Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ciemna materia - ebook

Data wydania:
1 stycznia 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
22,50

Ciemna materia - ebook

"Ciemna materia" to historia dwóch rozpadów: małżeńskiego związku oraz poprzedniej formacji ustrojowej naszego kraju. Przy czym wątek rozpadu PRL-u autor wplatał wręcz na gorąco w swoją opowieść. Powieść powstawała bowiem w latach dziewięćdziesiątych minionego wieku i została (wówczas pt. Sprawki tego świata) wyróżniona główną nagrodą w Pomorskim Konkursie Prozatorskim. Ale Lech M. Jakób zrezygnował wtedy z jej publikowania. Zdecydował się na to dopiero teraz, po przeredagowaniu powieści, uzupełnieniu i zmianie tytułu.

Czytelnik dostaje zatem rzecz najnowszą w dorobku pisarza, a jednocześnie bardzo bliską opisywanym przez niego czasom, które ukazane są przez pryzmat losów mieszkającego na Pomorzu architekta oraz jego żony, wykładającej literaturę na jednym z pomorskich uniwersytetów. Towarzyszy im cała galeria oddziałujących na nich postaci uwikłanych w wydarzenia pośrednio i bezpośrednio wpływające na życie w „paranormalnej” rzeczywistości tamtego okresu. Niejednokrotnie rodzi to skrajne emocje, odbijające się w sposobie narracji – narracji oddającej wewnętrzny niepokój protagonistów i idealnie dostosowanej do ich heroicznych prób ocalenia tego, co skazane jest na rozpad, bez którego niemożliwe by jednak było nowe otwarcie.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-63316-39-6
Rozmiar pliku: 790 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

Kurze serce, to niewątpliwie było kurze serce, widziałem ich setki osobno, w podrobach i żywe jeszcze, kołaczące w półprzeźroczystych piersiach nosicieli; odcinało się krwawą plamą od ostrej bieli rozsłonecznionego śniegu – już bardziej absurdalnego widoku nie mogłem sobie zafundować. Gdyby nie fakt, że nie sam szedłem, uznałbym to za wybryk, jeszcze jeden, mojej zmęczonej wyobraźni. Popatrz, serce, powiedziałem do Re. Przestań, odpowiedziała, ale wróciliśmy, zawróciliśmy, gdyż dopiero kilka kroków potem odezwało się we mnie coś, poza złośliwym skowytem. Kurze serce, akurat. Natychmiast zobaczyłem tych, co wyrywali serca ubitym ciałom, by wydrzeć im ich siłę; kult żywych serc, ofiara bogom łaknącym krwawych danin. Wolałabyś, zacząłem, nic nie wolałabym, ucięła, czując się zagrożona w swojej dopiero co z takim trudem wywalczonej osobności, której obecny wybryk przypadku w postaci kurzego serca na śniegu był w stanie zagrozić chybotliwej równowadze. Odchodziliśmy od siebie po raz nie wiem który, dosłownie, z biciem w dzwony wysokich „c”, nie wierząc własnym słowom, świeżo przegranym chwilom, gdy jeszcze coś, jeszcze jakoś, przy odrobinie dobrej woli obojętnie którego z nas można było oddalić, uratować. Przynajmniej tak się łudziłem? I teraz owe idiotyczne kurze serce na śniegu. Minęła dobra chwila nim pojąłem, że może odebrać to jako policzek wymierzony z premedytacją. Wyłowienie takiego szczegółu spośród tysięcy dookoła, gdzie tysięcy, milionów, musiało trącić fałszem, czułem aż za dobrze, byłem niemal pewien, że skłonna jest tylko mnie o to posądzić, o podrzucenie kawałka rozchlapanego czerwienią mięsa pod furtkę ścieżki wiodącej do domu. Śnieg prószył monotonnie suchymi płatkami, bez zawirowań i równo. Mocniej ścisnąłem jej przedramię, żałując przywołania przed oczy żałosnego w gruncie rzeczy obrazka. Sam nie wiem skąd się to wzięło. To tylko z tobą, żachnęła się. Skończ, odparłem, ostentacyjnie pochylając się nad kłopotliwym znaleziskiem. Prawdziwe kurze serce. Porzucone niedawno, dopiero ostygłe, wokół topniał śnieg, tworząc wianuszek rosnącego zgrubienia. Chyba za obsesyjnie do tego podchodzę, to tylko mnie mogło się zdarzyć, przemknęło przez myśl. Re stała nade mną w półskłonie, niezdecydowana, nachmurzona. Spojrzałem od dołu w jej oczy. Wybacz, to silniejsze ode mnie. Dlaczego mi to robisz, dlaczego, wyrzuciła gwałtownie z siebie, nie mam już sił. Poczułem się winny, znów przywalony winą, jak ziemia tym śniegiem sypiącym od szeregu dni. Odruchowo, jak zwykle w takich momentach, gdy nie wiem co ze sobą zrobić lub gdzie oczy podziać, spojrzałem na zegarek. Za gorliwie, ni w pięć, ni w dziewięć. Wyglądało na to, że stał. W każdym razie nie dostrzegłem ruchu sekundnika. Potrząsnąłem przegubem, przyłożyłem zimne szkiełko do ucha. Delikatny, jednostajny chrobot, spodziewany, ale nie wiadomo dlaczego zaskakujący, wzbudził we mnie dreszcz. Zupełnie jak ja, szedł, ale stał. Oboje szliśmy, ale staliśmy. Nędzne sztuczki martwych przedmiotów. Do diabła z tym! Do diabła z zegarkiem, do diabła z Re, z rozwodem, z kurzym sercem i całym światem! Czułem na karku ironiczne spojrzenie Re. Wzbierała we mnie złość. Z boku nadbiegło rude kundlisko o zmechaconej sierści, chyba krzyżówka wszystkich okolicznych włóczęgów i sprzed nosa, jednym kłapnięciem szczęki, capnęło krwawy kęs. Zostaw!, krzyknęła Re na widok mojego gestu, zawahałem się, ale tylko na moment i wstając spróbowałem dosięgnąć butem zad umykającego kundla. Na ostry krzyk stanął i zdezorientowany kundel, co wystarczyło bym dopadł go jednym susem, wbijając w chudy bok zlodowaciałą, ciężką podeszwę. Zaskomlał, wypuścił serce z pyska, odbiegł kawałek, jednak wrócił, jakby szarpnięty z całych sił niewidzialnym sznurem, schwycił ochłap w biegu i nieznacznie utykając na przednią łapę zniknął za żywopłotem. Już słyszałem w uszach dezaprobatę Re: tyś chyba oszalał, lecz ku mojemu zdziwieniu skasowała mnie po chwili milczenia melodramatycznym: to bez sensu... Jasne, jasne, że bez sensu – i pies, i serce, po stokroć przyznawałem jej rację, sam doskonale widziałem dwuznaczność naszej sytuacji, ale z niewytłumaczalnym odcieniem patosu w głosie spytałem: co jest bez sensu? Co ja ci takiego robię? Ustaliliśmy... Ustaliliśmy, że nie będziemy do tego wracać, przerwała bezceremonialnie, to właśnie nie ma sensu. Wyładowujesz się niczym dzieciak. Te twoje zagrania, jak świetnie je znam! Za chwilę powiesz, że to nieprawda, że znów mylę się, to nie tak. Ale spójrz na siebie. Od niepamiętnych czasów nie jesteś już tym, kogo usiłujesz grać. Nie rozumiesz tego? To bardzo proste. Nasza piosenka się skończyła. Refreny twoje nudzą – zapewne powiedziała dalej, gdyż oboje znaliśmy nasze odzywki; może pośrednio i to było jednym z elementów naszej klęski, owa niemożliwość przebicia się przez wyjątkowo okrągłe, nic lub niewiele znaczące słówka, ale już tego nie słyszałem, bo uszy raptem zgubiły swoją zdolność odbierania dźwięków. Widziałem tylko jej poruszające się niemo usta, stężały grymas zniechęcenia wokół nich, pionową kreskę prostego nosa i opalizujące chłodem srebra tak pociągające mnie dotąd nawet oczy. To ciekawe, że potrafiłem nienawidzieć, obrzydzić sobie Re w całości, w każdym szczególe, ba, bywało, iż sam od siebie brałem lekcje znienawidzania jej gestów, napawałem się jakimś wyjątkowo celnie wypracowanym zniechęceniem do okolicy obojczyka dajmy na to czy piersi, ale oczy, jej oczy zawsze broniły się przed spodziewanym efektem podobnych praktyk. Jej oczu nie umiałem znienawidzieć – wręcz przeciwnie. Im więcej czyniłem starań, by je zbrukać, przynajmniej wyrzucić z pamięci, tym bardziej, z natężoną natarczywością ich obraz wracał, nienagannie czysty, jasny, jakby kpiąc z moich usiłowań. Jej oczy były silniejsze ode mnie. Jej oczy kochałem nadal. Gdyby można było wypreparować je, odłączyć, albo jeszcze lepiej – gdyby ona sama była tylko oczami – czyż nie stanowiłoby to dla mnie najwspanialszego wyjścia? Ona wiedziała o tym, musiała wiedzieć, choć nigdy o tym w ten sposób nie rozmawialiśmy, bo, w moim odczuciu, najzupełniej świadomie wykorzystywała ów atut – spojrzenie każdorazowo inne na każdą okazję. Gdybym się uparł, mógłbym w dosyć szybkim tempie złożyć katalog z jej spojrzeń, i to gruby, kilkusetstronicowy. A czasami nie mogłem, nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że oczy jej żyją życiem samoistnym, niezależnym od przypadkowego ciała przypadkowej Re; że stanowią jakiś piekielny, o specjalnym – niemożliwym do wyśledzenia – znaczeniu naddatek, z którym i sama właścicielka nie zawsze wiedziała co robić. Chyba ci te oczy wydrapię, powiedziałem kiedyś. Rób co chcesz, odparła, śmiejąc się, czyń co chcesz z nimi, są twoje, jeśli tylko na to znajdziesz siły. „Są twoje”, akurat. Takie były moje, jak moim jest lód na Antarktydzie. A może i były? Kto wie. Tak szybko się zapomina.

To był wiersz (czyjego autorstwa?, wyleciało), zaczynający się od słów „Bielsze kamienie widziałem tylko w snach”. Leżałem nieżywy na rozłożonym fotelu, dokuczał ucisk w skroniach i nierytmiczne łomotanie z lewej strony piersi. Bałem się głębszego wdechu, bo każdy większy haust powietrza w płucach wzbudzał nową, mocniejszą serię ukłuć, jakby drobnych igiełek, wędrujących w okolicy serca i nieprzyjemne mrowienie schodzące w dół lewego ramienia. Leżałem nieruchomo, ze wzrokiem utkwionym w pajęczynie wysoko nad głową, w rogu sufitu, zupełnie jak wtedy, kilka dni wstecz na kozetce u kardiologa, no, jak mu tam, Ogińskiego; a tenże Ogiński, lokalna sława owiana nimbem konesera niewieścich serc, łysawy, koło pięćdziesiątki, ale o sportowej, bez brzuszka sylwetce, zalecał rozluźnić się (rozluźnić się, dobre sobie!) całkowicie, chociaż przez moment nie myśleć o rzeczach nieprzyjemnych (też dobre) i miarowo oddychać („Wdech, wydech, wdech, wydech, pan w ogóle nie potrafi gospodarować swoim oddechem, musi pan na nowo nauczyć się oddychać” – kręcił niezadowolony głową). Skończyło się na pentaerytrytolu, którego całe, nietknięte opakowanie wrzuciłem na dno apteczki, przedtem wyśmiawszy zatroskanie smutnego konowała wyrażające się sumą trzystu złotych i uściskiem nieprzyzwoicie dużej oraz obleśnie wiotkiej dłoni – nieodparcie przywodzącej na myśl miękką kiść kalmara z jego lepkimi odnóżami. I co jeszcze powiedział na odchodnym? „Niepokoję się o pańską żonę, wybaczy pan, że o tym mówię, o Renatę, znamy się od dziecka, coś z nią nie tak. Nie chce dać się zbadać. Ale na odległość widzę – spadek wagi, nerwowość w ruchach, rozkojarzenie, no, inkoherencja, nie da się ukryć. Obawiam się, że obojgu wam należy się coś więcej, niż zwykły odpoczynek. Może jednak weźmie pan te pieniądze – dodał w bezpiecznej już odległości od biurka, by zamarkować chociaż trochę skrupuły – wpędza mnie pan w konfuzję – dorecytował elegancko na jednym oddechu. Spojrzałem mu prosto w oczy, bez szczególnej intencji, po prostu w oczy, unikając ślizgania się wzrokiem nad jego głową czy wśród schludnie ustawionych mebli przytłoczonego okładziną modrzewiową przedpokoju, dziękując krótko: „Pieprzysz niemożliwie, przyjacielu”. Spuścił wzrok, zagrała mu aksamitna mucha w białe grochy na grdyce i pochrząkując coś zbity z tropu w nieplanowanym rozpędzie odprowadził mnie aż na schody. Czuł się zakłopotany tak niespodziewanym złamaniem konwencji, koniecznie chciał jeszcze coś dodać, zatuszować ten zgrzyt, ale ze swojej strony nie uczyniłem nic, by mu to ułatwić. Schodziłem na dół, nie oglądając się za siebie, gdy dogonił mnie jego niezdecydowany, usiłujący zachować resztki niby zachwianego autorytetu głos: „I koniecznie musi pan popracować nad swoim oddechem. Koniecznie”, co zabrzmiało mniej więcej tak, jakby krzyknął na przykład: „Nie znoszę starej kaszanki”, albo „Wynająłem garaż, ale orżnęli mnie na ładnych parę kawałków”. W kieszeni grzechotała mi fiolka z pentaerytrytolem i wtedy właśnie po raz pierwszy, ni z tego, ni z owego, naszedł mnie ów wiersz, a właściwie jeden wers, chyba początkowy: „Bielsze kamienie widziałem tylko w snach”. Zakłopotanie jego, pamiętam, wydało się wówczas nieproporcjonalne do mojej reakcji, niezbyt przyjemnej, to fakt, przyznaję. Ale ręce? Tak! Miał spocone ręce. Wtedy uszło to mojej uwadze. W głowę zapadł ów nieszczęsny wers z białym kamieniem we śnie, a ilekroć potem ten wers zechciał wyskoczyć na wierzch pamięci, tylekroć natychmiast wzniecał mój niepokój. Do dziś zresztą nie wiem skąd to. Dużo dałbym za przypomnienie autora, zresztą, nie ma gwałtu, z czasem dowiem się wszystkiego. Jak były budowniczy pokrytej kurzem pajęczyny ze smętnie wiszącymi odwłokami much w rogu sufitu, utłuczony przez Re („Co za obrzydlistwo! Jak możesz ścierpieć widok podobnego szkaradzieństwa!”. Przy czym „sz” wymawiała trochę jak „ś”, co trochę bawiło, a z czasem drażniło). On już wie.

Cóż, mój świecie, kochany głupiomądry świecie, niewiele interesuję ciebie ja, a i mnie ty niewiele obchodzisz. W ten sposób, ignorując siebie wzajem, uznać możemy rachunki nasze za wyrównane. Ale to guzik prawda. Jednak jeden bez drugiego obejść się nie może, zawsze coś tam jeden drugiemu podrzuci pod jego drzwi, czymś zaskoczy, zmusi do działań, niechby i niechcianych, ale wciąż w jakiś sposób koniecznych. Może tak nie jest? Oczywiście, że tak. Tak właśnie, ale i inaczej – nudził Grzegorz po czwartym albo piątym kieliszku śliwowicy, a ja przyglądałem się mu tym razem wyjątkowo spokojnie, jego egzaltowana bufonada nie irytowała. Siedział blisko otwartego barku, w zasięgu prawie wypitej butelki (odpadłem z braku ochoty po dwóch kieliszkach), dłubiąc od niechcenia małym kozikiem w dębowej poręczy fotela. Narzynał poręcz machinalnie, nie zdając sobie z tego sprawy, a tym bardziej z tego, że narusza świętość rodowego mebla, w którym zasiadał jego i Re ojciec, a także ojciec ich ojca, być może, choć nie byłem pewien, również ich pradziad. W każdym razie solidny, dębowy fotel, po bodaj tylko dwóch w ciągu kilkudziesięciu lat odmładzających kuracjach u tapicera, był dla Re przedmiotem rodzinnego kultu, pieszczonym i dochuchiwanym, obgłaskiwanym oraz niejednokrotnie dotulanym. Lubiła Re, teraz drzemiąca z półotwartą powieścią Clifforda na kanapie obok, podkurczywszy obie nogi pod siebie, wtulić się w jego miękkie oparcie i pomrukując niczym rozpuszczona nadmiernie kotka trzeć policzkiem o wystające guzy ozdobnych, tapicerskich gwoździ. Czasami czyniła to tak zapamiętale, że na twarzy, zwłaszcza w pobliżu kości policzkowych, pozostawały na dłużej nieznacznie krwią podbiegłe ślady. Nie przejmowała się tym, choć bywały przedmiotem nieporozumień towarzyskich. W przypływie określonego humoru posądzano mnie nawet o mało czułe pieszczoty. Re śmiała się wtedy dwuznacznie, ja zaś, nie chcąc psuć zabawy, udawałem zmieszanie i w końcu wszyscy wybuchaliśmy niepohamowanym śmiechem, mnożąc w absurdalnych spiętrzeniach wciąż nowe i nowe przyczyny tajemniczych śladów na policzkach Re. No, co o tym sądzisz, naparł Grzegorz, święcie przekonany o tym, że słucham jego bzdurnych wywodów. To dla mnie za skomplikowane, odparłem, może mój ptasi móżdżek nie jest w stanie pojąć twoich objawień? No, no, za mało doceniasz własną łepetynę, wyrzucił zadowolony z siebie, nie dostrzegając ironii w moim głosie, daj większą szansę szarym komórkom, a kto wie, może nawet w filozoficznych refleksjach zasmakujesz? I nie rób miny abnegata połamanego kompleksami! Świat mimo wszystko należy jednak do nas!, dorzucił z optymizmem charakterystycznym dla ludzi zainteresowanych siódmym kieliszkiem, a z jeszcze nieopróżnionym szóstym. Mówiąc, nieznacznie rozciągał sylaby i mimo kontroli nad językiem notorycznie połykał końcówki. Widać po mnie kompleksy?, bezpotrzebnie podtrzymałem jego zapał elokwencji. Człowieku, odparł entuzjazmując się nowym polem popisu, czy widać? Źle powiedziane! Wprost tryskają uszami i nosem, jesteś jedną ogromną walizą kompleksów, tak szczelnie wypchaną, że domknięcie jej nawet za pomocą kolan i całego ciężaru wydaje się poronionym marzeniem! Co ja mówię. Ty nie masz ich w sobie. Ty jesteś z nich wyrzeźbiony, jedna potężna bryła wyciosana ze zwaliska bazaltowych kompleksów, oto czym jesteś! Miał żer i mogłem spokojnie na powrót zanurzyć się w sobie. Jak go znałem, szybko nie skończy. Braciszek Re, tyleż psycholog amator, co dyplomowany (nigdy nie wiedziałem który z nich w danym momencie bierze w nim górę), którego własne kompleksy w stosunku do moich nie musiały wyglądać gorzej, przyszedł pożyczyć pieniądze. Lecz nim swoją prośbę z gardła wydusił, zwykł fundować nam krasomówczy cyrk. Oczy miał, na skutek alkoholu, nadmiernie wybałuszone, ostrze scyzoryka zagłębiało się w poręcz już do połowy swej szerokości, a Re drzemała nadal, całkowicie nieświadoma oczekującej niespodzianki. Dosyć wyraźnie wyobrażałem sobie jej reakcję. Nawet to, że facet bezczelnie dłubiący kozikiem w poręczy świętego fotela jest jej bratem niewiele mógł zmienić. Może to nie było w porządku, że nie powstrzymałem dzieła zniszczenia. Jednak ten przeklęty chochlik we mnie nie potrafił sobie odmówić złośliwej (jakby jedynie o złośliwość chodziło) satysfakcji obejrzenia spodziewanej sceny. Poddałem się jego podszeptom, nie czując większego oporu. Dopiłem jednym łykiem gorzką kawę. Dźwięk potrąconej srebrnej łyżeczki obudził Re. Odłożyła Clifforda i przeciągnęła się z lubością. Przyciemniona lampa z barku, jedyne światło w pokoju, rzucała na przeciwległą ścianę jej nienaturalnie rozciągnięty cień – leniwe monstrum o łagodnych, rozmytych ruchach. Co to ja chciałam powiedzieć, westchnęła, dyskretnie osłaniając dłonią ziewnięcie, aha, to ile potrzebujesz? Grzegorzem zachwiało pytanie wprost, do którego tak mozolnie i z takim poświęceniem czasu oraz środków cały wieczór zmierzał. A Re dopiero teraz połapała się, że jeszcze do głównego punktu programu nie dotarł. Jednak, i słusznie, szła już za ciosem. Ile? Właściwie, gdybyście mogli z pięć stów wysupłać, mitygował się, gestykulując z kozikiem w dłoni, czego Re nie zdążyła dostrzec, ale oddam w ciągu dziesięciu dni, szybciej może nawet, góra dwa tygodnie. Re spojrzała na mnie, rozłożyłem ręce, co od biedy uznać można było za zrezygnowane przyzwolenie. I tak nie odczepiłby się od nas, dalej beznadziejnie miętosząc pozostałą resztkę wieczoru. W porządku, skinęła głową Re. Grzegorz odetchnął. Krasomówczy popis, podczas trwania którego samozwańczy artysta cyrkowy wykonał kilka lipnych ewolucji na temat kontrruchów świata i wiele zręcznych salt wokół moich doszłych i niedoszłych kompleksów dobiegł końca. Zapomniałam, byłeś u Ewalda? W pierwszej chwili nie pojąłem pytania Re. Ożywił się Grzegorz, pochylony nad uzupełnianym kieliszkiem: pierwsze słyszę, szwabskie imię u niego skąd? Edward zawsze mówiłaś. Tak, potocznie, ale z metryki Ewald; nie sądzisz, wyjaśniła, że brzmi to ciekawiej? Jest w tym posmak pewnej nobliwości, pasujący do niego jak ulał. Być może, być może, odparł doinformowany Grzegorz. Ja zaś doinformowany się nie czułem. I, prawdę mówiąc, zaczynała mnie nużyć ta wymiana zdań nad moją głową. Może wreszcie dowiem się kim jest ten Edward czy Ewald, czy jak mu tam?, nie wytrzymałem. Jak to, zdumiała się Re, miałeś przecież być u Ogińskiego tydzień temu. Dopiero zaskoczyłem: aaa, ten konował. Re żachnęła się: specjalista wysokiej klasy! Ludzie zabijają się za nim, kolejki ma kilkumiesięczne! Ty wiesz, ile on bierze? Jak żywa stanęła mi przed oczyma postać Ogińskiego, a właściwie nie tyle cała postać, co latająca na grdyce mucha w białe grochy i jego wiotkie, kalmarowate łapy. O, tak, potwierdziłem. Patrząc po gotówce, jaką ze mnie zdarł, bez wątpienia specjalista wybitny. Mimo półmroku dostrzegłem nagłe zaczerwienienie twarzy Re. Niemal krzyknęła: chcesz powiedzieć, że wziął od ciebie pieniądze? Zdziwiłem się jej zdziwieniem. Wyglądała na zaskoczoną całkowicie. Równe trzy setki, uzupełniłem. Grzegorz gwizdnął przeciągle, dodając: i co, pewnie kazał ci lepiej oddychać? Ma fioła na punkcie oddychania. Twierdzi z uporem maniaka, że połowa chorób ludzkości bierze się ze złej gospodarki oddechem. Cieplej spojrzałem na Grzegorza. Jego opinia o właścicielu karykaturalnie dużej muchy w białe grochy musiała być zbliżona do mojej. Nie do końca zrozumiałe dla mnie zdenerwowanie Re (a pal sześć te trzy stówy) przybrało inną postać. Grzebała teraz w biblioteczce, wyrównując grzbiety i tak równo stojących książek. Z trudem panowała nad swoim głosem. Jesteś pewien tego, co mówisz?, rzuciła zza pleców, gdy braciszek jej tymczasem dopiero teraz dostrzegłszy naderżniętą poręcz, szybko schował scyzoryk i poślinionym palcem, całkowicie bez sensu, tarł namiętnie szczerbę. Uzyskał tyle tylko, że ściemniała trochę, tracąc wyzywającą świeżość rany, ale i tak widoczna była z daleka. Moja noga więcej tam nie postoi, utwierdziłem Re okrężną odpowiedzią. A to co!?, rzuciła wściekle, widząc maskujące ruchy Grzegorza. Coś ty najlepszego zrobił!? Jej szyja i dekolt nagle zrobiły się purpurowe, a ręce, zauważyłem to natychmiast, zwłaszcza palce, zaczęły drżeć. Przerażony Grzegorz zapadł się w sobie, pojmując grozę tak tragicznie przez Re widzianej sytuacji i wybąkał niepewnie: to ja już sobie pójdę; wycofując się do przedpokoju. Nie przeszkadzałem mu w tym. Spróbowałem natomiast uspokajająco objąć ramię Re, ale zrzuciła moją dłoń, upadła brzuchem na kanapę i długo w bezsilnej złości tłukła pięściami w poduszkę. Nie mam już sił, nie mam już sił, łkała przy tym, co za idiota! Co za beznadziejny cham! Jakim był, takim był konował Ogiński, ale nie mogłem się nie zgodzić z jego diagnozą stanu Re, tu strzelił w dziesiątkę. Jeden kłębek nerwów. Trzasnęły drzwi wyjściowe, raptem zgasło światło i po omacku poszedłem do kuchni zaparzyć kawę dla siebie i roztrzęsionej Re. Pomyślałem: może rzeczywiście powinniśmy gdzieś pojechać? Utrzymywał mnie w tym przekonaniu rozlany lakier do paznokci na stole przy kuchence. To było niepodobne do obyczajów Re, jej pedantyczności. Nigdy nie pozostawiłaby po sobie bałaganu. Każde uszkodzenie, mankament był natychmiast przez nią usuwany, wszystko musiało lśnić, prawidłowo działać i stać na wyznaczonym z góry miejscu. A tu raptem nie przypadkowy okruch, nie popiół z papierosa strząśnięty obok popielniczki, lecz obszerna plama rozlanego i nieuprzątniętego lakieru. Wręcz nieprawdopodobne. W zakrzepniętej, wiśniowej emalii tańczyły odbite płomyki zapalonego gazu. Ciężko usiadłem na stołku, nie tracąc z oczu migotliwych odblasków. Potrzaskiwały miażdżone ziarenka kawy w ręcznym młynku. Obracałem korbką ruchem miarowym, jednostajnym. Jedno najsprytniejsze ziarenko niespodziewanie wyskoczyło spod metalowej kopułki młynka, szczęśliwie umykając w mrok. Reszta (a mogło ich być ile, kilkaset?) poszła na przemiał.nota biograficzna autora

Lech M. Jakób (ur. w 1953 r. w Białogardzie) – poeta, prozaik, autor powieści dla dzieci i młodzieży, aforysta, felietonista, recenzent, założyciel i redaktor naczelny pomorskiego magazynu literacko-artystycznego „Latarnia Morska” (www.latarnia-morska.eu). Laureat Nagrody Artystycznej Miasta Kołobrzeg (1984), Nagrody Wydawnictwa „Iskry” (1985), Nagrody Pomorskiej (1990), Nagrody im. Ryszarda Milczewskiego-Bruno (2004), Nagrody w Konkursie Literackim na powieść dla młodzieży Wydawnictwa Telbit (2006). Mieszka w Kołobrzegu. Wydał m.in. tomy wierszy: Psy mojej młodości (1981), Miłość i śmierć (1991), Ból i pełnia (1999), Wibrujące serce (2000), Zielony promień (wiersze wybrane, 2003); powieści: Kruk najbielszy (1983), Romsky (1984), Karamarakorum (1986), Znikacz i jego broń (1989, 1991, 2007), Gang (1991), Obrona (1998), Drapieżcy (2000), Niebieskie króliki (2005), Ciemna materia (FORMA 2013); tomy prozy: Uwięzienie i inne opowiadania (2002), Po kiju. Fotoopowiadania (2013); zbiór felietonów: Poradnik grafomana. Felietony literackie (i nie tylko) (FORMA 2015); listy: Müldner & Jakób. Korespondencja literacka 1998-2007 (wraz z Piotrem Müldnerem-Nieckowskim, 2010); zbiory aforyzmów: Mądre głupoty (1988), Żyje jeszcze Don Kichot (1996), Jęzostrzępy (2001), Poradnik złych manier (FORMA 2007), , Do góry nogami (FORMA 2018), tom tekstów humorystyczno-satyrycznych: Świnka Morska, czyli od – do i w poprzek (2006) oraz kilka książek dla dzieci i młodzieży.w serii kwadrat ukazały się:

„2008”, „2011”, „2014”, „2017” – antologie współczesnych polskich opowiadań

Marcin Bałczewski „Eva Morales de Nacho Lima”, „Malone”

Waldemar Bawołek „To co obok”

Kostia Berezin (Paweł Laufer) „Buty Mesjasza”

Jacek Bielawa „Kościelec”

Dariusz Bitner „Książka”

Roman Ciepliński „Diabelski młyn”

Tomasz Dalasiński „Nieopowiadania”

Jerzy Franczak „Święto odległości”

Krzysztof Gedroyć „Przygody K”

Andrzej Grodecki „Iluzje”

Brygida Helbig „Anioły i świnie. W Berlinie!!”, „Enerdowce i inne ludzie”

Lech M. Jakób „Ciemna materia”

Bogusław Kierc „Bazgroły dla składacza modeli latających”

Wojciech Klęczar „Wielopole”

Bogusława Latawiec „Ciemnia”

Ryszard Lenc „Chimera”

Artur Daniel Liskowacki „Capcarap”, „Eine kleine”, „Mariasz”, „Skerco”, „Spowiadania i wypowieści”

Miłka O. Malzahn „Fronasz”, „Kosmos w Ritzu“

Agnieszka Masłowiecka „Pyszne ciało”, „Splątanie”

Jarosław Maślanek „Ferma ciał”

Dariusz Muszer „Homepage Boga”, „Niebieski”, „Wolność pachnie wanilią”

Krzysztof Niewrzęda „Czas przeprowadzki”, „Poszukiwanie całości”, „Second life”, „Wariant do sprawdzenia”, „Zamęt”

Ewa Elżbieta Nowakowska „Apero na moście”

Cezary Nowakowski, Jakub Nowakowski „Błogosławieni”

Paweł Orzeł „Arkusz ”, „Nic a nic”, „Ostatnie myśli (sen nie przyjdzie)”

Paweł Przywara „Zgrzewka Pandory”

Krystyna Sakowicz „Księga ocalonych snów”, „Praobrazy”

Alan Sasinowski „Pełna kontrola”, „Rupieć”, „Szczery facet”

Grzegorz Strumyk „Kra”, „Nierozpoznani”

Łukasz Suskiewicz „Egri bikaver”, „Mikroelementy”, „Zależności”

Leszek Szaruga „Dane elementarne”, „Podróż mego życia”, „Zdjęcie”

Izabela Szolc „Śmierć w hotelu Haffner”

Łukasz Szopa „Kawa w samo południe”

Andrzej Turczyński „Bruliony Starej Ziemi”, „Brzemię”, „Koncert muzyki dawnej”, „Zgorszenie”, „Żywioły”

Anatol Ulman „Cigi de Montbazon i Robalium Platona”

Emilia Walczak „Hey, Jude!”

Miłosz Waligórski „Kto to widział”

Henryk Waniek „Miasto niebieskich tramwajów”

Maciej Wasilewski „Jednodniowy spacer po dwudziestu kilku głowach”, „Rozmowy młodej Polski w latach dwa tysiące coś tam dwa tysiące coś”

Bartosz Wójcik „Christiania. Historie z tamtej strony dobra”

Grzegorz Wróblewski „Nowa Kolonia”

Maciej Wróblewski „Historie Jakuba Blottona z widokiem na Toruń”

Tadeusz Zubiński „Rzymska wojna”
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: