Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Córki niczyje - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
6 lipca 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Córki niczyje - ebook

Wilkie Collins znany jest w Polsce z takich książek jak Kobieta w bieli, Kamień księżycowy czy Tajemnica pałacu w Wenecji.

 

Tym razem proponujemy Czytelnikom pierwsze polskie wydanie powieści Córki niczyje, jednego z najbardziej poczytnych i cenionych dzieł tego dziewiętnastowiecznego autora, uważanego za prekursora powieści sensacyjnej i detektywistycznej.

 

Po tragicznej śmierci obojga rodziców wiodące dotąd idylliczne życie Magdalen i Nora Vanstone odkrywają nagle, że urodziły się jako nieślubne dzieci i na własnej skórze przekonują się, co oznacza piętno społeczne. Pozbawione jakiegokolwiek spadku, wyrzucone z domu, w którym spędziły dzieciństwo, i odarte nawet z prawa do własnego nazwiska, muszą nauczyć się radzić sobie same. Zrównoważona Nora postanawia zostać guwernantką, ale jej dynamiczna i niezależna siostra Magdalen ma inny pomysł: zdecydowana za wszelką cenę odzyskać majątek rodziców i swoje dobre imię, planuje zemstę. W osiągnięciu celu mają jej pomóc niebanalna uroda i talent aktorski oraz niejaki kapitan Wragge – daleki krewny jej matki i zawodowy oszust.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7779-353-4
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

SCENA PIERWSZA COMBE-RAVEN, HRABSTWO SOMERSET

Rozdział I

Wskazówki stojącego zegara pokazywały wpół do siódmej. Miejscem wydarzeń była wiejska rezydencja na zachodzie hrabstwa Somerset zwana Combe-Raven. Zaczynał się czwarty dzień marca 1846 roku.

Zagadkowej, porannej ciszy panującej w holu i na schodach nie zakłócał żaden dźwięk poza tykaniem zegara i ciężkim chrapaniem wielkiego psa leżącego na słomiance przed drzwiami jadalni. Kim byli ukryci w wyższych partiach budynku i pogrążeni jeszcze we śnie domownicy? Pozwólmy, by dom sam odsłonił przed nami swoje tajemnice. I by jego mieszkańcy sami się ujawnili, gdy powstawszy wreszcie z łóżek, kolejno będą schodzili na dół.

Kiedy zegar wskazał za kwadrans siódmą, pies ocknął się ze snu i gwałtownie potrząsnął całym swoim cielskiem. Nie doczekawszy się lokaja, który zwykł wypuszczać je na zewnątrz, nieszczęsne stworzenie poczęło nerwowo krążyć po holu od jednych zamkniętych drzwi do drugich, by wreszcie w wielkiej konsternacji wrócić na swoją słomiankę i odwołać się do uczuć śpiącej rodziny za pomocą przeciągłego, żałosnego wycia.

Nim przebrzmiały ostatnie tony psiej skargi, gdzieś w wyższych rejonach rezydencji zaskrzypiały dębowe schody i po chwili w holu pojawiła się pierwsza przedstawicielka służby ze spłowiałym wełnianym szalem na ramionach – marcowy poranek był zimny, a kucharkę łączyła długa znajomość z reumatyzmem.

Nic sobie nie robiąc z powitalnych serdeczności psa, kobieta leniwie otworzyła drzwi wejściowe i wypuściła go na zewnątrz. Pogoda była tego ranka niespokojna. Słońce, które wschodziło nad rozległą połacią trawy i pogrążonym w mroku jodłowym laskiem, musiało przedzierać się poprzez kłęby szarych, strzępiastych chmur. Gdzieniegdzie z nieba spadały ciężkie krople deszczu, a rozdygotany marcowy wiatr omiatał narożniki domu i z mozołem kołysał mokrymi drzewami.

Wraz z wybiciem siódmej kolejne oznaki domowego życia poczęły pojawiać się z dużo większą częstotliwością.

Jako druga zeszła na dół pomoc domowa – wysoka, szczupła i ze stanem wiosennej temperatury malującym się czerwono na jej nosie. Po niej pojawiła się pokojówka – młoda, pulchna i sprawiająca wrażenie schludnej, choć zaspana. Następna była podkuchenna, która chorowała na nerwoból twarzy i nie czyniła ze swojego cierpienia żadnej tajemnicy. Na końcu ukazał się lokaj – ziewający ponuro i stanowiący żywy obraz człowieka przekonanego o tym, że został okradziony z należącego się mu nocnego wypoczynku.

Dyskusja służących, którzy zebrali się teraz przed jaśniejącym z wolna kuchennym kominkiem, dotyczyła pewnego świeżo minionego wydarzenia rodzinnego. Zapoczątkowało ją pytanie: czy lokaj Thomas miał okazję posłuchać choćby fragmentu koncertu, na który poprzedniego wieczoru udał się był do Clifton jego pan wraz z młodymi damami? Tak, Thomas mógł posłuchać koncertu, jako że wykupiono mu jedno z miejsc na tyłach sali. Było głośno i gorąco. Na afiszach koncert określano mianem „wielkiego”, ale czy warto było narażać się dla tego widowiska na niewygody i jechać szesnaście mil koleją, a potem o wpół do drugiej nad ranem wracać dziewiętnaście mil powozem? Tę kwestię lokaj pozostawiał ocenie swojego pana i młodych dam, choć jego zdaniem – stanowczo nie. Pomimo kolejno podejmowanych prób służące nie zdołały wydobyć z Thomasa już nic interesującego. Lokaj nie potrafił zanucić żadnej z usłyszanych pieśni i nie umiał opisać sukni żadnej z dam. Zawiedzione słuchaczki wkrótce zatem machnęły nań ręką i pozwoliły kuchennej rozmowie zejść na powszedniejsze tematy. Dyskusja toczyła się w najlepsze, dopóki zegar nie wybił ósmej. Wówczas to służący rozstali się w popłochu i ruszyli ku swoim porannym obowiązkom.

Przez następne dwa kwadranse nie wydarzyło się nic wartego odnotowania. Jednak o wpół do dziewiątej z którejś z położonych na piętrze sypialni poczęły dochodzić kolejne odgłosy życia i chwilę potem na schodach ukazał się pan Andrew Vanstone – właściciel domu.

Był to człowiek o wysokiej, tęgiej i wyprostowanej posturze, jaskrawoniebieskich oczach i zdrowej, rumianej cerze. Guziki brązowej pluszowej marynarki myśliwskiej zapięte miał niedbale i krzywo; wokół jego nóg kręcił się mały, rozszczekany terier szkocki, którego pan nie upomniał jednak ani słowem. Sunąc w dół schodów z jedną dłonią wciśniętą w kieszeń kamizelki, a drugą raźno postukując w poręcz balustrady, nucił pod nosem jakąś wesołą melodię. Pan Vanstone nie ukrywał przed nikim swojego pogodnego usposobienia. Ten przystojny dżentelmen był łatwym w obejściu, dobrodusznym i serdecznym człowiekiem – kroczącym po słonecznej stronie życia i życzącym sobie tylko jednego: by po tej samej stronie kroczyli też jego bliźni. Podług metryki miał już ponad pięćdziesiąt lat, lecz jego beztroskie usposobienie, umiejętność cieszenia się życiem i tężyzna fizyczna stawiały go w jednym rzędzie z większością mężczyzn, którzy przekroczyli dopiero trzydziesty rok życia.

– Thomasie! – zawołał pan Vanstone, zabierając ze stołu w holu swój stary filcowy kapelusz i grubą laskę. – Śniadanie dziś o dziesiątej. Nie sądzę, by po wczorajszym koncercie panny pojawiły się na dole wcześniej… À propos, jak podobał się wam ów koncert, Thomasie? Czy waszym zdaniem był „wielki”? Ani chybi… Jeden wielki łoskot urozmaicony tu i ówdzie wielkim hukiem… Wszystkie kobiety wystrojone jak papugi, upał zapierający dech w piersi, ogłuszająca paplanina i ścisk taki, że nie byłoby już gdzie szpilki wcisnąć. Tak, tak, Thomasie, „wielki” to właściwe słowo. Niestety nie można by powiedzieć tego samego o słowie „przyjemny”.

Podzieliwszy się tą opinią z lokajem, pan Vanstone zagwizdał na swojego teriera, machnął laską w stronę drzwi wejściowych, jak gdyby rzucając wesołe wyzwanie niepogodzie, po czym na przekór deszczowi i silnym podmuchom wiatru ruszył na swój codzienny poranny spacer.

Kiedy przesuwające się niepostrzeżenie po tarczy zegara wskazówki wskazały za dziesięć dziewiątą, na schodach pojawiła się kolejna mieszkanka domu. Była nią panna Garth, guwernantka.

Spostrzegawczy obserwator wnet domyśliłby się, że panna Garth pochodzi z północy kraju. Surowe rysy jej twarzy, męskie, zdecydowane ruchy, uczciwość bijąca zarówno z oczu, jak i z całej postaci – wszystko to dowodziło niezbicie, że urodziła się i wychowała na pograniczu. Choć liczyła sobie niewiele ponad czterdzieści lat, miała całkiem siwe włosy, które nakrywała czepkiem w rodzaju tych noszonych powszechnie przez staruszki. Jednak siwe włosy i staroświeckie nakrycie głowy doskonale harmonizowały z jej obliczem, bowiem to wyglądało na znacznie starsze niż w rzeczywistości było – przecinające je głębokie bruzdy musiały zostać wyżłobione przez bezwzględną rękę jakichś przykrych doświadczeń. Niewzruszony spokój, z jakim rozglądając się wokół, kroczyła w dół schodów, oraz emanująca z niej aura autorytetu zdradzały, że panna Garth nie należy do owego smutnego gatunku osamotnionych, znękanych i zniewolonych guwernantek. Bezspornie była to kobieta szanowana przez swoich chlebodawców i pozostająca z nimi w przyjacielskich stosunkach – kobieta, która byłaby skłonna kazać im pójść precz, gdyby ośmielili się traktować ją gorzej, niż na to zasługiwała.

– Śniadanie o dziesiątej? – powtórzyła panna Garth, gdy wezwany przez nią lokaj napomknął o dyspozycjach pana domu. – Ha! Zastanawiałam się, co też wyniknie z tego koncertu. Kiedy ludzie wiodący spokojny żywot na wsi decydują się nagle wziąć udział w jakiej publicznej rozrywce, ta w podziękowaniu na wiele dni stawia życie wszystkich domowników na głowie. Widzę, że wy, Thomasie, jesteście tego doskonałym przykładem – oczy macie czerwone niczym fretka, a wasz fular wygląda, jakbyście w nim spali… Czajnik proszę przynieść za kwadrans dziesiąta. A jeśli w ciągu dnia nie poczujecie się lepiej, przyjdźcie do mnie – dam wam jakieś lekarstwo.

Gdy Thomas się oddalił, panna Garth na nowo podjęła swój monolog:

– To zacny i pożyteczny młodzieniec, pod warunkiem, że zbyt wiele się od niego nie wymaga. Jednak nie na tyle silnego zdrowia, by dwudziestomilowa wyprawa na koncert mu nie zaszkodziła. Próbowali mnie namówić, bym ja też z nimi pojechała. Cóż za niedorzeczny pomysł!

Niebawem wybiła dziewiąta, ale nim na schodach rozległy się następne kroki, wskazówka zegara przesunęła się jeszcze o kolejne dwadzieścia minut. Wreszcie do holu zeszły dwie damy: pani Vanstone i jej starsza córka.

Gdyby jedynym zewnętrznym atutem pani Vanstone była w młodości typowa dla Angielek świetlistość cery, jej powierzchowność odarta byłaby już teraz z wszelkiego uroku. Jednak w młodszych latach pani Vanstone przewyższała urodą większość swoich rodaczek i wiele z jej ówczesnych zalet przetrwało do dziś. I choć upływał właśnie czterdziesty czwarty rok jej życia, choć los poddawał ją wielu próbom i pozwolił śmierci zabrać kilkoro z jej dzieci, choć wskutek owych nieszczęść nękana była później długimi atakami choroby – jej twarz, mimo że pozbawiona dawnej świeżości, nadal charakteryzowała się subtelną delikatnością rysów i szlachetnymi proporcjami. Idąca teraz u jej boku najstarsza córka była prawie niczym lustrzane odbicie pani Vanstone sprzed lat – jej głowę zdobiły gęste pukle ciemnych włosów (te na głowie matki, choć identyczne, z dnia na dzień stawały się bardziej siwe), a jej policzki pałały ciemną czerwienią (czerwień zdobiąca dawniej policzki pani Vanstone całkiem i bezpowrotnie już wyblakła). Licząca sobie dwadzieścia sześć lat panna Vanstone osiągnęła już pierwszą dojrzałość kobiety. Odziedziczywszy po matce majestatyczny charakter śniadej urody, nie odziedziczyła jednak całego jej uroku. Twarz młodej kobiety bardzo przypominała kształtem twarz matki, ale rysom jej brakowało delikatności, a proporcjom doskonałości. Nie dorównywała też matce wzrostem. I choć miała jej ciemnobrązowe oczy – duże, łagodne i świecące stałym blaskiem (który oczy pani Vanstone już straciły) – było w nich mniej wdzięku, mniej subtelności, mniej głębi. Ich wyraz był delikatny i niewieści, lecz jednocześnie spowijał je pewien cień powściągliwości, od którego spojrzenie matki było wolne.

Gdybyśmy ośmielili się przyjrzeć kwestii dziedziczności bliżej, czyż nie stwierdzilibyśmy, że moralna siła charakteru i duże zdolności intelektualne rodziców częstokroć w zagadkowy sposób giną w procesie przekazywania cech wewnętrznych potomstwu? I czy nie jest możliwym, że ta sama reguła dotyczy również – i to częściej niż skłonni bylibyśmy przyznać – cech zewnętrznych?

Matka i córka niespiesznie zeszły na dół. Ta pierwsza odziana była w ciemnobrązową suknię oraz barwny kaszmirowy szal, który spływał jej z ramion. Druga miała na sobie skromniejsze odzienie: czarną suknię z prostym kołnierzykiem, zwyczajnymi mankietami i gorsem ozdobionym pomarańczową tasiemką. Gdy przechodziły razem przez hol, a potem przestępowały próg pokoju śniadaniowego, panna Vanstone zatopiona była we wspomnieniach poprzedniego wieczoru.

– Jaka szkoda, że mama wczoraj z nami nie pojechała. A przecież od ubiegłego lata zdrowie i siły bardzo jej dopisują. Sama mama mówiła, że czuje się tak, jak gdyby ubyło jej wiele lat. Jestem pewna, że niewielki wysiłek by jej nie zaszkodził.

– Być może masz rację, moja droga. Uznałam jednak, że lepiej nie kusić losu.

– I bardzo słusznie – zauważyła panna Garth, która znalazła się właśnie w drzwiach pokoju śniadaniowego. – Proszę spojrzeć na Norę. (Dzień dobry, moja droga). Proszę tylko na nią spojrzeć: wygląda dziś jak cień człowieka. To żywy dowód na to, że pani i ja mądrze postąpiłyśmy, zostając w domu. Trujące wyziewy, zgniłe powietrze, późna pora – czego można było się spodziewać? Nora nie ma żelaznego zdrowia i teraz cierpi konsekwencje swojej nieroztropności. Nie, moja droga, nie zaprzeczaj. Dobrze widzę, że boli cię głowa.

Śniada, przystojna twarz Nory rozjaśniła się w uśmiechu, jednak tylko po to, by za chwilę na powrót zastygnąć w tak typowym dla siebie wyrazie chłodnej powściągliwości.

– Tylko troszkę. W każdym razie nie na tyle, bym żałowała swojej obecności na koncercie – odrzekła Nora, podchodząc do okna.

Za szybą rozciągał się widok na ogród i wybieg dla koni. Dalej płynął potok, a po jego drugiej stronie widać było kilka budynków gospodarczych oraz ujście skalistej, zalesionej przełęczy wdzierającej się pomiędzy zamykające horyzont wzgórza. Bliżej, wijąc się poprzez nierówności otwartego terenu, biegła droga, którą właśnie wracał ze swojego porannego spaceru pan Vanstone – jego rosłej sylwetki nie sposób byłoby teraz nie rozpoznać. Zauważywszy stojącą w oknie córkę, dżentelmen wesoło pomachał do niej laską, na co ona w odpowiedzi skinęła głową i machnęła dłonią – w sposób wdzięczny i ładny, choć nie bez pewnej dozy staroświeckiej ceremonialności, która do tak młodej kobiety zdawała się nie pasować i która nieprzyjemnie kontrastowała z bezpretensjonalnością ojcowskiego pozdrowienia.

Stojący w holu zegar wybił wreszcie godzinę dziesiątą, o której to porze miało zostać podane przesunięte w czasie śniadanie. Po upływie kolejnych pięciu minut gdzieś w górnych rejonach domu trzasnęły drzwi, zadźwięczał czyjś czysty, młody głos nucący radosną melodię i po schodach poniósł się lekki tupot nóg. Chwilę potem z mroku klatki schodowej wyłoniła się sylwetka młodszej z dwóch córek (i zarazem dwojga jedynych jego żyjących dzieci) pana Vanstone’a. Pokonawszy jednym susem trzy ostatnie stopnie dzielące ją od holu, dziewczyna wbiegła zadyszana do pokoju śniadaniowego, tym samym czyniąc krąg zgromadzonej w nim rodziny kompletnym.

Wskutek jednego z owych przedziwnych kaprysów natury, dla których nauka wciąż nie potrafi znaleźć wytłumaczenia, młodsza latorośl państwa Vanstone’ów nie przejawiała żadnego dostrzegalnego podobieństwa do któregokolwiek ze swoich rodziców. Skąd wziął się kolor jej włosów? W jaki sposób weszła w posiadanie swoich oczu? Podobne pytania zadawali sobie nieraz nawet wspomniani rodzice, jednak wszelkie próby znalezienia na nie odpowiedzi zawsze kończyły się niepowodzeniem.

Jej włosy miały ową czystą, jasnobrązową barwę, która odcieniem nie wpada ani w żółć, ani w len, ani też w rudość, i spotykana jest częściej w ptasim upierzeniu niźli na ludzkiej głowie. Mimo że były miękkie, bujne i spływały z jej niskiego czoła regularnymi falami, niektórym – poprzez swoją jednolitość koloru i całkowity brak połysku – jawiły się jako nijakie i pozbawione życia. Brwi i rzęsy dziewczyny były zaledwie o ton ciemniejsze od jej włosów i zdawały się specjalnie stworzone dla owego rodzaju fiołkowoniebieskich oczu, które rzucają największy urok wówczas, gdy współistnieją z jasną cerą. Lecz to właśnie tutaj następowało rozczarowanie: jej oczy – wbrew wszelkim oznakom – charakteryzowały się niestosownie jasnym, niemal bezbarwnym odcieniem szarości. Jednak ów odcień, mimo iż sam w sobie mało atrakcyjny, ma pewną rzadką właściwość, która rekompensuje wszelkie jego mankamenty – otóż nadaje on oczom zdolność wyrażania nawet najmniejszych drgnień na skali myśli swojego właściciela, najdrobniejszych zmian zachodzących w jego uczuciach, najdelikatniejszych niuansów skrywanych przez niego namiętności – zdolność, której oczy odznaczające się bardziej nasyconym kolorem nigdy nie posiądą.

Podczas gdy w górnej części twarzy panny Vanstone tak wiele przeczyło powszechnie uznawanym zasadom harmonii, w jej niższej części również można było dostrzec sporo kontrastów. Jej wargi miały prawdziwie kobiecą delikatność kształtu, a policzki uroczą krągłość i gładkość młodości. Jednak usta jej były nadmiernie duże i zbyt stanowcze w wyrazie, a broda – jak na kobietę, i do tego tak młodą – zanadto kwadratowa i wydatna. Jej cera charakteryzowała się tą samą monotonną jednolitością koloru, która cechowała jej włosy – była równomiernie jasnokremowa i tylko w chwilach wzmożonego wysiłku fizycznego lub niespodziewanego wzburzenia umysłowego na policzku dziewczyny można było ujrzeć ślad rumieńca. Jej oblicze – nie dość, że tak pełne fascynujących przeciwieństw – frapowało na dodatek swoją nadzwyczajną wyrazistością. Wielkie, elektryzujące oczy panny Vanstone bardzo rzadko zamierały w bezruchu, a wyraz jej plastycznej twarzy nieustannie ulegał przeobrażeniom – przeobrażeniom następującym po sobie w tempie tak zawrotnym, że każdy, kto spróbowałby poddać je jakiejś trzeźwej analizie, pozostałby w tym wyścigu daleko w tyle. Nieposkromiona żywotność dziewczyny emanowała z całej jej postaci. Jej wysoka sylwetka (młodsza panna Vanstone przewyższała wzrostem tak swoją siostrę, jak i każdą przeciętną kobietę) tchnęła zwierzęcą, sprężystą lekkością, a sposób, w jaki się poruszała, nieodparcie przywodził na myśl młodego kota. Jej figura była już tak doskonale rozwinięta, że żaden nieznajomy nie domyśliłby się, iż ma do czynienia z dziewczęciem zaledwie osiemnastoletnim – fizyczność panny Vanstone z racji jej doskonałego zdrowia zdążyła już rozkwitnąć pełną dojrzałością kobiety kilka lat starszej – a rozkwitła w sposób naturalny i niebudzący wątpliwości.

To właśnie w doskonałej kondycji zdrowotnej tkwiła niezwykła siła tego przedziwnego organizmu. Karkołomne tempo, z jakim dziewczyna zbiegała po schodach, zamaszystość jej ruchów, roziskrzone oczy, radość życia, którą podbijała serca swoich bliźnich, nawet jej bezwstydne upodobanie do jaskrawych kolorów (które tego ranka wyrażało się w formie wielobarwnej, pasiastej sukni, powiewających wokół niej wstążek i eleganckich pantofli przystrojonych szkarłatnymi różyczkami) – wszystko to miało swoje źródło w owym niewyczerpanym zdrowiu fizycznym, które naprężało każdy mięsień jej ciała, hartowało każdy jego nerw i sprawiało, że w jej żyłach – niczym w żyłach rosnącego dziecka – pulsowała młoda, ciepła krew.

Po wejściu do pokoju śniadaniowego panna Vanstone przywitana została wymówkami ze strony starszych domowników, których cierpliwość regularnie wystawiała na próbę swoim beztroskim stosunkiem do zasad punktualności. Posługując się ulubionym powiedzeniem panny Garth: Magdalen urodziła się z wszystkimi zmysłami poza zmysłem porządku.

Magdalen! Czyż nie jest to niezwykłe imię? A jednak nadane jej zostało w całkiem zwykłych okolicznościach: nosiła je jedna z sióstr pana Vanstone’a, która umarła we wczesnej młodości, i dżentelmen, chcąc uczcić jej pamięć, nazwał po niej swoją drugą córkę – tak jak starszą nazwał na cześć swojej żony. Magdalen! Czy to znakomite biblijne imię – pełne powagi i dostojeństwa i w pierwszej chwili przywodzące na myśl jego pierwotną posiadaczkę wraz z jej pokutniczym, pełnym samotności życiem – nie zostało przypadkiem nadane niewłaściwej osobie? A jakże: panna Vanstone, jak gdyby nie dość było jej wszystkich kontrastów widocznych w jej wyglądzie, zdołała na dodatek wykształcić w sobie charakter całkowicie sprzeczny z noszonym przez siebie imieniem!

– Znów spóźniona! – zauważyła pani Vanstone, gdy zadyszana córka pocałowała ją na powitanie.

– Znów spóźniona! – zawtórowała panna Garth, kiedy Magdalen skierowała się następnie w jej stronę. – A więc? – Bezceremonialnie ujęła dziewczynę za brodę i badawczo przyjrzała się jej twarzy, a na wpół drwiący, na wpół serdeczny charakter tego gestu zdradzał, że młodsza córka państwa, pomimo swoich wad, jest jej ulubienicą. – A więc? Jak wczorajszy koncert wpłynął na ciebie? Jakich cierpień ów hulaszczy, grzeszny wieczór przysporzył twojemu organizmowi?

– Jakich cierpień? – powtórzyła Magdalen, gdy już odzyskała oddech, a wraz z nim głos. – Nie mam pojęcia, co chce pani przez to powiedzieć. Jeżeli czymś zgrzeszyłam, to chyba tylko niebywale silnym zdrowiem. Cierpień – a to dopiero! Dziś wieczorem gotowa byłabym pojechać na następny koncert, jutro na bal, a pojutrze do teatru. Och! – zawołała, opadając na krzesło i w rozanieleniu krzyżując dłonie na stole. – Uwielbiam się dobrze bawić!

– No, no! Nie ma co do tego żadnych wątpliwości – rzekła panna Garth. – Pope musiał myśleć o tobie, gdy pisał swoje słynne słowa:

Męska natura czasem uciech szuka, czasem ich unika,

Lecz serce kobiety to w głębi zawsze serce rozpustnika1.

– Święta racja! – zawołał pan Vanstone, który wchodził właśnie w towarzystwie swoich psów do pokoju i usłyszał ostatnie słowa guwernantki. – Cóż, człowiek całe życie się uczy. Lecz jeśli to prawda, panno Garth, że z wszystkich was są takie rozpustnice, oznacza to, że tradycyjny porządek płciowy został wywrócony do góry nogami i mężczyznom niedługo nie pozostanie nic innego, jak siedzieć w domu i cerować pończochy… Ale zabierzmy się w końcu za śniadanie.

– Jak się papa dzisiaj czuje? – zapytała Magdalen, obejmując szyję pana Vanstone’a ruchem tak energicznym, jak gdyby ta należała do jakiegoś kudłatego nowofundlanda i została stworzona specjalnie do zabawy. – Nie ukrywam, należę do tych rozpustnic, o których wspomniała panna Garth, i chcę pojechać na kolejny koncert – albo do teatru, jeśli łaska… lub na bal… na jakiekolwiek wydarzenie towarzyskie, które posłuży mi jako pretekst do włożenia nowej sukni, pchnie mnie w tłum ludzi, rzuci na mnie morze światła i sprawi, że od stóp do głów przebiegnie mnie dreszcz podniecenia. Jestem gotowa na wszystko, co nie pozwoli nam pójść spać o jedenastej wieczorem.

Zalewany tym potokiem słów pan Vanstone słuchał spokojnie – niczym człowiek doskonale nawykły do tego typu powodzi.

– Gdybym mógł następnym razem wybrać rodzaj rozrywki – rzekł zacny dżentelmen – bardziej w smak byłoby mi pojechać do teatru. Dziewczynki bawiły się na koncercie znakomicie, moja droga – zwrócił się do żony. – Muszę przyznać, że lepiej ode mnie. Całe to widowisko przerosło moje możliwości. Zagrali co prawda tylko jeden utwór, ale co z tego, skoro trwał aż czterdzieści minut? Nawiasem mówiąc, w trakcie nastąpiły trzy pauzy i za każdym razem, gdy wszyscy myśleliśmy, że to już koniec, i ogromnie z tego radzi zaczynaliśmy żywo klaskać, ku naszej rozpaczy łomot rozlegał się na nowo i trzeba nam było słuchać dalej. Noro, moja droga, jak zwą ten podzielony na trzy części harmider?

– To była symfonia, papo – odrzekła Nora.

– Tak, ty okropny barbarzyńco, symfonia Beethovena! – potwierdziła Magdalen. – Jak może papa mówić, że mu się nie podobało? Czy zapomniał już papa tę Azjatkę o niemożliwym do wymówienia nazwisku? I to, jak zabawnie wykrzywiała twarz w trakcie śpiewu? I jak dygała i dygała w nieskończoność, dopóki nie udało jej się nakłonić durnej publiczności do domagania się bisu? Niech mama popatrzy! Proszę popatrzeć, panno Garth!

Chwyciwszy ze stołu pusty talerz, który miał wyobrażać partyturę, wyciągnęła go przed siebie i odegrała tak akuratną parodię grymasów i dygnięć nieszczęsnej śpiewaczki, że ojciec jej zaniósł się gromkim śmiechem. Nawet lokaj (który pojawił się właśnie z pocztą) zmuszony był wyjść pospiesznie z powrotem za drzwi, zza których zaraz dobiegł jego wielce niestosowny, głośny chichot.

– Przyniesiono pocztę, papo. Potrzebuję klucza – powiedziała Magdalen, gładko przechodząc od swojego występu przy stole śniadaniowym do leżącej na kredensie torby z listami. Jej sposób bycia zawsze cechował się ową płynną raptownością.

Przeszukawszy wszystkie swoje kieszenie, pan Vanstone pokręcił głową. Choć młodsza córka prawdopodobnie nie przypominała go pod żadnym innym względem, łatwo można było się domyślić, po kim odziedziczyła swoją niefrasobliwość.

– Musiałem zostawić go w bibliotece wraz z innymi kluczami – rzekł dżentelmen. – Pójdź go poszukać, kochana.

– Mój drogi, doprawdy powinieneś być bardziej stanowczy wobec Magdalen – zwróciła się pani Vanstone do męża, kiedy ich córka znalazła się już za drzwiami. – Z dnia na dzień utwierdza się w tym swoim okropnym nawyku przedrzeźniania innych, a bezceremonialność, z jaką się do ciebie odnosi, jest iście wstrząsająca.

– Od dawna do znudzenia to powtarzam – wtrąciła panna Garth. – Magdalen traktuje pana Vanstone’a niczym swojego młodszego brata.

– Papa zawsze jest dla nas taki dobry. I to właśnie owa dobroć nakazuje mu pobłażliwie podchodzić do wesołych nastrojów Magdalen, czy nie mam racji? – odezwała się małomówna Nora, biorąc stronę swojego ojca i siostry. Ton jej głosu sprawiał wrażenie tak mało stanowczego, że tylko bardzo bystry obserwator zdołałby się w owej chwili domyślić, jak silny drzemie w niej charakter.

– Dziękuję ci, moja droga – odrzekł dobroduszny pan Vanstone. – Jestem ci niewypowiedzianie wdzięczny za tę krótką mowę obrończą. Co do Magdalen – w tym miejscu dżentelmen zwrócił się do swojej żony i panny Garth – pamiętajmy, że jest jeszcze jak młoda, nieujeżdżona klacz, której należy pozwolić brykać i wierzgać na padoku. Nie ma pośpiechu – do chodzenia w uprzęży zdąży się przyzwyczaić, gdy będzie trochę starsza.

W tym miejscu drzwi się otworzyły i do pokoju wróciła Magdalen z kluczem w dłoni. Podszedłszy do kredensu, na którym leżała torba z pocztą, otworzyła ją i wesoło wysypała na blat jej zawartość. Po odpowiednim posortowaniu listów zbliżyła się do stołu i ze sprawnością, jakiej nie powstydziłby się londyński listonosz, rozdała je domownikom.

– Dwa do Nory… – zakomunikowała, zaczynając od siostry – trzy do panny Garth... żadnego do mamy… jeden do mnie… a pozostałych sześć do papy… Och, nie znosi papa odpowiadać na listy, prawda, leniuszku? – ciągnęła Magdalen, przestając odgrywać listonosza i na nowo wchodząc w rolę córki. – Jakże będzie papa sarkał i wiercił się w swoim gabinecie i przeklinał ten wynalazek, jakim jest poczta! I niezadowolenie sprawi, że czubek jego łysiny stanie się całkiem czerwony! A i tak ostatecznie pisanie swoich listów odłoży papa do jutra… Otwarto już teatr „Bristol”, papo – szepnęła nagle ojcu do ucha, a twarz jej przybrała chytry wyraz. – Wyczytałam to w gazecie, kiedy poszłam do biblioteki poszukać klucza. Proszę, pojedźmy jutro wieczór!

Pośród tego wydobywającego się z ust córki świergotu pan Vanstone machinalnie przeglądał swoje listy. Rzuciwszy okiem na adresy nadawców czterech pierwszych, dotarł do piątego. Jego uwagę, dotąd w głównej mierze skierowaną ku Magdalen, niespodzianie przykuł widniejący na kopercie stempel pocztowy.

Magdalen, pochylona nad ojcem i z dłonią na jego ramieniu, zobaczyła ów stempel równie wyraźnie co on: Nowy Orlean.

– To list z Ameryki! – zawołała. – Czy ma papa jakiegoś znajomego w Nowym Orleanie?

Na dźwięk tych słów pani Vanstone drgnęła i z przejęciem spojrzała na męża.

Pan Vanstone nic nie odpowiedział, tylko spokojnie zdjął dłoń córki ze swojego karku, jak gdyby chciał dać do zrozumienia, że nie życzy sobie, by mu teraz przeszkadzano. Magdalen udała się zatem na swoje miejsce przy stole, podczas gdy ojciec jej, trzymając list w ręku, zwlekał z jego otwarciem. Wyczekujące napięcie, z jakim pani Vanstone wpatrywała się w męża, zwróciło uwagę zarówno panny Garth, jak i obu sióstr.

Po jakiejś minucie wahania pan Vanstone rozpieczętował wreszcie tajemniczy list. Skoro tylko zaczął czytać, jego policzki pobladły, przybierając brunatnożółty odcień (który w przypadku człowieka mniej rumianego byłby popielatą bladością) i całe jego oblicze w jednej chwili okryło się cieniem smutku i przygnębienia. Nora i Magdalen, przyglądając się ojcu z niepokojem, nie dostrzegły nic poza zmianą, która w nim zaszła. Tylko panna Garth zauważyła, jak reakcja męża wpłynęła na panią domu. Co zaskakujące, pani Vanstone sprawiała wrażenie raczej podekscytowanej niż wystraszonej – jej twarz pokryła się delikatnym rumieńcem, oczy się rozjaśniły, a dłoń poczęła z niespotykaną energią mieszać herbatę w filiżance.

To naturalnie Magdalen – zgodnie ze swoją rolą najzuchwalszego dziecka w rodzinie – przerwała milczenie.

– Czy otrzymał papa jakieś złe wieści? – zapytała.

– Nie – odparł pan Vanstone szorstkim tonem, nie podnosząc na nią wzroku.

– Ależ jestem pewna, że w owym liście z Ameryki wyczytał papa jakąś złą nowinę – nie dawała za wygraną.

– W treści tego listu nie ma nic, co dotyczyłoby ciebie – odrzekł pan Vanstone.

Magdalen, która nigdy dotąd nie została potraktowana przez ojca w podobnie nieuprzejmy sposób, spojrzała nań z wyrazem tak ogromnego niedowierzania na twarzy, że w mniej poważnych okolicznościach wywołałaby tym ogólne rozbawienie.

Nikt już niczego nie powiedział i po raz pierwszy w swojej historii członkowie tej rodziny siedzieli przy stole pośród krępującej ciszy. Pana Vanstone’a opuścił apetyt – tak samo jak opuścił go jego poranny wesoły nastrój. Dżentelmen w zamyśleniu ułamał sobie jedynie kilka kawałków suchego tostu, w roztargnieniu dopił swoją pierwszą filiżankę herbaty, po czym poprosił o drugą, choć tej już w ogóle nie tknął.

– Noro – odezwał się wreszcie – nie musisz na mnie czekać. Magdalen, moja droga, możesz wstać od stołu, gdy tylko będziesz chciała.

Córki państwa natychmiast się podniosły, a taktowna panna Garth poszła za ich przykładem. Kiedy łagodnie usposobiony pan domu postanawia nagle zaznaczyć swój autorytet, jego wola od razu – wskutek niezwykłości owego zjawiska – staje się dla domowników prawem.

– Co takiego mogło się wydarzyć? – wyszeptała Nora, gdy wszystkie trzy, zamknąwszy za sobą drzwi pokoju śniadaniowego, ruszyły przez hol.

– Co to wszystko może znaczyć? Dlaczego papa był zły na mnie? – zawołała w rozdrażnieniu Magdalen, cierpiąc od ran, które w swoim mniemaniu odniosła.

– Czy mogę zapytać, jakim prawem próbowałaś się wtrącać w prywatne sprawy swojego ojca? – zapytała surowo panna Garth.

– Jakim prawem? – powtórzyła Magdalen. – Sama nie mam przed papą żadnych tajemnic, więc i papa nie powinien niczego przede mną ukrywać. Uważam, że zostałam znieważona.

– Miałabyś odrobinę więcej słuszności, gdybyś uważała, że zostałaś zasadnie zganiona za nadmierną ciekawość – powiedziała bezceremonialnie panna Garth. – Ach! Jesteś jak cała reszta współczesnych dziewcząt, z których nawet jedna na sto nie wie, gdzie ma czubek głowy, a gdzie pięty…

Nasze trzy damy przestąpiły właśnie próg porannego saloniku i Magdalen podziękowała pannie Garth za słowa napomnienia trzaśnięciem drzwi.

Upłynęło całe pół godziny, lecz pan Vanstone i jego małżonka w dalszym ciągu przebywali w pokoju śniadaniowym. Nieświadomy niczego służący wszedł do środka, by posprzątać ze stołu, a gdy ujrzał tam swojego pana i panią – siedzących tuż obok siebie i żywo nad czymś radzących – natychmiast wyszedł. Nim poufna dyskusja męża i żony dobiegła końca i drzwi pokoju śniadaniowego nareszcie się otworzyły, minął kolejny kwadrans.

– Słyszę w holu kroki mamy – zauważyła Nora. – Być może przyjdzie tutaj, by nam o czymś powiedzieć.

Ledwie skończyła mówić te słowa, w saloniku pojawiła się pani Vanstone. Policzki miała jeszcze bardziej zarumienione niż przedtem, jej oczy połyskiwały na wpół wyschniętymi łzami, a ruchy jej były dużo szybsze niż zazwyczaj.

– Moje drogie, przychodzę z nowiną, która z pewnością was zaskoczy – zwróciła się do córek. – Wasz ojciec i ja udajemy się jutro do Londynu.

Zaniemówiwszy ze zdumienia, Magdalen chwyciła matkę za rękę. Panna Garth upuściła na kolana swoją robótkę. Nawet stateczna Nora zerwała się na równe nogi i powtórzyła w oszołomieniu:

– Do Londynu!

– Bez nas? – dorzuciła Magdalen.

– Wybieramy się tam z waszym ojcem sami – zakomunikowała pani Vanstone. – Być może aż na trzy tygodnie, ale nie dłużej. Wybieramy się tam po to, by… – w tym miejscu dama zawahała się – wybieramy się tam po to, by uregulować pewną kwestię rodzinną. Puść mnie, Magdalen. Ta konieczność spadła na nas tak nagle… Czeka mnie dziś tyle zajęć, tyle spraw muszę uporządkować przed jutrzejszym wyjazdem… Już dobrze, kochana, puść mnie.

Pani Vanstone uwolniła się z uścisku młodszej córki, ucałowała ją pospiesznie w czoło i od razu wyszła. Nawet Magdalen zrozumiała, że na nic zdadzą się próby nakłonienia matki do tego, by odpowiedziała na kolejne pytania.

Czas płynął, ale pan Vanstone ani razu się nie pokazał. Magdalen, ulegając właściwej swojemu wiekowi i charakterowi lekkomyślnej ciekawości i nic sobie nie robiąc z zakazów panny Garth i przestróg swojej siostry, udała się do gabinetu, gdzie spodziewała się zastać ojca. Kiedy jednak znalazłszy się przed drzwiami, nacisnęła klamkę, okazało się, że te są zaryglowane.

– To tylko ja, papo – powiedziała.

– Jestem teraz zajęty, moja droga – brzmiała odpowiedź. – Nie przeszkadzaj mi, proszę.

Pani Vanstone – na swój własny sposób równie niedostępna – przebywała w swojej sypialni, gdzie w otoczeniu służby czyniła niekończące się przygotowania do wyjazdu. Zdezorientowane służące – nienawykłe w tym domu do podejmowanych z nagła decyzji i wydawanych znienacka dyspozycji – z trudem radziły sobie z wykonywaniem poleceń i bezładnie biegały z pokoju do pokoju, potrącając się nawzajem na schodach. Gdyby ktoś obcy przestąpił wówczas próg tego domu, niechybnie doszedłby do wniosku, że doszło w nim do jakiejś nieprzewidzianej katastrofy. Owego dnia nic w Combe-Raven nie toczyło się swoim powszednim torem. Magdalen, która miała zwyczaj spędzać poranne godziny przy fortepianie, teraz nie mogła znaleźć sobie miejsca i błąkała się bez celu po korytarzach rezydencji, od czasu do czasu wychodząc – jeśli pogoda za oknem na to pozwalała – z domu, lecz tylko po to, by zaraz znów do niego wrócić. Słynąca w rodzinie ze swojego zamiłowania do lektury Nora, rozpaczliwie próbując zająć czymś swoją uwagę, krążyła pomiędzy regałami i stołami i co rusz brała do ręki jakąś książkę, którą jednak po chwili odkładała z powrotem na swoje miejsce.

Nawet panna Garth znalazła się pod wszechogarniającym wpływem owego domowego rozprężenia i siedząc samotnie w porannym saloniku przy kominku, kręciła złowieszczo głową, podczas gdy jej robótka leżała obok całkiem zapomniana. „Kwestia rodzinna?” – dumała nad wymijającymi słowami pani Vanstone. „Jestem w Combe-Raven już dwanaście lat i w ciągu całego tego okresu nawet raz nie zdarzyło się, by pomiędzy państwem a ich dziećmi stanęła jakaś kwestia rodzinna. Cóż to może oznaczać? Czyżby czekały nas jakieś zmiany? Być może się starzeję, ale ta ewentualność mi się nie podoba”.

1 Alexander Pope, „List do damy”.Rozdział 2

Nazajutrz rano o dziesiątej Nora i Magdalen stały samotnie w holu rezydencji Combe-Raven, podążając wzrokiem za oddalającym się powozem, który zabierał ich ojca i matkę na pociąg do Londynu.

Do ostatniej chwili obydwie siostry miały nadzieję, że ktoś udzieli im jakiegoś wyjaśnienia w kwestii tamtej tajemniczej rodzinnej sprawy, o której poprzedniego dnia pokrótce wspomniała pani Vanstone. Nic takiego jednak nie nastąpiło. Nawet emocje towarzyszące rozstaniu – rozstaniu będącemu okolicznością zupełnie nową tak dla rodziców, jak i dzieci – nie zdołały skłonić tych pierwszych do wyzbycia się owej niezrozumiałej tajemniczości. Pożegnanie odbyło się pośród najserdeczniejszych słów i wielokrotnie powtarzanych, gorących uścisków, ale od początku do końca z ust żadnego z rodziców nie padło nic, co choć w najmniejszym stopniu zdradziłoby cel ich podróży.

Kiedy powóz zniknął za zakrętem i chrzęst jego kół ucichł, siostry spojrzały sobie nawzajem w oczy w obustronnym przygnębiającym poczuciu, że oto po raz pierwszy matka i ojciec wykluczyli je z kręgu swojego zaufania. Zawsze powściągliwa Nora stała się jeszcze bardziej niedostępna i milcząca. Usiadłszy ze zmarszczonym czołem na jednym ze stojących w holu krzeseł, zapatrzyła się w otwarte drzwi wejściowe. Magdalen – tak jak to miała w swoim zwyczaju – otwarcie dała upust swojemu niezadowoleniu.

– Nie dbam o to, kto mnie usłyszy! Uważam, że potraktowano nas haniebnie!

Idąc za przykładem Nory, opadła na krzesło i wbiła wzrok w rozciągający się za otwartymi drzwiami krajobraz.

Niemal w tym samym momencie z pokoju śniadaniowego wyłoniła się panna Garth. Wystarczyło jej rzucić na siostry jedno szybkie spojrzenie, by zrozumieć, że konieczna jest interwencja. Rozsądek od razu podpowiedział jej, co robić.

– Popatrzcie na mnie, proszę, i posłuchajcie – rzekła. – Jeśli teraz, kiedy zostałyśmy same, nie chcemy popaść w przygnębienie, nie wolno nam rezygnować z naszych starych przyzwyczajeń i musimy żyć tak jak dotychczas. Jak to mówią Francuzi: „Trzeba brać rzeczy, jak idą”. Spójrzcie na mnie: właśnie poleciłam, by o zwykłej porze podano znakomitą kolację, a teraz idę do apteczki po lekarstwo dla podkuchennej – biedna dziewczyna… jej nerwoból zaatakował żołądek. Tymczasem ty, droga Noro, swoją robótkę i książki znajdziesz tam gdzie zawsze, czyli w bibliotece. Magdalen, może zamiast wiązać supły na chustce, użyłabyś swoich palców do gry na fortepianie? Lunch zjemy o pierwszej, a po nim wyjdziemy na spacer z psami. Nie pozwólcie, by opuściła was pogoda ducha, bierzcie przykład ze mnie i zajmijcie się czymś. Dalejże, wstawajcie natychmiast. Jeżeli z waszych twarzy za chwilę nie znikną te ponure miny, powiadam wam: jak nazywam się Garth, zostawię waszej matce pisemną rezygnację i pociągiem dwunasta czterdzieści wrócę w swoje rodzinne strony.

Po tej stanowczej przemowie guwernantka zaprowadziła Norę do biblioteki, zaciągnęła Magdalen do porannego saloniku, a następnie sama udała się w okolice szafki z lekarstwami.

To właśnie w ten na wpół żartobliwy, na wpół poważny sposób panna Garth – po tym, jak jej właściwe obowiązki wychowawcze naturalną koleją rzeczy dobiegły końca – utrzymywała nad córkami pana Vanstone’a rodzaj przyjacielskiego autorytetu.

Choć Nora od dawna nie była jej uczennicą i choć Magdalen także zdążyła już zakończyć swoją edukację, panna Garth zbyt długo mieszkała pod dachem pana Vanstone’a i pozostawała z jego rodziną w zbyt zażyłych stosunkach, by mogła tak po prostu wyjechać. Kiedy raz, kierowana poczuciem obowiązku, napomknęła o rozstaniu, jej pomysł spotkał się z tak gwałtownym i tak serdecznym sprzeciwem ze strony domowników, że nigdy już nie wracała do tego tematu, chyba że w żartach. Od tamtej pory oficjalnie sprawowała zwierzchnictwo nad wszelkimi sprawami związanymi z prowadzeniem domu, a swoje nowe obowiązki, według własnego uznania, urozmaicała niekiedy takimi zajęciami jak pomoc Norze w wyborze lektury czy przyjacielski nadzór nad ćwiczeniami muzycznymi Magdalen. Oto jaką funkcję pełniła obecnie panna Garth w rodzinie pana Vanstone’a.

*

Wraz z nastaniem południa pogoda zaczęła się poprawiać, a o wpół do drugiej słońce świeciło już mocnym blaskiem i wszystkie trzy damy wyruszyły wraz z psami na spacer.

Przeprawiwszy się na drugą stronę potoku, podążyły niewielką skalistą przełęczą ku wznoszącemu się dalej wzgórzu, po czym skręciły w lewo, by gościńcem prowadzącym przez wioskę Combe-Raven wrócić do domu.

Kiedy w zasięgu ich wzroku pojawiły się pierwsze wiejskie chaty, napotkały niewysokiego, odzianego na czarno osobnika, który błąkał się po drodze bez żadnego wyraźnego celu i uważnie przyjrzał się mijającym go Magdalen i Norze. Nigdy wcześniej go nie widziały i następny odcinek gościńca przebyły, nie poświęcając mu żadnej myśli.

Znajdowały się już po drugiej stronie wioski, na drodze prowadzącej prosto do rezydencji, kiedy Magdalen ku zaskoczeniu panny Garth oznajmiła, że czarno odziany jegomość zawrócił i teraz podąża za nimi.

– Idzie po tej samej stronie drogi co Nora – dodała szelmowskim tonem. – To nie ja go przyciągam, więc proszę mnie nie winić.

Nawet jeśli mężczyzna szedł za nimi nie przez przypadek, nie miało to już żadnego znaczenia, bowiem zbliżały się właśnie do bramy majątku. Przestępując ją, panna Garth obejrzała się za siebie i dostrzegła, że nieznajomy przyspieszył kroku – zupełnie jak gdyby pragnął nawiązać z nimi rozmowę. Od razu poleciła dziewczętom wrócić z psami do domu, dodając, że sama zaczeka przy bramie, by zobaczyć, jak rozwinie się sytuacja.

Ledwie zdążyła wydać to dyskretne polecenie, mężczyzna znalazł się na wysokości stróżówki. Guwernantka odwróciła się ku niemu, a on grzecznie uchylił kapelusza. Na pierwszy rzut oka wyglądał niczym duchowny w tarapatach.

Gdyby ktoś zechciał namalować portret całej jego postaci, musiałby zacząć od wieńczącego jego głowę cylindra przewiązanego opaską żałobną z gniecionej krepy. Pod owym cylindrem widniała pociągła, szczupła twarz o ziemistej cerze – twarz, na której ospa pozostawiła głębokie blizny i którą wyróżniała para oczu o dwóch odmiennych kolorach: jedno było złotozielone, a drugie złotobrązowe, przy czym obydwoje charakteryzowało się nader inteligentnym wejrzeniem. Szare niczym żelazo włosy mężczyzny zaczesane zostały na bok w taki sposób, że nie przysłaniały jego skroni. Policzki jego i broda były gładko ogolone, nos miał krótki, rzymski, a kąciki jego szerokich, giętkich ust unosiły się łagodnie w żartobliwym uśmiechu. Pod szyją zawiązany miał wysoko sztywny biały fular, a na wysokości jego brody sterczały rogi równie sztywnego białego kołnierza. Poniżej zgrabną, drobną sylwetkę nieznajomego okrywało przyzwoite, choć nieco podniszczone czarne odzienie. Zapięty ciasno w pasie surdut rozchylał się na wysokości klatki piersiowej, majestatycznie ją uwydatniając. Dłonie mężczyzny osłonięte były czarnymi bawełnianymi rękawiczkami, których palce ktoś schludnie zacerował. Trzymany przez niego parasol, mimo że okucie zdarte miał do granic możliwości, został starannie zabezpieczony nieprzemakalnym pokrowcem. Twarz mężczyzny zdawała się w nim najstarsza i kierując się jej wyglądem, można by dojść do wniosku, że nieznajomy liczy sobie pięćdziesiąt lat lub więcej. Jednak jego plecy i ramiona sprawiały wrażenie tak młodych, że gdyby spojrzeć nań tylko od tyłu, z łatwością uszedłby za człowieka ledwie trzydziestopięcioletniego. Jego zachowanie charakteryzował rodzaj podniosłego spokoju. Kiedy otwierał usta, wydobywający się z nich głos był dźwięczny i głęboki. Sposób, w jaki mężczyzna się wypowiadał, mógł się wydawać przesadnie ozdobny i zdradzał jego upodobanie do słów składających się z większej liczby sylab. Z jego wygiętych w delikatnym uśmiechu warg sączyła się elokwencja, a z całej jego postaci – pomimo okrywającego ją sfatygowanego ubrania – emanowało światło wrodzonej kurtuazji.

– Mniemam, że to rezydencja pana Vanstone’a? – zaczął, wykonując okrągły gest w kierunku budynku. – Czy mam zaszczyt ze współmieszkanką jego domu?

– Owszem – odparła panna Garth w typowy dla siebie, prostolinijny sposób. – Rozmawia pan z guwernantką państwa Vanstone’ów.

Krasomówca uczynił krok do tyłu, z uznaniem przyjrzał się guwernantce pana Vanstone’a, po czym dał krok do przodu i znów przemówił:

– A dwie młode damy, które pani towarzyszyły, to niewątpliwie córki pana Vanstone’a? Tę ciemnowłosą i, jak się domyślam, starszą rozpoznałem dzięki podobieństwu, które łączy ją z jej piękną matką. Młodsza z panien…

– A więc jest pan znajomym pana Vanstone’a? – zapytała panna Garth, przerywając potok jego słów; potok, który jej zdaniem zaczynał płynąć w sposób nazbyt swobodny.

Mężczyzna odpowiedział na ów przejaw zniecierpliwienia z jej strony grzecznym ukłonem, po czym jak gdyby nigdy nic ciągnął:

– Młodsza z panien musi bardziej przypominać ojca? Trzeba przyznać, że jej twarz wywarła na mnie wielkie wrażenie. Przyglądając się jej z pełną ciekawości życzliwością, jaką żywię wobec tej rodziny, pomyślałem sobie, że jej oblicze jest nietuzinkowe. Powiedziałem sobie w duchu: urokliwa, osobliwa i zapadająca w pamięć uroda. I tak niepodobna do urody jej siostry i matki. Bez wątpienia młodsza panna jest żywym odbiciem swojego ojca?

Panna Garth jeszcze raz spróbowała zatamować ów potok słów nieznajomego. Oczywiście nie mógł on znać pana Vanstone’a nawet z widzenia – w przeciwnym razie nie przyszłoby mu do głowy, że Magdalen mogłaby wyglądem przypominać swojego ojca. Być może lepiej znał panią Vanstone? Na to pytanie guwernantka nie otrzymała odpowiedzi. Kim był ten zuchwały jegomość? I czego mógł chcieć?

– Być może jest pan przyjacielem rodziny, ale nie pamiętam pańskiej twarzy – rzekła panna Garth. – Co pana tutaj sprowadza? Czy przybył pan w te strony z zamiarem złożenia panu Vanstone’owi wizyty?

– Miałem nadzieję, że nie ominie mnie przyjemność zobaczenia się z panią Vanstone – odrzekł ten niepoprawnie tajemniczy i niepoprawnie grzeczny mężczyzna. – Jak się ona miewa?

– Nie inaczej niż zwykle – odparła panna Garth, czując, że pokłady jej uprzejmości szybko się wyczerpują.

– Czy przebywa w domu?

– Nie.

– Czy wróci niebawem?

– Pani Vanstone i jej mąż wyjechali do Londynu.

Pociągła twarz nieznajomego w jednej chwili spochmurniała. W jego dwubarwnych oczach pojawił się wyraz zakłopotania, a z całej jego postaci począł bić wyraźny niepokój. Kiedy odezwał się ponownie, zdawało się, że jeszcze staranniej dobiera słowa.

– Czy nieobecność pani Vanstone potrwa długo?

– Prawdopodobnie około trzech tygodni – odrzekła panna Garth. – Sądzę, że zadał mi już pan wystarczająco dużo pytań – dodała, jako że irytacja wreszcie wzięła górę nad jej dobrym wychowaniem. – Proszę uprzejmie powiedzieć, jaka jest pańska godność i co pana tutaj sprowadza. Jeśli zechciałby pan przekazać pani Vanstone jakąś wiadomość, dziś wieczór będę do niej pisała.

– Tysiąckrotne dzięki! Byłaby to doprawdy nieoceniona pomoc. I jeśli tylko pani pozwoli, skorzystam z niej od razu.

Wyraz twarzy panny Garth i ton jej głosu w najmniejszym stopniu nie zbiły go z tropu. Z uczuciem ulgi przyjął uczynioną przez nią propozycję i w ujmujący i otwarty sposób dał wyraz swojej wdzięczności. W jego oczach na nowo zagościł spokój, a kąciki jego ust znów się uniosły. Wsunąwszy sobie z werwą parasol pod ramię, wydobył z górnej kieszeni płaszcza staroświecki czarny pugilares. Wyciągnął zeń ołówek i małą karteczkę, na której po chwili zastanowienia szybko nakreślił jakieś słowa i którą następnie pospiesznie, choć grzecznie, włożył w dłoń panny Garth.

– Byłbym nadzwyczaj zobowiązany, gdyby uczyniła mi pani ten honor i dołączyła ową karteczkę do swojego listu – rzekł. – Nie muszę obarczać pani dodatkowo żadną wiadomością. Samo moje nazwisko przypomni pani Vanstone o pewnej sprawie rodzinnej, o której niewątpliwie zapomniała. Proszę przyjąć moje najserdeczniejsze podziękowania. Był to dla mnie dzień pełen doprawdy miłych niespodzianek: okolica uderzyła mnie swoją niezwykłą urodą, miałem okazję zobaczyć dwie piękne córki pana Vanstone’a i dostąpiłem zaszczytu poznania ich znakomitej guwernantki. Mogę sobie tylko powinszować, a panią przeprosić za to, że skradłem nieco z jej bezcennego czasu. Ponawiam podziękowania i życzę miłego dnia.

Powiedziawszy to, uchylił cylindra. Jego różnobarwne oczy zaiskrzyły, a uniesione kąciki ust uniosły się jeszcze wyżej w czarującym uśmiechu. Odwrócił się na pięcie, jego młodzieńcze plecy ukazały się w całej swojej chwale, a drobne, żwawe nogi poniosły go szybko w kierunku wioski. Raz, dwa, trzy – i już znajdował się na zakręcie. Cztery, pięć, sześć – i już go nie było.

Panna Garth opuściła oczy na spoczywającą w jej dłoni karteczkę, po czym w zdumieniu znów je podniosła. Nazwisko i adres tego przypominającego duchownego osobnika brzmiały:

Kapitan Wragge,

Urząd Pocztowy w Bristolu.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: