Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Córka cieni. Część 1. Siedem szmacianych dat - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
27 stycznia 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
21,25

Córka cieni. Część 1. Siedem szmacianych dat - ebook

Magdalena, panna z przedwojennego zamożnego domu zakochuje się w Piotrze, ubogim kelnerze. Wobec sprzeciwu ojca dziewczyna opuszcza dom i ucieka z Piotrem w nieznane. Docierają do bieszczadzkiej wsi, gdzie trafiają do księdza, który udziela im ślubu i daje niespodziewany prezent w postaci mapy prowadzącej do opuszczonej chaty w samym środku puszczy. Para zamieszkuje w leśnej głuszy z dala od ludzi i cywilizacji. Przy zaradności Piotra Magdalena uczy się gospodarzyć. Tu zastaje ich wojna. Sielankowe życie staje się coraz trudniejsze, choć początkowo nie odczuwają skutków wojennej zawieruchy. Jednak, gdy Magdalena rodzi dziecko, Julianę, wokół szaleją już bandy UPA i Sowieci. Pewnego dnia do domu Piotra i Magdaleny trafia Ukrainiec, Iwan. Odtąd na spokojną chatę spada pasmo nieszczęść. Magdalena marzy o powrocie do domu. Jak potoczą się ich losy? Po latach jej zapiski odnajduje Adam, student historii, który postanawia odnaleźć Julianę.

Jak potoczyło się jej powojenne życie? O tym dowiemy się z drugiej części sagi „Córka cieni”, zatytułowanej „Obce matki” , oraz części trzeciej, „Burza przed ciszą”.

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-64980-21-3
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Zapadał zmierzch, a oni wciąż kręcili się w miejscu, nie mogąc znaleźć właściwej drogi. Plecaki ciążyły, zmęczone nogi odmawiały posłuszeństwa. Szli w milczeniu, słychać było tylko trzask gniecionych butami gałęzi i ciężkie oddechy.

Czterech studentów historii po zaliczeniu ostatniego egzaminu postanowiło nabrać sił w miejscu, gdzie cisza i świeże powietrze zregenerują nadwyrężone organizmy.

– Po cholerę właziliśmy w ten las? – odezwał się Maks, przystanął i napił się wody z manierki. Była ciepła i nie gasiła pragnienia.

Adam milczał. Nie zamierzał tracić energii na wdawanie się w dyskusję. Wszyscy słyszeli, jakie wskazówki dał im napotkany bieszczadzki góral, chłop posępny i zwalisty, jak ta góra za jego plecami. Stał, myślał, w końcu powolnym ruchem podniósł rękę i wskazując palcem kierunek, powiedział: – Tam. Do lasu dojdziecie i przetniecie kawałek blisko brzegu. Dalej droga zaprowadzi. Ale to daleko. Jakieś dziesięć kilometrów, może więcej.

– Po cholerę? – powtórzył Maks. – Mieliśmy przy brzegu iść, do drogi. A tymczasem jesteśmy w samym środku lasu. – Skrzywił się i schował manierkę.

– Do kogo właściwie masz pretensję? – zapytał poirytowany Jerzy. Palnął się otwartą dłonią w czoło, a potem dokładnie obejrzał uśmierconego komara. – Wszyscy weszliśmy. Nikt nie protestował, tylko każdy lazł. A teraz noc nas tu zastanie. I zeżrą komary.

– Mogliśmy zatrzymać się w miasteczku. Wyspalibyśmy się i ruszyli rano – wysapał Wojtek.

– Trzeba było tak mówić, jak tam byliśmy, a nie teraz – burknął Maks i spojrzał na kolegów spode łba – Adam, powiedz coś!

– Moje gadanie niczego nie zmieni. Wystarczy wasze.

– Marzy mi się ciepły śpiwór w namiocie i materac pod tyłkiem – westchnął tęsknie Jerzy.

– Najpierw musisz sobie ten namiot rozbić – odpowiedział mu Maks i uśmiechnął się zjadliwie.

Szli gęsiego, przedzierając się przez zarośla. Gałęzie czepiały się plecaków, drapały twarze. Adam szedł jako ostatni. I mimo zmęczenia nic nie było w stanie zakłócić radości, że jest tu wreszcie, stawia nogę za nogą po śladach Bojków, górali bieszczadzkich, intrygujących go od dawna. Cieszył się też, że udało mu się namówić kolegów, tak samo jak on zafascynowanych historią, badających świadectwa przeszłości, problemy wywołujące kontrowersje. A losy Bojków były dramatyczne. Przybyli tu w XV wieku, karczowali lasy, by zdobyć miejsce dla siebie, uprawiali pola, hodowali bydło, borykali się z biedą, bywało, że i z głodem, zwłaszcza na przednówku, gdy zapasy się kończyły i trzeba było rwać zielsko, by wypełnić brzuchy. W 1947 roku zostawili wszystko, bo zostali wysiedleni na Ziemie Odzyskane w czasie akcji „Wisła”. Potem nigdy nie wrócili do opuszczonych wsi, nie zasiedlili ponownie domów, pozostawionych na zniszczenie. Nie ma tu już bojkowskich wsi. W niektórych z nich osiedlili się Polacy. Długo na tych terenach ziemia leżała odłogiem. Dopiero w latach pięćdziesiątych zapadła decyzja, by zasadzić tu lasy, bo nie było innych możliwości zagospodarowania tych terenów. Dziś doliną górnego Sanu zawładnęła przyroda. Z wysokiej trawy wyzierają resztki porośniętych olchą kamiennych podmurówek, jak kikuty wyciągniętych rąk w błagalnym geście o przetrwanie. Wypełnione mułem sadzawki nie rozbrzmiewają radosnym rechotem żab. Gdzieniegdzie przy rozstaju dróg zachował się przekrzywiony żelazny krzyż. Zdziczałe jabłonie i grusze wynurzają się z dawnych przydomowych sadów. Miasteczko, w którym zatrzymali się dzisiaj, wywoływało uczucie smutku. Było jak zatrzymana w kadrze powojennych lat fotografia w barwach sepii, nie poddająca się cywilizacji globalnie ogarniającej resztę kraju. Zaniedbane i ubogie, z kilkoma marnie zaopatrzonymi sklepami. Przy straganach kobiety stojące z mlekiem, jajkami i wódką. Stojące, bo kupujących było jak na lekarstwo. Wokół domów sterty kory, z których część poniewiera się pod butami przechodniów. Gospodynie znoszą ją w workach, przywożą wózkami, by zimą było czym palić w piecach. Na przyzbie suszą się pestki dyni, w sieni pod ścianą leżą poukładane główki kapusty, w koszach ziemniaki. O pracę tu trudno, przez okna zagląda bieda, to i dziękować Bogu ludzie się nie kwapią. Z dawnego kościoła powstał Dom Kultury, do którego czasem zaglądają nieliczne dzieci. Przeszłość tu wnika w teraźniejszość, dominuje, nie pozwala o sobie zapomnieć.

– Adam… Adam, śpisz w marszu czy co? – krzyknął na kolegę Wojtek, a on dopiero teraz zauważył, że pozostali zatrzymali się i patrzą na niego wyczekująco.

– Nie śpię. O co chodzi? – oderwał się od własnych myśli.

– Spójrz tam – powiedział Wojtek i machnął ręką w bliżej nieokreślonym kierunku.

Adam wytężył wzrok.

– No widzę. Drzewa.

– Przyjrzyj się uważnie. Widać czarny zarys. Nie wiem, co to jest. Ściana?

– Może pierwsze domy jakiejś wiochy? A może dotarliśmy właśnie na miejsce? – zastanawiał się Wojtek patrząc z nadzieją po pozostałych.

– Nie… Byłby jakiś prześwit. A tu nic, tylko las i las – stwierdził Jerzy rozglądając się dokoła i próbując coś wypatrzyć. – Jakoś mi tak dziwnie, jakbym czuł czyjąś obecność. Omińmy to coś i idźmy dalej.

– Strach cię obleciał? Czego się boisz? Banderowców już nie ma – roześmiał się głośno Maks. Zbyt głośno, by był to śmiech naturalny.

– Sprawdźmy to – powiedział krótko Adam.

Przedzierali się przez krzaki gęsto porosłe wokół tajemnicy, którą chcieli odkryć. Teren był dziewiczy, żadnych śladów obecności człowieka. Nawet grzybiarze tu nie docierali. W zapadającym zmierzchu ich oczom ukazał się wreszcie niewielki dom z omszałą, kamienną podmurówką, kryty szarą od deszczu i upływu lat strzechą. Podwórko porośnięte było wysoką trawą, krzakami i smukłymi sosnami, prawdopodobnie samoistnie wysianymi przez wiatr. Za domem zdziczałe, rachityczne drzewa owocowe tonęły w leśnych zaroślach. Drzwi osadzone nieco krzywo na zardzewiałych zawiasach zabezpieczał jedynie skobel. Przez okna oblepione wieloletnim kurzem trudno było cokolwiek zobaczyć.

– Dom w takim miejscu? – zdziwił się Jerzy. – W samym środku lasu?

– To dla takich zbłąkanych wędrowców, jak my – odpowiedział mu Maks kładąc dłoń na klamce. – Wchodzimy?

– Zaczekaj! – powstrzymał go Wojtek i obejrzał się na Adama. – Po co mamy tam wchodzić? Nie można tak po prostu wejść sobie do obcego domu.

– Zwariowałeś?! Przecież od lat nikt tu nie mieszka, to widać. Nawet nikt tędy nie przechodzi. To wygląda tak, jakby ktoś zamknął dom z pięćdziesiąt lat temu i już nigdy go nie otworzył – tłumaczył Maks wciąż trzymając rękę na klamce. – Na dobrą sprawę możemy potraktować chałupę jak metę i jedną noc w niej przekimać. Materace mamy. Nadmucha się i już. Adam, co ty na to?

– Możemy zajrzeć z samej ciekawości. Najwyżej zaraz stamtąd wyjdziemy.

Drzwi były oporne. Otworzyły się jednak, przeraźliwie hałasując. W środku panowała ciemność. Małe okienka były zasłonięte i nie wpuszczały resztek światła kończącego się dnia. Adam wyjął latarkę. Słabe światło ogarnęło wnętrze sieni zarośniętej pajęczynami. Jerzy cofnął się, podniósł z ziemi suchą gałąź i zgarnął nią pajęcze sieci. Drzwi do izby były zamknięte. Maks uchylił je powoli. Nie przekraczając progu, Adam omiótł światłem ściany i podłogę. Specyficzny zapach długo nie używanego pomieszczenia uderzył w nozdrza. Nieśmiało weszli do środka. Pomieszczenie wyglądało tak, jakby ktoś przygotowywał się do jego opuszczenia. Sprzęty, zastygłe w oczekiwaniu na ręce, które co dzień ich dotykały, pogłębiały jeszcze uczucie pustki. Na podłodze zobaczyli coś, co przykuło uwagę wszystkich. Obok drewnianej skrzyni, przykrytej jedynie jakimś skrawkiem materiału, leżały szmaciane lalki, poukładane od najmniejszej do największej. Było ich siedem. Wszystkie uszyte podobnie, w długich sukienkach, wyblakłe, patrzyły pusto przed siebie guzikowymi oczami. Tuż za nimi, w wiklinowym koszyku spoczywały niezdarnie wyrzeźbione drewniane figurki. Na skrzyni leżał jakiś pakunek owinięty szmatką obszytą pożółkłą koronką, na nim zasuszone rośliny, które kiedyś być może były bukietem polnych kwiatów. Wszystko pokryte było grubą warstwą kurzu i gęstą siatką pajęczyn.

– Jak by tu ogarnąć… – zaczął Maks.

– Nie. Chodźmy stąd. Nie depcze się po grobach – powiedział poważnie Adam, zgasił latarkę i zdecydowanym krokiem ruszył do wyjścia.

– Po jakich grobach? Ktoś tu mieszkał i się wyniósł. To wszystko – próbował zbagatelizować to Maks, ale głos miał niepewny.

– No, nie wiem… Mam wrażenie, jakby ktoś się przyczaił i patrzył na nas z jakiegoś kąta. Czuję tu czyjąś obecność. Jeszcze trochę i usłyszę oddech – odezwał się Wojtek i zaszczękał zębami.

– Co ty chrzanisz? Wierzysz w duchy? Daj spokój – roześmiał się Maks.

Wrócił Adam, ponownie oświetlił leżące rządkiem lalki i powiedział:

– Niby wszystko w porządku, ale myślę, że tu stało się coś złego. Spójrzcie na ten metodyczny porządek. Wygląda tak, jakby zrobiło to dziecko. Jakby tu mieszkało. Samo.

– Zgłupiałeś? Samo dziecko? W takiej głuszy? – zdziwił się Jerzy.

– I to jest to nieszczęście – kontynuował Adam. – Matka nie zostawi dziecka, dopóki… dopóki nie umrze.

– Jezu… – jęknął Wojtek.

– Było, minęło. Jestem za tym, żeby zostać. Nie będę po nocach błąkał się po lesie – zdecydował Maks i z hałasem odstawił plecak.

– Jak chcesz, my idziemy – powiedział Adam i zgasił latarkę.

– Dobra, idę, idę. Zapal tę latarkę, bo nie wiem, gdzie jest plecak.

Wyszli oddychając z ulgą. Drzwi nie chciały się zamknąć. Dopchnęli je wspólnymi siłami i zatknęli duży, zardzewiały gwóźdź.

Mrok zgęstniał na dobre. Powietrze było rześkie, szum drzew wskazywał na to, że zerwał się wiatr. Tutaj jednak było zacisznie.

– Ciekawe, jak stąd wyjdziemy. Wszystko zarośnięte. Nie przedrzemy się po omacku przez te krzaki – gderał Maks.

– Mnie jest wszystko jedno. Mogę siedzieć tu na trawie, mogę iść. Tam nie wrócę. Za nic – powiedział Wojtek i wzdrygnął się.

– Mam pomysł! – ożywił się Jerzy. – Rozbijmy się tutaj. Rano się wyniesiemy.

– Właściwie, czemu nie – zgodził się Adam i z ulgą postawił plecak – rozbijamy się.

Ugnietli trawę, powbijali w ziemię pochodnie. Przy migotliwych płomykach udało im się ustawić namioty, wypełnić powietrzem materace. Byli tak zmęczeni, że po chwili rozległo się donośne chrapanie.

Adam nie spał. Przyjemne ciepło puchowego śpiwora koiło go, ale myśl o mieszkańcach samotnego domu nie dawała mu spokoju. Najbardziej intrygował go pakunek spoczywający na drewnianej skrzyni. Odnosił wrażenie, że zawiniątko otoczono jakąś szczególną czcią, pietyzmem, na co wskazywały ułożone czyjąś ręką kwiatki. Ręką dziecka. Prawdopodobnie dziewczynki.

Wygrzebał się z ciepłego śpiwora, wciągnął spodnie i po omacku poszukał latarki. Powoli odsunął zamek błyskawiczny namiotu. Podnosząc wysoko nogi przeszedł przez wysoką, mokrą trawę. Latarkę zawiesił na szyi. Drzwi wydały rozdzierający dźwięk. Adam zastygł z ręką na klamce i wstrzymał oddech. Przez chwilę stał nieruchomo, patrząc w kierunku namiotów. Nikt nie zareagował. Wokół panowała cisza, zakłócana jedynie szumem wiatru. Wszedł do sieni i zawahał się. Serce kołatało głośno. Powoli uchylił drzwi izby i wsunął się do środka, podążając wzrokiem za smugą światła latarki. Nad łóżkiem przykrytym pasiastą narzutą wisiał wyblakły obraz przedstawiający Matkę Boską ze złożonymi do modlitwy rękami. Nad drzwiami wystrugany z patyków krzyżyk. Ścianę nad skrzynią zdobił portret kobiety. Adam podszedł bliżej i skupił na nim światło. Była młoda. Uśmiechała się lekko, trochę drwiąco. Jej ciemne włosy upięte były w wysoki kok. Jeden kosmyk opadał niesfornie na kark otoczony białym, okrągłym kołnierzykiem. Suknia była elegancka, takie nosiły przedwojenne panie z zamożnych domów. Zdjął portret ze ściany. Na odwrocie spodziewał się daty jego wykonania. Nie mylił się. Z trudem odczytał niewyraźne litery: 1939 roku, Magdalena.

Powiesił portret na miejscu i zrobił zdjęcie telefonem komórkowym. Potem wykonał jeszcze kilka, utrwalając wnętrze izby. Było ubogie, zupełnie nie pasowało do kobiety z portretu. Sfotografował też lalki. Razem i każdą osobno. Nie wiedział, po co to robi. Był spięty. Przez cały czas nasłuchiwał dźwięków, których irracjonalnie się spodziewał, mimo świadomości, że jest tu sam. Ostrożnie zsunął suche kwiatki z pakunku. Czuł się tak, jakby profanował jakąś świętość. Odsłonił zawartość, którą stanowił gruby zeszyt w twardej oprawie. Otworzył go. Na tytułowej stronie przeczytał starannie wykaligrafowany napis: Dzienniki, Magdalena Sarnecka, Konstancin. Wtedy usłyszał głębokie westchnienie. Zimny pot spłynął mu po plecach. Bał się obejrzeć, by nie zobaczyć przejrzystej postaci Magdaleny Sarneckiej tuż za plecami. W pośpiechu wpakował zeszyt pod bluzę i czym prędzej opuścił izbę. Kiedy zamykał drzwi wejściowe, uświadomił sobie, że westchnienie narodziło się w jego głowie.2

Dziennik Magdaleny ukrył głęboko w plecaku i nie sięgnął do niego ani razu podczas pobytu w Bieszczadach. Kusił go, ale nie chciał wtajemniczać nikogo w pewien rodzaj więzi, jaka narodziła się między nim a nieznaną Magdaleną od momentu, gdy poczuł pod palcami twarde okładki. Nie mógł przestać myśleć o tajemniczych losach kobiety z portretu, kobiety z lasu. Studiował historię w przestrzeni publicznej, co oznacza wręcz dziennikarską dociekliwość, pasję odkrywania.

Kiedy po dwóch tygodniach włóczęgi po górach, śpiewie przy ognisku, rozmów z mieszkańcami okolicznych wsi i miasteczek ujrzał pierwsze zabudowania Wrocławia, ucieszył się nie tyle powrotem do domu, co odkrywaniem sekretu Magdaleny. Postanowił spotkać ją jeszcze dziś, u siebie, przy filiżance czarnej kawy.

W mieszkaniu na czwartym piętrze, po obiedzie, który ciągnął się w nieskończoność, zamknął się wreszcie w pokoju i otworzył plecak. Ostrożnie wyjął dziennik, przyjrzał się zniszczonym okładkom. Potem położył go na tapczanie i sięgnął po kawę. Upił mały łyk i przymknął oczy. Delektował się chwilą, kiedy przeczyta pierwsze zdanie. Wreszcie otworzył zeszyt. Uderzył go delikatny zapach leśnego domu, zachowany między pożółkłymi kartkami.

18 maja 1936 r.

Ojciec kupił dom w Konstancinie. Jest to o tyle znaczące, że zrobił to dla mamy, która zawsze chciała tu mieszkać. Uważa, że podniesie to prestiż rodziny, bo nie każdy może sobie na to pozwolić. Bogacąca się warszawska elita – finansiści, kupcy, przemysłowcy – opuszcza stolicę i zajmuje piękne wille i pensjonaty. Jestem trochę przerażona, zostawię przecież przyjaciół i wszystkie atrakcje Warszawy. Mama uspokaja mnie, że nie będę się tu nudzić, bo przyjeżdżają tam aktorzy, literaci, malarze, a także zamożni kuracjusze uzdrowiska, którzy na pewno uatrakcyjnią każde spotkanie towarzyskie. Poza tym do Konstancina dojeżdża kolejka wąskotorowa z Warszawy, więc w każdej chwili będę mogła spotkać się ze znajomymi.

23 maja 1936 r.

Wczoraj ojciec zawiózł nas do Konstancina. Skakałam z radości, aż Felisia musiała mnie mitygować, że dużej pannie takie zachowanie nie przystoi. Sama natomiast chodziła od pokoju do pokoju i fukała, że będzie tu miała dużo więcej sprzątania niż w Warszawie. Ojciec poszedł doglądać ogrodnika, a mama popłakiwała po kątach. Nie rozumiem jej zachowania. Nie wygląda na to, że płacze ze szczęścia. Postanowiłam porozmawiać o tym z ojcem.

Ogród jest ogromny! Wygląda trochę jak las, tyle w nim sosen. Szumią i skrzypią na wietrze. Niektóre sprawiają wrażenie, jakby za chwilę miały się przewrócić. Przed domem ogrodnik sadził jakieś kolczaste krzewy. I tu właśnie znalazłam ojca. Zapytany, zmieszał się, aż wreszcie powiedział, że kobiety w tym stanie często tak się zachowują.

W tym stanie?! Mój Boże! Będę miała rodzeństwo!

29 października 1936 r.

Trzy dni temu urodził się mój brat Stanisław. Stanisław Brzeski. Mama omal nie przypłaciła tego faktu życiem. Nie chcę pamiętać tych wstrząsających przeżyć. Niestety kwilenie maleńkiego Stasia przypomina każdy jęk, krzyk rozhisteryzowanego ojca, drżący głos Felisi, stanowczy doktora, tupot na schodach, trzaskanie drzwiami, wreszcie rozdzierający wrzask chłopczyka oznajmiającego przyjście na świat. Teraz mama odpoczywa w sypialni, ojciec wciąż trzyma ją za rękę, a Felisia mrucząc pod nosem, że czterdziestoletnie kobiety powinny zapomnieć o macierzyństwie, biega tam i z powrotem, by mamie i Stasiowi niczego nie zabrakło.

Jest koniec października. Konstancin opustoszał. Prawie nie ma kuracjuszy, którzy latem zapełniali rosnące jak grzyby po deszczu pensjonaty, szlifowali brukowane ulice, oddychali w parku zdrojowym zdrowym powietrzem, przechadzali się parkowymi alejkami. Goście przyjeżdżali kolejką wąskotorową, wysiadali na małej stacyjce przy wejściu do parku, by następnie oddać się wypoczynkowi, zabawie i korzystaniu z wszelkich atrakcji letniskowej wsi. Choć tak naprawdę miejscowość posiadająca telefony, elektryczność i wodociągi nie ma ze wsią nic wspólnego. Często przechodziłam obok „Kasyna” w parku, gdzie mieszczą się pokoje gościnne, kawiarnia i restauracja prowadzona przez pana Berentowicza, którego znakomity kurczak po polsku i sprowadzane z Łap raki zasłynęły w całej Warszawie. Elita ze stolicy przybywała tłumnie, by skosztować specjałów, zatańczyć na dancingu czy zażyć kąpieli w przejrzystej Jeziorce. Nie brakowało też amatorów kajaków, koni lub tenisa. W Konstancinie nikt się nie nudził. Dlatego moje przyjaciółki, Jasia i Mania, przyjeżdżały tu chętnie, by wśród elitarnej młodzieży znaleźć sobie męża. Towarzyszyłam im, ale ciągłe zamartwianie się o mamę, która czuła się coraz gorzej, gasiło mój entuzjazm.

Teraz nie ma tu prawie nikogo. Okno mojego pokoju zalewa jesienny deszcz. Przyglądam się spływającym strugom, wsłuchuję się w jednostajny rytm uderzających kropli i tęsknię za Warszawą, gdzie życie nie gaśnie wraz z kończącym się latem.

23 grudnia 1936 r.

Nigdy jeszcze nie mieliśmy tak ogromnej choinki. Musiałam poświęcić bardzo dużo czasu na przygotowanie błyskotek i papierowych łańcuchów. Mama zaaferowana Stasiem nie zaprzątała sobie głowy świecidełkami, a Felisia zajęta przygotowaniem tych wszystkich ciast, mięs, ryb i innych smakołyków dla całej rodziny nie mogła mi pomóc. Tuż przed świętami odwiedziła mnie przyjaciółka, Jasia. Tego dnia padał wilgotny, lepki śnieg. Na ulicach tworzyło się błoto, po którym ciężko było chodzić. Wstąpiłyśmy więc do cukierni Bliklego, by rozgrzać się trochę i zjeść pyszne ciastko. Nie spodziewałam się, że spotka mnie tam nieprzyjemna przygoda.

Gdy podchodziłyśmy do lady, by wybrać ciastko, potknęłam się o nogę stolika i na pewno upadłabym, gdybym w ostatniej chwili nie przytrzymała się lady. Niestety w tym samym czasie postawiono tam kremowe ciasto przygotowane do zapakowania. Oparłam się więc o nie całym ciężarem ciała i upaprałam się po łokcie! Nie byłoby to takie okropne, gdyby wcześniej nie zakupił go pewien młodzieniec. Jęknął, a ja podniosłam głowę i… ujrzałam najpiękniejsze dzieło Stwórcy w męskim wydaniu. Strasznie się zdenerwował! Zapłaciłam oczywiście i on zamówił nowe ciasto, dzięki czemu na tyle go udobruchałam, że pozwolił zaprosić się na herbatę. Jasia obraziła się i poszła sobie, a my przegadaliśmy całe dwie cudowne godziny! W tej chwili leżę w łóżku, jutro Wigilia, a ja mam w głowie najpiękniejsze imię świata. Piotr.

Adam odłożył dziennik i sięgnął po telefon komórkowy, którym zrobił zdjęcie portretu Magdaleny. Przyjrzał mu się z uwagą. Tak, panna z dobrego, bogatego domu, z pokojówką i ogrodnikiem, trochę znudzona, trochę rozpieszczona, jedna z tych, dla których największym problemem był wybór sukienki na popołudniową herbatę. Co się wydarzyło w jej życiu, że znalazła się w samym środku lasu bieszczadzkiej głuszy?

27 marca 1937 r.

Nie mogłam przestać o nim myśleć. I kiedy uświadamiałam sobie, że być może nigdy go nie zobaczę, że herbata u Bliklego była jedyną okazją do wsłuchiwania się w barwę jego głosu, patrzenia w oczy rozsiewające wesołe iskierki, mowę ciała, moje serce zamieniało się w ołów. A jednak spotkałam go. Zupełnie nieoczekiwanie, w Parku Zdrojowym.

Wiosna wahała się. Przychodziła i odchodziła przeganiana mroźnym wiatrem. Tego dnia jednak ziemia rozgrzała się, a nieśmiałe rośliny uniosły się ku słońcu. Ze Stasiem w wózku spacerowałam alejkami parku, wdychając rześkie powietrze. Naprzeciwko zobaczyłam postać, która wydała mi się znajoma. Młody mężczyzna szedł szybkim krokiem, niosąc przed sobą sporych rozmiarów paczkę obwiązaną sznurkiem. Mijając mnie zawahał się, potem uchylił czapkę. Odpowiedziałam skinieniem głowy i pozwoliłam, by mnie minął. Odległość między nami rosła, a ja gorączkowo szukałam słów, którymi mogłabym go zatrzymać. Serce biło mocno. Nic jednak nie przychodziło mi do głowy. Przysiadłam na najbliższej ławce i patrzyłam, jak Piotr znika za zakrętem ścieżki obrośniętej krzewami. Staś zaczął marudzić, w końcu rozpłakał się na dobre. Przez chwilę go kołysałam, potem wyjęłam z wózka i posadziłam na kolanach. Złapał kosmyk moich włosów i zaczął wkładać go do buzi, strasznie się przy tym śliniąc. Sięgnęłam do torebki, w której jak na złość nie było chusteczki. Nagle na twarzyczkę Stasia padł cień. Podniosłam głowę i ujrzałam Piotra. Podawał mi chusteczkę z uprzejmym uśmiechem: „Nie wiedziałem, że pani jest zamężna” – powiedział i odszedł. Odszedł!

13 kwietnia 1937 r.

Byłam wraz z rodzicami i małym Stasiem na obiedzie u Berentowicza. Felisia miała pogrzeb w rodzinie i dostała wychodne. Czekaliśmy na kelnera. Staś dokazywał na kolanach mamy, ojciec przeglądał kartę dań. Poszukiwałam w torebce lusterka, by poprawić fryzurę, gdy dobiegł mnie znajomy głos. Obejrzałam się zaskoczona. To był Piotr. Stał wyprostowany z przewieszoną śnieżnobiałą serwetką i oczekiwał zamówienia. Czułam, jak oblewa mnie rumieniec. Patrzyłam mu głęboko w oczy, oddychając szybko, za szybko, czym zdradziłam się przed nim, przed rodzicami, przed światem, że jestem… zakochana.

14 kwietnia 1937 r.

Ojciec kazał mi wybić sobie Piotra z głowy. Powiedział, że człowiek, który jest kelnerem, nie może stanowić dla mnie partii. I nie po to mnie wychowywał i uczył, bym zmarnowała życie przy boku takiego zera. Tak właśnie powiedział: zera.

2 maja 1937 r.

Spotykam się z Piotrem potajemnie. Powiedział, że mnie kocha. Wierzę mu. I nie mogę bez niego żyć. Przy nim czuję się szczęśliwa.

4 sierpnia 1937 r.

Obok zakładu przyrodoleczniczego o nazwie „Hugonówka” jest kąpielisko i przystań kajakowa, gdzie często spaceruję z Piotrem. Lubię to miejsce, spotykamy tu bowiem sławnych aktorów, popularnych dziennikarzy, marząc, że jesteśmy jednymi z nich. Nie przypuszczałam jednak, że spotkam tam ojca. Dziś właśnie to się stało. Schowani w cieniu Hugonówki trzymaliśmy się za ręce, rozmawiając o naszej miłości. I w momencie, gdy Piotr pochylił się nade mną (jestem pewna, że chciał mnie pocałować!), poczułam ciężką rękę ojca na ramieniu. Zacisnął palce, aż syknęłam z bólu i powiedział tylko: „Do domu, natychmiast!” Nie pomagały tłumaczenia, że szłam akurat do krawcowej przymierzyć nową suknię w kolorze głębokiej zieleni. Ojciec prowadził mnie, milcząc przez całą drogę. W domu też nie odzywał się do mnie. Dopiero wieczorem oznajmił spokojnym, ale nie znoszącym sprzeciwu głosem, żebym nie ważyła się wychodzić z domu bez towarzystwa Felisi. Ale ja nie pozwolę się więzić! I nie pozwolę umrzeć miłości tylko dlatego, że pozycja społeczna Piotra jest niższa od naszej. Nie pozwolę!

19 października 1937 r.

Dziś stało się coś strasznego! Zaraz po obiedzie Felisia zaanonsowała młodego mężczyznę o nazwisku Piotr Dors. Chciał niezwłocznie widzieć się z ojcem. Mama zabrała Stasia i wyszła z bawialni, dając mi do zrozumienia znaczącym spojrzeniem, że też powinnam to zrobić. Siedziałam w swoim pokoju nasłuchując, ale znaczenie słów gubiło się w podniesionych głosach. Cała drżałam ze zdenerwowania. Wydawało mi się, że rozmowa trwa bardzo długo, ale wskazówki zegara przesunęły się zaledwie o dwadzieścia trzy minuty, gdy trzasnęły drzwi. Jestem pewna, że to ojciec zamknął je w ten sposób. Piotr nigdy by się tak nie zachował. Czekałam w napięciu, lecz ojciec nie zamierzał powtórzyć mi rozmowy.

20 października 1937 r.

A jednak zamierzał. Musiał widocznie uspokoić skołatane nerwy, by przy mnie zachować spokój. Odkąd pamiętam, nie okazywał emocji. Kiedy był zdenerwowany, zamykał się w swoim gabinecie i przemierzał go wzdłuż od drzwi do okna, tam i z powrotem, w samotności rozważając problem. Tak było i tym razem. Przekazał mi przez Felisię, że chce porozmawiać przy popołudniowej herbacie. Przeżyłam najgorsze pięć godzin oczekiwania.

Herbatę piliśmy w milczeniu. W powietrzu wisiało napięcie. Kiedy filiżanka mamy była pusta, ojciec przeprosił ją oznajmiając, że chce zostać ze mną sam. Serce zaczęło mi bić bardzo mocno. Przycisnęłam je obiema dłońmi, żeby nie wyskoczyło z rozdygotanej piersi. Ręce spotniały i zaczęły się trząść. Ojciec najpierw długo mi się przyglądał. Potem podszedł do okna i przez muślinową firankę obserwował rozkołysane wiatrem drzewa. Nagle odwrócił się i bez ogródek powiedział, że Piotr poprosił wczoraj o moją rękę. Zamilkł i zajął się nabijaniem fajki. Siedziałam na brzeżku krzesła, nie śmiałam nawet westchnąć, by nie zakłócić ciszy panującej w bawialni. Miałam mieszane uczucia. Z jednej strony rozpierała mnie radość, że Piotr chce, bym została jego żoną i byłam dumna, że odważył się powiedzieć o tym ojcu, z drugiej zaś obawiałam się tego, co za chwilę usłyszę. Ojciec zapalił fajkę i zaciągnął się głęboko. Nie zgodziłem się – powiedział. – Nie zgodziłem się i wyrzuciłem tego człowieka z domu. To wszystko, co mam ci do powiedzenia.

Wybiegłam do swojego pokoju i zatrzasnęłam drzwi. Teraz leżę na swoim łóżku i płaczę. Ojciec przemierzył już ze sto kilometrów po swoim gabinecie. Wciąż słyszę jego kroki. Mam żal do mamy, że nie wstawiła się za mną ani razu. Po prostu milczy i umyka wzrokiem, gdy tylko napotka moje zrozpaczone spojrzenie. Postanowiłam jednak, że będę silna. I chyba już wiem, co zrobię.

8 listopada 1937 r.

Długo czekałam na tę okazję. Rodzice pojechali z samego rana do Warszawy, Felisia musiała zająć się Stasiem, więc nie zwracała na mnie uwagi. Wymknęłam się z domu i pobiegłam do restauracji Berentowicza. Przez całą drogę modliłam się, żeby był tam Piotr. Weszłam do środka i usiadłam przy stoliku. O tej porze było tu prawie pusto. Podszedł do mnie jakiś kelner. Wstydziłam się pytać o Piotra, więc zamówiłam herbatę. Przyniósł tacę z zastawą do herbaty i właśnie napełniał moją filiżankę, gdy pojawił się Piotr. Serce skoczyło mi do gardła, zaklinałam go wzrokiem, żeby spojrzał w moim kierunku, ale on obsłużył jakieś starsze małżeństwo i wyszedł. Wypiłam całą herbatę, a jego wciąż nie było. Gdy mój kelner przyszedł, by się rozliczyć, zostawiłam mu suty napiwek i zapytałam, które stoliki obsługuje. Zdziwił się, ale pokazał. Wtedy przesiadłam się do stolika poza jego rewirem. Może poczuł się urażony, ale mnie było już wszystko jedno. Dopięłam swego. Przyszedł Piotr i na mój widok zrobił się biały jak papier. Skinęłam, żeby się nachylił, i określiłam miejsce i czas spotkania: jutro o siódmej wieczór w altanie przy restauracji. Ścisnął mnie tylko za rękę i na znak zgody przymknął na chwilę powieki. Nie wiedziałam jeszcze, jak uda mi się jutro wyjść z domu o tej godzinie, ale wróciłam szczęśliwa i nie zauważona przez Felisię.

9 listopada 1937 r.

Cały dzień byłam niespokojna. Około piątej Felisia przyniosła herbatę i konfitury. Ojciec był w wyjątkowo dobrym humorze. Pachnący wodą kolońską i dobrym tytoniem, dokazywał wesoło ze Stasiem. A kiedy zapytał Felisię, czy nie ukryła w spiżarni orzechowych ciasteczek, ta zaróżowiła się ze szczęścia i pobiegła, aż fartuszek zafurkotał jej na brzuchu. Mama wyszywała coś przy lampie i z uśmiechem obserwowała bawiącego się ze Stasiem ojca, który w pewnym momencie ucałował pucułowate policzki syna, postawił go ostrożnie na podłodze i zwracając się ciepło do mnie (od wizyty Piotra był bardzo oficjalny), wskazał stojący w rogu fortepian i poprosił, bym coś zagrała. Palce miałam zesztywniałe, ale zasiadłam do instrumentu. Grałam zerkając dyskretnie na wiszący na ścianie zegar i z przerażeniem liczyłam umykające minuty. O szóstej dziesięć przeprosiłam rodziców i powiedziałam, że pójdę do siebie poczytać. Zamknęłam szczelnie drzwi pokoju, wyjęłam skórzaną torbę podróżną i spoglądając czujnie na drzwi, wrzucałam do niej gorączkowo wyrywane z wnętrza szafy suknie. Gdy torba była pełna, rozejrzałam się po pokoju, dorzuciłam jeszcze szkatułkę z kosztownościami i wszystkie oszczędności. Nie było tego wiele, ale w sytuacji, gdy będę zdana tylko na siebie, każdy grosz się przyda. Powoli, by nie narobić hałasu, otworzyłam okno, wyrzuciłam przez nie zapakowaną torbę i zamknęłam je z powrotem. Moje palto wisiało w holu. Zła na siebie, że nie pomyślałam o tym wcześniej, lawirowałam tak, by nie zauważona przemknąć obok otwartych drzwi bawialni. Była za dziesięć siódma. Staś zaczął marudzić, zbliżała się pora jego kąpieli i musiałam zdążyć, nim zacznie się bieganie między łazienką a pokojem Stasia. Zdjęłam właśnie palto z wieszaka, gdy do holu weszła Felisia i ze zdumieniem zapytała, dokąd wychodzę. Powiedziałam, że urwał mi się guzik i biorę palto, żeby go przyszyć. Nie pytała o nic więcej, chyba szczęśliwa, że nie obarczam jej naprawianiem mojej garderoby. Zabrałam palto do swojego pokoju, zastanawiając się, jak mam opuścić dom, by nikt tego nie zauważył. Jedynym wyjściem było okno. Otworzyłam je ponownie, wyrzuciłam palto, następnie poszłam w jego ślady. Okno zostało na oścież otwarte, ponieważ byłam zbyt niska, by je zamknąć. Opuściłam dom i wiedziałam, że od tej chwili nie ma już odwrotu.

Teraz siedzę na ławeczce w altanie. Jest dziesięć po siódmej, a Piotra wciąż nie ma. Korzystając ze światła latarni robię notatki. Denerwuję się nieobecnością Piotra i tym, że ojciec może zacząć mnie szukać i znajdzie tutaj.3

Adam odłożył notatki i zapatrzył się w okno. Nawet nie zauważył zapadającego zmierzchu. Przeciągnął się i wyszedł do kuchni po herbatę. Podświadomie zaczął szukać w kuchennych szafkach orzechowych ciasteczek i bardzo zdumiał go fakt, że zamiast Felisi w progu stanęła jego własna matka, tak bardzo niepasująca do domu, który właśnie opuścił wraz z Magdaleną.

– Głodny? – zagadnęła wesoło, manipulując przy uszach. Domyślił się, że zakłada kolczyki. – Idziemy z ojcem do Kameralnego. Może potem wpadniemy gdzieś na lampkę wina. Nie czekaj na nas, weźmiemy klucze. Kolację znajdziesz w lodówce. Odgrzej sobie lazanię. Nie siedź długo. Pa!

Zapachniało Euphorią i już jej nie było. Ojciec widocznie wyszedł wcześniej i odpalał samochód. Adam złapał bułkę, ułamał kawał suchej kiełbasy i czym prędzej wrócił do pokoju. Był jak w transie. Czuł, że przenika do świata Magdaleny. Widział ją przerażoną i zmarzniętą w ciemnej altanie. Musiał też tam być, natychmiast. Nie mógł pozwolić, by Magdalena czekała tak długo. Kiedy brał do ręki jej notatki, zakręciło mu się w głowie. Czuł, że zapada się gdzieś, gubi w czasie. Krew zaczęła mu pulsować rytmicznie, stuk–stuk, stuk–stuk – jak koła jadącego pociągu.

Stuk–stuk, stuk–stuk, pociąg toczył się powoli, twarda, drewniana ławka wpijała się w pośladki i kręgosłup. Adam siedział naprzeciwko młodej dziewczyny, która patrzyła przed siebie. Uśmiechała się lekko, trochę drwiąco. Miała ciemne włosy upięte w wysoki kok. Jeden kosmyk opadał na kark otoczony białym, okrągłym kołnierzykiem. Był pewien, że gdzieś już ją widział. Obok niej siedział przystojny młody człowiek, do którego zwracała się „Piotr”. Adam jadł bułkę z suchą kiełbasą i przysłuchiwał się rozmowie tej pary.

– Przepraszam Lenko, że się spóźniłem. Szef zatrzymał mnie dłużej, chodziło o jakiś rachunek, który się nie zgadzał. Puścił mnie dopiero wtedy, gdy wyjaśniłem, że nie obsługiwałem tego stolika.

– Najważniejsze, że jesteś – powiedziała Magdalena, przytuliła się do Piotra i z czułością spojrzała mu w oczy.

– Jesteś pewna, że dobrze robimy? Jedziemy w nieznane. Twój ojciec…

– Z tobą choćby na koniec świata. A o ojcu mi nie mów. Stanął między mną a tobą. Nie chcę go więcej widzieć! Tylko mamy mi żal. Będzie się martwić. No i za Stasiem będę tęsknić.

– Wszyscy będą nas szukać. Twoja rodzina, moi znajomi, właścicielka pokoju, który zajmowałem… Nie zapłaciłem jej za ten miesiąc.

– Będą szukać, ale nie znajdą, bo my będziemy już bardzo, bardzo daleko!

– No właśnie, daleko. Martwię się, bo zupełnie nie wiem, gdzie się zatrzymamy, czy znajdziemy jakiś dach…

– Och, Piotrze, ty jesteś taki dzielny. Na pewno jakoś temu zaradzisz.

Jechali i jechali bardzo długo. Krajobraz za oknem zmieniał się, ciemniał, aż zrobił się zupełnie czarny. Magdalena była zmęczona. Pod jej oczami utworzyły się cienie. Coraz częściej zapadała w drzemkę wsparta o ramię Piotra.

Zaczęło świtać. Pociąg zatrzymał się na dobre. Widok otaczającej ściany lasów znikających w opadającej mgle między łagodnymi stokami gór był zachwycający. Ruszyli przed siebie piaszczystą drogą, przy której nie wyrósł żaden dom. Było bardzo zimno, więc Piotr otworzył torbę Magdaleny, by wyjąć cieplejsze odzienie. Nie znalazł tam jednak nic prócz strojnych sukienek. Spojrzał na nią, ale nic nie powiedział. Magdalena wyczytała jednak wyrzut w jego oczach. Uświadomiła sobie własną bezmyślność i zaczerwieniła się po korzonki włosów. Głód dokuczał im coraz dotkliwiej. Daleko w dolinie zamajaczyły domy. Słychać było ujadanie psów. Opadając z sił, wlekli nogę za nogą coraz wolniej. Piotr niósł torbę z sukienkami, które w sytuacji, w jakiej się znaleźli, były po prostu śmieszne. Magdalena dopiero teraz zaczęła rozumieć, jak bardzo inne życie ją czeka. Inne, niż wiodła, zanim poznała Piotra. Przy drodze ujrzeli karczmę. Piotr sięgnął do kieszeni i przeliczył pieniądze. Potem z niepewną miną wskazał Magdalenie drzwi. Znudzony i mrukliwy karczmarz podniósł się niechętnie. W ciągu dnia nikt tu nie zagląda. Większy ruch jest wieczorem, gdy gospodarze schodzą się na kwartę piwa. Widząc jednak zdrożonych gości, podał Piotrowi kartoflankę z grochem i fasolą, a przed Magdaleną postawił drobne kluseczki z tartych ziemniaków, które nazywał cyrem. Łykała szybko i łapczywie, prawie w całości. W Warszawie nie znano takich potraw, ale byli tak głodni, że o nic nie pytali.

– Z daleka? – zapytał i łypnął okiem karczmarz, kiedy zjedli i poprosili o chleb na drogę.

– Z daleka, noclegu szukamy – powiedział Piotr wymijająco. Nie wiadomo, czy ktoś nie będzie ich tu szukał, nie chciał więc mówić za dużo.

– Idźcie do samej wsi. Może kto na izbę przyjmie.

W karczmie było ciepło i przytulnie. Oczy same się zamykały. Magdalena zerknęła za okno i szczelniej otuliła się chustą. Wiatr szarpał nagie gałęzie, zaczął siąpić drobny deszcz. Zwlekali z wyjściem. Karczmarz wprawdzie nie wyganiał, ale coraz częściej obrzucał ich ciekawym spojrzeniem. Zebrali się w końcu, Piotr podał palto Magdalenie, opatulił ją nim, jak mógł najlepiej, i otworzył drzwi. Do środka wtargnął tak zimny wiatr, że aż się wzdrygnęli. Ruszyli przed siebie, z żalem zostawiając ciepłe wnętrze. Droga była kręta, ale pierwsze zabudowania niedaleko. Chaty niskie, z wysokimi dachami, krytymi słomą. Budowane z ociosanych belek. Stały na podmurówce z kamieni pozlepianych gliną. Magdalena nie mogła się nadziwić, że stajnie lub obory były dalszą częścią budynku, w którym mieszkali ludzie. Na górze zwykle była stodoła.

– Myślę, że w środku jest cieplej, gdy pod dachem mają siano – stwierdził Piotr, przyglądając się konstrukcji budynku, przed którym stali. Potem głośno, jakby z determinacją zapukał do drzwi. Otworzyła im kobieta w średnim wieku. Spojrzała nieufnie. Piotr zdjął czapkę i ukłonił się.

– Chcielibyśmy gdzieś przenocować, zapłacimy.

– U mnie miejsca nie ma. I za pieniądze nie ma. Idźcie dalej. W tamtej chacie dwie izby mają i na pieniądze łase, to może przyjmą – powiedziała wskazując bardziej okazały dom niż pozostałe.

Piotr chciał jeszcze coś powiedzieć, ale Magdalena pociągnęła go za rękaw. Poszli w kierunku wskazanej chałupy. Pukali, ale nikt nie otworzył, mimo wyraźnych dźwięków dobiegających ze środka. Ściemniało się, a oni wciąż nie wiedzieli, czy uda się im znaleźć nocleg. W chałupie stojącej na samym skraju wioski było zupełnie ciemno. Mimo to odważyli się zapukać w byle jak sklecone deski krzywo zawieszonych drzwi. Przez chwilę panowała cisza. Potem usłyszeli ciężkie człapanie.

– Kto?! – zapytał schrypnięty pierwszym snem głos.

– Swój! – zawołał Piotr i przesunął się pół kroku do tyłu. Magdalena pomyślała, że nie wiedziałaby, co odpowiedzieć na tak postawione pytanie.

Odskoczył skobel strzegący mieszkańców przed obcymi. W szparze ukazała się nieogolona twarz. Zmrużone oczy krótkowidza lustrowały przybyszów uważnie.

– Czego? – zapytał gospodarz i drzwi otworzyły się szerzej. Jego zwalista postać przytłaczała.

– Noclegu szukamy.

– Nie ma noclegu. Kto wy?

– Przyjezdni. Z daleka. Niech pan nas przyjmie. Tylko na jedną noc. Nie mamy dokąd pójść.

– Zły to gość, co po nocy szuka, gdzie głowę położyć. Nie ma noclegu. Idźcie stąd, spać dajcie.

– Ojciec, a kto tam? – rozległ się z głębi chałupy kobiecy głos.

– Nikt. Śpij, kobieto! – padła odpowiedź. Drzwi zatrzasnęły się i człapanie zaczęło się oddalać, aż w końcu ucichło.

Piotr bezradnie rozejrzał się dookoła.

– To już ostatni dom w tej wsi. Możemy wrócić do karczmy, choć nie wiem, czy nie jest za późno.

Deszcz wzmógł się. Niesiony wiatrem siekł zimnymi strugami w twarz. Przemoczone ubrania lepiły się do ciała. Oddalili się od ostatniej chałupy zaledwie kilka kroków, gdy w wejściu pojawiła się kobieta w długiej lnianej koszuli. Skinęła ręką. Podeszli pełni nadziei.

– Do chaty nie zaproszę, bo mój obcych nie lubi. Ale jest tu niedaleko kościółek i plebania. Tam jest dobry ksiądz. On pomoże. Tamta droga poprowadzi – powiedziała wskazując na nią. – Idźcie już, no idźcie! – Zatrzasnęła krzywe drzwi i już jej nie było.

Brnęli przez błoto we wskazanym kierunku. Magdalena słaniała się na nogach. Góry wyglądały złowieszczo, przytłaczająco. Niewielki drewniany kościół wyłonił się z ciemności. Gdzieś zaczął ujadać pies. Minęli kościół i zatrzymali się przed chatą różniącą się od innych tym, że nie było przy niej zabudowań gospodarczych. Pies rozszczekał się na dobre i w drzwiach ukazała się postać niewysokiego mężczyzny.

– Wszelki duch, a kto tam po nocy?

– Przyjezdni. Z daleka. Nie mamy gdzie przenocować… – zaczął Piotr.

– A nie stójcie na deszczu. Podejdźcie bliżej. To żona? – zapytał wskazując Magdalenę.

– Tak… Nie, jeszcze nie. Ale będzie – odpowiedział Piotr.

– Chodźcie, chodźcie. Prześpicie noc, a rano powiecie, co i jak. Chłopak tu, na ławie, a narzeczona… tam, do izby. Ja do alkowy pójdę.

Zrzucili przemoczone ubrania i zaraz zapadli w kamienny sen.

Kiedy Magdalena otworzyła oczy, był już dzień. Szary i dżdżysty. Rozrzucone ubrania ktoś pozbierał i rozwiesił na sznurku. Włożyła suchą sukienkę i przygładziła włosy. Zza drzwi dobiegał ją głos Piotra i chyba księdza. Uchyliła je nieśmiało. Siedzieli po dwóch stronach stołu, wokół nich uwijała się drobna kobieta, ustawiając przed nimi misy z jadłem. Na Magdalenę spojrzała z naganą w oczach, ale nie odezwała się. Ksiądz wskazał Magdalenie krzesło, na którym usiadła niepewnie. Piotr podsunął jej chleb i mleko, patrząc jednocześnie z uwielbieniem na księdza.

– Nie trzeba mi już nic więcej tłumaczyć – powiedział ksiądz i uśmiechnął się do Magdaleny. – Nie pochwalam zachowania, o jakim tu usłyszałem. Posłuszeństwo wobec ojca rzecz święta. Ale kiedy sami postanowiliście inaczej, nie pozwolę w grzechu żyć. Ślub dam i coś w podarku, bo widzę, że Bóg was wzajem dla siebie wybrał, to ja na drodze stać nie będę i Bogu się sprzeniewierzał.

Po posiłku ksiądz poszedł do kościoła przygotować się do udzielenia sakramentu. Piotr zajrzał Magdalenie w oczy.

– Wszystko jak na spowiedzi księdzu opowiedziałem, najwięcej o tym, że kocham cię i ty mnie kochasz. I że żyć nam bez siebie nie sposób. A nie gniewasz się, że sam zdecydowałem o naszym ślubie? Zrobiłem to, bo przecież mówiliśmy o tym, nie raz mówiliśmy, więc kiedy nadarzyła się taka okazja…

– Piotrze – przerwała mu Magdalena – jestem szczęśliwa, naprawdę! Bardzo szczęśliwa! Ślub? Mój Boże, niejedną noc nie przespałam marząc o tej chwili. Tak się cieszę, kochany… Ale teraz musisz poczekać. I nie wchodź za mną do izby!

Magdalena wybrała sukienkę najbardziej odświętną, którą miała na sobie tylko raz na weselu kuzynki. Uczesała włosy i tak wystrojona wyszła do Piotra. Gospodyni aż klasnęła w ręce, urwała kwiatek, który zakwitł w doniczce i wpięła go w ciemne włosy panny młodej.

Nie o takim ślubie Magdalena marzyła. Miała być biała suknia i welon, co ściele się po kościelnej posadzce, organy i Veni Creator, tłum gości, kwiaty i kosztowne prezenty. Tymczasem w niewielkim kościółku pachnącym starym drewnem i ziołami prócz młodej pary, księdza i jego gospodyni nie było nikogo. W ciszy rozległy się słowa przysięgi i stłumione „tak” nowożeńców. A potem wszystko było jak we śnie.

Ksiądz zaprowadził ich do chaty, zamknął szczelnie drzwi izby, żeby niepowołane uszy nie słyszały tego, co chciał im powierzyć w wielkiej tajemnicy.

– Jestem stary – powiedział i zamilkł. Twarz ukrył w dłoniach i siedział tak dłuższą chwilę, jakby zbierał myśli. – Niewiele życia przede mną i nie mam nikogo, z kim moją tajemnicę mógłbym podzielić. Kiedy tak rozmawiałem z tobą, Piotrze, pomyślałem, że ty i twoja żona dopiero zaczynacie żyć, a ponieważ, jak widzę, też nie macie nikogo oprócz siebie, ofiaruję wam w podarku to, co tak długo noszę w sercu. – Posmutniał i zadumał się przez chwilę. – Przyjechałem tu z daleka, aż z Krakowa, gdzie żyłem i nauki teologiczne pobierałem. Teraz tym ludziom służę i mimo że trudno nieraz z nimi, bo prawie wszyscy są wyznania prawosławnego i modlą się w cerkwi, to jednak odkąd tu jestem, zaglądają do mnie często, o pomoc proszą. Nigdy nie odmawiam, bo wiem, ze bieda u nich, ziemię kamienistą uprawiają w trudzie, żyto i owies sieją, len i konopie, z włókien których sami szyją odzienie dla siebie. Robią, co mogą, żeby przeżyć, zwłaszcza przednówek, kiedy zapasy się kończą i nie ma co jeść. Zapytacie, skąd u mnie tyle dobra, że mogę się dzielić? Miałem brata, Władysława. Posiadał własną olejarnię i dobrze mu się wiodło. A że skąpy nie był, pomagał, jak umiał, potrzebującym. I mnie często obdarowywał pełną sakiewką. Ludzie kochali go, bo nikomu nie odmówił pomocy. Ożenił się z piękną panną i byłby szczęśliwy, gdyby nie to, że za jego żoną ktoś inny oczy zaczął wypatrywać i życie jej uprzykrzać. Była nieustępliwa, więc zakradł się raz i czynu lubieżnego się dopuścił. Gdy brat dowiedział się o tym, wpadł w szał i z tej złości pozbawił go życia. Potem zabrał żonę i do mnie, do tej głuszy uciekł. Tylko że tutaj wcale nie był bezpieczny. Zebraliśmy zaufanych ludzi i uradziliśmy, że wzorem zbójników, co po lasach w czasach Królestwa się kryli, chatę w najbardziej niedostępnym miejscu wyszykujemy i tam się skryje, jak banita. Tak też zrobiliśmy. Pięciu ludzi z nim do lasu poszło chałupę budować. Żonę na ten czas w łajbik i farbankę przyodzialiśmy, by nie różniła się od tutejszych kobiet. Kiedy już wszystko było gotowe, poszła za nim do lasu mieszkać. Olejarnię kazał sprzedać, a pieniądze zachować za okazaną pomoc. Zaradny był. Sad za domem założył, kawałek lasu wykarczował na pole. Radzili sobie, dopóki drzewo go nie przywaliło. – W tym miejscu ksiądz zamilkł i znowu twarz ukrył w dłoniach, a po chwili znowu kontynuował: – Żona pielęgnowała go, jak mogła, ale kiedy tam pojechałem, zobaczyłem, że jego życie się kończy. Zdążyłem udzielić ostatniego sakramentu, gdy brat konał na moich rękach. Pochowaliśmy go w sadzie, który tak ukochał. Dom zamknąłem i zabrałem stamtąd zrozpaczoną kobietę. Wróciła do swojej rodziny i nigdy jej już nie widziałem. Od czasu do czasu zaglądałem do tej chaty, żeby to wszystko nie zmarniało. Teraz sił już nie mam. Z pięciu pomocników, którzy ten dom budowali, już nikt nie został i tylko ja znam tajemnicę i drogę do niego. Mój podarunek dla was to mapa, którą Władek mi wyrysował, i chata, którą – mam nadzieję – znajdziecie zachowaną w dobrym stanie. Ruszajcie za dnia, bo noc zastanie was w środku lasu. To daleko stąd i kluczyć trzeba. Chaty musicie dobrze wypatrywać, bo z żadnej strony nie jest widoczna. Wam się ona przyda, a ja szczęśliwy będę, że pamięć po bracie w żywych rękach zostanie. Pewnie kiedyś odejdziecie stamtąd. W takim pustkowiu, z dala od ludzi trudno żyć, zwłaszcza kobiecie… Ale choć przezimujecie pod dachem.

Magdalena i Piotr słuchali opowieści księdza i nie mogli uwierzyć, że to dzieje się naprawdę. Byli tak zahipnotyzowani jego słowami, że nie zastanawiali się, jak będą żyć w leśnej głuszy, odcięci od świata i ludzi. Zebrali swoje rzeczy i uściskawszy dobroczyńcę, ruszyli do wyjścia. Przy drzwiach spotkali gospodynię, która skrywała coś pod łajbikiem. Skinęła na Magdalenę i wyjęła spod kamizelki małego, szarego szczeniaczka.

– Dla ciebie. Na obronę i towarzystwo. A dbaj o niego! – powiedziała.

– Dziękuję! – odpowiedziała Magdalena i przytuliła ciepłe futerko do policzka. – Jest szary jak popiół! Już wiem, jak go nazwę – Popiół!5

Piotr prócz krowy miał jeszcze worek. Wyjmując z niego dwie kury i koguta, powiedział:

– Tyle udało mi się wytargować od pewnego Żyda. A to dla ciebie. Gościniec. – Podał jej zawiniątko, które z niecierpliwością rozwijała. Nie wyzbyła się jeszcze przyzwyczajeń z bogatego domu, kiedy obdarowywana była prezentami. Takich podarków jednak nie otrzymywała. Jej oczom ukazały się podpłomyki, kawałek sera i osełka masła.

– Piotrze, nigdy jeszcze nie otrzymałam tak cudownego prezentu! – krzyknęła rzucając mu się na szyję.

Coś ścisnęło go za gardło. Magdalena, której nigdy niczego nie brakowało, która otrzymywała złote naszyjniki i pierścionki, cieszy się na widok podpłomyków, jakimi zadowalają się najbiedniejsi. To dla niego wybrała takie życie. Przytulił ją bardzo mocno.

– Chodź, Piotrze, zjedzmy to – zaproponowała uwalniając się z jego uścisku. – Na pewno jesteś głodny. Ja od wczoraj nic nie miałam w ustach. I Popiół… Nie wiem, czy on jeszcze…

– Żyje, żyje – roześmiał się Piotr – spójrz, jak do nas biegnie.

Nabrał trochę masła na palec i podsunął mu pod pyszczek. Popiół szybko je zlizał, przysiadł na tylnych łapkach i poprosił o więcej. Magdalena ułamała kawałek sera, który też psu smakował.

– Wygląda na to, że jest wszystkożerny – zauważył uradowany Piotr.

– Nieprawda. Jabłek nie chciał – przypomniała Magdalena.

Rwała podpłomyk, zbierała nim masło i jadła łapczywie.

– Nie jedz tak szybko, Lenko, bo się rozchorujesz – upomniał ją Piotr. – Zbyt długo byłaś głodna.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: