Chyba za nami nie traficie - ebook
Chyba za nami nie traficie - ebook
Procho pod wpływem opowieści wujka Tośka postanawia odnowić stary zwyczaj i uprowadzić dziewczynę, w której się zakochał; pojawia się jednak nieprzewidziana okoliczność. Kało, Nyny i Masingro jadą srebrnym hummerem do Warszawy, by wykupić niepoprawnego hazardzistę Grastusia, który zadłużył się w kasynie; przy okazji chcą uczcić na Dworcu Centralnym rocznicę śmierci swego kompana Fredka. Siedemnastoletnia Malwina dowiaduję, że jest wychowywana przez macochę; ojciec wyznaje córce, że jej matka była Cyganką.
Chyba za nami nie traficie to czternaście opowieści ze świata, który na co dzień jest przed nami zamknięty. Milewski jest wiarygodnym przewodnikiem po tym świecie, pracował i żył z Romami, zna ich język, słuchał ich historii, które przy braku romskiego piśmiennictwa są jedynym wiarygodnym źródłem wiedzy na temat przeszłości i teraźniejszości tej wspólnoty. Nie idealizuje swoich bohaterów, stara się ich zrozumieć, a co najważniejsze – oddaje im głos.
Jak pisać o ludziach, którzy wydają za mąż trzynastoletnie dziewczynki? O ludziach, którzy nie wywołali nigdy żadnej wojny, a cierpią w każdej z nich? Tak, by z jednej strony, chcąc chronić ich przed agresją, nie wpaść w hipokryzję i zakłamanie politycznej poprawności, z drugiej, by nie ulec pokusie grubych uogólnień i wytartych frazesów.
Jacek Milewski
Z recenzji „Dym się rozwiewa”:
W polskiej literaturze Romowie byli dotąd albo brudnymi żebrakami albo uwodzili śpiewem i tańcem przy ognisku. Książka Jacka Milewskiego jest bez wątpienia przełomowa, gdyż pokazuje Romów zupełnie inaczej: jako uczestników tej samej, „naszej” codzienności – przed telewizorem, ekranem komputera, w szkole i szpitalu.
prof. Waldemar Kuligowski
Kategoria: | Opowiadania |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7881-076-6 |
Rozmiar pliku: | 583 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– …i odrąbali jej głowę. Gdy ze zgrzytem spadała na trawę, trzasnęło coś w pniach rosnących obok topoli, a uliczne lampy przygasły na moment… O! – Zoga zerknął na żyrandol. – Tak jak teraz tutaj. – Znacząco chrząknął, pokiwał głową i rozejrzał się po twarzach słuchaczy. Zawiesistą ciszę przerwała drżącym głosem Lunia:
– Ale jak to, wujku?
– Co?
– Jak trzasnęło w pniach?
– Skąd mi wiedzieć? – Wzruszył ramionami. – Nie byłem przy tym przecież. Ale tak mówią.
– Kto?
– Ludzie.
– Jacy ludzie? Ci, co widzieli? – dopytywała Lunia
Zoga łypnął na nią złym okiem.
– Aj cicho! – odezwała się Śutra. – Dynali ćhaj! De kakeske rakireł!¹ I co dalej było, wujku? – zwróciła się do Zogi. – Opowiadajcie.
– Taa… Hm, hm. – Zoga zerknął gdzieś w sufit i potarł podbródek. – Rano znaleźli tę głowę. I dopiero się zaczęło: policja, radio, telewizja…
– Dewła!² – jęknęła Śutra. – Telewizja!
– A co myślicie? Oni jak te sępy…
– Sępy?
– Takie ptaszyska, co ścierwo na kilometr wyczują. Albo i na dwa – wyjaśnił Zoga. – Bo oni trupami się żywią.
– Trupami? Tfu! Żeby ich połamało!
– Cicho, cicho! I co dalej?
– No, zaczęli sprawę wyjaśniać. Jak mówiłem: policja, radio, telewizja…
– A pogotowie? – zaciekawił się Glono, drzemiący do tej pory z głową opartą o piec.
– Pogotowie? – Zoga rozłożył ręce. – A po co?
– Do tej głowy. Przecież lekaz powinien zobaczyć.
– Lekarz? – Zoga puknął się w czoło. – Pomnik miał oglądać?
– Jaki pomnik?
– Oj, Glono! Marii Konopnickiej. – Zoga pokiwał głową z politowaniem. – To przecież pomnikowi w parku odrąbali głowę!
– He – rzekł Glono zmieszany i wzruszył ramionami w odpowiedzi na kłujące kpiną uśmiechy. Spojrzał na Zogę przepraszająco i zapytał: – A kim ona była, kako³? Że jej pomnik postawili?
– Wiersze pisała.
– Wiersze… O Cyganach też?
– Na dźinaw.⁴ – Zoga wzruszył ramionami. – O krasnoludkach przeważnie. I o sierotce Marysi.
– A, to o sobie, znaczy? Bo Marysia to od Marii przecież.
– Może i tak – zastanowił się Zoga. – Ciężkie życie miała podobno. Jak ta sierota.
– I chłopa zazdrośliwego straśnie – wtrąciła Śutra i zastrzegła: – Podobno.
– Właśnie… – Zoga zmarszczył brwi. – Słuchajcie, co było. Ci, co ten pomnik zniszczyli, gówniarze jacyś, dla zabawy to zrobili.
– Jak można takie rzeczy?
– Ano widzicie. Pijani może byli, a może po prostu głupota ich naszła…
– A może zły duch opętał?
– Może… A dwa dni później policja ich namierzyła.
– Nasza policja? – zdziwił się Kapralo.
– Tak jest – potwierdził Zoga. – Chociaż wiecie, jacy są nasi policjanci. Cygankę biedną łapać, co kurkę zawinie, o, to jest robota dla nich!
– Albo słoninki kawałek! – wyrwała się Felusia. – Czy zboża woreczek…
– Aha. A jak sprawa poważniejsza, a jeszcze gadźowska⁵, to ech… – Zoga ze zniechęceniem machnął ręką.
– Uwa, uwa! Miśto phenden!⁶ – rozległo się w pokoju.
– No, ale trzeba jednak przyznać – Zoga gestem dłoni uciszył słuchaczy – namierzyli ich, ale te smarki coś wyczuli, że psy zasadzkę szykują, wsiedli na motor i w długą. Po-oszli!
– O masz!
– Ale, ale! – Zoga zaśmiał się ponuro. – Daleko nie ujechali. Wyrwali na tylnym kole, ale ślisko było po deszczu, majtnęło ich zaraz na zakręcie i centralnie wyrżnęli w drzewo. W topolę! I co powiecie? – Rozejrzał się, kiwając ciężko głową. – Dwa trupy na miejscu!
Ktoś jęknął, ktoś przeżegnał się głośno. Zoga łyknął herbaty i zajrzał w oczy słuchaczom, którzy w napięciu patrzyli na jego usta.
– Jak liście z drzewa opadły – szepnął – psy usłyszeli… – zawiesił głos – coś dziwnego oni usłyszeli.
– Mówcie, wujku, mówcie!
– Usłyszeli śmiech, Romałe. Straszny, dziki, chrapliwy śmiech.
– Dewła, śmiech! – Felusia podniosła dłoń do ust. – A kto mógł się śmiać z czegoś takiego?
– Na wzgórzu, niedaleko, a wieczór już był późny, noc prawie… – wychrypiał Zoga. – Na tym wzgórzu otóż stała jakaś postać. W pelerynę czarną, w płaszcz długi, znaczy, owinięta. W wysokim kapeluszu. I stamtąd ten śmiech dobiegał. Trzech policjantów natychmiast tam pobiegło. Wyciągnęli pistolety i jak nie zaczną krzyczeć: „Stój, skurwysynu, stój!”.
– Stój, bo będę strzelał! Tak oni krzyczą – wtrącił fachowo Glono.
– Tak właśnie krzyczeli – zgodził się Zoga. – A on śmiał się jeszcze głośniej i straszniej, a gdy dobiegli, to się rozpłynął! Jakby był chmurą, kawałkiem dymu, co…
– Co się rozwiewa! – dopowiedziała przejęta Felusia.
– Aha… – Zoga przymknął oczy. – Jakby ktoś dmuchnął i on się, ten dym, rozwiał. Bez śladu.
– Może uciekł?
Zoga pokręcił głową:
– Nie. Błoto tam było i – słuchajcie! – żadnych, ale to żadnych śladów w nim nie znaleźli, chociaż w błocie mokrym – uniósł brwi – powinno coś zostać, nie?
– To kto to był? Duch?
– Tak mówią.
– Ale czyj?
– Konopnickiego.
– Konopnickiej, wujku – poprawił go Glono.
– Wiem, co mówię, głuptaku. – Zoga skarcił go wzrokiem. – Ona nie mściwa była. Kobieta, że do rany przyłóż.
– I wiersze pisała! – wtrąciła Śutra.
– Tak jest – potwierdził Zoga. – To był duch, ćhawałe⁷, jej męża. Za życia był nie tylko zazdrośliwy, ale i wredny. I tak po śmierci mu zostało. Ale to nie koniec, dzieci moje, oj nie koniec…
– A co?
– A teraz w parku, w nocy, on łazi koło tego okaleczonego pomnika i ludzi straszy. Z żałości, że żonka sponiewierana, stoi tak bez głowy.
– Dewłeskry Dajory!⁸ – Złapała się za głowę Lunia. – A ja wczoraj szłam tamtędy wieczorem do domu i coś się w krzaczorach przewalało. Myślałam, że jakieś menele, a to rzeczywiście…
– Co? – zapytała Felusia.
– No taki poblask, teraz mi się przypomina, szedł od tych krzaków.
– Zielony? – zainteresował się Zoga.
– Chyba tak.
– Fosfór.
– Rety, fosfór! – przeraziła się Lunia i zmarszczywszy czoło, zapytała: – A co to takiego?
– Gaz – wyjaśnił Zoga. – Co z trupów wychodzi.
– Mamma… Z trupów? I z duchów też?
– Też. Tylko nie taki mocny.
Wszyscy zamilkli, dając czas grozie, by owiała cały pokój swoim zimnym tchnieniem.
– Taa… – szepnął po chwili Zoga. – Kiedyś znałem jednego takiego. Siedział w sąsiedniej celi. Cmena hientarna.
– Kto?
– No taki, co w trupach się grzebie. I je okrada.
– Tfu! Tfu! – zabrzmiało chóralnie.
– Hiena – powiedział Glono.
– Co – hiena?
– Mówi się o kimś takim. Hiena cmentarna.
– Przecież mówię, mądralo. – Zoga wzruszył ramionami. – I on opowiadał, ten hien, że najgorzej jest ruszać świeżych nieboskich, bo gdy się trumnę otworzy, to bucha fosfór i jak trafi w człowieka, to zabije. Albo jeszcze co gorszego zrobi.
– Zielony ten fosfór? – zapytał Kapralo.
– Tak.
– Jesteście pewni?
– Ba!
– I w nocy świeci?
– Jak tobie oczy, gdy dwa euro zobaczysz.
Kapralo podwinął rękaw, w nerwowym pośpiechu zdjął zegarek i z obrzydzeniem na twarzy rzucił go na stół.
– A tobie co? – zdziwił się Zoga.
– W nocy na zielono świeci – wysapał Kapralo. – Nie chcę zegarka, co ma w sobie trupi gaz!
Zoga ostrożnie podniósł zegarek, uśmiechnął się z politowaniem i wyciągnął rękę do Kaprala:
– Nie bój się. W zegarkach jest inny fosfór. Czysty.
– Na pewno?
– Tak, trzymaj. Albo czekaj… ładny jest, może się zamienisz? – Odwinął rękaw koszuli. – Hę? Patrz, mój jest bez fosforu.
Kapralo zastanawiał się, ale widząc chytry uśmiech Zogi, przecząco pokręcił głową i zawstydzony trochę, schował swój złoty czasomierz do kieszeni.
– Kako, mogę? – odezwała się Lawinia.
– Mów.
– Opowiadała mi Tuga, że jak nam Bakrego zabili, to chodził za nią.
– Za własną córką? – zdziwiła się Śutra. – Przecież on wariat był za nią.
– Ależ nie chciał jej nic złego zrobić! Masz rację, on by gardło przegryzł każdemu, co skrzywdzić by Tugę spróbował. Chodził za nią po śmierci, bo chronił ją. Miłość do niej, właśnie przywiąźliwa taka, trzymała go blisko. Pamiętacie, że Tuga po śmierci Bakrego dziwnie się zachowywała?
– Oj – jęknęła Niunia. – Biedny dzieciak, taka mała była…
– No, nie taka mała. Z dziesięć lat już miała chyba – wtrąciła Lunia.
– Ale jak płakała! – Bisa złapała się za głowę. – Policzki sobie rozdrapywała do krwi, włosy garściami wyrywała!
– Taaa… – Zoga pokiwał głową. – A w noc przed pogrzebem do trumny wlazła, żeby się do ojca przytulić.
– Och! – Lawinia zacisnęła powieki. – Pamiętacie… I wszystko zmieniło się parę dni po pogrzebie. Wesoła się zrobiła, że aż zgorszenie brało. Na smętarz ją zabrałam, stoimy nad grobem, i jak ze mnie łzy nie trysną! Nie mogłam wytrzymać, padłam na kolana: „Dewła, Dewła, soske miro Rom, soske? Kana kokory som ćhaworenca! A jow adaj, dre phuw…”⁹. I nagle Tuga do mnie mówi: „Na row, dajory, na row!” – śunen? Tykni ćhajory!¹⁰ „Nie ma tutaj taty. Tu tylko jego skorupka, mamo, zakopana”. „Jaka skorupka, dzieciaku?” – aż się przestraszyłam, że zgłupiała. A ona: „Taka no… jak motyl z gąsienicy wychodzi, to skorupkę zostawia. Ona kokon, mamo, się nazywa, pan mi w szkole powiedział. Płakałam po pogrzebie i płakałam, i przestać wcale nie mogłam. Wziął mnie do swojego pokoju i opowiedziałam mu, jak mi źle. A on o motylu mi wtedy powiedział i na obrazku pokazał. Tata jest teraz jak motyl, co wyleciał ze skorupki. Piękny i wolny, inaczej niż motyl, ale jeszcze piękniejszy. I lepiej ma niż motyl, bo one krótko bardzo żyją”. I patrzy na mnie dziewczynka, wyobraźcie sobie, i się uśmiecha. „Skąd wiesz, jak wygląda? – zapytałam. – Co ty, dziecko, wygadujesz?”
– Motyl ze skorupki… – westchnął Zoga i opuścił głowę
– Tak właśnie. – Lawinia otarła oczy. – I słuchajcie, co wtedy opowiedziała, słuchajcie. Szła do ciotki Ziny pod wieczór, a w bramie dwóch smarków, szczyli jeszcze, ale wyrośniętych, ją napadło: „Ściągaj, sikso, kolczyki, bo ci tę czarną buźkę wybielimy!”. I z kosą do niej, żeby im, skurwysynom, oczy się rozpękli! Tak się przestraszyła, że nawet krzyknąć nie mogła, jęknąć nawet. Oparła się tylko o ścianę i zasłoniła twarz dłońmi, bo myślała, że już po niej. I nagle oni zaczęli wrzeszczeć. Tuga otworzyła oczy i widzi, że jeden ucieka, a drugi trzyma się za gardło, jakby ktoś go dusił. I wyrzuciło go z tej bramy na ulicę, parę metrów poleciał…
– No i co, no i co?
– No i wtedy Tuga zobaczyła Bakrego. Jakby z powietrza wychodził. Uśmiechnął się do niej, pogłaskał po głowie i zniknął.
– Dykhen?¹¹ – mruknął Kapralo.
Lawinia westchnęła i zerknęła na Zogę, który zmrużył domyślnie oczy:
– To nie wszystko?
– Nie. Potem, parę dni później, gdy Tuga wracała ze szkoły, naszą ulicą jakiś wariat pod prąd jechał samochodem. A ona właśnie przez ulicę przechodziła i nawet nie obejrzała się w tamtą stronę. Bo po co?
– Pewnie. – Zoga wzruszył ramionami. – Jednokierunkowa przecież.
– A widzicie, jak trzeba uważać? I pewnie by było po dzieciaku, ale coś ją przeniosło na chodnik. Ze środka ulicy!
– Niemożliwe – cmoknął sceptycznie Glono.
– Ja tylko opowiadam, co mi dziecko mówiło! – Lawinia podniosła głos oburzona. – I nie wierzę, że mnie Tuga okłamała, nie mnie!
– Możliwe – odezwał się Terno. – Nie wiem jak, ale możliwe. Ja to widziałem. Na własne oczy. Żebym tu padł na zawał, że widziałem.
– I co? – zaciekawił się Glono. – Bakrego też widziałeś?
Terno zaprzeczył ruchem głowy.
– Tylko jak dziewczynkę coś przerzuciło na chodnik. Aż oczy przecierałem, a trzeźwy byłem. I w biały dzień to było. Ten z samochodu zahamował z piskiem opon i wyglądał przez okno, taki blady i rozdziawiony. Chciał chyba wysiąść, ale Tuga stuknęła się w czoło, wzięła ręce do tyłu, krzyknęła: „Uważaj, świrze, jak jeździsz!”. I poszła, jakby nigdy nic. A on zaraz odjechał.
– Coś takiego… – zadumał się Glono.
– Czasami wydawało mi się – powiedziała Lawinia – że on po domu chodzi. Do czasu, aż Tuga za mąż poszła, tak było. Do garnków zaglądał, do szafy. Szufladę otworzył, jakby szukał w niej czegoś. A raz nawet telewizor sam się włączył. Akurat, gdy grali ulubiony film Bakrego.
– Ten o dwóch komandosach, co rozwalili całe miasto wampirów? – zapytał Terno.
– Nie, nie. Ten indiański. Czasem słońce, czasem deszcz.
– A tak. – Zoga kiwnął głową. – To piękny film. Przeżyciowy taki.
– Mhm. – Lawinia zamyśliła się i przymknęła oczy.
Zapadła cisza.
– Jak byliśmy w Anglii pierwszy raz – zagaił Kapralo – to dali nam mieszkania obok cmentarza.
– Parszywe Angielczyki! Jak tak można?
– No – wtrącił Zoga. – Nie czepiajcie się! Darowanemu koniowi, wiadomo, nie zagląda się nigdzie. – Rozejrzał się dookoła karcąco. – Nawet w zęby! I co? – zwrócił się do Kaprala. – Baliście się tam mieszkać? Straszyło?
– Nie straszyło wcale, ani razu. Ale niemiło w takim miejscu siedzieć cały czas i patrzeć przez okna na groby. Przeprowadziliśmy się po czterech miesiącach. Jakoś udało się tych z mieszkaniówki przekonać, że nasz zakon, nasza kurtula…
– Kultura – poprawił Glono.
– …tak właśnie, że ona nie pozwala mieszkać w miejscu takim. I nas przenieśli.
– Cwaniaczki – cmoknął z podziwem Zoga.
– Kon, kako? Jone?¹²
– A tam! – Zoga machnął ręką. – Tume!¹³ Że im ten kit wcisnęliście.
– Hm… – Kapralo podrapał się po policzku. – Ale nie bardzo się opłaciło. Niby mieszkania ładne nam dali, w miejscu spokojnym dosyć, sąsiedzi przyjemni, trochę naszych też już było w okolicy…
– To co nie tak?
– No… w tym domu jeden pokój był zamknięty. I nikt w nim mieszkać nie chciał. Wchodziliśmy oglądać, ale jakoś dziwnie w nim było. Zawsze zimno i wilgotno, choć ogrzewanie działało normalnie. Pleśń na ścianach, takie liszaje, nie wiem, ile razy mogłeś malować, człowieku, i tak wyłaziły. A pokój przecież słoneczny, od południa, aha. Bez mebli prawie, tylko gołe łóżko w nim stało. Wenancjo malował go trzy razy, bo mu trochę ciasno było i chciał mieć jeden pokój więcej. Nasi gospodarze, Anglicy, mówili, żeby dał sobie spokój, bo żadne skrobania, malowania i tak nic nie pomogą. „Dlaczego?” – pytaliśmy, aż wreszcie przyznali się, że stoi pusty, bo kiedyś zdarzyło się tam coś strasznego.
– A co?
– Nie chcieli powiedzieć. A wiecie, jaki Wenancjo jest zadziorny.
– I niedowiarek! – rzuciła z kwaśną miną Bisa.
– Taki jest właśnie. Zaśmiał się, że on tylko żywych się boi i to niektórych tylko, wziął koc i poszedł tam spać wieczorem. Bez słowa.
– Wytrzymał?
– Godzinę niecałą.
– Pokazało mu się co?
– Gdy wrócił, też go pytaliśmy. Pokręcił głową, usiadł przy stole i w telewizor się zapatrzył. I zaraz, jak zobaczył, że wszyscy na niego się gapimy, to powiedział tylko: „Pani kamaw.”¹⁴.
– I nic więcej nie powiedział? To dlaczego wrócił? – zapytał Zoga. – Hm… Może po prostu niemiło mu się zrobiło, bo zimno, wilgoć, liszaje na ścianach…
– Może. Twarz miał spokojną, ale jak mu żonka postawiła szklankę z wodą na stole, to dwiema rękami ją do ust podnosił. Tak mu latali. Ale nie powiedział, co tam widział. Tylko swoim dzieciom zabronił nawet podchodzić do drzwi tego pokoju.
– Brr! – otrząsnął się Zoga. – I nie wiesz, co tam było?
Kapralo popatrzył na Zogę ponuro i westchnął:
– Wiem. Za miesiąc przyjechał z Polski Krecho.
– Ooo! – rozległo się w całym pokoju.
– Tak, tak, sam Krecho przyjechał. Stół zrobiliśmy na powitanie, no i jakoś się zgadało o tym pokoju. Gdy Krecho usłyszał, że Wenancjo godzinę niecałą w nim wytrzymał, to zerknął na niego z uśmiechem tym swoim krzywym i powiedział: „Jaw manca¹⁵”, ale Wenancjo od razu pokręcił głową, że mowy nie ma. No to Krecho prychnął: „Dares pe!”¹⁶. Wenancjo zerwał się z krzesła, poczerwieniał, ale zaraz usiadł i westchnął tylko: „Dźines man. Me som tradycjonalno, ale i racjonalno Rom. Ale na dźawa odoj. Uwa, daraw pes. A tu ker, so kames, ale kokoro.”¹⁷. Krecho patrzył na niego, jakby nie chciał uwierzyć w to, co słyszy. Że Wenancjo do strachu się przyznaje. Potem się zamyślił, namarszczył, a po chwili wstał i kazał pokazać, gdzie jest ten pokój wychodkowy. Oparł się rękami o drzwi i stał tam, i stał, i mruczał coś pod nosem, aż wrócił i kazał przynieść klucz. Jakiś dzieciak pobiegł do gospodarzy. Hm, nie pamiętam, który… Może Maćho?
– Mniejsza! – zniecierpliwił się Zoga. – No?
– Klucz zaraz przynieśli, a Krecho stał już tam znowu. W jedną rękę wziął siekierę, a w drugą nóż.
– Taki, co miał Rambo na filmie? – zaciekawił się Terno.
– Ten właśnie – potwierdził Kapralo. – Zdjął koszulę, a wiecie, jaki byk z niego, i stał przed tym pokojem z siekierą i rambowskim nożem. Stał, sapał i prężył te swoje straszne tatuaże. Jak przynieśli klucz (kto to był? nie mogę sobie przypomnieć wcale…), to kazał, że gdy już wejdzie, zamknąć drzwi i czekać. Siekiera, Romałe, kosa, tatuaże, Jezzzuu! I wszedł. Wbiegł raczej i krzyknął: „Jaw, kurrrwa, muło bujedyno! Jaw, scha mire hormony!”¹⁸. Zamknęliśmy drzwi, a zza nich słychać jeszcze: „Sooo? Dares pe Romestyr?!”¹⁹. I, słuchajcie, cisza się zrobiła, a tu klucz w drzwiach sam się przekręcił. Dwa razy!
– Dewwwła… – ktoś jęknął.
– No i się zaczęło! Rumor się zrobił dziki za drzwiami, a zaraz potem Krecho wrzasnął tak strasznie…
– Jak? – wyrwało się przejętemu Zodze.
– O tak. – Kapralo rozcapierzył ręce i ryknął przez stół: – Uuuaaaa!!!
Kobiety zaczęły krzyczeć, a Zoga zerwał się z krzesła:
– Pogięło?! – Złapał się za serce. – Chcesz, żebym zawału dostał?! Ludzie, wariat! Normalny wariat, wołajcie doktora!
– Sami chcieliście, wujku… sami, hi, hi, hi! – Glono skręcał się ze śmiechu na fotelu pod piecem. – Żeby wam pokazał… Och, Dewła, na moginaw!²⁰ – Otarł załzawione oczy.
– Pśemangaw, kako, na kamdźom²¹ – rzekł skruszony Kapralo do Zogi, a patrząc na Glona, z wyrzutem pokiwał palcem: – Śmiej się, aha, śmiej się, głupku! Nie wiesz, co dalej było.
– Mów, mów! – Zoga gestem nakazał milczenie otwierającemu usta Glonowi. – Co dalej było?
Znów cisza zaległa, a wszyscy wlepili oczy w Kaprala, który z ponurą miną wpatrywał się w swoje splecione na stole ręce.
– A więc… – Podniósł je do góry.
– A więc? – powtórzył Zoga.
– A więc on wrzasnął tak strasznie i za chwilę złapał od środka za klamkę. A tu drzwi zamknięte. Szarpać zaczął, a klucz przekręcony. Krzyczał: „Romałe, pśałałe! Zamareła man, zamareła!”²². Wenancjo rzucił się do klucza: „Źakir, źakir, już odphendaw!”²³. I… słuchajcie ludzie, klucz pękł! „Phagirdźom klidyn!”²⁴ – krzyknął Wenancjo, a Krecho wtedy tak zawył rozpaczliwie, jak zwierzę, i za chwilę usłyszeliśmy brzęk tłuczonego szkła.
– Szkła? – jęknął Zoga.
– Krecho przez okno się rzucił. Z pierwszego piętra!
Kapralo rozejrzał się po bladych twarzach słuchaczy, otarł pot z czoła i łyknął piwa ze szklanki.
– Pobiegliśmy na dół. Krecha ani śladu… To znaczy, ślady były. Krew rozmazana na chodniku. Dogoniliśmy go z Wenancjem zaraz na ulicy, ale już z pół kilometra od domu. Biegł, kuśtykając, półnagi, spocony i umorusany cały. Jak go złapaliśmy, to usiadł na chodniku, zadyszany strasznie. Oczy rozbiegane, broda się trzęsie…
– Krew?! – krzyknął Zoga, wlepiając szeroko otwarte oczy w Kaprala.
– Jezu, jaka krew?! – Kapralo sięgnął do swojej twarzy, ale zaraz odetchnął z ulgą: – A tak, że Krecho, wujku, zakrwawiony?
– Przecież nie ty – skrzywił się Zoga.
– No tak. Krwawił cały od szkła rozbitego, a plecy miał tak strasznie rozorane, jakby mu niedźwiedź przejechał po nich pazurami. Zawieźliśmy go na pogotowie, ale lekarze nie chcieli wierzyć, że tak to właśnie było, jak im opowiadaliśmy. Bo Krecho jeszcze wtedy po angielsku ani w ząb. Opatrzyli go, a jakże, ale powiedzieli, żeby następnym razem nie czochrał się po pijaku o gwoździe w ścianie. I że przez zamknięte okno nie wychodzi się na dwór. Tym bardziej z pierwszego piętra. A on przecież – Kapralo rozłożył ręce – znacie go wszyscy, nie pije prawie wcale. No jeden, dwa kieliszki, i to jak jest okazja specjalna. Wtedy też więcej nie wypił. I jakie gwoździe? Tam, w tym pokoju, gołe ściany przecież.
– No tak – zgodził się Zoga. – Najwyżej dwa kieliszki. On jest właściwie absolwentem.
– Kim? – zdziwił się Kapralo.
– Absolwentem, znaczy, że nie pije – wyjaśnił Zoga. – A co mu tak plecy poszarpało w tym pokoju przeklętym?
– Dobrze mówicie, wujku, że w przeklętym. Gdy Krecho zaczął wyzywać ducha, to nic się nie działo, tak nam potem opowiadał. Ale jak wrzasnął, że pewnie muło dareł pe łestyr²⁵, nooo… to jednak przesadził! Zobaczył wtedy, że z łóżka podnosi się postać jakaś, z twarzą pociętą, zgniłą, wstrętną. W zielonej poświacie takiej…
– Fosfór, mówiłem – wtrącił Zoga od niechcenia.
– …i unosi ręce, rozcapierza palce, a na ich końcach długie paznokcie, jak szpony. I do Krecha z tymi pazurami! Bronił się siekierą, nożem, ale zobaczył, że nic nie wskóra, i do drzwi, a one zamknięte, klucz się sam przekręcił (matko, to straszne było!), aż wreszcie, jak zobaczył, że zaraz będzie po nim, to w okno się rzucił. Gdy wyskakiwał, poczuł te pazury na plecach, jak mu się wpijają w bark i w dół zjeżdżają. W ostatniej chwili uciekł, Romałe. Tak było, żebym tu skonał, jeśli kłamię!
Kapralo wzrokiem szukał na twarzach słuchaczy zwątpienia w prawdziwość swoich słów. Nie znalazł. Nawet Glono siedział zamyślony ze zmarszczonym czołem. Tylko Zobar, opierając głowę o ścianę, patrzył gdzieś w dal nieobecnym wzrokiem. Jak zwykle. Przynajmniej od dwóch lat.
– Dowiedzieliśmy się od sąsiadów – Kapralo podjął opowieść – że w tym pokoju kiedyś, na tym łóżku właśnie, zabili człowieka. Starszego już człowieka. Nikt go dobrze nie znał, bo odludek był podobno, nikt nie wiedział, czym się zajmował. Nożami pocięli go na plasterki. Z zemsty – powiadają – go zabili, bo nie był bogaty wcale, nic prawie nie miał. Tylko szafę starą, parę półek, stół, krzesło i to właśnie łóżko. Żadnej rodziny nie znaleźli, więc wszystkie jego rzeczy po śmierci spakowali i oddali do jakiegoś kościoła, żeby biednym rozdać. W dwa kartony wszystko zmieścili. Meble też oddali, tylko łóżka nikt nie chciał.
– Hm… – chrząknął Zoga – zaskoczył mnie Krecho. Nie, że odważny, to wszyscy wiedzą, ale że bardzo, bardzo nierozsądnie się zachował. Mówię wam – podniósł uroczyście palec do góry – z duchami nie wolno się drażnić! Oj nie. A szczególnie z duchami ludzi, którzy nagle umarli. Oni – te duchy – są bardzo nieszczęśliwi. I nawet jeśli zemsty nie szukają, to gdy ktoś obrazi albo się naśmiewa, mogą nieźle zaszkodzić. Tak samo duchy samobójców. Nie, nie tak samo, gorzej jeszcze, bo oni to w ogóle, biedaki, nie mają pojęcia, co ze sobą zrobić.
– Soske, kako?²⁶ – zapytała Felusia.
– Bo wiedzą już, że tak nie wolno. Zabijać się samemu. Że to grzech straszny, tak straszny, że Pan Bóg obrazić się może i nigdy do siebie nie wpuścić.
– A diabeł?
– Tfu! Nie wymawiaj tego imienia, żeby zdechł! On też nie chce takiego ducha, bo wie, że tylko biedy może mu narobić. Nie wiadomo przecież, co takiemu strzeli do głowy, nawet jak nieżywy. Nieobliczalny przecież, skoro sobie życie odebrał. Więc woli go nie ruszać. Duch, biedaczyna, żałuje tego, co zrobił, a bywa, że nawet nie wie, co się stało, i tłucze się między światami, a czasami z nerw wychodzi w tej żałości i szkodzi. Lepiej nie ruszać. Zdarza się jednak, że trafi na kogoś dobrego, co mu pomoże. I mądrego, co wie, jak to zrobić.
– A jak można mu pomóc?
– Modlić się za niego. Dobrze mówić. A jak nie pomaga, księdza wezwać. Pamiętacie, jak w domu Parnego i Sary pan Wiesiek mieszkał? Ten gadźo, ale dobry człowiek, co pracował u nich w obejściu. Jak trzeba było – drew narąbał, węgiel wrzucił do komórki, trawnik przystrzygł. I o drzewka tak dbał bardzo, bo zawołany był ogrodnik.
– Taki służący, parobek? – zapytał Kapralo.
– Oj tam, parobek zaraz. Baba go z domu wygnała (o, gadźowska kultura – baba chłopa z domu wyrzuca!), bo robotę stracił i pił niby za dużo. Pięć lat przed emeryturą wypieprzyli go z roboty jak psa, bez powodu, bez dania racji, to i pił z żałości. Kto by nie pił? – powiedzcie sami. I jeszcze precz z chałupy. Błąkał się po ulicach, obdarty i brudny, bo rodziny żadnej i nie miał dokąd pójść, a kraść i żebrać nie chciał. Pewnie by umarł gdzieś pod płotem, ale Parno go przygarnął, bo wrócił jak raz z Kanady i spotkał na mieście. Znali się jeszcze, ho, ho!, z dawnych czasów. Parno bielił kiedyś kotły u niego w piekarni.
– Miał swoją piekarnię ten Wiesiek? – zaciekawił się Terno.
– Dla ciebie: pan Wiesiek – skarcił go Zoga – bo łaćho sys manuś²⁷. I starszy już. Nie miał swojej piekarni, był tylko kierownikiem. I zawsze do bielenia Parnego wołał, a to bardzo dobry był zarobek. To i Parno zlitował się, gdy zobaczył, co się z nim stało. Przygotował mu pokój w piwnicy, ale duży, widny, bo piwnica wysoka, z normalnym prawie oknem. Z osobnym wejściem, z łazieneczką. Karmił i pieniądze chciał dawać, ale pan Wiesiek honorny był, nie chciał żyć na łasce. Wiem, wiem – Zoga rozejrzał się z ironicznym uśmieszkiem – niejednemu pasowałoby takie życie. Ale nie jemu. Parno dał mu więc robotę koło domu i wszyscy byli zadowoleni. Był jak swój, choć osobny trochę taki, ale to już na własne życzenie. Całe lato tak było i jesień. Aż przyszła zima… I zimowe święta. Pan Wiesiek snuł się cały dzień i miejsca sobie nie mógł nigdzie znaleźć. W wieczerzę nie wytrzymał i spłakał się strasznie przy stole, a potem wziął opłatek i poszedł z nim do tej swojej – tfu! – baby. Długo nie był, a gdy wrócił, to już całkiem pijany. I pił przez całe święta, biedak, ale przed sylwestrem przestał. Wszyscy myśleli, że już mu przeszło: kran naprawił, śnieg odgarniał sprzed domu i od ulicy, z dziećmi nawet się bawił i śnieżkami rzucał. I chleb sam upiekł, pyszny, dużo pysznego chleba, w sklepie takiego się nie dostanie. Tylko cichy jakiś się zrobił jeszcze bardziej, a gdy Parno próbował go pocieszać, żeby zapomniał o tej suce, bo żyć przecież dalej trzeba, to uśmiechnął się smutno: „Daj spokój, przyjacielu, daj spokój. Wiem”. Któregoś ranka, zaraz po Nowym Roku, Jaskinia szła do sklepu i zapukała do niego, czy czego nie potrzebuje. Popatrzył na dziewczynkę, pogładził po głowie i powiedział: „Kup mi bułki dwie. I śmietanę. Jak dzieckiem byłem, lubiłem jeść bułki i śmietaną popijać. Tylko żeby świeże były!”. Przyniosła mu te bułki i śmietanę i poszła na górę. A pół godziny później wróciła, bo Sara zanieść kawę mu kazała. Puka, otwiera drzwi, a tam pan Wiesiek dynda pod sufitem! Z językiem na brodzie i z bułką w ręce zaciśniętą! Odcięli go zaraz, ale za późno było…
Zoga zamilkł i zmarszczył czoło. Wszyscy siedzieli cicho, tylko ktoś nosem głośniej pociągnął, ktoś westchnął ciężko.
– To tak było… nie wiedziałam… biedny – chlipnęła Felusia. – Znałam go przecież, jeszcze z dawnych czasów, taki dobry człowiek. Nie wiedziałam, że skończył tak strasznie, w Niemczech wtedy byliśmy…
– Właśnie, biedny dobry człowiek – zgodził się Zoga. – Nie dał sobie rady ze zgryzotą. Zrobili mu pogrzeb, godny bardzo, bogaty. Parno za wszystko zapłacił i pomnik potem postawił. A Śandor zagrał nad grobem ulubioną piosenkę pana Wieśka.
– Jaką?
– Kawiarenki… aaa… – zanucił niezdarnie Zoga.
– O kawiarniach lubił słuchać? – zdziwił się Kapralo.
– No nie wiem, o czym ta piosenka. Nieważne. Już on tam wiedział, o czym i dlaczego ją lubił. W noc po pogrzebie się zaczęło: chroboty po kątach, zgrzytanie o szyby, naczynia w kuchni spadały, słychać było, jak drzewo w komórce ktoś rąbie, jęki w piwnicy, no nie do zniesienia! I w snach przychodził, taki straszny wisielec, ale i smutny okropnie… Parno, Sara i cała reszta nie mogli w domu wytrzymać, więc uciekli do Hunca i Baśki, a do siebie tylko raz dziennie zaglądali, w samo południe, żeby w piecu napalić i psy nakarmić. Dwa tygodnie tam siedzieli i już myśleli, że dom będą sprzedawać, aż którejś nocy nieboski pan Wiesiek pokazał się we śnie Parnemu. Nie jako wisielec, ale normalnie, jak za życia. Elegancki, w garniturze, smutny stał i patrzył. „Jak ci pomóc, przyjacielu?” – Parno w tym śnie zapytał. A pan Wiesiek ręce złożył i o księdza poprosił, tylko żeby prawdziwy był ksiądz, taki, co w Boga wierzy i wymodlić go będzie umiał. Poszedł więc Parno z Sarą do proboszcza, te deł Deweł łeske sastypen²⁸, i powiedzieli, o co chodzi. Posłuchał ich uważnie, głową pokiwał, wziął te swoje rzeczy do kropienia i modlenia i pojechał z nimi. Godzinę klęczeli z nim całą rodziną w pokoju pana Wieśka, a potem chodzili po całym domu, a on modlił się i kropił wszystko wodą świętą, co miał ją ze sobą. I wiecie co? Przeszło, jak ręką odjął.
– Ale do naszego księdza poszli? – zapytała Lunia.
– A do którego iść mieli? – Zoga wzruszył ramionami.
– Bo jak nasz wyjechał kiedyś na miesiąc, to taki przyjezdny, siwy, był za niego. Ooo! – niedobry był. I niesamowity jakiś. Czarownik chyba.
– Ksiądz – czarownik? Co gadasz, kobieto?
– Och, kako, dźinaw, so rakiraw²⁹. Posłuchajcie. Siedziałyśmy kiedyś z Maćką w parafii, we wtorek, jak jedzenie rozdają. A ta ścierka, co wydaje te cukry, mąki, kasze, dała nam mniej niż gadźicom. Mniej, widziałam, liczyć przecież umiem. No to nas z Maćką nerwy szarpnęli i do niej: „Ty suko, jak Cygankom, to mniej, tak?!”.
Lunia wstała z krzesła, oczy zacisnęła w szparki i patrząc gdzieś w dal, wzięła się pod boki. Głęboko zaczerpnęła powietrza:
– A żeby cię tu przekręciło na drugą stronę, cholero śmietnikowa, tyfusie ty! Żeby ci mordę pocętkowało, a zęby zgnili, ty córko grabarza! Żebyś się rozpukła od tej kaszy, co jej żałujesz Cygankom biednym! Żeby ci cycki sparszywieli, ty szmato do kibla śmierdząca…!
– Oj starczy! – Zoga machnął ręką zniecierpliwiony. – Wszyscy wiedzą, jak wyzywać umiesz. Siadaj!
– A co?! – Lunia, siadając, rozejrzała się dumnie. – Zostawić to tak miałyśmy? Nic nie mówić? Maćka też jej nieźle dawała, a tu nagle drzwi od kancelarii się otworzyły i stanął w nich ten ksiądz, co naszego proboszcza zastępował. Chudy, aż kościsty, wysoki pod sufit, te włosy siwe, rozczochrane. I mówi, ale tak dziwnie, ani nie krzyczy, ani normalnie, tylko zawodzi trzęsącym głosem: „Prooszę się uspokooić! Co to za aawantuury?!”. Maćka, już cała czerwona, jak nie wrzaśnie: „A cooo?! Cygankom to mniej? Rasiści!!!”. A on ręce podniósł wysoko, głowę do góry podrzucił, oczy zamknął i woła: „Duuchuu Święęty! Zejdź na tee nieeszczęęsne istooty, boo chyba diaaabeł je oopęętał!”. Cicho się zrobiło, a on mamrolił coś pod nosem jeszcze. Nagle oczy otworzył, wytrzeszczył strasznie i do nas! Maćka wrzasnęła i w nogi, a ja za nią, co, sama miałam zostać? A on aż na ulicę za nami, jakby płynął z ręcami w górze, i znowu coś woła, aż się ludzie obglądywają. Aha, dykhen, kako?³⁰ A niby ksiądz! Kto słyszał, żeby tak ludzi duchem straszyć, i to w biały dzień! Gdy nasz proboszcz wrócił, a tamten siwy, wyłupiasty czarownik wyjechał w cholerę, to Maćka poszła się poskarżyć i wszystko mu opowiedziała.
– I co on na to?
– Śmiał się. Aż mu łzy pociekli i mało z krzesła nie spadł. „A to frant, ale was załatwił!” – phendźa³¹. Maćce przykro się zrobiło, ale wziął ją pod rękę, taki roześmiany, i zaprowadził do pokoiku, gdzie wszystkie paczki trzymają. Kazał brać, ile chce. Maćka nic nie wzięła, bo jakoś głupio jej się zrobiło.
– Taa… – Zoga pokiwał głową. – Mhm…
– Herbatki może komuś? Albo coś? – Niunia wyrwała się z zamyślenia. – Kamen, kako?³²
Zoga zerknął do swojej szklanki i pokręcił głową:
– Parykiraw, na. Isy man jeszcze.³³ A co ty taka blada?
– Bo… – westchnęła ciężko. – Jak słuchałam o tym biednym panu Wieśku, to też mi się coś przypomniało. Ech, opowiem może? Żeby z serca zrzucić?
Zoga skinął przyzwalająco głową.
– W Niemczech byliśmy wtedy pierwszy raz. Zaraz, dwadzieścia już lat temu? W hajmie pod Essen siedzieliśmy, pieniądze były niezłe, a życie nie za drogie. I handel szedł jak należy…
– Ha, dobre czasy były! – wtrącił Kapralo z rozmarzonym uśmiechem na pyzatej twarzy.
– Aha – potwierdziła Niunia. – Ale nie o tym chciałam. Kiedyś wieczorem, jesień była, październik, połowa, zadzwonił do nas Guća. Wieczorem, jak mówiłam. Guća miał syna, Cakiego. Jak Caki miał siedemnaście lat, coś mu się w głowie popsuło.
– Popsuło! – żachnął się Terno. – Zbzikował po prostu.
– Och, nie mów tak! – oburzyła się Niunia. – Zachorował dzieciak strasznie. I nic nie mogli poradzić, nic. Do lekarzy najlepszych w Szwecji wozili i nic nie pomagało, coraz gorzej było. Musieli do szpitala Cakiego oddawać, bo on leków nie chciał w domu brać, udawał tylko, a wtedy wchodził w niego ten drugi. A to był potwór! Długo by opowiadać, co wtedy robił. Dewła, przecież tyle razy mało brakowało, żeby ojca i matkę, kobietę i dziecko swoje zabił! Boże, Boże! Musieli go wreszcie oddać do szpitala, na stałe, bo nie dało się już wytrzymać. Ale jechali tam od razu, gdy lekarz dzwonił, że Caki świat poznaje. Trzymali go w pokoju oddzielnym, pasami musieli czasami przypinać, a zawsze kamerą na niego patrzyli, pilnowali. I nie upilnowali. Powiesił się na prześcieradle. Biedny dzieciak, nieszczęśliwy! Co on komu zawinił, że takie rzeczy? A ojciec jego i matka?
Niunia rozłożyła ręce i omiotła wszystkich załzawionymi oczami. Wzrok zatrzymała na Zodze.
– Jak zrozumiesz, to nie pojmiesz – mruknął. – A jak pojmiesz, nie zrozumiesz.
– Właśnie… Więc Guća zadzwonił, że Caki się powiesił. Pojechaliśmy na pogrzeb. Strasznie, strasznie… Jak on okropnie w trumnie wyglądał! Trudno poznać było, tak buzia zmieniona. – Niunia przysłoniła oczy dłonią.
– Hm? – Zoga przynaglił delikatnie opowieść.
Niunia wstała od stołu.
– Poźakiren kuty³⁴ – poprosiła i wyszła do sypialni. Po chwili wróciła, trzymając w ręce dużą kopertę. Odsunęła szklanki i talerze ze środka stołu i wysypała z koperty zdjęcia. Spod stosu fotografii wyciągnęła największą i położyła na niej dłoń.
– To jest zdjęcie zrobione w wieczór przed pogrzebem Cakiego. Siedzimy przy stołach, wszyscy. – Zabrała dłoń z fotografii: – Dykhen³⁵.
Nad stołem pochyliły się głowy słuchaczy.
– Dykhen? Sare dykhen?³⁶ – zapytała Niunia.
Zapadła grobowa cisza, przerywana tylko westchnieniami. W milczeniu krzyżowały się przerażone, niedowierzające spojrzenia.
– Ale jak…? – Zoga ostrożnie podniósł zdjęcie i zbliżył je do lampy. Na fotografii, nad siedzącymi za stołami żałobnikami, wyraźnie widać było ludzką postać wiszącą na grubym sznurze pod sufitem. Z charakterystycznie przekrzywioną głową wisielca.
– Jak to możliwe? – zapytał zduszonym głosem Zoga. – Może coś nie tak fotograf zrobił?
– Nie – powiedziała Niunia zdecydowanym głosem. – Dawali do sprawdzenia kilku fotografom, bo nikt nie chciał wierzyć. Fachowcom. To na filmie się zrobiło, a nie na papierze. I żaden nie umiał powiedzieć, dlaczego.
– Straszne – szepnął Kapralo.
– To nie wszystko. – Niunia przygryzła usta. – Wróciliśmy do Niemiec z pogrzebu. Siedzimy wieczorem, zeszli się Cygany i opowiadamy, jak było. Dzwoni telefon.
– Czyj? – zapytał Glono.
– Co? No zwykły, po prostu telefon. Kto o komórkach wtedy słyszał?
– Ano tak.
– Więc dzwoni telefon. Podchodzę, odbieram, a tam coś takiego słyszę: „Louloulaaa…!”. Bełkot jakiś. Odłożyłam słuchawkę, któryś gówniarz żarty pewnie sobie robi. Za chwilę znowu to samo, ale głośniej i dłużej. I tak płaczliwie jakoś. Coś mi błysnęło: „Dewła! Przecież to jakby niemowa bełkotał! Albo ktoś, kto chce, ale mówić nie może. Może to on?”.
– Kto? – Zoga uniósł brwi.
– On! – Niunia załamała ręce. – Bo jak się Caki wieszał, to odgryzł sobie język! Nic nie mogę mówić, trzęsę się cała i daję słuchawkę Gieńkowi. Patrzy na mnie zdziwiony. „Śun!” – phenaw.³⁷ On podnosi ją do ucha: „Halo? Kon dowa?³⁸” – pyta, a tam szloch straszny i ten bełkot niesamowity. Gieniek stoi sztywny, blady jak kartka papieru, usta otworzył i słucha. Wreszcie pyta: „Caki? Dawa tu? Ćhawa miro… So kames…?³⁹”. A ze słuchawki, aż w całym pokoju słychać: „Aaaaa! Oooo!”. Nie wytrzymał Gieniek i słuchawkę rzucił. Ręce mu latają i nie wie, co robić. Patrzy na nas, na telefon. Znów dzwonek! Gieniek wyrwał przewody z gniazdka. Cisza straszna i – żebym trupem tu padła, jeśli kłamię – znowu dzwonić telefon zaczął!
– Jak to?! – krzyknął Kapralo.
– Skąd wiedzieć? – Niunia wstrząsnęła ramionami. – Wyjęty ze ściany, a dzwonił, dziesięć osób przy tym było, jeśli ktoś nie wierzy. Tłumaczyliśmy sobie potem, że pożegnać się dzieciak chciał może z wujkiem, bo Gieniek nie mógł na pogrzeb jechać. Paszport miał nieważny.
– Hm – mruknął Zoga. – Widzicie, tak to właśnie jest. Tak jak mówiłem, że najgorzej, gdy ktoś gwałtownie umrze i zostawi niezałatwione sprawy albo sam się zabije. A tu jeszcze – choroba taka straszna. I ten język odgryziony… Brr!
– Kako… – odezwał się Glono. – A miro dad phenenys mange jekh historia taborendyr jeszcze.⁴⁰ O takiej niezałatwionej sprawie niby…
– Rakir⁴¹.
– Kiedyś stali taborem koło wioski jednej…
– Której?
– Nie pamiętam. Stali już przez tydzień. Tabor był duży, na dziesięć wozów. W dzień kobiety na wróżbę, mężczyźni – a to handelek, a to kociołki pobielić i patelnie, garnek zadrutować, jak kto umiał, a to te ćoreł kuty⁴² niektórzy. Paru muzykantów też było – w karczmie grywali chłopom za pieniądze. Wieczorem, zmęczeni, spać szli do namiotów. I śpią sobie, szczęśliwi, w noc ciemną, a tu krzyk straszny! Głos kobiety słychać. Pobudzili się, słuchają… Znowu! Zrywają się z posłań, a tu jeszcze głośniej: „Na, naaa!⁴³. Kije, noże pobrali, co kto miał pod ręką, wybiegają, a przed jednym namiotem taka phury Romni⁴⁴ stoi, osiemdziesiąt prawie lat, w samej nocnej koszuli, we włosach rozwianych. Kręci głową, macha rękami, nieprzytomna całkiem, i wrzeszczy wniebogłosy: „Na, na, naaa! Na dawa tuke mindźory!”⁴⁵.
Wszyscy słuchacze ryknęli śmiechem. Kobiety chichotały, skromnie spuszczając oczy, a mężczyźni śmiali się w głos, machając rękami i łapiąc się za głowy. Zoga rechotał basem, podtrzymując rękami trzęsący się brzuch. Dumny z siebie Glono patrzył na nich z radosnym uśmiechem.
– He, ale jak to? – zapytał Zoga, gdy opadł już trochę ten nieoczekiwany wybuch wesołości. – Do starej babci ktoś się dobierał?
– Nie, wujku. – Uśmiechnięty Glono pokręcił głową. – A właściwie tak, hi, hi! Jak już oprzytomniała, to przyznała się, że przyszedł do niej jej nieboski mąż we śnie. Taka go ochota nabrała, ducha biednego, z tej miłości. A ona już nie chciała…
– Ech, Glono. – Zoga znowu parsknął śmiechem i popatrzył na niego. – Ty zawsze wszystko w żart obrócisz.
– Bo ile można tak straszyć się nawzajem, co? A ty dokąd? – Glono patrzył zdziwionym wzrokiem na Zobara, który wstał nagle i podszedł do drzwi wyjściowych.
– Parykiraw pał sare historie – mruknął Zobar, wkładając kurtkę. – Rat kali, khere dźaw.⁴⁶
Podszedł do Zogi i pocałował go w rękę.
– Ćhen Dewłesa⁴⁷– powiedział.
– Dźa Dewłesa!⁴⁸ – odpowiedzieli wszyscy nieskładnym chórem. Zobar skinął głową i wyszedł.
– Taa… – westchnął Zoga, patrząc w zamknięte przed chwilą za Zobarem drzwi.
– Rzeczywiście, późno się zrobiło – powiedział Terno, wstając. – Czas do domu.
Goście zaczęli się zbierać, a każdy przed wyjściem całował z szacunkiem rękę posmutniałego nagle Zogę. Po kilku minutach w pokoju zostały, oprócz Zogi, tylko Niunia i Bisa.
– A jemu – mruknął Zoga – jak pomóc? Chodzący szkielet się zrobił, tylko oczy mu świecą. I nie słucha, gdy tłumaczę, że tak żyć nie można.
Spojrzał na Bisę, siostrę Zobara. Pokręciła głową bez słowa.
– Ile można w takiej rozpaczy? – Zoga przymknął oczy. – Może czas wreszcie uleczy? A może… – wziął głęboki oddech – …wcale nie jest mi łatwo to powiedzieć, ale może inna kobieta…
– Inna? – Bisa uśmiechnęła się smutno. – Nie. Modlę się tylko, żeby co złego mu się nie stało.
– Że? – Zoga przeciągnął palcem po gardle.
– Nie, nie. On sam się nie zabije. Ale boję się, że ona go wykończy! – Bisa zasłoniła usta i zerknęła z przestrachem na Zogę.
– Kto?
– Ona. Ajsza.
– Jak możesz?!
– Przepraszam, wujku – Bisa schowała twarz w dłoniach. – Ale… – podniosła głowę – muszę wam powiedzieć. Ona przychodzi do niego, co noc!
– Bzdury! – Zoga parsknął gniewnie.
– Dajcie mi powiedzieć, proszę. Jak już zaczęłam, to niech skończę.
Zoga patrzył na nią bez słowa.
– Przecież my śpimy przez ścianę. I wszystko słychać.
– Co niby?
– Jak oni… – Bisa opuściła zaczerwienioną twarz. – No jak oni, przepraszam was, jak oni w łóżku ze sobą…
– Co pleciesz, kobieto? Może on gada do siebie? Może żonę przez sen woła? Wszyscy wiedzą, że świata za nią nie widział, a ona za nim. Nie trzeba mi tłumaczyć, o nie! Kto to wie lepiej ode mnie?
– Przepraszam. – Bisa popatrzyła na niego ze współczuciem. – Ale nic nie wymyśliłam. Ja swoje lata, wujku, mam. To nie jest tak, że on sam do siebie. Ona naprawdę przychodzi w nocy. Pśemangaw pał so phenawa⁴⁹, ale oni w łóżku razem… to wyraźnie słychać! Bardzo wyraźnie. Przecież wiem, jak kobieta… gdy mężczyzna z nią….
Zoga zacisnął usta i wpatrywał się w nią surowym wzrokiem. Opuściła głowę:
– Wybaczcie…
Dźwignął się z krzesła. Powoli podszedł do okna i odgarnął zasłonę. Mokrymi oczami zapatrzył się w noc.
– Miry ćhajory⁵⁰ – szepnął bezgłośnie.
Zobar zaciągnął zasłonę i odszedł od okna. Zanim zgasił światło, upewnił się, że drzwi są zamknięte na klucz. Nie szedł do łóżka po omacku, światło pełni księżyca, przeciskające się szczelinami między zasłoną a oknem, oświetlało mu drogę. Wsunął się pod kołdrę i zamknął oczy. Poczuł, jak usta same krzywią się w grymasie bólu. Leżał nieruchomo, wsłuchując się w ciszę podkreślaną tykaniem zegara. Nagle twarz mu się rozjaśniła w pełnym ulgi uśmiechu. Odsunął na bok kołdrę.
– San⁵¹ – szepnął i otworzył oczy. Patrzył, jak podchodzi i lubieżnym ruchem siada mu na biodrach. Przekrzywiła zalotnie głowę i, pochylona lekko, zaczęła rozplątywać powoli warkocz. Błądził zachwyconymi oczami po jej nagim ciele. Zadrżał, gdy czarne loki, uwolnione z uścisku warkocza, rozsypały się i dotknęły jego piersi. Wciągnął głęboko zapach włosów i zaczął zapadać się wzrokiem w patrzące czule i pytająco wielkie, błyszczące oczy. Głębiej i głębiej, zanurzał się w nich cały.
– Och… – Wyciągnął ręce. – Piaw tyre jakha…⁵²
Pochyliła się jeszcze bardziej, zbliżając twarz na odległość oddechu. Zanim wpiła się wargami w jego usta, szepnęła:
– Piaw tyro dźi…⁵³Jacek Milewski (ur. w 1966) – współzałożyciel (razem z księdzem Jerzym Zawadzkim) i w latach 1994–2009 dyrektor jedynej w Polsce szkoły romskiej, działającej w Suwałkach. Autor publikacji i programów telewizyjnych o tematyce cygańskiej, świecki teolog, wieloletni współpracownik białostockiego oddzialu TVP. W 2008 roku wydał zbiór opowiadań Dym się rozwiewa, za który otrzymał Nagrodę im. Beaty Pawlak. Książka była także nominowana do nagród Cogito i Angelus.