce. Prze­ję­ty du­chem wia­ry i po­wo­ła­nia swe­go, mło­dy ksiądz przy­jął trud­ne obo­wiąz­ki, nie lę­ka­jąc się fe­bry i kli­ma­tu. Lecz żona to­wa­rzy­szyć mu nie mo­gła w tej po­dró­ży: spo­dzie­wa­ła się zo­stać mat­ką; ka­pe­lan od­wiózł ją do ojca swe­go w Peel, na wy­spie Man, i zo­sta­wił na pięć lat pod jego opie­ką.Żył jesz­cze czte­ry lata i w cią­gu tego cza­su za­mie­nił z żoną kil­ka li­stów. Od­pły­wa­jąc z So­uthamp­to­nu prze­słał ostat­nie ży­cze­nie: "Je­że­li bę­dzie chło­piec, na­zwij go John (we­dług Jana Ewan­ge­li­sty); je­śli dziew­czy­na, nie­chaj się na­zy­wa Glo­ry." W koń­cu pierw­sze­go roku roz­łą­cze­nia pani Qu­ay­le pi­sa­ła: "Na­sza ma­leń­ka szczę­śli­wie przy­szła na świat i zdro­wo ro­śnie. Z pew­no­ścią nie wi­dzia­łeś w ży­ciu nie rów­nie pięk­ne­go! Ja­kie ma­leń­kie, bia­łe, ślicz­ne rącz­ki!…. A ra­mio­na, a szyj­ka! Jest ruda. Wy­obraź so­bie: ma czer­wo­ne je­dwa­bi­ste, krę­cą­ce się wło­ski! A oczy wiel­kie, ja­sne i pro­mien­ne! Nie umiem ci opi­sać jej uste­czek, bród­ki i ró­żo­wych po­licz­ków; dziw­no mi, że nie znasz jej do­tych­czas, i nie poj­mu­ję, jak mo­żesz źyć bez jej wi­do­ku." Po czte­rech la­tach ode­bra­ła ostat­ni list od rnę­ża: "Dro­ga żono, – pi­sał – gorz­kiem jest roz­łą­cze­nie na­sze, lecz taka wola Boża, i po­win­ni­śmy pa­mię­tać, iż może nam prze­zna­czo­no od­dziel­nie przejść przez to ży­cie." W na­stęp­nym li­ście kon­sul an­giel­ski do­no­sił o śmier­ci mi­sy­ona­rza.

Oj­ciec ka­pe­la­na miał jesz­cze dwie cór­ki, sta­re pan­ny, któ­re za­rzą­dza­ły do­mem. Póki mąż żył, Fran­cuz­ka zno­si­ła cier­pli­wie ich pa­no­wa­nie, ocze­ku­jąc w ci­cho­ści chwi­li wy­zwo­le­nia, lecz wieść o jego śmier­ci po­zba­wi­ła ją sił i od­wa­gi. Nie umie­jąc ani wal­czyć, ani zgo­dzić się z prze­zna­cze­niem, unik­nę­ła go w spo­sób pro­sty: umar­ła na­gle.

Po­sęp­ne, na­gie wzgó­rze rzu­ca­ło cień smut­ny na miej­sce, w któ­rem Glo­ry uj­rza­ła świat boży, ale pro­mien­ne słoń­ce zło­ci­ło szczyt ciem­ny i prze­glą­da­ło się w szem­rzą­cych fa­lach rzecz­ki, omy­wa­ją­cej jego sto­py. O ćwierć mili od domu rzecz­ka wpa­da­ła do mo­rza, two­rząc nie­wiel­ką przy­stań; urzą­dzo­no tu port, a po­nad nim, na wy­nio­słej, wodą ob­la­nej ska­le wzno­si­ły się ru­iny sta­re­go za­mczy­ska, opusz­czo­ne, znisz­czo­ne, ale ma­low­ni­cze. A da­lej nie­skoń­czo­ne, ciem­ne fale mo­rza Ir­landz­kie­go, w któ­rych to­nę­ło za­cho­dzą­ce słoń­ce. Wi­ka­ry­at Glen­fa­ba, gdzie miesz­kał ksiądz Qa­ay­le, po­ło­żo­ny był o pół mili od ry­bac­kiej osa­dy Peel.

Glo­ry od lat dzie­cię­cych była małą cza­ro­dziej­ką, zgry­zo­tą cio­tek i zgor­sze­niem dziad­ka, du­szą ca­łe­go domu. Uro­dzi­ła się wi­docz­nie "bez za­sad," ale jej oto­cze­nie uczyć się mu­sia­ło, że nie moż­na wie­rzyć jej sło­wom. We­so­ła, peł­na ży­cia, wie­lo­mow­na i ob­da­rzo­na bo­ga­tą wy­obraź­nią, w opo­wia­da­niach swo­ich, po­my­słach i od­po­wie­dziach nie li­czy­ła się nig­dy z ta­ki­mi wzglę­da­mi, jak: praw­da, kłam­stwo, bo – jaźń, chęć uzy­ska­nia po­chwa­ły, na­gro­dy, lub unik­nie­nia kary. Może te po­ję­cia nie ist­nia­ły dla niej. Ksiądz Qu­ay­le ma­wiał nie­raz: "Oba­wiam się, że to dziec­ko nie ma wro­dzo­ne­go po­czu­cia mo­ral­no­ści; zda­je się nie roz­róż­niać złe­go od do­bre­go." To nie­po­ko­iło szcze­rze jego re­li­gij­ne po­ję­cia, lecz nie psu­ło mu hu­mo­ru i nie prze­szka­dza­ło by­najm­niej ko­chać wnucz­ki – z ca­łe­go ser­ca. "Praw­dzi­wa z niej po­gan­ka – szep­tał nie­kie­dy do sie­bie; – nie­chaj Bóg ma w opie­ce jej nie­win­ne ser­ce!"

Nie­wy­czer­pa­ne były jej po­my­sły i pra­wie nie dzie­cię­ce. Spra­gnio­na to­wa­rzy­stwa ró­wie­śni­ków, nim je so­bie zna­la­zła, za­lud­ni­ła przy po­mo­cy wy­obraź­ni całą oko­li­cę po­dob­ne­mi do sie­bie isto­ta­mi, któ­re na za­wo­ła­nie przy­cho­dzi­ły się z nią ba­wić. Więc były Glo­ry, miesz­ka­ją­ce w rze­ce, inne u źró­dła, inne koło sta­wu, gdzie plu­ska­ły się ryby, a inne na gó­rze; wszyst­kie ją zna­ły i od­po­wia­da­ły, kie­dy mó­wi­ła do nich. Lal­ki jej były za­wsze kró­lo­we­mi, albo kró­la­mi; mia­ła dar dziw­ny prze­bie­ra­nia ich i od­gry­wa­nia z ich po­mo­cą ca­łych po­wie­ści. Moż­na­by my­śleć, że duch bab­ki ak­tor­ki ob­da­rzył ją przy uro­dze­niu pra­gnie­niem ży­cia, zbyt­ku i mi­ło­ści.

Jako dziec­ko, była ge­nial­nym mi­mi­kiem i umia­ła zna­ko­mi­cie na­śla­do­wać nie­tyl­ko ru­chy, wy­raz twa­rzy, lecz ton gło­su, cha­rak­ter każ­de­go typu i po­sta­ci. Zsu­nię­cie brwi su­ro­wej ciot­ki Anny, bla­dy uśmiech sen­ty­men­tal­nej ciot­ki Ra­che­li, po­zie­wa­nie wiecz­nie śpią­ce­go za­kry­sty­ana Kor­ne­liu­sza Kew­ley, wszyst­ko to wy­ra­ża­ła zna­ko­mi­cie swą ru­chli­wą, ło­bu­zow­ską fi­zy­ogno­mią. Za­pa­mię­ta­ła nie­któ­re pio­sen­ki swej mat­ki, i spo­tkaw­szy raz na dro­dze wę­drow­ne­go śpie­wa­ka, za­czę­ła da­wać przed­sta­wie­nia: wy­obra­ża­jąc so­bie, iż stoi na ryn­ku, śpie­wa­ła nie­zro­zu­mia­łe, fran­cu­skie wy­ra­zy, a tłum słu­chał, ci­snął się do niej, dzię­ko­wał, ca­ło­wał i na­zy­wał ją wróż­ką Zło­to­głów­ką. A po­tem ob­cho­dzi­ła wko­ło z ka­pe­lu­szem, zbie­ra­jąc skrom­ne dat­ki.

Ma­jąc lat 10, była zu­peł­nym chło­pa­kiem; prze­bie­ga­ła uli­ce na cze­le gro­ma­dy chłop­ców róż­ne­go wie­ku, gra­jąc na grze­bie­niu i nio­sąc jak cho­rą­giew chust­kę wi­ka­re­go, przy­wią­za­ną do jego la­ski. Na drze­wo wdzie­ra­ła się ze zwin­no­ścią kota i okra­da­ła owo­co­we sady (naj­czę­ściej wła­sny) dla po­pi­sa­nia się przed samą sobą od­wa­gą i zręcz­no­ścią. Mó­wiąc, na­śla­do­wa­ła głos chłop­ców i ich spo­sób wy­ra­ża­nia się, i uwa­ża­ła za wiel­ką ty­ra­nię, że jej nie po­zwa­la­no ubie­rać się w kurt­kę i majt­ki. No­si­ła jed­nak try­ko­to­wą czap­kę, ja­kiej uży­wa­ją ma­ry­na­rze, i ucie­szy­ła się nie­zmier­nie, kie­dy ciot­ka, przez oszczęd­ność, ku­pi­ła jej ja­sną try­ko­to­wą bluz­kę.

Razu jed­ne­go wła­ści­ciel ma­łe­go ka­ja­ku za­py­tał jej: czy pra­gnę­ła­by mieć łód­kę? Do­bre py­ta­nie! Czy chcia­ła­by być w raju, mieć cia­stek i ła­ko­ci do sy­to­ści, lub coś po­dob­nie nie­biań­skie­go! Od­tąd na wo­dzie kła­dła ma­ry­nar­ską blu­zę i pły­wa­ła jak ksią­żę po ca­łej za­to­ce.

W dwu­na­stym roku za­ko­cha­ła się po raz pierw­szy. Było to nie­okre­ślo­ne uczu­cie, po­łą­czo­ne z ma­rze­nia­mi o wiel­ko­ści. Wi­ka­ry nie miał na to, aby ją od­dać do ko­le­gium w Do­uglas, a ciot­ki były za­dum­ne, aby po­sy­łać dziew­czę do szkół­ki lu­do­wej w Peel; uczy­ły ją więc same, zwłasz­cza ciot­ka Ra­che­la, któ­ra czy­ty­wa­ła po­ezye Mo­ore'a, pa­mię­ta­ła do­brze datę uro­dze­nia ca­łej kró­lew­skiej ro­dzi­ny i od­zna­cza­ła się wo­gó­le uspo­so­bie­niem ro­man­tycz­nem.

Z tego źró­dła czer­pa­ła Glo­ry swo­ją wie­dzę i za­pład­nia­ła buj­ną wy­obraź­nię nie­zwy­kłe­mi uczu­cia­mi dla świa­ta fan­ta­stycz­ne­go, w któ­rym żyła ja­kąś cząst­ką swej isto­ty, a któ­ry mło­dość dzie­wi­czą ota­czał peł­ną bla­sku i świet­no­ści at­mos­fe­rą szczę­ścia, zbyt­ku i uczuć.

Pew­ne­go dnia le­ża­ła na wzgó­rzach Peel, mię­dzy krza­ka­mi, z twa­rzą zwró­co­ną ku ja­sne­mu nie­bu, a gło­wą wspar­tą na zło­żo­nych dło­niach, roz­my­śla­jąc o cie­ka­wej po­wie­ści ciot­ki Ra­che­li. Było to opo­wia­da­nie o ru­sał­ce, któ­ra mia­ła taki urok i wła­dzę nad ludź­mi, iż sko­ro uka­za­ła swo­ją twarz nad wodą, i uj­rzaw­szy czło­wie­ka, wy­rze­kła: "Pójdź do mnie!" – po­rzu­cał wszyst­ko i szedł na swą zgu­bę.

Wtem na czo­le uczu­ła wil­got­ne i zim­ne do­tknię­cie psie­go nosa, i w tej­że chwi­li sil­ny głos mę­ski za­wo­łał tuż bliz­ko: "Pójdź tu!" – Spoj­rza­ła: wy­smu­kły mło­dzie­niec w wy­so­kich bu­tach i my­śliw­skiej kurt­ce prze­su­wał się pod ska­łą z du­bel­tów­ką w ręku. Zna­ła go już z wi­dze­nia. Był to John Storm, je­dy­ny syn lor­da Stor­ma, któ­ry w ostat­nich cza­sach za­miesz­kał w zam­ku Ku­oc­ka­loe, o milę od Glen­fa­ba.

Przez całe trzy ty­go­dnie od tej chwi­li mó­wi­ła o nim bez­u­stan­nie i za­czę­ła na­wet uży­wać grze­bie­nia, przy­gła­dza­jąc nie­sfor­ne, krę­cą­ce się wło­sy. W ko­ście­le nie spusz­cza­ła z nie­go oka i zwie­rzy­ła się ciot­ce Ra­che­li, iż pew­ną jest, że mło­dzie­niec do­sko­na­le wi­dzi w ciem­no­ści, gdyż wiel­kie jego oczy mają swo­je wła­sne świa­tło. Po­tem zwie­rze­niu jed­nak zmie­sza­ła się na­gle, za­wsty­dzi­ła, i od­tąd je­śli kto w jej obec­no­ści wy­mó­wił imię Joh­na, czer­wie­ni­ła się po czer­wo­ne wło­sy i ucie­ka­ła gwał­tow­nie z po­ko­ju. Mło­dy Storm ani razu nie spoj­rzał na­wet na nią i od­pły­nął wkrót­ce do Ka­na­dy. Wów­czas na­sta­wi­ła sta­ry, za­nie­dba­ny ze­gar po­dług cza­su ka­na­dyj­skie­go, aże­by za­wsze wie­dzieć, co on za mo­rzem robi, i – za­po­mnia­ła o nim.

Jej po­ry­wy i wra­że­nia wo­gó­le mi­ja­ły szyb­ko, choć były szcze­re, sil­ne i gwał­tow­ne. W rok póź­niej za­ko­cha­ła się po­wtór­nie; tym ra­zem na­stą­pi­ło to w za­kry­styi, a przed­mio­tem był pięk­ny chło­piec, któ­ry pod­czas lek­cyi ka­te­chi­zmu stał na­prze­ciw­ko niej z prze­ciw­nej stro­ny.

Był to chło­piec w jej wie­ku, bo­ga­ty An­glik, któ­ry przy­był na wy­spę z mat­ką na wa­ka­cye. Po raz dru­gi zo­ba­czy­ła go w Glen­fa­ba, pod­czas wi­zy­ty mat­ki jego na ple­ba­nii. Ude­rzy­ła go lek­ko po ra­mie­niu, a on za­czął ją go­nić; ucie­ka­ła przed nim, kry­jąc się zręcz­nie za ław­ki i drze­wa i wo­ła­jąc ra­do­śnie: "Jak to we­so­ło! ach, jak to we­so­ło!" I co chwi­la wi­dział tyl­ko jej bia­łe, rów­ne zęby.

Fran­ci­szek Ho­ra­cy­usz Nel­son Dra­ke pe­łen był wia­do­mo­ści o "praw­dzi­wym świe­cie," wśród któ­re­go żył od dzie­ciń­stwa i kształ­cił się w pu­blicz­nych szko­łach; tam je­dy­nie – zda­niem jego – byli lu­dzie, o któ­rych war­to było my­śleć i roz­ma­wiać. Roz­ma­wiał o tem wszyst­kiem ze swo­bo­dą, i świa­do­mo­ścią, któ­re roz­ma­rza­ły Glo­ry. Świat praw­dzi­wy i lu­dzie na nim! Upa­ja­ły ją te roz­mo­wy, i dnia trze­cie­go, pod­nie­co­na go­rą­cem pra­gnie­niem po­zna­nia rze­czy no­wych, oświad­czy­ła się mło­dzień­co­wi.

Fran­ci­szek Dra­ke przy­jął to wpraw­dzie dość chłod­no, lecz gdy mu wy­tłó­ma­czy­ła, że nie cho­dzi jej o to wca­le, czy on dba o… nią, tyl­ko chcia­ła­by sko­rzy­stać z oka­zyi opusz­cze­nia w to­wa­rzy­stwie tak do­świad­czo­ne­go czło­wie­ka tej bez­lud­nej pu­sty­ni – za­czął się za­pa­try­wać na spra­wę in­a­czej i zgo­dził się na uciecz­kę. Nic ich wpraw­dzie nie zmu­sza­ło do tak sta­now­cze­go kro­ku, ale po­nie­waż Glo­ry po­sia­da­ła czół­no, wy­da­wa­ło się to rze­czą na­tu­ral­ną.

Ubra­ła się w naj­lep­szy strój kon­fir­ma­cyj­ny i wy­kra­dła się z domu, aby go spo­tkać pod mo­stem, gdzie była umiesz­czo­na łód­ka. Cze­ka­ła pół go­dzi­ny, gdyż bo­ha­ter wy­pra­wy miał sio­stry i t… p… prze­szko­dy; zja­wił się jed­nak wresz­cie, i zna­la­zł­szy się w czół­nie obo­je, uczu­li się dość bez­piecz­ny­mi. Ona tro­chę zdy­sza­na, a on nie­spo­koj­ny, żad­ne też nie my­śla­ło tra­cić cza­su na po­ca­łun­ki.

Prze­mknę­li się za­to­ką do przy­sta­ni i tu po­sta­no­wi­li skie­ro­wać swój sta­tek ku brze­gom Szko­cyi. Z każ­dą chwi­lą zresz­tą byli swo­bod­niej­si i za­czę­li spo­koj­nie roz­ma­wiać te­raz o przy­szło­ści. Fran­ci­szek był za pra­cą, gdyż pra­gnął zdo­być so­bie imię. Glo­ry za­pa­try­wa­ła się na to in­a­czej. Imię! Rzecz pięk­na, zwłasz­cza je­że­li daje sła­wę i try­um­fy, lecz ona przedew­szyst­kiem ma­rzy­ła o po­dró­żach. Tyle pięk­nych rze­czy lu­dzie mo­gli­by zo­ba­czyć na świe­cie, gdy­by nie mar­no­wa­li tak cza­su na pra­cę!

– Jaka dziw­na z cie­bie dziew­czy­na! – rzekł Dra­ke, a Glo­ry przy­gry­zła usta, gdyż po­dob­ne okre­śle­nie wca­le jej się nie po­do­ba­ło.

Do­pie­ro jed­nak w pół go­dzi­ny póź­niej po­róż­ni­li się sta­now­czo. Fran­ci­szek za­brał z sobą ulu­bio­ną sucz­kę, jam­ni­ka, i usiadł­szy na ław­ce, za­czął się z nią ba­wić, prze­zy­wać ją piesz­czo­tli­we­mi imio­na­mi, opo­wia­dać o jej mą­dro­ści, o tem, ile to pie­nię­dzy będą mie­li za jej szcze­nię­ta. Tego było za wie­le: Glo­ry nie mo­gła dłu­żej my­śleć o uciecz­ce z czło­wie­kiem, uży­wa­ją­cym tak gmin­nych, wy­ra­żeń!

Jaka z cie­bie dziw­na dziew­czy­na! – po­wtó­rzył, lecz tym ra­zem nie ra­czy­ła na­wet od­po­wie­dzieć.

Szyb­ko zwró­ci­ła ster ku lą­do­wi z za­mia­rem skie­ro­wa­nia stat­ku do Peel z po­wro­tem, lecz wiatr mia­ła prze­ciw so­bie, mo­rze sta­ło wy­so­ko, a przy gwał­tow­nym zwro­cie wą­tłej łód­ki, drąg po­przecz­ny się zła­mał, i roz­pię­ty ża­giel, niby zra­nio­ne skrzy­dło, zwi­snął wzdłuż głów­ne­go masz­tu. Na do­miar złe­go wpa­dli na prąd, a Glo­ry nie mia­ła siły nadać in­ne­go kie­run­ku uszko­dzo­nej ło­dzi, chło­piec zaś oka­zał się cał­kiem nie­zdol­nym do rady i po­mo­cy.

Dziew­czy­na sta­ła z brwia­mi zsu­nię­te­mi i od­sło­nio­ną szy­ją, w bia­łej mu­śli­no­wej suk­ni, niby zja­wi­sko ja­kieś fan­ta­stycz­ne, a chło­piec kar­mił swe­go psa w mil­cze­niu. Tym­cza­sem noc za­pa­dła, i czół­no, uno­szo­ne prą­dem, pły­nę­ło ku pół­no­cy bez dro­gi i wio­sła.

Na­gle z ciem­no­ści wy­nu­rzy­ła się czar­na syl­wet­ka jach­tu, i głos do­no­śny za­wo­łał na dzie­ci:

– Nie lę­kaj­cie się, za­raz wam po­mo­gę!

Był to John Storm. Ten sam, któ­ry przed ro­kiem obu­dził pierw­sze uczu­cie Glo­ry, te­raz w niej zbu­dził ko­bie­tę. Z uf­no­ścią dziec­ka przy­gar­nę­ła się ku nie­mu i od­tąd w cią­gu lat czte­rech była nie­wol­ni­czą jego wiel­bi­ciel­ką. Ko­cha­ła go jak bra­ta, jak pana i wład­cę, naj­wyż­sze­go mo­nar­chę. Sta­wia­ła go przed sobą na nie­do­ści­gnio­nym pie­de­sta­le, w au­re­oli do­bro­ci i wiel­ko­ści. Ru­mie­ni­ła się, kie­dy uśmie­chał się do niej; drża­ła, gdy spoj­rzał smut­nie lub po­sęp­nie. Dla po­do­ba­nia mu się, za­czę­ła się stro­ić we wszyst­kie bar­wy tę­czy, lecz zga­nił ją za to i za­le­cił po­wró­cić do try­ko­to­wej bluz­ki.

Nie­mniej czer­wo­ne loki drę­czy­ły ją te­raz, gdyż grze­bień ani szczot­ka nie mo­gły ich nig­dy przy­gła­dzić; po­cie­szył ją w tem jed­nak, za­pew­nia­jąc, iż naj­więk­sze damy na wiel­kim świe­cie od­da­ły­by za nie wła­sne swo­je uszy. Wów­czas szczę­śli­wa i dum­na, zwi­jać je za­czę­ła na pal­cach przed lu­strem, cie­sząc się ich po­ły­skiem, bar­wą i mięk­ko­ścią.

John był bar­dzo po­waż­ny, lecz Glo­ry umia­ła po­bu­dzać go do śmie­chu. Słu­żył jej do tego dar na­śla­do­wa­nia, zu­chwa­le a swo­bod­nie cy­to­wa­ne sło­wa z ka­te­chi­zmu i Bi­blii, lub in­nych ksiąg świę­tych, sta­no­wią­cych, prócz By­ro­na i "Sir Gran­di­so­na," pra­wie wy­łącz­nie bi­blio­te­kę wi­ka­re­go. Ulu­bio­nym dla niej po­pi­sem jed­nak­że było na­śla­do­wa­nie wiecz­nie za­spa­ne­go za­kry­sty­ana, któ­ry miał od­po­wia­dać wi­ka­re­mu pod­czas na­bo­żeń­stwa.

Wi­ka­ry: – "O Pa­nie, otwórz usta na­sze"…Żad­nej od­po­wie­dzi.

– Gdzie je­steś, Ne­ilus?

Za­kry­sty­an, bu­dzą­cy się w ław­ce: – Tu­taj je­stem, pa­nie "I usta na­sze wy­sła­wiać Cię będą!"

Kie­dy John śmiać się za­czął, nie znał już mia­ry i koń­ca, a Glo­ry była wte­dy nad wy­raz szczę­śli­wą. Ale od­je­chał zno­wu. Oj­ciec wy­słał go do Au­stra­lii, i ja­sność świa­ta jej zga­sła.

Te­raz nie wy­star­czy­ło­by jej na­sta­wie­nie ze­ga­ru po­dług cza­su dru­giej pół­ku­li, gdyż mia­ła lat 16 i wie­le rze­czy zmie­ni­ło się i w niej, i dla niej; je­dy­ne drze­wo, na któ­re wdzie­ra­ła się te­raz, było drze­wem wia­do­mo­ści złe­go i do­bre­go, i to ją mę­czy­ło nie­wy­po­wie­dzia­nie. John Storm był sy­nem lor­da i sam lor­dem kie­dyś bę­dzie; Glo­ry Qu­ay­le jest sie­ro­tą, wnucz­ką wiej­skie­go, ubo­gie­go księ­dza. Ubó­stwo ich jest czy­ste, ale nie­mniej gorz­kie. Te małe oszczęd­no­ści na każ­dej drob­no­st­ce, te ni­co­wa­ne, prze­ra­bia­ne suk nie, ka­pe­lu­sze od­wiecz­ne, nie zna­ją­ce mody, ten ta­jem­ni­czy po­dział rze­czy uży­wa­nych Bóg wie przez kogo – ja­kież go upo­ka­rza­ją­ce, jak bu­rzył się prze­ciw temu nie­pod­le­gły umysł dziew­czę­cia!

Krew mat­ki za­czę­ła się od­zy­wać w niej co­raz gło­śniej, i pa­no­wa­nie cio­tek, sta­rych pa­nien, któ­re zła­ma­ło ży­cie cu­dzo­ziem­ki, i ją gnio­tło do­tkli­wie bez­dusz­nym swo­im for­ma­li­zmem. Za­po­mi­na­ła za­wsze o punk­tu­al­no­ści i sys­te­ma­tycz­nie po­dług słoń­ca ozna­czo­nych go­dzi­nach wspól­ne­go po­sił­ku; mo­gła spać w każ­dym cza­sie i bu­dzić się o każ­dej go­dzi­nie; nu­dzi­ło ją przy­zwo­ite i spo­koj­ne sie­dze­nie, jak przy­sta­ło mło­dej lady; za­miast tego lu­bi­ła le­żeć na zie­lo­nej mu­ra­wie. Śmia­ła się czę­sto, aże­by nie pła­kać, lecz nie ra­czy­ła uśmiech­nąć się na­wet, słu­cha­jąc nie­do­rzecz­nych opo­wia­dań "wiel­kich dam" z pa­ra­fii, i nie dba­ła ani tro­chę o dwor­skie uro­czy­sto­ści, za­pew­nia­jąc zu­chwa­le, że nic jej nie ob­cho­dzi na­wet dzień uro­dze­nia Kró­lo­wej!

Sta­re ciot­ki ko­cha­ły ją ser­cem i du­szą, lecz po­wta­rza­ły czę­sto: "Co się sta­nie z tą dziew­czy­ną, kie­dy dzia­dek umrze?"

A dzia­dek, do­bry czło­wiek, ży­cie od­dał­by chęt­nie, aby oszczę­dzić jej tro­ski i bólu, ale nie miał po­ję­cia, co dla niej uczy­nić może. Jego naj­mil­szą ma­nią było stu­dy­owa­nie ru­nicz­nych zna­ków, w któ­re wy­spa ob­fi­tu­je, a Glo­ry po­ma­ga­ła mu czę­sto w tej pra­cy by­stro­ścią wzro­ku i zręcz­no­ścią ręki przy oczysz­cza­niu sta­rych, za­tar­tych na­pi­sów. Byli więc czę­sto ra­zem, przy jed­nem za­ję­ciu, miesz­ka­li w jed­nym domu, pra­wie obok sie­bie; cho­ciaż z jej okna wi­dać było przy­stań, a z jego – tyl­ko ku­chen­ne po­dwó­rze, mimo to Glo­ry żyła już w wie­ku dwu­dzie­stym, a jej dzia­dek do­tąd w dzie­sią­tym.

Uwię­zio­ne pta­szę za­czę­ło ude­rzać, bez­wied­nie jesz­cze, skrzy­dła­mi o klat­kę. Nie zda­jąc so­bie do­tąd ja­sno spra­wy z wła­snych swych pra­gnień, ro­zu­mia­ła tyl­ko, iż pra­gnie uciec od tej śpią­cej eg­zy­sten­cyi, gdzieś w świat da­le­ki, nie­zna­ny a pięk­ny. Wy­bie­ga­ła na wzgó­rze koło Peel i kła­dła się na zie­mi wśród krza­ków, tam, gdzie po raz pierw­szy uj­rza­ła Joh­na, i tę­sk­nym wzro­kiem pa­trza­ła na przy­stań, na stat­ki, za­rzu­ca­ją­ce w niej ko­twi­ce, tuż koła ruin sta­re­go za­mczy­ska, i ma­rzy­ła o tem, aby od­pły­nąć da­le­ko, za mo­rze, do wiel­kich miast Po­łu­dnia i Pół­no­cy.

Lecz ży­cie za­my­ka­ło ją w cia­snem swem kole, i nie wi­dzia­ła dro­gi, któ­ra wio­dła­by do wyj­ścia. Dwa lata upły­nę­ły w taki spo­sób, i skoń­czyw­szy rok ośm­na­sty, po­wie­dzia­ła so­bie z roz­pa­czą, że zmar­no­wa­ła pół ży­cia. Sie­dząc na wzgó­rzu, pa­trza­ła na słoń­ce, do­pó­ki nie za­nu­rzy­ło się w mo­rzu, i o zmro­ku do­pie­ro wra­ca­ła do domu, mil­czą­ca i po­sęp­na, jak zmierzch dnia po­chmur­ne­go.

Ubó­stwo było przy­czy­ną wszyst­kie­go, jego wię­zy czu­ła na so­bie wy­raź­nie, a ubó­stwu ich wi­nien był ko­ściół. Za­czę­ła mieć ura­zę i żal do ko­ścio­ła. On po­zba­wił ją ojca i zro­bił sie­ro­tą, a po­wo­ła­nie księ­dza wy­da­wa­ło jej się uoso­bie­niem ego­izmu. Czło­wiek istot­nie pod­nio­słe­go du­cha i go­rą­ce­go ser­ca, ja­kim był np. jej oj­ciec, nie po­wi­nien my­śleć o so­bie wy­łącz­nie, lecz od­dać swe uczu­cia i ży­cie dla lu­dzi, aby mie­li z tego po­ży­tek. Na to lu­dzie prze­cież żyją w świe­cie i dla świa­ta, a jaka ko­rzyść z tego, że się ktoś po­grze­bie żyw­cem?

Nie­kie­dy z temi pra­gnie­nia­mi łą­czy­ło się wspo­mnie­nie Joh­na, i na­gle usły­sza­ła, że po­wró­cił zno­wu. Był wie­czór, więc wy­bie­gła da­le­ko na wzgó­rze, i tu­taj w sa­mot­no­ści śmia­ła się, krzy­cza­ła, jak sza­lo­na. I sta­ło się, jak w baj­ce, gdyż oto zo­ba­czy­ła go na ska­le, w po­bli­żu tego miej­sca, gdzie spo­tka­li się po raz pierw­szy. Spo­strze­gł­szy go, uspo­ko­iła się na­tych­miast, za­czę­ła iść po­wo­li, jak­by coś zry­wa­jąc i uda­jąc, że go nie wi­dzi.

Lecz John po­śpie­szył ku niej z wy­cią­gnię­te­mi rę­ko­ma. Chcia­ła się rzu­cić ku nie­mu ra­do­śnie, ale w tej sa­mej chwi­li przy­po­mnia­ła so­bie, że jest w sta­rej znisz­czo­nej bluz­ce. Za­ru­mie­ni­ła się po biał­ka oczu… i pra­wie tchu jej za­bra­kło ze wsty­du. Za­pa­no­wa­ła nad sobą jed­nak­że i za­czę­ła coś mó­wić pręd­ko, nie­do­rzecz­nie, śmie­chem prze­pla­ta­jąc wy­ra­zy. Wtem znów przy­szło jej na myśl, że on to in­a­czej zro­zu­mieć może, i bez­wied­nie sku­biąc zie­lo­ną ga­łąz­kę, po­wie­dzia­ła mu szcze­rze, cze­mu się za­ru­mie­ni­ła i dla­cze­go jest tak zmie­sza­ną. John nie śmiał się zu­peł­nie, lecz swo­im niz­kim, sil­nym i sta­now­czym gło­sem po­wie­dział coś ta­kie­go, co jej krew zmro­zi­ło w ży­łach.

– I ja od­tąd ubo­gim będę, Glo­ry – rzekł spo­koj­nie. – Po­róż­ni­łem się z oj­cem i zo­sta­nę księ­dzem.

Był to dla niej cios strasz­ny i nie­spo­dzie­wa­ny; słoń­ce szczę­ścia sto­czy­ło się po fir­ma­men­cie, niby kula ogni­sta, i za­ga­sło w mo­rzu. Lecz wy­pa­dek ten zła­mał kra­ty jej wię­zie­nia.

John Storm otrzy­mał wi­ka­ry­at w Lon­dy­nie i z roz­po­rzą­dze­nia zwierzch­no­ści miał po­mię­dzy in­ne­mi peł­nić ho­no­ro­we obo­wiąz­ki ka­pe­la­na w wiel­kim szpi­ta­lu na We­stEnd. To na­su­nę­ło Glo­ry nowy po­mysł, któ­ry miał być dla niej ścież­ką wy­zwo­le­nia: zo­sta­nie do­zor­czy­nią w tym sa­mym szpi­ta­lu.Ła­twiej to było jed­nak po­wie­dzieć niż wy­ko­nać, gdyż po­wo­ła­nie do­zor­czy­ni po­cią­ga­ło wie­le kan­dy­da­tek, a Glo­ry o trzy lata była za mło­dą. Z wiel­kiem sta­ra­niem zdo­by­ła prze­cież po­zwo­le­nie wstą­pie­nia na pró­bę, jako no­wi­cy­usz­ka, a z więk­szym jesz­cze tru­dem po­ko­na­ła opór i oba­wy dziad­ka. Głów­nie uspo­ko­iła wi­ka­re­go oko­licz­ność, że w tym sa­mym szpi­ta­lu John bę­dzie ka­pe­la­nem i że obo­je mogą od­być po­dróż ra­zem.ROZ­DZIAŁ III.

"Dro­gi mój dziad­ku i wszy­scy w Glen­fa­ba!"

Oto je­stem na­ko­niec, naj­droż­si moi, u celu piel­grzym­ki… Był wie­czór i po­ra­nek i stał się dzień pierw­szy. Te­raz jest dzie­wią­ta w wie­czór, i mam się po­ło­żyć do łóż­ka w swo­im po­ko­iku, w szpi­ta­lu Mar­ty Vi­ney­ard, Hyde Park, Lon­dyn, An­glia.

Ka­pi­tan miał zu­peł­ną słusz­ność: po­ra­nek był tak pięk­ny jak jego po­chleb­stwo, lecz nim stra­ci­li­śmy z oczu szczyt Do­ugla­su, więk­sza część po­dróż­nych le­ża­ła roz­cią­gnię­ta na po­kła­dzie, jak przy­ląd­ki Manu na mo­rzu Ir­landz­kiem. Co do mnie, je­stem prze­cież sta­rą foką mor­ską, i nie my­śla­łam na­wet o cho­ro­bie. Ze­szłam na dół i po­ło­ży­łam się w ka­ju­cie, gdzie spo­koj­nie roz­wa­żać mo­głam o rze­czach wiel­kich. Na po­kład po­wró­ci­łam do­pie­ro wte­dy, gdy do­pły­wa­li­śmy do Mer­sey; więk­sza część po­dróż­nych po prze­by­tej cho­ro­bie wy­glą­da­ła jak ma­ślan­ka.

Co za wspa­nia­ły wi­dok! Okrę­ty, doki, wie­że, mia­sto! Wzru­sze­nie i ra­dość dech mi ta­mo­wa­ły, i tak do­sta­li­śmy się wresz­cie na przy­stań. P. Storm wy­na­jął po­wóz, ale się upar­łam, że pła­cić będę za sie­bie, cho­ciaż­by dla na­by­cia pod tym wzglę­dem do­świad­cze­nia. Chciał mię po­dejść, ale w po­dob­nych wy­pad­kach ko­bie­ta za­wsze umie po­sta­wić na swo­jem. Kie­dy za­je­cha­li­śmy na sta­cyę ko­lei, ski­nął na tra­ga­rza, któ­ry wziął na­tych­miast mój cięż­ki tło­mo­czek i niósł go na gło­wie, niby ko­szyk z grzy­ba­mi. P. Storm po­szedł po ga­ze­ty, a ja ku­pi­łam bi­let, i mój tra­garz umie­ścił mię ra­zem z rze­cza­mi w wa­go­nie. Był tak grzecz­ny, choć obcy, że na od­po­wie­dzial­ność Opatrz­no­ści da­łam mu aż 6 pen­sów!

Oprócz nas w wa­go­nie je­cha­ły dwie sta­rusz­ki, bar­dzo po­waż­ne lady. Je­cha­li­śmy ku­ry­erem. Nie­opi­sa­na roz­kosz! Zda­wa­ło mi się, że to wiatr gwał­tow­ny ze­pchnął nas w ja­kąś prze­paść nie­skoń­czo­ną, i pę­dzi­my na skrzy­dłach hu­ra­ga­nu. Po­czą­tek dro­gi jed­nak przy­niósł nie­spo­dzian­kę, któ­ra mię dużo kosz­to­wa­ła. My­śla­łam, że za­cznę krzy­czeć w tym tu­ne­lu. Dzień stał się mgli­sty już od Li­ver­po­olu, i przez całą dro­gę do Edge-Hill je­cha­li­śmy, sy­gna­li­zu­jąc nasz po­ciąg gło­sem po­dob­nym do głu­chych ude­rzeń ta­ra­nu. Wszyst­ko to roz­stro­iło moje ner­wy do naj­wyż­sze­go stop­nia, i na­gle ko­rzy­sta­jąc z ciem­no­ści, za­czę­łam śpie­wać gło­śno. Śpiew uspo­ka­jał mię bar­dzo, ale obie na­sze to­wa­rzysz­ki o mało nie do­sta­ły po­mie­sza­nia zmy­słów. Krzy­cza­ły na mnie, aże­bym prze­sta­ła, i wła­śnie kie­dy zroz­pa­czo­na za­czę­łam bła­gać Stwór­cę, aby mnie w tem pie­kle wsparł swo­ją po­tę­gą, wy­pły­nę­li­śmy szczę­śli­wie z tu­ne­lu.

Jesz­cze jed­na po­dob­na prze­pra­wa cze­ka­ła nas przy wjeź­dzie do Lon­dy­nu; uwa­żam je za czy­ściec, któ­ry prze­być trze­ba, by się do­stać do tych miast cu­dow­nych. Tyl­ko gdy­by za­sią­gnię­to mo­jej rady przy ukła­da­niu li­ta­nii ("Od na­głej śmier­ci uwol­nij nas, Pa­nie!"), zro­bi­ła­bym wy­ją­tek dla lu­dzi, ja­dą­cych tu­ne­lem.

Nig­dy­ście się nie do­my­śla­li tam w domu, jaki to głup­tas z wa­szej Glo­ry! Nie­cier­pli­wość uj­rze­nia na­ko­niec Lon­dy­nu pa­li­ła mię w ta­kim stop­niu, że gdy się zbli­ży­łam do tej sto­li­cy świa­ta, nic zu­peł­nie wi­dzieć nie mo­głam. Wiel­kie i po­tęż­ne mia­sto musi nas w pierw­szej chwi­li olśnie­wać po­dob­nie, jak obec­ność kró­lew­skie­go ma­je­sta­tu. Niech mię tyl­ko Nie­bo ma w swo­jej opie­ce i strze­że od po­dob­ne­go wzru­sze­nia w dniu, w któ­rym zo­sta­nę śpie­wacz­ką kró­lo­wej!

Li­to­ści! co za ha­łas, gwar, głę­bo­ki i po­tęż­ny szmer ty­się­cy, mi­lio­nów ciem, brzę­czą­cych i krą­żą­cych wko­ło w ci­chy, je­sien­ny wie­czór. Zbliz­ka wy­da­je się to po­dob­nem do wie­ży Ba­bel, na­tu­ral­nie przed ro­zej­ściem się róż­no­ję­zycz­nych na­ro­dów. Wy­bu­chy gło­sów, po­mie­sza­na wrza­wa, strasz­li­wy cha­os; po­wo­zy, omni­bu­sy, tram­wa­je, wszyst­ko to ogłu­sza i przej­mu­je dresz­czem. Ja­kąż igłą w sto­gu sia­na jest tu bied­na dziew­czy­na, je­śli nikt z góry nie czu­wa nad jej lo­sem!

Po­wiedz, dziad­ku, ciot­ce Ra­che­li, że w Lon­dy­nie no­szą zu­peł­nie inne ka­pe­lu­sze, ubie­ra­ne wię­cej na przo­dzie, i po­wiedz jej, że je­śli zo­ba­czę kró­lo­wą, opi­szę jej wier­nie cały ten wy­pa­dek.

Do szpi­ta­la idzie­my o dzie­wią­tej zra­na, dla­te­go nie­wie­le go do­tąd wi­dzia­łam. Go­spo­dy­ni przy­ję­ła mię her­ba­tą i po­wie­dzia­ła, że je­śli chcę, mogę przejść się po ca­łym gma­chu, gdyż do­pie­ro na­za­jutrz rano roz­pocz­nę swo­je obo­wiąz­ki. Błą­dzi­łam też po sa­lach, jak Żyd Wiecz­ny Tu­łacz, dłu­żej chy­ba niż go­dzi­nę. Jaka ci­sza! Za­czy­nam się oba­wiać, że obo­wiąz­ki do­zor­czy­ni będą śmier­tel­nie nud­ne. A te­raz – idę spać. Do domu nie tę­sk­nię wca­le, ale do wszyst­kie­go i wszyst­kich trosz­kę. Do­bra­noc. Ju­tro zno­wu zbu­dzę się do no­wych wra­żeń, wi­do­ków, dźwię­ków, a gdy pod­nio­sę ro­le­tę, uj­rzę znów na uli­cy ten wiecz­ny ruch, po­wo­zy, tur­kot i nie­skoń­czo­ną wrza­wę. Wte­dy po­my­ślę so­bie o Glen­fa­ba i o pta­kach śpie­wa­ją­cych tam we­so­ło. Po­zdrów ode mnie, dziad­ku, całą wy­spę. Po­wiedz wszyst­kim, że ko­cham ich tak samo te­raz, kie­dy je­stem lon­dyń­ską lady, jak wów­czas, kie­dy by­łam pro­stą pa­ra­fian­ką, i że sko­ro sta­nę się sław­ną i wiel­ką, a cała An­glia mó­wić o mnie bę­dzie, po­wró­cę tam, aby wszyst­kich zbo­ga­cić i uszczę­śli­wić. Sły­szę co mó­wisz tym­cza­sem, dzia­du­nio: "Boże mi­ło­ści­wy, co ta dziew­czy­na so­bie my­śli!"

Glo­ry.

P. S. Nie­wie­le po­wie­dzia­łam o panu Stor­mie w tym li­ście. U drzwi szpi­ta­la po­że­gnał się ze mną i wszedł do domu, któ­ry zaj­mo­wać bę­dzie. Przez dro­gę mó­wi­łam z nim bar­dzo po­etycz­nie o mi­ło­ści. Gdy sta­re pa­nie, to­wa­rzysz­ki na­szej po­dró­ży, za­snę­ły, od­wa­ży­łam się spy­tać: czy chce o tem ze mną roz­ma­wiać? Od­po­wie­dział, że nie, gdyż to by­ło­by pro­fa­na­cyą. Mi­łość jest świę­to­ścią, jest ro­dza­jem kul­tu. Nie­kie­dy bywa ona nie­świa­do­mą lub ukrj­tą i tle­ją­cą, jak iskra w po­pie­le; nie­kie­dy jest anio­łem czy­stym, pięk­nym, bia­łym, albo sza­ta­nem, któ­ry my­śli two­je, czy­ny i ży­cie wie­dzie na bez­dro­ża.

Ale od­po­wie­dzia­łam mu za­raz, że to wszyst­ko wła­śnie jest za­chwy­ca­ją­ce i prze­ślicz­ne, a co do re­li­gii, to czyż może być pięk­niej­sza, niż uczu­cie pięk­ne­go i ro­zum­ne­go męż­czy­zny dla pięk­nej i in­te­li­gent­nej ko­bie­ty, uczu­cie, w któ­re­go imię on po­świę­ca dla niej świat cały, du­szę i cia­ło i wszyst­ko, co po­sia­da na zie­mi! Choć nic nie od­po­wie­dział, zda­je mi się jed­nak, iż przy­znał mi w du­szy słusz­ność, gdyż cu­dow­ne jego oczy za­pło­nę­ły dziw­nym bla­skiem; po­my­śla­łam też so­bie, że gdy­by nie zo­stał księ­dzem… Ale co tam o tem mó­wić! Do wi­dze­nia, naj­droż­si.ROZ­DZIAŁ VII.

"Szpi­tal Mar­ty Vi­ney­ard.

"Dro­ga cio­ciu Ra­che­lo! Przedew­szyst­kiem po­wiedz dziad­ko­wi, że John Storm miał pierw­sze ka­za­nie we śro­dę, i sto­sow­nie do obiet­ni­cy po­szłam go wy­słu­chać. Boże mi­ło­sier­ny, co ja tam prze­ży­łam! Tyl­ko wy­obraź­cie so­bie: nie mógł skoń­czyć i prze­rwał w środ­ku, prze­stra­szyw­szy się ka­zal­ni­cy, czy ścian pu­stych, czy ja­kie­goś li­cha, bo w ko­ście­le ni­ko­go, ni­ko­go nie było, oprócz garst­ki szep­czą­cych dziew­cząt, któ­re go nie słu­cha­ły, i kil­ku sta­rych głu­chych nie­do­łę­gów z aku­stycz­ne­mi trąb­ka­mi. Py­tam: kogo się lę­kać? Sie­dzia­łam w ciem­nym ką­cie, za­sło­nio­na sze­ro­kie­mi ple­ca­mi sio­stry Al­l­worth, któ­ra jest ide­ałem "de­li­kat­nej ko­bie­co­ści," zbli­ża­ją­cym się nie­co do sta­ro­pa­nień­stwa, Ona mię za­pew­nia, że na­uka trwa­ła krót­ko, ale ja przez całe ży­cie nie zmó­wi­łam tyle pa­cie­rzy, co pod­czas tego jed­ne­go ka­za­nia, a w koń­cu by­łam taka za­dy­sza­na, że mo­gło się wy­da­wać de­li­kat­nej sio­strze, iż pa­ro­wa pom­pa stoi za nią w ław­ce. Wi­dzia­łam go już po­tem z twa­rzą smut­ną i po­waż­ną, lecz nie mia­łam od­wa­gi po­wie­dzieć mu praw­dy o tem ka­za­niu i wo­la­łam przy­znać się do za­po­mnie­nia. Niech mi to Bóg prze­ba­czy!

Chce­cie wie­dzieć, na czem mi tu­taj czas scho­dzi? Otóż, że­by­ście so­bie nie wy­obra­ża­li, że w dzień ma­rzę, a w nocy próż­nu­ję, po­śpie­szam do­nieść, że wsta­ję o 6-ej, o wpół do siód­mej śnia­da­nie, o 7-ej roz­po­czy­nam obo­wiąz­ki; wie­cze­rza o 9 1/2, do 10 ga­węd­ka, a po­tem każ­da do swe­go po­ko­ju i do łóż­ka. To i wszyst­ko. Po­nie­waż je­stem no­wi­cy­usz­ką przy­ję­tą na pró­bę, głów­ne mam za­ję­cie w am­bu­la­to­ry­um, gdzie przy­spo­sa­biam ban­da­że, pla­stry i t… p… rze­czy; oprócz tego przy­go­to­wu­ję cho­rych, przy­cho­dzą­cych z mia­sta do dok­to­ra lub chi­rur­ga, a po jego wi­zy­cie od­da­ję ich do­zor­czy­ni. Pa­cy­en­ta­mi mymi po więk­szej czę­ści są dzie­ci; bar­dzo je lu­bię i okrop­nie przy­kro mi roz­sta­wać się z nie­mi. Po wi­zy­cie chi­rur­ga nie za­wsze do­brze wy­glą­da­ją te bie­dac­twa, ale to nic nie szko­dzi, bo wi­dzi­cie, po­zo­sta­ją one pod opie­ką naj­lep­sze­go i naj­uczeń­sze­go z dok­to­rów, t… j… miss Glo­ry Qu­ay­le!

W so­bo­tę po raz pierw­szy by­łam przy ope­ra­cyi. Boże mi­ło­sier­ny! My­śla­łam już, że tego nie prze­ży­ję. Na szczę­ście, mia­łam swo­je ban­da­że, gąb­ki i na­rzę­dzia, któ­rych mu­sia­łam pil­no­wać uważ­nie; pro­sto­wa­łam się też, jak mo­głam, du­chem i cia­łem, aż wszyst­ko mi­nę­ło, niby pło­mień, któ­ry prze­szedł po mnie. Nie­któ­re jed­nak ze sta­łych, eta­to­wych do­zor­czyń są okrop­ne: dla nich to przy­jem­ność być przy ope­ra­cyi i za nic w świe­cie nie wy­rze­kły­by się tego pie­kła. W so­bo­tę pię­cio­let­nie­mu chłop­czy­ko­wi am­pu­to­wa­no nogę, a te­raz je­śli spy­tać ble­dziuch­ne bie­dac­two, do­kąd chce iść, od­po­wia­da, iż idzie do anio­łów, gdzie bę­dzie dużo pie­czo­nych pro­sią­tek dla grzecz­nych dzie­ci.

Idzie tam rze­czy­wi­ście…

Per­so­nel szpi­ta­la na­sze­go jest licz­ny, ale nie brak tu dla nas i kwa­śnych wi­no­gron. Je­den dział np. sta­no­wi szko­łę me­dycz­ną (w któ­rej peł­no jest mło­dych chłop­ców, lecz nie­wol­no roz­ma­wiać z nimi na­wet w ko­ry­ta­rzu!); mamy tak­że całą gro­ma­dę ho­no­ro­wych dok­to­rów i chi­rur­gów, któ­rzy zwie­dza­ją za­kład bar­dzo czę­sto. Na­praw­dę jed­nak sta­ie jest tu je­den tyl­ko chi­rurg, mło­dy chło­piec, któ­ry nie­daw­no skoń­czył kur­sa. Na­zy­wa się Abe­ry, a od so­bo­ty ma tak wiel­ki sza­cu­nek dla miss Glo­ry, iż mo­gła­bym kląć w jego obec­no­ści, bez oba­wy, aby o mnie po­my­ślał co złe­go. Ale sio­stra Al­l­wor­thy czu­wa nad nami tro­skli­wie, gdyż zda­je się, że sama ma na nie­go bar­dzo cno­tli­we za­mia­ry. Swo­ją dro­gą sir Abe­ry po­wi­nien był od­śpie­wać Te Deum po ope­ra­cyi, gdyż był do­brze nie­trzeź­wy i w zbyt­nim za­pa­le chciał za­strzyk­nąć mor­fi­nę jed­ne­mu z pa­cy­en­tów, cho­re­mu na ner­ki.

Jest to praw­dzi­wy sta­ry hi­po­po­tam, mu­zyk Nie­miec… imie­niem Ko­enig. Wi­dząc jego prze­ra­że­nie, szep­nę­łam, aby uda­wał śpią­ce­go, a sama niby nie mo­głam zna­leźć po­trzeb­nej szpryc­ki. No, do­sta­łam też za to póź­niej na­ukę od Sio­stry!

Wczo­raj był dzień przy­ję­cia dla od­wie­dza­ją­cych cho­rych w szpi­ta­lu, i po­wia­dam wam, że te wi­zy­ty na­wet tu mogą wy­wo­łać we­so­łość. Każ­dy z krew­nych czy przy­ja­ciół ma za swój świę­ty obo­wią­zek przy­nieść cho­re­mu coś z przy­smacz­ków i ła­ko­ci, któ­re mogą być wy­bor­ne dla zdro­wych, ale dla tych bie­da­ków by­ły­by tru­ci­zną. A że pod tym wzglę­dem za­kaz jest sta­now­czy, więc od­da­ją ukrad­kiem swo­je dary, i mu­si­my szu­kać po­tem pod po­dusz­ka­mi i koł­dra­mi, a nie­kie­dy na­wet prze­glą­dać kie­sze­nie od­wie­dza­ją­cych. Mat­ka mo­je­go mal­ca przy­szła tak­że wczo­raj, lecz spo­strze­głam na­tych­miast tak nie­nor­mal­ną wy­pu­kłość na jej ło­nie, że nowa ope­ra­cya wy­da­ła mi się nie­odzow­ną. Wy­ko­na­łam ją z po­wo­dze­niem, gdyż zna­la­złam pięk­ną pacz­kę po­rzecz­ko­wych cia­stek, prze­kła­da­nych po­ma­rańcz ową skór­ką. Pod­nio­słam ją z try­um­fem i z miną su­ro­wą, niby gra­do­wa chmu­ra, ale ko­bie­ci­na za­czę­ła pła­kać, za­pew­nia­jąc, ie upie­kła je sama umyśl­nie dla naj­droż­sze­go Ja­sia.

Więc – no, to trud­no, nie będę my­śla­ła o tem, co mię cze­ka od Sio­stry!

Ale cóż mię ob­cho­dzi, co się tu­taj dzie­je? Je­stem w Lon­dy­nie! Być w Lon­dy­nie to zna­czy źyć, a źyć – to być w Lon­dy­nie! Nie­wie­le go wi­dzia­łam do­tąd, ma­jąc co­dzień dwie go­dzi­ny sta­łe­go za­ję­cia, od 10 do 12; po­tem mogę je­dy­nie na czas bar­dzo krót­ki wy­my­kać się do par­ku lub zwie­dzać naj­bliż­sze dziel­ni­ce, jak mło­dy du­dek z pod­cię­te­mi skrzy­dła­mi. Lecz i w tem cia­snem pu­dle czu­ję tu bliz­ko świat wiel­ki, inny, wspa­nia­ły, wrzą­cy, pe­łen ży­cia; w par­ku wi­dzę po­wo­zy i jeźdź­ców ne ko­niach. Tu zu­peł­nie in­a­czej się wi­ta­ją i po­da­ją so­bie ręce. Naj­pierw pod­no­si się ręka do wy­so­ko­ści ra­mie­nia, a po­tem się od­rzu­ca szyb­ko na­przód. Za­czy­na­jąc roz­mo­wę, mówi się na­przód: "Er." – jak gdy­byś miał spu­chłe gar­dło. Ale to bar­dzo ład­nie! Od­głos tej ca­łej wrza­wy ol­brzy­mie­go mia­sta po­dob­ny jest do mu­zy­ki i po­ry­wa mię, jak woj­sko­we­go ko­nia głos trąb­ki wzy­wa­ją­cej do wy­mar­szu. Co to za roz­kosz być mło­dą w tym świe­cie, peł­nym wspa­nia­ło­ści i roz­ko­szy! A je­że­li do tego nie je­steś zbyt brzyd­ką – tem le­piej, o, tem le­piej!

Ką­pie­my się te­raz wszyst­kie w bla­sku słod­kich ma­rzeń o nie­da­le­kim balu. Od­bę­dzie się w szpi­ta­lu Bar­ti­men­sa, gdzie mają salę wy­kła­dów, po­dob­no ol­brzy­mią.

Cały świat się tam wy­bie­ra, na­tu­ral­nie świat szpi­tal­ny, i gdy­bym tyl­ko mo­gła ubrać się jak na­le­ży, za­dzi­wił­by się Lon­dyn, co to za anioł pan­na Glo­ry! Nie­ste­ty!…. Tym­cza­sem jed­nak mam pierw­szy dzień wol­ny 24-go i za­mie­rzam nie­odwo­łal­nie opu­ścić szpi­tal na dwa­na­ście go­dzin. Od 10 rano do 10 wie­czo­rem nikt mię w nim pew­no nie zo­ba­czy. Kie­dy o tem my­ślę, zda­je mi się, że osza­le­ję, i wiem do­brze, iż gdy na­ko­niec za­nu­rzę się jak ryba w wo­dzie w tym Lon­dy­nie, tchu zbrak­nie mi ze szczę­ścia, jak gdy­bym sko­czy­ła z wierz­choł­ka ska­ły Creg Ma­lin.

Glo­ry. "
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: