Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Cicha fala - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Seria:
Data wydania:
2 czerwca 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Cicha fala - ebook

Mrok, trauma i walka ze złem. Kameralna historia kryminalna w stylu noir.


Walka z bezwzględnymi przestępcami, funkcjonariusz jednostki antynarkotykowej na skraju załamania nerwowego i wstrząsająca zbrodnia. Kameralna, poruszająca powieść kryminalna w klimacie noir, której bohaterami są zwykli ludzie. Cicha fala opowiada o stracie i trudnym powrocie do normalnego życia.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-280-3277-4
Rozmiar pliku: 3,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Już trzeci raz minął się z nią w bramie domu doktora. Znów w poniedziałek, znów o tej samej godzinie. Był pewien, że gdzieś ją wcześniej widział, ale nie umiał powiedzieć ani gdzie, ani kiedy.

Pewnie też jest pacjentką i ma wizytę na czwartą, pomyślał, wspinając się po schodach prowadzących do gabinetu.

Zadzwonił do drzwi. Chwilę później doktor zaprosił go do środka. Jak zwykle w milczeniu przeszli przez korytarz, pomiędzy regałami pełnymi książek, dotarli do gabinetu i zajęli swoje miejsca. Roberto przed, a drugi mężczyzna za biurkiem.

– I jak się pan dziś czuje? Ostatnio był pan w kiepskim nastroju.

– Dziś jest lepiej. Nie wiem dlaczego, ale kiedy wchodziłem po schodach, przypomniała mi się pewna stara historia, jeszcze z czasów, kiedy dopiero zaczynałem pracę w karabinierach.

– Proszę mi ją opowiedzieć.

– Po Szkole Podoficerskiej jako wicebrygadier zostałem skierowany na posterunek w mieścinie niedaleko Mediolanu.

– Czy to standardowy przydział dla świeżo upieczonego karabiniera?

– Tak, zupełnie normalny. To było spokojne miejsce. Może nawet zbyt spokojne, nigdy nic się tam nie działo. Komendant posterunku, stary sierżant, był poczciwym człowiekiem, starał się załatwiać wszystkie problemy po dobroci. Myślę, że właściwie nie lubił zamykać ludzi. Zresztą wyjątkowo rzadko miał ku temu okazję. Czasem trafił się jakiś złodziejaszek albo w najlepszym wypadku drobny diler.

– A pan to lubił?

– Proszę?

– Czy pan lubił aresztować ludzi?

Roberto się zawahał.

– Hm, to chyba faktycznie nie brzmi najlepiej. Ale tak. Prawdziwy gliniarz, a nie wszystkich karabinierów, nie wszystkich policjantów można tak nazwać, żyje dla aresztowań. Z zawodowego punktu widzenia, rzecz jasna. Jeśli dobrze wykonujesz swoją pracę, na koniec spodziewasz się zobaczyć jej efekt. A efekt, nie ma co się oszukiwać, zwykle bywa taki: ktoś ląduje za kratkami.

Roberto zastanowił się nad tym, co przed chwilą powiedział. Niby nic nadzwyczajnego, a jednak kiedy sformułował tę myśl i wypowiedział ją na głos, zabrzmiała jakoś nieprzyjemnie. Potrząsnął głową i zmusił się do podjęcia opowieści.

– Pewnego dnia siedzę u fryzjera. Nagle na ulicy rozlega się krzyk, sekundę później widzę uciekającą kobietę, która ciągnie za sobą dziecko. Wstaję, zrywam z siebie ręcznik, a przestraszony fryzjer prosi, żebym nie robił głupstw. Niby jesteśmy na Północy, a ten mi wyskakuje z taką gadką. Tego typu tekstów człowiek spodziewa się raczej na Południu. Więc mówię mu, że jestem karabinierem, choć on przecież doskonale o tym wie, wyskakuję z salonu i doganiam uciekającą kobietę.

– Co się wydarzyło?

– Obrabiali bank jakieś sto metrów dalej.

– Aha.

– Pamiętam wszystko ze szczegółami. Wyciągnąłem pistolet, załadowałem go, zabezpieczyłem iglicę, żeby uniknąć przypadkowego wystrzału, i ruszyłem. Kiedy znalazłem się na rogu, tuż przy wejściu do banku, zauważyłem volvo stojące z pracującym silnikiem. Wewnątrz nie było nikogo.

– Stało przed wejściem do banku?

– Nie, za rogiem. Kilkadziesiąt metrów od wejścia, w bocznej uliczce. Bank znajdował się przy promenadzie. Wślizgnąłem się do auta, zgasiłem silnik i zabrałem kluczyki.

– Ale dlaczego nikt nie pilnował tego samochodu?

– Bo dwaj, którzy weszli do banku, zamarudzili tam zbyt długo, więc kierowca poszedł im powiedzieć, żeby się pospieszyli. Tego oczywiście dowiedzieliśmy się już później. Wyszedłem zza rogu i zobaczyłem, że akurat wybiegają. Spróbowałem sobie przypomnieć, czego uczyli nas w szkole o postępowaniu w podobnych sytuacjach.

– I czego was uczyli?

– Żeby nie kozaczyć. W razie napadu należy wezwać posiłki i obserwować rozwój wypadków, unikać samodzielnych interwencji.

– Czyli fryzjer miał rację.

– Tak.

– Co było dalej?

– Wtedy ta zasada jakoś wypadła mi z głowy.

– Oczywiście byli uzbrojeni?

– Dwa pistolety. Kiedy zobaczyłem, że wychodzą, krzyknąłem: „Stać, karabinierzy!”. O tym akurat pamiętałem, bo wiele razy powtarzałem te słowa w głowie, czekając, aż nadarzy się okazja, żeby wreszcie ich użyć.

Roberto zorientował się, że nigdy wcześniej nie opowiadał tej historii. Poczuł, że za tym wspomnieniem spiętrzyła się cała masa innych. Ta myśl na chwilę go przytłoczyła, miał wrażenie, że nie będzie w stanie kontynuować rozmowy. Że nie opowie już nic więcej, bo nie da rady zdecydować, o czym mówić.

– A więc krzyknął pan: „Stać, karabinierzy”, i co się działo dalej?

Głos doktora ponownie wprawił w ruch zacinający się mechanizm.

– Moi przełożeni napisali w raporcie, że napastnicy otworzyli ogień i wicebrygadier Roberto Marías odpowiedział ogniem z broni służbowej. Ale nie wiem, kto tak naprawdę strzelił pierwszy. W każdym razie na pewno po kilku sekundach jeden z nich leżał na chodniku przed wejściem do banku, a pozostali dwaj uciekali. Najlepiej pamiętam to, co się stało chwilę później. Przyklęknąłem, wycelowałem i opróżniłem magazynek.

Roberto dokończył opowieść. Drugi przestępca padł na ziemię, trafiony w nogi. Trzeciego zatrzymano później. Ten postrzelony pod bankiem został poważnie ranny, ale wyszedł z tego. Kilka dni po strzelaninie Roberto został wezwany przez dowódcę komórki operacyjnej, który udzielił mu pochwały, powiedział, że z pewnością zostanie odznaczony, i zaoferował przeniesienie do Mediolanu. Roberto przyjął propozycję i tym sposobem, mając niecałe dwadzieścia trzy lata, otrzymał stanowisko, o którym marzył, wstępując do karabinierów. Został detektywem.

– Czyli tak się to wszystko zaczęło? – spytał doktor.

– Tak się to wszystko zaczęło.

– I mówi pan, że ta historia przypomniała się panu na schodach prowadzących do mojego gabinetu?

– Tak jest.

– Czyli wcześniej zamierzał pan opowiedzieć mi o czymś innym?

– Tak. Chciałem opowiedzieć, co mi się dzisiaj przyśniło.

– O czym pan śnił?

– O surfingu. Śniłem, że ślizgam się na falach.

– Windsurfing?

– Nie, surfing. Surfing na fali.

– Czy w przeszłości uprawiał pan ten sport?

Roberto zamilkł na kilka długich sekund. W głowie obserwował fale, odległe i ciche. Myślał o cierpkim zapachu oceanu, ale nie mógł go sobie przypomnieć.

– Surfowałem, kiedy byłem chłopcem, później przeprowadziliśmy się z matką do Włoch.

Chciał mówić dalej, ale nie był w stanie odnaleźć słów albo wspomnień, a może po prostu zabrakło mu odwagi. Zamilkł więc, nie patrząc na doktora. Ten czekał kilka minut bez słowa, wreszcie oznajmił, że na dziś już wystarczy.

– A zatem do zobaczenia w najbliższy czwartek.

Roberto spojrzał na niego, czekając, czy ten doda coś jeszcze. Zawsze miał wrażenie, że doktor chciałby powiedzieć więcej, lecz on nigdy nic nie mówił. „Widzimy się w poniedziałek”. „Widzimy się w czwartek”. I tyle. Kiedy Roberto opuszczał gabinet, zwykle towarzyszyły mu niepokój i frustracja. Jednak ostatnimi czasy zauważył, że obok tych negatywnych uczuć nieśmiało zaczyna pojawiać się uczucie nowe i pozytywne – ulga.

*

Wydawało się, że po wielu miesiącach błądzenia życie zaczynało wracać na właściwe tory.

Wreszcie udawało mu się zasnąć. Dzięki kroplom, rzecz jasna, ale to i tak nic w porównaniu z tym, co działo się jeszcze kilka miesięcy wcześniej, kiedy musiał naszprycować się naprawdę mocnymi specyfikami, żeby zapaść w chemiczny, podobny do śmierci sen.

Wrócił do lekkich treningów, od czasu do czasu próbował przeczytać gazetę. Już prawie nie pił i ograniczył papierosy do mniej niż dziesięciu dziennie.

No i były jeszcze spacery.

Doktor zalecił mu długie przechadzki. Tak długie, żeby wracał do domu zmęczony albo jeszcze lepiej – wyczerpany. Mimo zdecydowanego sceptycyzmu Roberto zastosował się do tej porady, tak jak należy stosować się do zaleceń lekarskich – a zresztą czyż była ona czymś innym? – i niemal natychmiast odkrył ze zdziwieniem, że z nieznanych mu powodów spacery zdawały się działać.

Koncentrował się na krokach, powtarzając w myślach sekwencję ruchów. Pięta, palce, pochylenie, poderwanie. W nieskończoność, jak mantra.

To niezwykłe skupienie wywoływało hipnotyczny efekt i rozpraszało zły nastrój. Czasami Roberto spacerował przez trzy, cztery godziny bez przerwy, a uczucie zmęczenia na koniec takiej przechadzki wydawało mu się czymś zdrowym, całkowicie różnym od wycieńczenia i matowej monotonii poprzednich miesięcy.

Nie żeby idąc, zupełnie przestawał myśleć. Choć tak z pewnością byłoby najlepiej. Po prostu szybki krok i koncentracja na kolejnych ruchach pomagały przepędzać powracające natarczywie wspomnienia. Różne myśli pojawiały się w jego głowie, jednak szybko odpływały w dal, ustępując miejsca kolejnym.

Dni i tygodnie nabrały rytmu. Tydzień kręcił się wokół spotkań z doktorem w poniedziałki i czwartki. Osią każdego dnia był niekończący się, hipnotyzujący spacer.

Kilka razy dzwonili do niego koledzy, żeby zaprosić go na kawę czy pizzę. Początkowo grzecznie im odmawiał, oni jednak nalegali, więc po pewnym czasie zrozumiał, że przyjęcie zaproszenia będzie łatwiejsze. Cierpliwie znosił ostrożne i troskliwe zachowanie kolegów, czekając tylko na dogodny moment, w którym mógłby się wreszcie pożegnać i pójść do domu. Bo bywały chwile, kiedy czuł, że stąpa po linie nad przepaścią. Wracał jednak do domu, słuchał muzyki lub oglądał telewizję i tak czekał na nadejście godziny leków i zapadnięcia w chemiczny sen.

Giacomo

Dziś w nocy widziałem ojca. Sam fakt, że ktoś zobaczy swojego tatę, choćby i w nocy, nie wydaje się jeszcze niczym dziwnym.

Tylko że mój ojciec nie żyje.

Cztery lata temu pokłócił się z mamą, wyszedł z domu i już nigdy nie wrócił. Minęło sporo czasu, zanim mi powiedzieli, że umarł. Miałem wtedy siedem i pół roku.

Teraz przyśnił mi się pierwszy raz, od kiedy odszedł. We śnie był uśmiechnięty, a nie uśmiechał się często – i nie wiem dlaczego, ale przypomniało mi się, jak zabrał mnie do zoo w dniu moich siódmych urodzin, ostatnich, które spędziliśmy razem.

Spotkaliśmy się z ojcem w przepięknym parku, pośród gazonów i zagajników, w alejce otoczonej szpalerem drzew. Podszedł do mnie i wyciągnął rękę, jakbyśmy mieli się sobie przedstawić. Wydawało mi się to trochę dziwne, ale kiedy uścisnąłem jego dłoń, poczułem się dobrze i wszystko wydało mi się całkowicie naturalne. Ojciec się nie odzywał, ale rozumiałem, że powinienem iść razem z nim. Ruszyliśmy alejką w głąb parku.

Po kilku minutach (szczerze mówiąc, nie wiem, czy to rzeczywiście trwało kilka minut, czy znacznie dłużej; w snach czas biegnie inaczej niż na jawie) natknęliśmy się na wielkiego owczarka niemieckiego. Leżał tuż przy alejce, spał na trawie. Kiedy się do niego zbliżyliśmy, podniósł się i podszedł do mnie, machając swoim grubym, włochatym ogonem. Dał się pogłaskać i oblizał mi dłonie.

To było coś wyjątkowego, ponieważ boję się psów i kiedy widzę jakiegoś na ulicy – a już szczególnie, jeśli to wilczur lub podobny groźny zwierz – na pewno nie zatrzymuję się, żeby go pogłaskać. Nie bać się go to było wspaniałe uczucie.

– Jak się wabi? – spytałem ojca i w tym momencie zorientowałem się, że już go przy mnie nie ma.

Nazywam się Scott, szefie.

Odpowiedź pojawiła się w mojej głowie, słyszalna tylko dla mnie, rozbłysła jak komiksowy dymek z myślą bohatera.

– To ty mówisz?

Niezupełnie, szefie. Nie mówię, a ty mnie właściwie nie słyszysz. Mój głos brzmi tak.

I zaszczekał, wydając niezwykle głęboki dźwięk, przypominający grzmot, który jednak miał w sobie coś uspokajającego. To usłyszałem bardzo wyraźnie. Właściwie oprócz mojego głosu był to jedyny dźwięk, jaki usłyszałem we śnie.

– Dlaczego mój ojciec już sobie poszedł?

Scott nie odpowiedział na to pytanie.

Idziemy na spacer, szefie?

Powiedział i ruszył, a ja poszedłem za nim, chociaż było mi trochę smutno, że taty już z nami nie ma. Ale pomyślałem, że skoro spotkałem go raz, to jest szansa, że kiedyś się to powtórzy i wtedy może nawet uda nam się porozmawiać.

Jak na sen, wszystko wyglądało bardzo realistycznie. Czułem zapach trawy, rześki wiatr na skórze, a gdy spróbowałem spojrzeć w stronę słońca, światło naprawdę mnie oślepiło.

Później przypomniało mi się coś, o czym już dawno zdążyłem zapomnieć. Ojciec obiecał mi kiedyś, że dostanę psa. Musiałem tylko zaczekać, aż będę wystarczająco duży, żeby móc się nim zająć. Ten pomysł strasznie mi się spodobał, więc spytałem, kiedy to będzie dokładnie, a on odpowiedział, że odpowiedni wiek to jedenaście, dwanaście lat, bo właśnie wtedy człowiek przestaje być dzieckiem, a staje się dorosłym.

Obudziłem się właśnie w chwili, w której przyszło mi na myśl to wspomnienie.

Nie wstałem od razu, czekając, aż moja matka przyjdzie jak zwykle, żeby mi powiedzieć, że już pora wstawać i iść do szkoły. Wyobrażałem sobie, jak by było wspaniale, gdyby Scott towarzyszył mi też za dnia, wszędzie ze mną chodził, a może nawet czekał pod szkołą, aż skończę lekcje. Jestem pewien, że wtedy kilku gagatków zdecydowanie bardziej uważałoby na słowa i na to, co robią.2

Wyszedł zza rogu akurat, kiedy ona zamykała za sobą drzwi budynku. Widział, jak wsiada do zaparkowanego kilka metrów dalej małego, miejskiego samochodu. Spokojnym krokiem zbliżył się do drzwi i już miał wcisnąć guzik na domofonie, kiedy zza pleców dobiegł go przykry charkot silnika, przypominający wściekłe drapanie zakleszczonych kół zębatych. Roberto zatrzymał palec tuż nad przyciskiem, odwrócił się i podszedł do auta.

Kobieta raz za razem przekręcała kluczyk w stacyjce, wzbudzając kolejne fale złowrogiego, drażniącego hałasu. Roberto zastukał w okno kierowcy. Nieznajoma podniosła głowę, spojrzała na niego i przez chwilę siłowała się z szybą, wreszcie poddała się i otworzyła drzwi.

– To akumulator – oznajmił Roberto.

– Słucham? – spytała lekko łamiącym się głosem osoby, która zaczyna tracić cierpliwość, ale stara się nad sobą zapanować.

– Akumulator się pani rozładował. Dlatego nie może pani zapalić silnika ani opuścić szyby.

– No i co ja mam zrobić? Mam go teraz wymienić? Jestem umówiona i koniecznie muszę już lecieć. Może lepiej zadzwonię po taksówkę?

– Proszę się nie martwić. Możemy spróbować zapalić na pych. A jak się nie uda, poszukamy kabli i odpalimy od innego samochodu.

Wyjaśnił jej, co ma robić. Usiąść, przekręcić kluczyk, wcisnąć sprzęgło, wrzucić dwójkę, wciąż trzymać sprzęgło wciśnięte, w tym momencie on zacznie pchać samochód, żeby nabrał odpowiedniej prędkości, a gdy to się stanie, ona powinna puścić sprzęgło i stopniowo zacząć dodawać gazu.

– To się nie uda. Nigdy w życiu – stwierdziła.

– Da pani radę, trudniej to opisać, niż zrobić. Na razie niech pani po prostu wciśnie sprzęgło i kieruje autem, a ja panią wypchnę z parkingu.

Przez chwilę patrzyła na niego lekko zmieszana, ale postąpiła zgodnie z jego poleceniami. Kiedy samochód znalazł się już na jezdni, Roberto znów podszedł do okna i powtórzył instrukcję: „Proszę trzymać sprzęgło wciśnięte, przekręcić kluczyk i wrzucić dwójkę”.

– Ale przecież sam mnie pan nie będzie pchał...

– Proszę się nie martwić, to mały samochodzik. Kiedy krzyknę, proszę puścić sprzęgło i wcisnąć gaz.

Nie czekając na jej odpowiedź, zaczął pchać. Auto mozolnie potoczyło się naprzód.

– Proszę puścić sprzęgło i dodać gazu! – wydarł się Roberto zza samochodu, który nabrał już odpowiedniej prędkości.

Silnik zaskoczył, samochód kilka razy szarpnął w przód i z chrypliwym rykiem wrócił do życia. Przejechał kilkadziesiąt metrów i zatrzymał się, ale nie zgasł. Roberto go dogonił, kobieta opuściła szybę.

– No i widzi pani, udało się – powiedział, starając się opanować lekką zadyszkę.

– Dziękuję, prawdziwy z pana dżentelmen. – Po chwili, jakby przypominając sobie o pominiętym bardzo ważnym szczególe, wyciągnęła do niego rękę i uścisnęli sobie dłonie. W tym momencie Roberto uświadomił sobie, skąd ją kojarzy.

– Ach, pani jest aktorką?

– Tak, to znaczy...

– Pani grała w tej reklamie prezerwatyw... Była pani aptekarką. Śmiałem się za każdym razem, kiedy ją puszczali. Była... zabawna.

Przerwał, zdumiony tym, co właśnie powiedział.

– Przepraszam, chyba palnąłem głupstwo.

– Ależ nie. Chciałam być zabawna, chciałam rozśmieszać ludzi. Już od dawna nikt mi o tym nie przypominał.

Spoglądali na siebie, nie wiedząc, co jeszcze można powiedzieć. Silnik kaszlał.

– Cóż, w takim razie do zobaczenia – powiedział Roberto.

– Do zobaczenia, jeszcze raz bardzo panu dziękuję.

– Proszę zabrać auto do mechanika.

– Tak zrobię.

Roberto patrzył chwilę za oddalającym się samochodem, a kiedy ten w końcu zniknął za zakrętem, szybkim krokiem ruszył do gabinetu doktora.

*

Przepraszam za spóźnienie.

– Ma pan zadyszkę.

Roberto lekko się uśmiechnął.

– Wbiegłem po schodach, a wcześniej pomogłem jednej dziewczynie odpalić samochód. Akumulator padł, więc musiałem ją popchnąć.

Doktor zadowolił się taką odpowiedzią.

– Jak panu minął weekend?

– Spokojnie. Chyba lepiej niż zwykle. Poszedłem nawet do kina.

– Ach, to dobrze. Jeśli mnie pamięć nie myli, od kiedy się spotykamy, jeszcze ani razu nie mówił pan, że był w kinie.

– Faktycznie. W tym czasie nie chodziłem do kina. Już nawet nie pamiętam, kiedy ostatnio byłem, więc musiało to być strasznie dawno.

– Na co się pan wybrał?

– Francuski film, akcja rozgrywa się w więzieniu. Prorok. Słyszał pan o nim? A może go pan widział?

– Nie, ale ja też rzadko chodzę do kina. Czy film się panu podobał?

– Czy ja wiem, niektóre sprawy ukazali całkiem realistycznie, tak jak to naprawdę wygląda w więzieniu. Ale zdarzały się też sceny zupełnie absurdalne. Choć może odniosłem takie wrażenie, bo mam skrzywienie zawodowe. W każdym razie przyjemnie było po prostu wybrać się do kina. Już zapomniałem, jak to jest. Dobrze było sobie przypomnieć to uczucie.

– Miał pan jakieś towarzystwo czy poszedł pan sam?

– Nie, nie. Byłem sam.

– Bardzo mnie zaciekawił sen, który opowiadał mi pan podczas ostatniej wizyty.

– O surfingu?

– Tak, chce pan o tym porozmawiać?

– O śnie czy o surfingu?

– O czym pan woli.

– Wspominałem już, że urodziłem się i wychowałem w Kalifornii, pamięta pan?

– Oczywiście. Pańska matka, Włoszka, wyszła za Amerykanina. Pański ojciec był policjantem.

– Tak jest. Mój ojciec pracował w dochodzeniówce. Mieszkaliśmy tuż nad samym oceanem, w miasteczku San Juan Capistrano, między Los Angeles a San Diego.

– Dla kogoś, kto urodził się i dorastał w Kalifornii, surfing to pewnie chleb powszedni?

Czy Roberto tak to właśnie odbierał? Nie mógł sobie przypomnieć. Nie wiedział, jak było i jak to określić. Bardzo długo był najmłodszy w grupie, z którą chodził nad ocean. Dziecko wśród dorosłych i fal.

– Trudno powiedzieć. Już od małego bardzo mnie ciągnęło do surfingu. Zacząłem z ojcem, gdy miałem osiem lat, chodziliśmy na plażę z jego znajomymi. Oprócz mnie nie było żadnych dzieci.

– Kiedyś widziałem w jednym filmie pewną ewolucję, surfer wślizgnął się w ten tunel, który tworzy załamująca się fala. Umiał pan zrobić coś takiego?

– To się nazywa tube. I tak, umiałem to zrobić.

Zamilkli. Roberto nie przewidział, że rozmowa potoczy się w tym kierunku, i teraz starał się uporządkować myśli. Doktor znów przybrał właściwy sobie wyraz twarzy, nieco enigmatyczny, ale serdeczny. Wyczekujący. Trwało to kilka minut, wreszcie Roberto podjął opowieść.

– Bardzo lubiłem surfować. Chociaż nie mogę sobie teraz przypomnieć, jakie to było uczucie.

– Jak to?

– Ciężko to wyjaśnić, ale nie umiem sobie przypomnieć, co czułem, kiedy się znajdowałem na fali. Wiem, że to lubiłem, i to bardzo, ale tego nie pamiętam. Wiem to, a nie pamiętam.

Doktor skinął głową. Roberto był ciekaw, o czym myśli jego psychiatra. Chciał usłyszeć jakiekolwiek wyjaśnienie. Czasem nawet próbował go o nie poprosić, jednak w sytuacjach takich jak ta doktor zazwyczaj milczał. Kiwał tylko głową i już. Patrzył mu w oczy albo mościł się wygodnie w fotelu. Ale nic nie mówił.

– Kiedy ostatnio pan surfował? – spytał w końcu.

Roberto, choć próbował, nie mógł sobie tego przypomnieć. Chciał sięgnąć pamięcią do ostatniego razu, kiedy się ślizgał na desce, ale bezskutecznie. Ogarnęła go panika. Zupełnie jakby nagle świat zaczął rozpadać się na kawałki albo wręcz przeciwnie, jakby wszystko skleiło się w jedną masę, jakby zatarła się granica między wspomnieniami, snami, rzeczywistością, marzeniami i koszmarami, a wszelkie kryteria, pozwalające je od siebie odróżnić, rozmyły się i stały bezużyteczne.

– Nie wiem.

– Wszystko w porządku, Roberto?

Roberto potarł dłonią czoło, jakby chciał z niego zetrzeć kropelki potu.

– Poczułem, że tracę kontrolę.

– Po tym, jak spytałem, kiedy ostatnio uprawiał pan surfing?

– Nie, nie wtedy. Dopiero gdy zdałem sobie sprawę, że nie jestem w stanie sobie tego przypomnieć.

– Chce pan, żebyśmy zmienili temat?

Roberto się zawahał.

– Nie, już jest w porządku.

– Dobrze. Nie pamięta pan, kiedy ostatnio pływał na desce, ale możemy założyć, że to było jeszcze w czasach, kiedy mieszkał pan w Kalifornii, prawda?

– Tak, bez wątpienia. Po przeprowadzce już nigdy więcej nie surfowałem.

– Ile to już lat?

– To... ponad trzydzieści. Miałem siedemnaście, kiedy wyjechaliśmy z matką z Kalifornii.

Doktor wyciągnął cygaro Toscano z humidoru i sięgnął po obcinacz. Przeciął cygaro na pół, jedną część położył na biurku, drugą zaczął obracać w palcach. Scena trwała kilka minut.

– No dobrze. Na dziś już wystarczy.

Roberto chciał powiedzieć coś jeszcze. Moment i sposób zakończenia sesji wciąż pozostawał dla niego nierozwiązywalną zagadką. W końcu otrząsnął się ze stuporu, wstał i wyszedł.

Giacomo

Przez kilka kolejnych nocy nic mi się nie śniło. Chociaż to pewnie nieprawda, bo kiedyś czytałem w jednym czasopiśmie, że sny przychodzą do nas za każdym razem, kiedy zasypiamy. Czyli śnimy co noc, tylko z różnych powodów czasem zapominamy, że coś nam się śniło.

Może w takim razie powinienem powiedzieć, że nie pamiętam, co mi się śniło przez te kilka nocy. Ale przynajmniej raz musiało to być coś niezbyt przyjemnego, bo obudziłem się, czując smutek, który przeszedł mi dopiero po jakimś czasie.

Ostatniej nocy wróciłem jednak do parku. Już zasypiając, czułem, że coś się wydarzy, i faktycznie wkrótce znalazłem się w tej samej alejce co poprzednio.

Scott czekał na mnie, siedział na trawniku, a gdy mnie zobaczył, zaczął radośnie zamiatać ogonem po ziemi. Kiedy go pogłaskałem, zauważyłem, że pachnie szamponem i ma na sobie obrożę. Ostatnio albo jej nie zauważyłem, albo po prostu jej jeszcze nie było. W każdym razie ucieszyłem się, że Scott ją ma. Pomyślałem, że teraz jest naprawdę mój, że to nie tylko jakiś przypadkowo spotkany pies, przybłęda, który się łasi do każdego.

Nareszcie wróciłeś, szefie. Czekałem na ciebie.

– Co będziemy teraz robić, Scott?

Pospacerujemy.

I nie czekając na moją odpowiedź, potruchtał przed siebie.

Tym razem, podczas tej drugiej wizyty, udało mi się bardziej skoncentrować na otoczeniu.

Jak już mówiłem, alejka biegła wśród wysokiej trawy, po której przy każdym podmuchu przesuwały się wielkie i ciche fale. Gdzieniegdzie dało się dostrzec niewielkie doliny, niektóre o dość stromych zboczach, podobnych do nasypów wzdłuż autostrad lub torów kolejowych. Na horyzoncie majaczył las, który choć odległy, sprawiał jednak dość mroczne wrażenie. Co jakiś czas mijaliśmy jakąś dziewczynę albo chłopaka. Niektórzy szli na piechotę, inni jechali na rowerach.

W pewnym momencie zobaczyłem jezioro o wodzie tak przejrzystej jak w basenie.

– W tym jeziorku można pływać, Scott?

Po to tu jest, szefie.

Już chciałem go spytać, czy możemy wskoczyć do wody od razu, kiedy zauważyłem, że zbliża się do nas jakaś dziewczyna. Kiedy ją rozpoznałem, zaparło mi dech w piersiach. To była Ginevra.

Chodzę z nią do szkoły. Jest najpiękniejsza w klasie, ma błękitne oczy, jasne włosy i kiedy się śmieje, robią jej się cudowne dołeczki w policzkach. Miała już kilku chłopaków, wszyscy byli od nas starsi i przyjeżdżali po nią pod szkołę na skuterach.

W czasie lekcji prawie zawsze myślę o niebieskich migdałach. Czytam pod ławką książki i komiksy, rysuję, piszę opowiadania, notuję swoje przemyślenia w dzienniku, często gapię się też na Ginevrę.

– Cześć, Giacomo, wreszcie przyszedłeś – powiedziała, obejmując mnie i dając mi buziaka.

Kiedy Ginevra odzywa się do mnie na jawie, robię się cały czerwony, zaczynam bełkotać i wychodzę na jeszcze większego nieudacznika niż zwykle. We śnie udało mi się opanować, chociaż byłem tak samo zdenerwowany.

– To twój pies?

– Tak, wabi się Scott.

– Fajny. Nie bywasz tutaj zbyt często, prawda?

– Masz... masz na myśli tu, w tym parku?

– Tak.

– Wcześniej tylko raz.

– Cieszę się, że też tu jesteś. W szkole nigdy nie mamy czasu pogadać. To do zobaczenia wkrótce, tak? – Znów dała mi całusa, tym razem bliżej ust, przez co naprawdę mocno się zaczerwieniłem, i sobie poszła.

– Scott, muszę cię spytać o coś ważnego.

O co chodzi, szefie?

– Co zrobić, żeby mieć pewność, że wrócę tu kolejnej nocy?

Scott się zatrzymał i spojrzał na mnie, ale nie wiem, czy odpowiedział, bo nagle znalazłem się w łóżku, a obok stała mama, która potrząsała mną, mówiąc, że już czas wstawać i przygotować się do szkoły.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: