Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Colorado - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
6 listopada 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Colorado - ebook

Jan i Karol Gordon spotykają tajemniczego mężczyznę o przezwisku Colorado. Razem odwiedzają jego znajomego – farmera Sama O’Briena.
W dramatycznych okolicznościach na farmie wybucha pożar, a jej gospodarze zostają uprowadzeni. Trójka traperów rusza w pełen niebezpieczeństw pościg za porywaczami. Wkrótce do naszych bohaterów przyłącza się poznany przez nich rok wcześniej Penhulte – wódz Apaczów Meskalero.
Kim są bezwzględni porywacze? Dlaczego uprowadzili Sama O’Briena i jego rodzinę? Jakie tajemnice skrywa życie Colorado?
Czwarta część przygodowego cyklu o życiu na Dzikim Zachodzie pełna jest barwnych opisów przyrody, świetnie nakreślonych postaci pierwszo- i drugoplanowych, przyprawiających o dreszcz emocji wydarzeń, nie brak w niej również kapitalnego poczucia humoru. Jej autor – Wiesław Wernic – to klasyk powieści westernowej. Pisarz podbił serca czytelników nie tylko świetnie skonstruowanymi, trzymającymi w napięciu fabułami, lecz także doskonałą znajomością kultury, geografii i historii Dzikiego Zachodu oraz obyczajów zamieszkałych na tych terenach indiańskich plemion.

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-268-1631-4
Rozmiar pliku: 711 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Tak się zaczęło

Przebudziłem się. W pokoju było ciemno. Na tle niewidocznej ściany lśniły dwa wąziutkie pasemka szarości. To szpary w okiennicy przepuszczały pierwszy dzienny brzask.

Siennik zachrzęścił. Podniosłem się ostrożnie, aby nie zbudzić towarzysza śpiącego po przeciwległej stronie izby. Zbliżyłem się na palcach do okna, wolno, wolniutko odsunąłem żelazny haczyk przytrzymujący szeroką, ledwie oheblowaną deskę i lekko ją pchnąłem. Zawiasy zaskrzypiały piskliwie, ktoś poruszył się i usłyszałem senny głos Karola:

– Co tam robisz, Janie?

– Oddycham świeżym powietrzem. Śpij, jeszcze nie ranek.

Mruknął coś w odpowiedzi, słoma zachrzęściła i znowu zapadła cisza.

Oparłem się o poprzeczną belkę i wyjrzałem. Pode mną rozciągał się czarny pas ziemi ogrodzonej palisadą z bali, wysoką na półtora chyba człowieka, z bramą o dwóch skrzydłach zamkniętą na głucho, podpartą długimi tykami. Za bramą w cieniu ustępującej nocy widać było niezmierzoną, pustą przestrzeń. Na odległych krańcach, gdzie przeczuwać należało horyzont, czerniała nieregularna, zamazana linia – dalekie pasmo Gór Skalistych.

Spojrzałem w lewo. Tam toczyła swój płytki nurt niewidoczna rzeka. Za nią ciągnęła się taka sama płaszczyzna, ograniczona z jednej strony atramentową ścianą lasu.

Sięgnąłem po lornetkę. Przestrzeń rozrosła się w jej szkłach, góry stały się bliższe i jeszcze groźniejsze, las posępniej rysował się czarnym konturem. Tylko wody nadal nie dojrzałem. Musiała płynąć w dolinie, bezgłośna w tej ciszy. Skierowałem szkła prosto przed siebie i wydało mi się, iż dostrzegam jakiś ruchomy punkt. Czy była to antylopa biegnąca do wodopoju, czy jakiś drapieżnik powracający z nocnych łowów – nie mogłem stwierdzić.

Szarzało coraz bardziej, tumany mgieł przewalały się równiną. Wówczas usłyszałem lekkie skrzypienie piasku w dole. Ktoś podniósł się z ziemi, z ciemnego kącika utworzonego przez dwie krzyżujące się ściany ogrodzenia. Przetarłem zaspane oczy: Colorado! Oczywiście on. Dziwny człowiek.

– Ja mam spać pod dachem? O nie, dżentelmeni! To ujdzie w zimie, jak śnieg zawali ziemię, ale nie teraz...

Colorado! Dostrzegłem, jak wspiął się na półkę biegnącą w połowie wysokości palisady i wyjrzał za ogrodzenie. Stał nieruchomo przez chwilę, potem lekko zeskoczył i zniknął w mroku. Pewnie wrócił do swego legowiska.

Spotkaliśmy go przed dwoma dniami w pustej okolicy. Mieliśmy już wówczas za sobą spory szmat przebytej drogi. Skrajem jałowcowego lasku, potem przez krzaki pachnącej szałwii jechaliśmy prosto, jak strzelił, aż nagle podniosła się kurtyna lasu, drzewa odbiegły w prawo i lewo odsłaniając nagi, obły wzgórek. Na jego szczycie stał samotny jeździec z kolbą rusznicy wspartą na łęku siodła, nieruchomy i wspaniały w swym bezruchu. Wyglądał jak pomnik albo jak aktor na scenie uwolnionej z czarnozielonej zasłony. Mimo woli ściągnąłem cugle. Słońce migotało na lufie broni, a przejrzyste powietrze pozwalało dostrzec każdy szczegół ubrania nieznajomego. Było bajecznie kolorowe.

– Jak w teatrze – szepnąłem do Karola. – Albo jak w cyrku... Któż to jest, u licha?

Pytanie było usprawiedliwione: jeździec mienił się barwami tęczy. Od błękitu kapelusza, poprzez krwawą czerwień okręcającego szyję szala (którego końce opadały sztywno i ciężko, jakby zrobione z ołowiu), poprzez cytrynową kurtę, aż do spodni zielonego koloru.

Staliśmy, dopóki posąg nie ożył nagle. Podniósł broń i zjechał galopem z pagórka. Zatrzymał się tuż przed nami tak gwałtownie, że koń wyrzucił kopytami chmurkę kurzu i przysiadł na zadzie.

– Witam podróżnych. – Głos miał nieco chropawy, ale przyjemny dla ucha. – Witam – powtórzył. – Dokąd to dobre czy złe bogi prowadzą?

Karol w milczeniu wykonał ruch ręką: za i przed siebie. Przez tę krótką chwilę przyjrzałem się nieznajomemu. Z bliska nie wydawał się już tak bajecznie kolorowy: błękitny kapelusz jakby poszarzał, czerwień szala zbladła, cytrynowa kurta świeciła wyblakłymi plackami łysin, zielone spodnie, pełne łat i cer, przybrały barwę szaroburą. Jedynie buty wyglądały solidnie.

– Jestem Colorado – rzekł jeździec.

Skinąłem głową.

Kiedyśmy przed trzema dniami opuszczali malutkie miasteczko o hiszpańskiej nazwie Santa Rosa – pamiątka z czasów konkwistadorów – gospodarz obskurnej tawerny powiedział:

– W tych okolicach łatwo zabłądzić. – Tu popatrzył na nasze aż zbyt schludnie wyglądające sylwetki (nowicjusze?) i dodał: – Przed wami wyjechał Colorado. Jak dobrze popędzicie koni, to go dognacie. On się nie spieszy.

– A kto to jest? – zagadnął Karol. – Nie byliśmy nigdy w tych stronach.

Obrzucił nas pogardliwym spojrzeniem:

– Tak właśnie myślałem. Kto to jest? Zapytaj się pan lepiej, kto to nie jest. Chociaż i na to pytanie nie odpowiem. Colorado jest wszystkim po trochu, a jednocześnie... nikim.

Po tym niezrozumiałym wyjaśnieniu zebrał puste kufle po piwie i odwrócił się do nas plecami.

A więc mieliśmy przed sobą Colorado. Nie trzeba było odgadywać, że jest to po prostu przezwisko. Kolorado – to imię wielkiej rzeki mającej swe źródła w Górach Skalistych, a ujście w Zatoce Kalifornijskiej.

Na terytorium Nowego Meksyku, na Dzikim Zachodzie – jak określano te ziemie – przedstawiał się, kto chciał, kiedy chciał i jak chciał, albo nie robił tego wcale.

– Ach, Colorado... – powtórzyłem.

– Słyszeliście o mnie?

– W Santa Rosa powiedzieli nam, że jeśli pognamy konie, to dopędzimy Colorado, bo on się nie spieszy.

Uśmiechnął się.

– To prawda. Życia nie przegonisz. W Santa Rosa siedzi w gospodzie „El Paso” jakiś niby Hiszpan, niby Metys o strasznie długim nazwisku, ale wielki cymbał. Na pewno on was tak objaśnił. Zdzierus! Chętnie wskażę gospodę lepszą niż „El Paso” i znacznie tańszą, bo... bezpłatną.

Zawrócił konia.

– No, dżentelmeni, jeżeli to panom odpowiada, ruszajmy.

Nie wiedziałem, czy śmiechem, żartem, czy też w pełni powagi mamy przyjąć to niespodziewane zaproszenie.

Karol rozstrzygnął sprawę:

– Bezpłatna gospoda... rzecz nie do pogardzenia. W Santa Rosa zdarto z nas dziesiątą skórę. Więc jeśli droga wiedzie na południe...

– A wiedzie, wiedzie.

Ruszyliśmy strzemię w strzemię. Jałowy step stanowił najszerszy gościniec świata.

Colorado okazał się niezwykle rozmowny, ale ile w jego słowach tkwiło prawdy, a ile fantazji – nie sposób odgadnąć.

– Tak, tak, koledzy – mówił – przyjemna jest konna jazda. Przedkładam ją ponad inne, chociaż i kolej to dobry wynalazek. Oczywiście, jak się komuś spieszy. Ale mnie się nie spieszy, wam chyba również? Pierwszy raz tutaj?

A na nasze potwierdzenie rzekł jakby od niechcenia:

– W wagonie pociągu jest znacznie bezpieczniej.

– Napady? – zagadnął Karol.

– Zdarza się. Apacze, Komancze, Indianie Pueblo, no i oczywiście dobrana partia obiboków spod ciemnej gwiazdy, czyli... przybyszy ze wschodu. Musieliście taką drogę wybrać? Wyglądacie na nowicjuszy. Ubranka jak spod igły...

– A pan dawno tutaj? – zapytałem.

– Ho, ho! Widziałem ja już, jak wbijano srebrne ćwieki w Promptory Point...

Ileż, u licha, mógł mieć lat? Kiedy w Promptory Point, pod Ogden, wbijano uroczyście srebrne haki w ostatni podkład torów pierwszej na świecie linii kolejowej łączącej Atlantyk z Pacyfikiem, był rok 1869. Przed piętnastu laty!

– Bawił pan tam z rodzicami? – zapytałem niewinnie.

Spojrzał na mnie przenikliwie. Jakiś skurcz przebiegł mu po twarzy.

– Przez trzy lata pracowałem przy budowie tej linii i zaręczam, że nie była to robota na siły chłopca. Ale dajmy temu spokój. Lepiej popatrzcie, jak preria zielenieje. Jedyna to pora roku, podczas której nieco wilgoci zbiera się w tej ziemi. Przyjemnie oddychać. Potem robi się piekielnie gorąco, a wiatr podnosi tumany kurzu, że świata nie widać. Wy tego nie znacie.

– Byliśmy w zeszłym roku w Arizonie – wtrąciłem.

Wstrzymał na sekundę konia i popatrzył na nas uważnie. Wydało mi się, że mnie świdruje na wylot swym spojrzeniem. Nieprzyjemne uczucie.

– Nie wyglądacie na blagierów – stwierdził po chwili milczenia. – Arizona? Ho, ho! To jeszcze dziki kraj. Prawie jak ten.

– Czy to oznacza, że Nowy Meksyk jest właśnie dziki?

Znowu zerknął na mnie:

– W tych stronach nigdy nie było spokojnie. Pamiętam pierwsze powstanie Apaczów w 1857, potem... chyba od 1861, przez dziesięć lat stałe walki z napierającym od wschodu osadnictwem. Potem próby zgromadzenia Apaczów na jednym terytorium, w rezerwacie. Generałowi Crookowi udało się wprawdzie ściągnąć garstkę czerwonoskórych i osadzić na wyznaczonym obszarze, ale reszta wędruje sobie, dokąd chce i kiedy chce. Raz spacerują po Nowym Meksyku, raz po Arizonie, kiedy indziej odwiedzają nawet Meksyk, przekraczając Rio Grande^() albo posuwają się z biegiem Kolorado i... szukaj wiatru w polu. Co robią dzisiaj, co zrobią jutro... któż odgadnie? Na dodatek żrą się między sobą: Apacze Meskalero, Apacze Tonto, Apacze Lipan, Apacze Zachodni... kto ich tam zliczy? Tak, tak, moi panowie. Jeśli wybraliście się na krajoznawczą wycieczkę, trzeba było udać się w inne strony. Chyba że macie ważne sprawy do załatwienia. Zresztą, nie moja rzecz.

Wszystko to powiedział jakimś nieprzyjemnym tonem, bez cienia uśmiechu. Wolałem więc nie pytać. A Karol? Karol milczał przez cały czas jak zaklęty.

Jechaliśmy w miarę prędko, w miarę wolno, prerią z rzadka porosłą trawami. Czarny lasek pozostał daleko za nami, a teraz cała przestrzeń migotała w słońcu barwami kwiatów, których łodygi chwiały się w podmuchach ciepłego wiatru i z suchym szelestem biły po końskich nogach.

Te barwy cieszyły początkowo wzrok, ale wkrótce ogarnęło mnie znużenie. Jakże jednostajny krajobraz! Z nudów zacząłem przyglądać się broni naszego nowego towarzysza. Popatrzyłem na długaśną rusznicę. Jak na człowieka nieco obeznanego z bronią wrażenie było wstrząsające! Powiem krótko: to była broń godna pogardy, nieprzynosząca właścicielowi zaszczytu. Nie wierzyłem własnym oczom: lufa jakby nieco krzywa, a na dobitkę w dwóch miejscach przytwierdzona do łożyska drutem! Kurek – jak w muszkietach z ubiegłego stulecia. Chyba to „coś” należało nabijać od przodu. Jak z takiego muzealnego eksponatu można strzelać? A kolba? Kolba barwy nieokreślonej, o nierównej powierzchni. Wyglądało na to, iż wielokrotnie musiała zastępować... młotek. O broni krótkiej niewiele mogłem rzec. Z bardzo głębokich i zniszczonych futerałów pasa sterczały tylko czarno lśniące uchwyty.

Przed samym południem zatrzymaliśmy się nad srebrzystym strumykiem, gdzie trawa rosła gęściej, a malutki jałowcowy zagajnik rzucał nieco cienia. Obaj z Karolem powiedliśmy konie nad strugę. Ale Colorado postąpił inaczej. Obszedł najpierw oba brzegi strumyka, z kilkanaście chyba jardów, potem zniknął wśród jałowców, by wreszcie wyłonić się z gąszczu, lekko pogwizdując.

– W porządku – oświadczył. – Stary Colorado wszystko dobrze przepatrzył. Na przyszłość radzę wam naśladować go, jeśli nie chcecie stracić pewnego dnia swego pięknego owłosienia głów lub zwiększyć ciężaru ciała o wagę kuli.

Zajął się rozsiodłaniem konia.

Ten monolog uznałem za próbę zastraszenia nowicjuszy. Za takich nas przecież uważał. Spojrzałem wymownie na Karola i wzruszyłem ramionami. Colorado musiał dostrzec ten ruch, bo nie przerywając swej czynności, dorzucił:

– Możecie w to wierzyć albo nie, nie trzeba jednak lekceważyć człowieka, który zna Nowy Meksyk jak własną kieszeń.

– I nie trzeba się też obrażać – próbował go udobruchać Karol. – Mój przyjaciel na pewno nie ma takiego doświadczenia, ale przecież coś niecoś świata oglądał.

– Pewnie chodzi o tę Arizonę. Oglądaną z okien dyliżansu, eee... gdzie tam! Prędzej z okna kolejowego wagonu.

Odwróciłem się gwałtownie, aby odpowiedzieć na złośliwość. Mój towarzysz trącił mnie w ramię.

– Zbyt powierzchownie ocenia pan ludzi, Colorado – powiedział spokojnie. – Nasza podróż przez Arizonę w niczym nie przypominała jazdy koleją.

– Może... Chociaż coś za bardzo, nie obrażajcie się, wyglądacie na zasiedziałych mieszczuchów, którzy wybrali się na letnią wycieczkę. Wasz ubiór, wasza broń... Zresztą, co mi do tego? Lepiej rozpalmy ognisko. Nie znoszę zimnego jedzenia w najgorętsze nawet dni.

Roześmiał się, jak z dobrego żartu, po czym z osmolonym, pogiętym garnkiem, który wydobył z juków, powędrował po wodę.

– Nieprzyjemny typ – mruknął Karol.

– Raczej dziwny – odparłem półgłosem i zacząłem ścinać jałowcowe gałązki. Kiedy zgromadziłem ich sporą naręcz, cisnąłem na miejsce, z którego Karol usunął myśliwskim nożem trawę. Tak postępowaliśmy zawsze podczas obozowania na prerii. Karol był pod tym względem pedantem. Niegdyś żartowałem z takiej ostrożności, ale jeden widok pożaru stepu zmienił mój pogląd.

Colorado powrócił i z aprobatą pokiwał głową. Potem ukląkł, zgarnął nieco chrustu i wydobył z głębin przepastnej kieszeni najprawdziwsze krzesiwo. Z trudem powstrzymałem uśmiech. Z kolei Colorado wyjął blaszane pudełeczko z hubką. Szczęknął krzemień o metal, błysnęły iskierki, uniósł się szary słupek dymu, a w chwilę później buchnął płomień.

– Gotowe – stwierdził i postawił bokiem do ognia pogięte naczynie. Postąpiliśmy podobnie. Gdy woda zaczęła bulgotać, wsypaliśmy zmielonej na pył kawy, a Colorado nie odmówił jej przyjęcia. Natychmiast odwzajemnił się, wręczając każdemu z nas po sporej garści pemikanu – suszonego, zmielonego mięsa, wspaniałej potrawy, przyrządzanej od wieków przez wszystkie chyba plemiona indiańskie Ameryki Północnej. Dołożyliśmy do tego nieco sucharów zabranych na drogę jeszcze w Milwaukee i uczta wypadła znakomicie. Kiedy wreszcie nabiliśmy fajki tytoniem, zapytałem:

– Nie używa pan zapałek?

– Nigdy. Łatwo nasiąkają wilgocią. Można co prawda próbować dwoma kawałkami drewna...

– Raczej kołkiem i deseczką – wtrąciłem.

– O, znacie ten sposób? – zdziwił się.

– Znamy – stwierdził Karol. – Jest jednak zawodny. Kiedyś po ulewnym deszczu żaden z wojowników Czarnych Stóp nie mógł wykrzesać ani iskierki.

– Właśnie, właśnie. Nie masz jak krzesiwko. Służy mi od wielu lat i nie psuje się. Hm... ale gdzież to oglądaliście Czarne Stopy? W cyrku?

– Colorado – odezwał się mój przyjaciel – lepiej rozstańmy się. Wolę stracić bezpłatną gospodę niż wysłuchiwać pańskich złośliwości.

Myślałem, że traper wybuchnie gniewem. Ale nie. Twarz mu się tylko skurczyła nieprzyjemnie.

– Złośliwości? – powtórzył. – Tacy jesteście drażliwi. Kto lubi złośliwości? Ale ja mam zwyczaj gadać, co chcę i kiedy chcę.

– Colorado! – krzyknąłem podrażniony. – Rozstańmy się w spokoju. Ani ja, ani Wielki Bóbr nie przyjechaliśmy tu szukać zwady.

– Co? – spojrzał na nas uważnie. – Wielki Bóbr? Niby kto?

Wskazałem palcem na Karola:

– To jego przezwisko. Znane jest dobrze w Kanadzie, ale nie tylko tam...

Traper podniósł się wolno od ogniska. Wstaliśmy również.

– Ludzie – powiedział jakby wzruszonym głosem – czy to prawda?

– Ale uparty – mruknąłem.

– Jeśli to prawda – ciągnął, pomijając milczeniem moją uwagę – to wy dwaj zlikwidowaliście przed rokiem jakąś bandę w Arizonie, tak? Słyszałem coś o tym.

Karol skinął głową, a ja dodałem:

– Było nas tam więcej...

– Wielki Bóbr! Marzyłem, żeby was spotkać. Prawdziwych westmanów coraz mniej na świecie. Przyjdzie czas, że po preriach uganiać się będą już tylko hodowcy bydła. A pan – zwrócił się do mnie – musi być tym lekarzem, który pomagał Wielkiemu Bobrowi. Jeśli chociaż ćwierć prawdy jest w tym, co mi o was opowiadano, jesteście zuchy, co się zowie! Zmylił mnie wasz wygląd.

– Nasze nowe ubrania? – zapytałem złośliwie. – I nasza broń, która nie rozpada się na kawałki?

Spojrzał na mnie ostro, ale zaraz uśmiechnął się.

– To przytyk. Nie obrażę się. Niektórzy twierdzą, że ubiór o niczym nie świadczy. To zależy kiedy. Strój to cząstka człowieka, coś o nim mówi. A co się tyczy broni, hm, jeszcze zobaczymy, która celniej strzela.

Klepnął się po udach i znowu siadł. Uznaliśmy spór za zażegnany.

– Co pan tam wywęszył w lasku i nad strumieniem? – zapytałem, zajmując miejsce przy ogniu.

– Mogę ci na to odpowiedzieć – wtrącił się Karol. – Colorado odnalazł czyjeś tropy, ale mocno już zatarte, dlatego teraz zachowuje się tak beztrosko.

– Rzeczywiście. Zatarte ślady. Ktoś tu obozował, jeśli się nie mylę. I odjechał, ot tam – wskazał ręką.

– Jak pan na to wpadł?

– Przypadkowo. Mam niezły wzrok. Ale uznałem, iż jedno sprawdzenie wystarczy. Dlatego dałem spokój poszukiwaniom.

Mruknął coś do siebie, a później poinformował:

– Trzech ich było tutaj.

– Czerwonoskórzy? – zapytałem.

– Nie. Konie podkute i buty z obcasami. Nocowali w lasku. Dwa razy słońce od tamtej pory zaszło, jeśli się nie mylę. A poza tym... jeden koń stąpał bardzo dziwnie. To rzadko się trafia. Musiał być kradziony, a złodziej nie poznał się w czas.

Zaskoczył mnie taki nieoczekiwany wniosek.

– Dlaczego?

– Wytłumaczę panu, doktorze. Pan pozwoli, że będę używał tego tytułu.

– Proszę...

– Powiedziałem, że koń kradziony, bo nikt, kto wybiera się na prerię, takiego wierzchowca nie kupi. Chyba ślepy! Pan wie przecież, jak koń chodzi: lewa noga przednia i prawa noga tylna, potem: prawa przednia i lewa tylna. Ale niekiedy trafia się takie zwierzę, które posuwa się bokami.

– Jak to?

– Tak, że najpierw stawia dwie lewe nogi, potem dwie prawe. Zupełnie jak wielbłąd. Powiadają wówczas, że chodzi kroczem albo skroczem, albo że ma skrocza... Mniejsza z tym. Takie konie są bardzo szybkie.

– No więc!

– Ba, to nie są konie dla westmanów. Zostawiają tak inne ślady, że nie sposób nie zwrócić na nie uwagi. Jednego takiego konia bez trudu rozpoznać by można w całym tabunie. Kto się zna na koniach, nie kupi takiego zwierzęcia na prerię.

Spojrzałem pytająco na Karola. Skinął głową.

– No właśnie. Wielki Bóbr wie, ale z pana, doktorze, to żaden koniarz.

Przyznałem, że koniarzem żadnym nie jestem, chociaż potrafię na oko odróżnić chabetę od dobrego wierzchowca.

– Ba – podjął znów Colorado. – Są inne, jeszcze gorsze, ale poznać się na nich można dopiero podczas jazdy. Takie zdradliwe bestie. Trzeba panu wiedzieć, że istnieją wierzchowce, które w galopie uderzają tylnymi kopytami o przednie. Jeśli jeździec w porę się nie zorientuje i nie będzie mocno ściągał cugli, konik przekoziołkuje. Najczęściej nie podniesie się więcej.

Ani on, ani jeździec. O takich koniach mówią, że się „ścigają”. To fachowe określenie.

– Pan się chyba wychowywał z końmi, Colorado?

– Tylko przez pewien czas. Ale opowiedzcie lepiej, jak tam było w Arizonie.

Już otwierałem usta, ale Karol wpadł mi w słowo:

– Może później, to długa historia.

Colorado nie nalegał. Spojrzał w niebo, sięgnął do którejś z licznych kieszeni swego przyodziewku i wydobył z niej najprawdziwszy zegarek. To było dla mnie zaskoczenie. Jakiż westman nosi zegarek? Ten delikatny przyrząd, tak mało odporny na wstrząsy i wilgoć. Traper czy westman regulują swój dzień według położenia słońca, a noc według gwiazd i zaręczam wam, iż nawet ja nie odczuwałem braku jakiegokolwiek innego czasomierza!

Zegarek był solidny, wielki, metalowy, mocno porysowany i błyszczący od stałego zapewne wycierania. Colorado otworzył solidną kopertę i spojrzał na tarczę.

– Już po pierwszej. Jeśli na wieczór mamy stanąć w zagrodzie Sama O’Briena, zbierajmy się. To mój imiennik – dodał – ja jestem również Samuel. No, szybko, szybko. Po nocy jechać nieprzyjemnie. Można wpaść w jakąś dziurę albo wprost w ramiona Meskalerów, Lipanów, Tantów, czy jak tam jeszcze się wabią, innymi słowy: Apaczów. Mnie co prawda skalp nie grozi, ale wy obaj macie dość bujne czupryny.

Tak gadając, zabrał się do siodłania konia. Ruszyliśmy za jego przykładem.

– Colorado, czyżby pana już raz oskalpowano? – zapytałem.

– Mnie? – wrzasnął, dopinając popręgu. – To im się nie udało i nigdy nie uda! Spójrzcie!

Zerwał kapelusz z głowy – była naga jak kolano.

– W młodości przechodziłem jakąś paskudną chorobę – wyjaśnił – a po niej wszystkie włosy mi wypadły.

– Tyfus plamisty – stwierdziłem.

– Może i tak. Doktor lepiej się na tym zna.

– Miał pan szczęście, Colorado – zauważyłem. – Tanim kosztem się pan wykręcił. Najczęściej na to się umiera.

– Nie będę zaprzeczał. No, jak tam? Gotowe?

Uderzyliśmy wierzchowce cuglami i ruszyli kłusem, a potem galopem.

Colorado dobrze ocenił odległość, bo nim słoneczna tarcza dobiegła horyzontu, zgrzani, zakurzeni i szczęśliwi na widok ludzkiego domostwa, wjeżdżaliśmy w bramę wysokiej palisady. Za nią, na obszernym podwórcu, wznosiła się budowla zbita z grubych bali, z wąskimi okienkami i dachem spadzistym, pochylonym w jednym kierunku. Na nasz widok wybiegł podrostek ze strzelbą w garści.

– Jak się masz, George? – zawołał Colorado. – Odłóż tę pukawkę. Gdzie ojciec?

– Ach, to wy!

W tej chwili druga postać ukazała się na podwórzu. Był to starszy mężczyzna, z odkrytą głową, z włosami lekko przyprószonymi siwizną, o ruchach energicznych i twarzy spalonej na brąz.

– Halo, Sam! – krzyknął znowu nasz przewodnik. – Sprowadziłem gości.

– Halo, Sam! Witaj! Zejdźcie z koni, panowie. Proszę w moje niskie progi. George, zawiadom matkę – a kiedy chłopak oddalił się, zaczął wypytywać Colorado: – Gdzieś się kręcił? Chyba rok ciebie nie oglądałem.

– Ani ja ciebie, stary niedźwiedziu. Nie byłem pewien, czy ta buda stoi jeszcze na swoim miejscu.

– A dlaczegoż nie miałaby stać?

– Ba, dużo jeszcze wody popłynie w Rio Grande, zanim w tych stronach domy rozpadać się będą tylko ze starości. Ale mnie już wówczas tutaj nie znajdziesz.

– Pleciesz głupstwa, Sam. Pozwólcie, panowie – zwrócił się do nas.

Przez wąziutką sionkę wprowadził nas do nieco mrocznego wnętrza. Malutkie otwory okienne skąpo przepuszczały światło, a na dworze zaczęło zmierzchać.

– Siadajcie!

Zdjęliśmy kapelusze, broń odstawili do kąta i opadli na ciężkie, ledwo oheblowane ławy, z czterech stron otaczające równie prymitywny stół.

– Colorado od czasu do czasu lubi straszyć – uśmiechał się gospodarz – ale tu kraj spokojny i nie ma się czego obawiać.

– Obawiać! A to dobre! Popatrz na nich, Sam, popatrz dobrze. Oni i obawa!

Palec Colorado wskazywał raz na Karola, raz na mnie. Nie mogliśmy pojąć, o co mu chodzi.

– Słyszałeś o tej hecy w Arizonie? Na pewno słyszałeś. Żebyś wiedział, że to właśnie oni. Te dwa zuchy dały radę całej bandzie.

O’Brien spojrzał na nas pytająco. Kiwnąłem głową, ale dodałem:

– Przesada. Tam było nas dobrych kilka dziesiątek.

Farmer roześmiał się:

– Co za skromność! Słyszałem o was, pewnie, że słyszałem. Mówiono, że zrobiliście porządek w Arizonie. Sami czy nie sami... nieważne.

Rozmowę przerwał George, który wniósł trzy zapalone świece w prymitywnych lichtarzach, a po chwili gospodyni postawiła na stole zimne i gorące mięso, i zajęła miejsce obok nas, uścisnąwszy każdemu rękę. Tak oto miałem przed sobą typową rodzinę osadniczą, przedstawicieli wielkiej masy drobnych rolników, jacy od dziesiątków lat parli na zachód, szukając urodzajniejszych, a przede wszystkim rozleglejszych od dotychczas uprawianych terenów. Jeszcze w roku 1861 niezmierzone ziemie rozciągające się między doliną Missisipi a Kalifornią stanowiły kraj prawie dziewiczy. Żyło tu nie więcej niż pół miliona ludzi, a po pustych obszarach wędrowali swobodnie Indianie, których liczba sięgała trzystu tysięcy. Na północy Siuksowie (a raczej – prawidłowo – Dakoci), na zachodzie Czejenowie i Arapahowie, na południu Apacze, Komancze i szereg mniejszych plemion. W trzy lata później, w roku 1864, co najmniej 150 tysięcy osób wywędrowało z terenów leżących nad Missouri na Daleki Zachód. Jak obliczano, w jednym tylko roku przez Omaha przeszło 75 tysięcy ludzi z 75 tysiącami sztuk bydła, 30 tysiącami koni i mułów, 22 tysiącami ton bagażu załadowanego na wielkie wozy. Wielu z nich dążyło w góry szukać „skarbów”, wielu było włóczęgami, ale potężną grupę stanowili ludzie pragnący zaorać i obsiać niczyje dotąd i nietknięte pługiem stepy. Teraz, w 1884 roku, na dawnych pustkowiach rosła pszenica, ogromniały stada domowego bydła i wznosiły się błyszczące świeżością ściany zagród. Jednakże kraj był wielki, więc ciągle jeszcze w jego południowych i południowo–zachodnich partiach częściej spotykało się płową zwierzynę czy indiańskiego wojownika niż farmera. W takim kraju znajdowaliśmy się obecnie Karol i ja, a chociaż siedzieliśmy za stołem przy blasku luksusowych podówczas świec, wiedziałem dobrze, że o milę dalej, poza linią pól i pastwisk O’Briena, rozciąga się pierwotna głusza, niezbadana jeszcze przestrzeń lasów i stepów, przecięta rzeczkami o nieustalonych nazwach, poprzedzielana pasmami górskimi o szczytach, na które nikt jeszcze się nie wspinał. Taki był Nowy Meksyk, obszar nieposiadający praw stanowych, rzadko zaludniony i pełen niespodzianek witających podróżnego.

Właśnie jedna z nich ukazała się teraz w półmroku nadciągającego świtu, gdy wychylony przez okno obserwowałem daleką przestrzeń, podwórze otoczone płotem i Sama – Colorado leżącego tuż przy ogrodzeniu.

Przyłożyłem znowu lornetkę do oczu. Za rzeką błysnęły różowo pierwsze zorze. W ich łagodnym blasku dostrzegłem trzech jeźdźców galopujących otwartą płaszczyzną. Dopadli doliny rzeki, zniknęli na chwilę, a potem ukazali się znowu na drugim brzegu.

Odjąłem szkła od oczu, wychyliłem się jeszcze bardziej przez otwór i powiedziałem półgłosem w kierunku śpiącej na dole postaci. Głos mój w porannej ciszy zabrzmiał czysto i wyraźnie:

– Colorado, wstawaj! Indianie...

Postscriptum

Ojciec zawsze szczycił się tym, że Jego powieści mają solidną podbudowę – historyczne i kulturowe tło. Od 1965 roku zgromadził olbrzymią kolekcję książek i opracowań naukowych na temat historii, kultury i geografii Stanów Zjednoczonych i Kanady z końca XIX wieku, ze szczególnym uwzględnieniem kultury indiańskiej.

Przedziwnym zbiegiem okoliczności w 1974 roku ja przybyłem do Kanady i pozostałem tu na stałe. Mogłem dzięki temu dostarczać Ojcu najbardziej interesujące i miarodajne opracowania książkowe i albumowe dotyczące Dzikiego Zachodu.

Odbyliśmy wspólnie kilka wypraw po Stanach i Kanadzie. Odwiedzaliśmy muzea i indiańskie rezerwaty, a Ojciec przesiadywał w bibliotekach uniwersyteckich, szukając historycznych źródeł oraz map do nowej powieści.

Oczywiście Dziki Zachód dziś już nie istnieje, Indianie też są dzisiaj inni, ale przyroda i krajobrazy pozostały w wielu miejscach te same – olbrzymie połacie lasów, jeziora, góry i prerie.

Dominik Wernic

Montreal, Kanada 2014W cyklu „Wiesław Wernic – Klasyk Powieści Westernowej” ukazały się:

– „Tropy wiodą przez prerię”

– „Szeryf z Fort Benton”

– „Słońce Arizony”

– „Colorado”

– „Płomień w Oklahomie”

– „Łapacz z Sacramento”

– „Człowiek z Montany”

– „Gwiazda trapera”

– „Wędrowny handlarz”

– „Przez góry Montany”

– „Na południe od Rio Grande”

– „Ucieczka z Wichita Falls”

– „Barry Bede”

– „Old Gray”

– „Skarby MacKenzie”

– „Znikające stado”

– „Wołanie dalekich wzgórz”

– „Sierżant konnej policji”

– „W Nowej Fundlandii”

– „Złe miasto”
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: