Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Cracovia znaczy Kraków. Historia w Pasy - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
3 sierpnia 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Cracovia znaczy Kraków. Historia w Pasy - ebook

"Po wsze czasy miasto w Pasy!"

Mistrzostwo Polski wywalczone przy aplauzie lwowskiej publiczności. „Maradona z Podgórza”, który stał się symbolem klubu. Remis ze słynną FC Barceloną, bójka z kibicami Wisły pod oknem siedziby SS i Józef Piłsudski zakochany w sporcie po wizycie na jej meczu.

Bez Cracovii, najstarszego klubu piłkarskiego w kraju, polski futbol byłby znacznie uboższy. Tomasz Gawędzki prześledził dzieje Pasów i z najważniejszych wydarzeń w historii drużyny stworzył żywą i pełną anegdot opowieść o jej losach.
Od przedwojennych tytułów mistrzowskich, przez chude lata, po najlepszy od lat sezon w Ekstraklasie. Od czasów dominacji na boiskach w całej Polsce, przez tułaczkę po niższych ligach, po niosącą nadzieję erę Comarchu. Od Józefa Kałuży po Bartosza Kapustkę.

Cracovia znaczy Kraków to historia ludzi oddanych klubowi: piłkarzy, kibiców, działaczy. Od fana dla fanów. Nie tylko Pasów, ale całej polskiej piłki. A wszystko to okraszone niepublikowanymi wcześniej wywiadami z Maciejem Madeją i córką Józefa Kałuży.

W sam raz na 110. rocznicę założenia klubu, który został pierwszym mistrzem Polski.

***

Historię Cracovii powinien znać każdy kibic. Polecam tę książkę!
Bartosz Kapustka

Znakomicie napisana książka Tomasza Gawędzkiego łączy w sobie rzetelność pracy historycznej i lekkość (a także piękno i finezję) „krakowskiej gry”. Na wielu opisanych tu meczach byłem osobiście i pamiętam dobrze, co i jak – autor zaś pamięta lepiej. Darujcie, ale większej pochwały nie znam.
Jerzy Pilch

Absolutnie oryginalna w pomyśle prezentacja dziejów sekcji piłkarskiej Pasów. Pozwala podumać, potęsknić i westchnąć nad sławą i chwałą „świętej ziemi” przy Kałuży. Gawędzki wiernie trzyma się chronologii, co daje znakomity efekt dramaturgiczny, okraszony anegdotą i – bywa – melancholijnym westchnieniem. Czyta się to świetnie!
Leszek Mazan

Autor wykonał fantastyczną pracę, zebrał świetny materiał. Książka napisana jest z prawdziwym sercem i humorem – kilka razy śmiałem się do łez. Szaleństwo na punkcie Cracovii trwa już ponad sto lat i nie wygląda na to, by miało się ku końcowi.
Maciej Maleńczuk

Jestem pełen uznania dla autora. Napisanie tej książki wymagało wyjątkowej skrupulatności i cierpliwości. Gawędzkiemu udało się przedstawić bogaty zbiór informacji w sposób przystępny i nienużący czytelnika.
Jerzy Łudzik, Przewodniczący Rady Seniorów KS Cracovia

Wielu już pisało o Cracovii. Jedni barwnie, czerpiąc z anegdot, drudzy rzetelnie – sięgając do dokumentów. Gawędzki to połączył i z samych faktów ułożył pasjonującą opowieść. Książkę czyta się świetnie!
Artur Fortuna, blog Historia Cracovii



BIOGRAM

Tomasz Gawędzki
(ur. 27 lipca 1983 r.)

Były dziennikarz sportowy krakowskiego wydania „Gazety Wyborczej”, serwisu Onet.pl, a także rzecznik prasowy Cracovii. Kibic KSZO Ostrowiec, fanatyk Juventusu i włoskiego calcio, sympatyk Pasów oraz pasjonat historii futbolu.

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7924-641-0
Rozmiar pliku: 11 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Poza Krakowem nie ma życia

Cracovia miała mistrza Polski, kolejne awanse, miała bramkarza Palucha noszonego na rękach po meczu z Górnikiem Zabrze, miała zwycięskie mecze derbowe… Ale bywało i gorzej: spadki z ligi, porażki na własne życzenie, upiorna nędza finansowa. Ot, przysłowiowa pasiasta garbata dola…

Książka, którą Państwo trzymacie w ręce, to absolutnie oryginalna w pomyśle prezentacja dziejów sekcji piłkarskiej Pasów. Pozwala podumać, potęsknić westchnąć nad sławą i chwałą „świętej ziemi” przy ulicy Kałuży. Gawędzki wiernie trzyma się chronologii, co daje znakomity efekt dramaturgiczny okraszony anegdotą, a bywa też melancholijnym westchnieniem. Czyta się to świetnie.

Extra Cracoviam non est vita – poza Krakowem nie ma życia. Gawędzki udowadnia, że nie można spokojnie istnieć poza biało-czerwonym klubem z lewej, słusznej strony Błoń. A ściślej: może i można, ale co to za życie?

Leszek MazanWSTĘP

Pomysł napisania tej książki narodził się tak naprawdę w momencie, kiedy tata zaprowadził mnie za rękę na pierwszy mecz KSZO, czyli Klubu Sportowego Zakładów Ostrowieckich. Miałem wtedy siedem lat. To niespełnione marzenia ojca o karierze żeglarza (nie przebrnął sita egzaminacyjnego, zdając do Wyższej Szkoły Morskiej w Gdyni) pchnęły mnie do zdobywania nieznanych lądów. Tato sam grał, sam ściskał swoje oparzone od pracy w Hucie Ostrowiec kciuki za swój ukochany KSZO. Życie i praca. A raczej płaca. Po to, żeby utrzymać rodzinę. I wychować synów na porządnych ludzi. A jednego – czyli mnie – na piłkarza. Po części się udało: grałem w piłkę długo, choć bez szczególnych sukcesów. Po części się nie udało – bo zamiast grać w piłkę zawodowo, od wielu lat o niej piszę.

Kiedy nadszedł czas wyboru studiów, padło na Kraków. Zawsze podobało mi się to miasto i jego atmosfera, jednak bardzo istotne było dla mnie również to, że wreszcie będę mógł regularnie oglądać najstarszy polski klub piłkarski w akcji. Nie wiem, czy ktokolwiek, wybierając miejsce, w którym ma studiować, bierze taki argument pod uwagę. Być może to głupie – jednak nie dla kibica.

Kiedy jako siedmiolatek obejrzałem swój pierwszy mecz na ostrowieckim stadionie, moje życie zmieniło się na zawsze. Nie pamiętam, z kim KSZO wtedy grało, prawdopodobnie z Bukovią Bukowa w trzeciej lidze, jednak to właśnie wtedy uznałem, że ja też chcę kopać piłkę przed pełnymi trybunami, tak jak moi późniejsi idole z tamtych czasów – Wołodia Gaszczyn, Dariusz Brytan czy Tomek Żelazowski, legendy świętokrzyskich boisk.

W mojej pamięci na stałe zapisał się mecz KSZO – Cracovia z sezonu 1995/96, w grupie wschodniej drugiej ligi. Pasy były faworytem, jechały do Ostrowca po trzy punkty. Tomasz Kwedyczenko w bramce, Edward Kowalik w środku pola, Marcin Hrapkowicz i Paweł Zegarek w ataku – to byli piłkarze, których wówczas znała cała liga. Ostrowczanie przez 90 minut grali jak równy z równym, a w doliczonym czasie gry Dariusz Brytan wykorzystał rzut karny i komplet punktów został przy ul. Świętokrzyskiej. Pamiętam zwieszone głowy zawodników Cracovii… Kiedy dwa lata później bramkarz Pasów – Tomasz Kwedyczenko – trafił do Ostrowca, w rozmowie ze mną przyznał, że było to jego najgorsze doświadczenie z boiska. Podczas tamtego meczu w grze drużyny z Krakowa widziałem poświęcenie, zaangażowanie, wolę walki do upadłego. Ich postawa zrobiła na mnie, 13-letnim wówczas chłopcu, ogromne wrażenie. Byłem wtedy trampkarzem hutniczego klubu z Ostrowca i postanowiłem sobie, że zawsze będę zostawiał na boisku całe serce, tak jak piłkarze z Krakowa. I że będę im kibicował. Tak się zaczęła moja pasiasta przygoda, która trwa do dziś. Za mną niezliczone mecze obejrzane z trybun przy Kałuży i z poziomu murawy, wyjazdy i wojaże po Polsce, cały bagaż wspomnień, niezapomnianych momentów. Ludzie, których poznałem podczas tej mojej wędrówki z Cracovią, są wyjątkowi. Pochodzą z różnych środowisk, mają odmienne poglądy, ale łączy ich wielka miłość do Pasów. Kibice, piłkarze, trenerzy, dziennikarze, młodzież, dorośli, seniorzy, klubowe legendy – to mój świat od wielu lat. I nie tylko mój.

W całym Krakowie, a także w innych polskich miastach, ba! nawet poza granicami Polski są nas całe zastępy – nas, czyli kibiców Cracovii. Dla nas Cracovia to historia, tradycja, miłość aż po grób. Cracovia to stan umysłu, który zna jedynie wierny jej fan.

Kiedy w 2011 roku zostałem rzecznikiem prasowym klubu z Kałuży, zastałem drużynę rozpaczliwie walczącą o utrzymanie, ale wciąż dumnie bijącą się o należną jej chwałę. W szatni rządziła „międzynarodówka” – jak mawia o dzisiejszych Pasach słynny bard Aleksander „Makino” Kobyliński: trudno było usłyszeć język polski, częściej rosyjski, angielski, ukraiński… Ja tymczasem miałem zostać pomostem pomiędzy klubem a kibicami, dziennikarzami i sportowym środowiskiem Krakowa. Jeszcze wtedy nie wiedziałem, że zostanę także powiernikiem zdecydowanej większości drużyny, kompanem do papierosa dla pewnego bramkarza, wiernym słuchaczem niesamowitych opowieści pana Maćka Madei, dotyczących zamierzchłych dla mnie czasów, kiedy Pasy zdobywały pierwsze mistrzostwo, niejako reprezentantem w klubie młodego pokolenia, które niosło ze sobą świeżą krew, a moim sprzymierzeńcem miał być nie kto inny, tylko Jurij Szatałow.

Kiedy pierwszy raz zawitałem do ośrodka klubowego przy ulicy Wielickiej 101 (to tam de facto toczy się życie drużyny, a nie – o zgrozo! – przy legendarnej ulicy Kałuży), na schodach wiodących do gabinetu prezesa Jakuba Tabisza spotkałem Macieja Madeję, który na mój widok zwrócił się do kolegi: „Patrz, Mieciu, jakiego szczawika przysłali…”. Nie wiedziałem, kto stoi naprzeciw mnie, bo choć o opowieściach pana Macieja krążyły legendy, to ich autora nigdy nie miałem okazji poznać. Odpowiedziałem więc: „Przyszedłem na praktyki obowiązkowe z AWF-u”. Minęło kilka dni i pan Maciej, widując mnie codziennie w klubowym budynku, dopytywał, jak mi się podoba na praktykach i czy „czuję ducha historii”. Odpowiadałem, że owszem, bardzo mi się podoba, że dopiero poznaję strukturę i „ogarniam się”. A przy okazji na korytarzu słyszałem, jak pan Maciej mówi do kogoś, że lada dzień decydenci mają mianować nowego rzecznika prasowego. Kiedy już się dowiedział, że tym nowym rzecznikiem jestem ja, najpierw zmarszczył czoło, a potem… roześmiał się w głos. Nie pogniewał się, że go wkręciłem przy pierwszym spotkaniu – wręcz przeciwnie. Pewnego słonecznego popołudnia, gdy siedzieliśmy na ławeczce przed budynkiem klubowym, zagadnął: „A ty, Tomeczku, w ogóle umiałbyś napisać książkę?”. Odparłem: „Pewnie nie”. Ale ziarno zostało zasiane. Czy się udało? To już wam, drodzy Czytelnicy, pozostawiam do oceny.

Tomasz GawędzkiA BYŁO TO TAK…

Najstarsi w Krakowie, najstarsi w Polsce… To Cracovia w wielkim skrócie. Historia tego klubu piłkarskiego jest dumą polskiego futbolu. Jednak żeby zrozumieć fenomen futbolu w Krakowie i na ziemiach polskich, trzeba się cofnąć do czasów Galicji. To właśnie tamtej epoki sięgają korzenie piłkarstwa krakowskiego, z których później wyrosła – wywodząca się ze środowiska akademickiego – Cracovia. Aby zrozumieć ten fenomen, cofnijmy się do okresu, w którym Henryk Jordan rozpoczął popularyzację aktywności fizycznej na świeżym powietrzu.

W latach 1900–1906 Kraków był miastem spokojnym, cichym i rzecz jasna słynął na ziemiach polskich z prężnego życia naukowego i kulturalnego. Jeśli chodzi o sport, prym wiodło zapaśnictwo, które przyciągało sporo młodych ludzi do sali przy ulicy Starowiślnej, gdzie obecnie znajduje się scena Teatru Kameralnego. Było to jednak jedyne miejsce, gdzie można było trenować, i młodzież szybko się zniechęcała – podobnie jak do podnoszenia ciężarów i wioślarstwa, które z kolei wymagały niezwykłej krzepy, toteż nie wszyscy mogli je uprawiać. Kraków znał już tenis, jednakże kortów do gry było niewiele, a ich właściciele wynajmowali je za dużą opłatą na godziny i młodzieży nie było stać na taką rozrywkę. Wyścigi konne – odbywające się na torze sąsiadującym z tylną granicą parku Jordana – ze względu na wysoką cenę biletu popularne były właściwie wyłącznie w wyższych sferach.

Miejscem, gdzie uczniowie i młodzież akademicka mogli dać upust energii, były krakowskie Błonia, każdej wiosny nękane jednak wylewami z pobliskiej Rudawy. To sprawiało, że hektary porośniętej trawą ziemi przeistaczały się w kolosalnych rozmiarów grzęzawisko.

Większą popularnością niż Błonia cieszył się park gier i zabaw, powstały w 1889 roku z inicjatywy doktora Henryka Jordana, sławnego w Krakowie ginekologa i położnika, który znany był z zamiłowania do sportu i propagowania go pośród krakowskiej studenterii. Na terenie parku znajdowało się bowiem 12 ogólnodostępnych boisk sportowych. W tamtym okresie zajęcia ruchowe były prowadzone tylko przez towarzystwa gimnastyczne, takie jak cieszący się największą renomą „Sokół”. Szkopuł polegał jednak na tym, że wszystkie aktywności odbywały się w pomieszczeniach zamkniętych. Doktor Jordan chciał natomiast „wyprowadzić” uprawianie sportu na świeże powietrze, co wówczas było pomysłem niezwykle nowatorskim. Młodzież chętnie poszła za ideą pomysłodawcy i zaczęła tłumnie odwiedzać tereny parku. Chłopcy ze szkół podstawowych, nazywani podstawowcami, w towarzystwie kolegów ze szkół średnich kopali „piłkę gumową nadymaną, bo taką piłką bawiło się dużo dzieci i taka piłka była tania i można ją było kopać nawet boso na zielonej murawie”, jak wspominał były piłkarz Wisły Roman Wilczyński. Jeśli młodzi nie posiadali akurat własnej szmacianki, zawsze mogli ją wypożyczyć w parku u doktora Jordana, nawet w obszyciu z prawdziwej skóry.

Tak więc dzieciarnia tłumnie przybywała latem do ogrodu, gdzie nad drewnianą bramą widniał napis „Miejski Park Dra Jordana”. Oprócz aktywnego spędzenia czasu pod gołym niebem można było tam skosztować wyśmienitego mleka od niejakiej pani Dobrzańskiej, która serwowała je wedle możliwości wszystkim odwiedzającym. To także był pomysł założyciela parku, który starał się dbać o zdrowie i dobre samopoczucie najmłodszych krakusów. W parku znajdował się pawilon gimnastyczny, więc można było nie tylko uganiać się za piłką, ale także kształtować swoją sprawność i tężyznę fizyczną, a doktor Jordan motywował najlepszych w tej dyscyplinie, zakładając im książeczki oszczędnościowe i wpłacając na zachętę pięć guldenów (równowartość około 11 złotych). Dla chłopców przewidziane były inne aktywności niż dla dziewcząt. Mieli oni do dyspozycji między innymi drążki, konie, kozły, kółka i poręcze, po które doktor Jordan wyprawiał się osobiście do Szwecji, Niemiec i Szwajcarii. Uprawiali także skoki o tyczce, wzwyż i w dal oraz z upodobaniem przeciągali linę. Starsi chłopcy zaprawiali się w ćwiczeniach wojskowych i musztrze. Dziewczęta natomiast ćwiczyły na szczudłach, poziomej drabince czy równoważni i bawiły się między innymi w ślepą babkę lub biegały w krążniku (był to słup z zamocowanym na szczycie ruchomym kołem i doczepionymi do niego linkami, służący do ćwiczeń gimnastycznych lub zabawy).

Zajęcia z piłki nożnej odbywały się na boisku numer VIII, które miało kształt elipsy i nawierzchnię piaszczystą lub żwirową. Były tam zamontowane bramki – takie jak te, które znamy z dzisiejszych boisk piłkarskich. Drugie popularne boisko, numer XII, miało kolisty kształt i nawierzchnię trawiastą, ale bramki miały poprzeczki zawieszone na wysokości 3,2 metra, więc bardziej nadawało się… do gry w rugby. Na obu nie trudno było o kontuzję, chłopcy więc, kończąc grę, mieli mnóstwo siniaków, obtarć i zadrapań, ale nie zrażało ich to do futbolu.

PREKURSORKA „JORDANÓWKA”

A skąd futbol? Otóż w niedzielę, 30 sierpnia 1903 roku, Henryk Jordan w towarzystwie działacza sportowego Edmunda Cenara zaprezentował zebranej w parku gawiedzi prawdziwą piłkę, którą przywiózł z Anglii. Następnie rozegrano „match footballowy”, a naprzeciw siebie stanęli gracze wywodzący się z III Szkoły Realnej i Chóru Rzemieślniczego. Mecz ten nie bardzo przypominał ten, jaki dziś możemy zobaczyć na stadionach czy podczas transmisji telewizyjnych – zawodnicy po prostu biegali za piłką bez ładu i składu. Wynik nie był sprawą pierwszoplanową, ponieważ niespecjalnie przestrzegano zasad, które starał się wpoić grającym doktor Jordan. Niemniej jednak sama gra bardzo się spodobała i została entuzjastycznie przyjęta wśród młodzieży, dlatego też organizator zabaw uznał, że od tego momentu będzie to gra dostępna dla wszystkich. Józef Lustgarten, w latach 1906–1919 lewy łącznik drużyny Cracovii, w książce Kopiec wspomnień pisał: „Przepisy? Grało się według »prawa zwyczajowego«. Utarła się zagrywka, którą można by od biedy porównać z rzutem z rogu. Gdy bowiem piłka opuszczała boisko, uderzona ostatnio przez gracza partii broniącej, a odbywało się to w pobliżu bramki, natenczas, po długich sporach, jeden z drużyny atakującej wymierzał od słupka bramkowego wzdłuż trawnika, będącego granicą boiska, pięć niewielkich kroków, a następnie skacząc, aby »kroki« były jak najdłuższe, odliczał trzy takie kroki ku środkowi boiska, aby znaleźć się naprzeciw środka bramki. (…) Faule nie istniały, popychano się, a czasem i kopano do woli. (…) Przy nieznajomości przepisów instytucja sędziego była zbyteczna i nie znana”.

Brak sędziego, nieznajomość przepisów, jedna piłka – to tylko niektóre problemy ówczesnych „piłkarzy” z „Jordanówki”, jak nazywano park gier i zabaw. Największym chyba był brak odpowiedniego stroju. Grano w tym… w czym chodzono do szkoły. „O ubraniu i obuwiu sportowym nikt nie myślał – pisze Lustgarten. – W najbardziej upalne dni grało się w pełnym mundurku uczniowskim, wzorowanym na bluzie oficerskiej austriackiej, ze stojącym sztywnym kołnierzem. Dochodziły do tego przepisowe, zaprasowane, długie spodnie, codzienne trzewiki, a niekiedy nawet (u elegantów) lakierki. (…) Czapki również nie zdejmowano, gry głową nie uznawano”.

Dziś trudno to sobie wyobrazić, ale pomimo wszechobecnego chaosu panującego na boisku, bramki w takich meczach jednak padały. Wyobraźmy więc sobie pędzący za piłką, rozwrzeszczany tłum młodych chłopców. Nagle jeden z nich odrywa się od tego swoistego peletonu i pędzi na bramkę przeciwników, mija „wózkiem” – czyli drybluje – kilku rywali i posyła na bramkę soczystą bombę. Trafia, jest gol. W euforii drużyna, która obejmowała prowadzenie, często domagała się zakończenia spotkania, tłumacząc się zmęczeniem lub późną porą. Dochodziło do sporów, nierzadko w ruch szły pięści, po czym piłka spadała z powrotem pod nogi i znów zaczynano ten niezwyczajny piłkarski „taniec”.

Trzeba dodać, że wówczas nie liczba zdobytych bramek liczyła się najbardziej, ale umiejętność mijania dryblingiem jak największej liczby graczy z konkurencyjnej ekipy. Dlatego też uznaniem cieszyli się „wózkowicze”, których dziś z pewnością nazywano by świetnymi dryblerami lub specjalistami od gry jeden na jednego. Lustgarten pisze: „Nie ulega jednak wątpliwości, że z parku (…) wynieśli gracze krakowscy to, co dało im później długoletnią supremację w polskim sporcie piłkarskim: opanowanie w pewnym stopniu piłki, a nade wszystko wózek (wyrażenie dribling nie było znane), dwie z podstawowych spraw w piłce, umiejętność jej prowadzenia”.

Lata mijały, a krakowska młodzież coraz bardziej entuzjastycznie zajmowała się futbolem. W „Jordanówce” na każdym niemal boisku można było zobaczyć chłopców, uganiających się za uszatką. Co to takiego? Jako że dr Jordan dysponował jedną tylko piłką z prawdziwego zdarzenia, szybko pojawiły się podróbki z kauczukowego tworzywa. Piłka miała na środku szczelinę, która była zasznurowywana, a wystające na zewnątrz pętle przypominały uszy. Sprawiała sporo problemów, w uszach bowiem często zaplątywały się stopy, co utrudniało grę i nierzadko prowadziło do upadku danego zawodnika.

NAZYWAMY SIĘ CRACOVIA!

4 czerwca 1906 roku. Do Krakowa zawitała drużyna Czarnych Lwów, która miała rozegrać mecz piłkarski z… No właśnie, z kim? Do dziś nie do końca wiadomo. Wiadomo natomiast, że w szranki z gośćmi ze Lwowa stanęli „przodownicy”, których wyłoniono z grona studentów. Czarni wygrali 2:0. Do Krakowa oprócz Czarnych przyjechali również przedstawiciele Klubu Gimnastyczno-Sportowego IV Gimnazjum we Lwowie i trzeba im było zorganizować przeciwnika. Do boju – który rozpoczął się równo o godzinie 19.00 w parku Jordana – ruszyli „piłkarze z tłumu wybrani”, jak donoszą źródła z tamtego czasu. W rzeczywistości również byli to krakowscy „akademicy”. Nie mieli jednak szans ze świetnie zorganizowaną taktycznie, grającą zespołowo drużyną gości i gładko ulegli im aż 4:0. Gra lwowiaków zrobiła na nich jednak piorunujące wrażenie i zapragnęli uformować się w klub piłkarski, regularnie trenować, by w przyszłości podobne wpadki im się nie zdarzały. Tak więc dziewięć dni później, 13 czerwca, odbył się pierwszy oficjalny trening Akademickiego Klubu Footballistów, a o naborze do tej drużyny napisano w dzienniku „Nowa Reforma”:

Akademicki Klub Footballistów (gra w piłkę nożną) zawiązuje się w Krakowie. Ćwiczenia w grze w piłkę nożną rozpoczynają się we środę 13 b. m. Uprasza się wszystkich, którzy chcą do tego klubu należeć, o przybycie do parku dra Jordana we środę o godz. 6 wieczorem przed pawilonem. Nie wątpimy, że tak zdrowy sport, jakim jest gra w piłkę nożną, znajdzie wielu zwolenników wśród młodzieży akademickiej.

Słuchacze studiów na Uniwersytecie Jagiellońskim, zebrali się w „Jordanówce” i uchwalili powstanie drużyny, która początkowo nazywana była w skrócie AKF. Kilka miesięcy później uznano, że trzeba nadać jej imię, które jednoznacznie będzie kojarzone z Krakowem. Propozycję łacińskiej nazwy miasta przedstawił Józef Lustgarten, a reszta zgromadzenia przyjęła ją jednogłośnie, nagradzając dodatkowo gromkimi oklaskami. Od tej pory więc wszyscy byli zgodni: „Nazywamy się Cracovia. Klub Sportowy CRACOVIA!”. Tak narodziła się legenda polskiego futbolu.

Jesienią 1906 roku Tadeusz Konczyński, jeden z propagatorów piłki nożnej w Krakowie, zorganizował turniej piłkarski. Wszystkim czterem drużynom ufundowano stroje: I tak: I. Klub Studencki, zwany także „Drużyną Szeligowskiego” od nazwiska najlepszego jej gracza, otrzymał barwy narodowe i był nazywany „Biało-Czerwoni”. Akademicy o nazwie Cracovia dostali trykoty w kolorach miasta – niebieskie, na które nakładano płócienne białe szarfy (później z nich zrezygnowano, ponieważ były niepraktyczne). „Drużyna Szkolnikowskiego” wybrała koszulki czerwone, na których naszyte były dwie niebieskie gwiazdy, i tak przyjęła się nazwa „Czerwoni”. Natomiast „Drużyna Jenknera” otrzymała trykoty jasnoniebieskie i szybko przechrzczono ich na „Niebieskich”. Kolor ten jednoznacznie kojarzył się graczom tej ekipy z przecinającą Kraków Wisłą, więc w niedalekiej przyszłości formacja ta przyjęła nazwę „Wisła”.

Wiosną 1907 roku Biało-Czerwoni i Cracovia połączyły się w jeden klub, a wspólną decyzją zawodników zachowano jako oficjalne barwy biało-czerwone. Od tego momentu Cracovia rozgrywała swoje mecze w koszulkach w pasy, które zachowały się do dziś. W skład tamtego sławetnego zgromadzenia weszli: Bernard Miller (kierownik), Stanisław Wójtowicz (zastępca), Józef Lustgarten (sekretarz i skarbnik, najmłodszy wtedy uczestnik formacji, będący zaledwie w klasie maturalnej), Tadeusz Zabża, Franciszek Boczarski, Rudolf Freidberg, Stanisław Wójtowicz, Franciszek Jachieć, Wacław Wojakowski, Karol Just, Rajmund Szolc, Oskar Rylski, Bogumił Miller, Piotr Pollak, Lucjan Rylski i Mieczysław Pollak.

27 listopada 1909 roku spisano i zatwierdzono pierwszy, oficjalny i powszechnie przyjęty dokument statutowy, w listopadzie 1910 roku go poprawiono, a rok później wydano drukiem w ostatecznym kształcie nakładem Klubu Sportowego „CRACOVIA”.

Jeżeli nie zaznaczono inaczej, fotografie udostępniono dzięki uprzejmości Jerzego Łudzika i Rady Seniorów KS Cracovii

Kraków, park Jordana, 4 czerwca 1906 roku

PIERWSZY STATUT CRACOVII

§ 1. Nazwa i siedziba

1. Klub nosi nazwę: KLUB SPORTOWY „CRACOVIA”. Siedzibą jego jest Kraków.

§ 2. Cel klubu

Celem Klubu jest rozwój fizyczny i rozbudzenie życia sportowego wśród społeczeństwa, utrzymywanie łączności z innymi Klubami i Towarzystwami sportowymi.

(…)

§ 8. Przyjęcie członków

Chcący zostać członkiem zwyczajnym, założycielem lub wspierającym, winien zgłosić się do sekretarza i przedłożyć deklarację wstąpienia. Kandydat musi być polecony przez dwóch członków Wydziału, którzy podpisem swoim na deklaracji ręczą za jego nienaganne prowadzenie się zarówno w życiu sportowym, jak w ogóle.

(…)

§ 10. Władze Klubu

Władzami Klubu są:

Walne Zgromadzenie.

Wydział.

Sąd rozjemczy.

Komisya rewizyjna.

§ 12.

Rok administracyjny rozpoczyna się z dniem 1 listopada.

Językiem urzędowym jest język polski.

W razie rozwiązania Klubu o majątku decyduje Walne Zgromadzenie. Gdyby taka uchwała zapaść nie mogła – majątek przechodzi na rzecz „SOKOŁA” krakowskiego.

Wróćmy jednak do roku 1906 i jesiennego turnieju. Pierwszy mecz, o którym napisano w prasie, jeszcze używając nazwy AKF Cracovia, został rozegrany z drużyną Biało-Czerwonych. Odbył się 23 września. Emocji było co niemiara, jednak gole nie padły. Równo miesiąc później doszło do rewanżu, który rozegrano w Tarnowie. Ludzie tłoczyli się przed stadionem, chętnych było więcej, niż tarnowski obiekt mógł pomieścić. Przepychano się, aby być jak najbliżej boiska, kiedy zostaną otwarte bramy wejściowe. Ostatecznie ustalono opłatę za wstęp na stadion i obiecano część wpływów przekazać piłkarzom, ale koniec końców cały dochód trafił do rąk organizatorów. Ci tłumaczyli potem zawodnikom, że żadnego zapewnienia o honorarium oficjalnie nie spisano, więc nie mają prawa się domagać jakiejkolwiek zapłaty.

Kiedy zawodnicy Cracovii wyszli na boisko, zdębieli. Okazało się, że linie wytyczono niebotycznych rozmiarów – 120 na 150 metrów. Istne lotnisko! Według przepisów boisko piłkarskie może mieć maksymalnie 120 metrów, a minimalnie 90 metrów długości. Szerokość natomiast musi się mieścić w przedziale 45–90 metrów. Sprawdzałem – w Księdze rekordów Guinnessa nie ma zarejestrowanego tak wielkiego placu do gry w nogę, można więc śmiało uznać, że Cracovia rozegrała wówczas w Tarnowie mecz na największym boisku piłkarskim na świecie! Mimo tak pokaźnych gabarytów zawodnicy gonili po tym aerodromie jak szaleni, a ludzie zgromadzeni wokół nie posiadali się ze szczęścia, że byli świadkami takiej potyczki.

Futboliści tym razem dali publice powody do radości, bo w przeciwieństwie do bezbramkowego remisu z września w Tarnowie padły gole. Rywalizacja zakończyła się remisem 1:1, a pierwszym, który zapisał się w kronikach Cracovii jako zdobywca bramki, był Tadeusz Zabża, wówczas uczeń szkoły realnej (odpowiednika dzisiejszej szkoły zawodowej). Nie wiadomo, czy dał Pasom prowadzenie, czy ustalił wynik. Wiadomo natomiast, w jakim zestawieniu Cracovia rozegrała ten mecz: Piotr Pollak – Stanisław Wójtowicz, Rajmund Szolc – Franciszek Boczarski, Józef Lustgarten, Bernard Miller – Józef Wojtasiewicz, Adolf Holoubek, Oskar Rylski, Leon Rylski, Tadeusz Zabża, Bogusław Rzepa (rezerwowy bramkarz). Na boisku pojawili się także zmiennicy: Rudolf Friedberg i Bogumił Miller. Po raz pierwszy skład Cracovii został rozpisany według schematu: bramkarz – dwóch obrońców – trzech łączników – pięciu napastników. Jak wspominałem wcześniej, w tamtych czasach grano z przekonaniem, że im więcej napastników, tym więcej goli w meczu padnie. Było jednak zupełnie odwrotnie, ponieważ wszyscy pchali się do przodu pazerni na bramki, przez co najczęściej, przeszkadzali sobie nawzajem.

Po zawiązaniu się klubu jego członkowie postanowili, że będą regularnie i sumiennie trenować, by rozgrywać mecze z drużynami nie tylko z Krakowa, ale także innych miast. Społeczeństwo krakowskie zakochało się w piłce nożnej i chciało tak często, jak to tylko możliwe, oglądać zmagania piłkarzy. Ci natomiast w parku Jordana i na Błoniach uczyli się piłkarskiego rzemiosła. Wielu jednak szybko się zniechęciło – niektórym się odechciało uganiać za piłką, część zwróciła się ku innym dyscyplinom, a jeszcze inni się zakochali. Trzeba tu nadmienić, że ze względu na odejście kilku zawodników fuzja z Biało-Czerwonymi okazała się zbawienna, bo w przeciwnym przypadku nie wiadomo, co by było dalej z zespołem. Po latach śmiano się, że kobiety już wtedy piłki nożnej nie lubiły i robiły wszystko, by odciągać od niej mężczyzn…

Kopia pierwszego statutu Cracovii z poprawką z 1910 roku

UMARŁ „KRÓL”, NIECH ŻYJE FUTBOL

Losy klubu stały się jeszcze bardziej niepewne 18 maja 1907 roku, ponieważ to właśnie tego dnia (jak podaje większość źródeł) zmarł Henryk Jordan. Dla krakowskiej młodzieży był to straszliwy cios. Świeżo upieczeni zawodnicy stracili chęć do uganiania się za piłką, a i „Jordanówkę” zaczęli też jakby rzadziej odwiedzać. Mówiąc krótko – morale młodych piłkarzy siadło. Ale żyć trzeba było dalej.

Piłkarze Cracovii przetrwali kryzys i wciąż trenowali. Robili postępy, a ich pozycja na piłkarskiej mapie Galicji stawała się coraz bardziej ugruntowana. Mimo to gdy otrzymali zaproszenie od Czarnych Lwów, zamiast się cieszyć na możliwość odegrania się za poprzednie spotkanie, byli mocno zmieszani. Wyjazd wiązał się bowiem z kosztami, a zasoby klubowej kasy były raczej skromne. Jednakże pasiakom w sobie tylko wiadomy sposób udało się uzbierać pieniądze i 1 lipca 1907 roku udali się do Lwowa. Czarni, chcąc godnie podjąć gości, wynajęli boisko od Lwowskiego Towarzystwa Zabaw Ruchowych. Ale co to było za boisko! Krakowianie, wciąż mając w pamięci potyczkę w Tarnowie, byli pod nie lada wrażeniem. Plac do gry miał odpowiednie wymiary, bramki były „prawdziwe”, nie rodem z rozgrywek rugby, a całości dopełniały pokaźnych rozmiarów trybuny. To dowodziło, jak poważnie Czarni traktowali mecz z Cracovią. Na boisku już jednak tak mili nie byli i rozgromili gości 4:1. Golkipera gospodarzy zdołał pokonać jedynie Józef Stoeger, występujący w napadzie, który swoim trafieniem po części uratował honor krakowskiego klubu. Krakowianie w tamtym spotkaniu zagrali w następującym składzie: Piotr Pollak – Franciszk Jachieć, Rajmund Szolc – Tadeusz Bałabuszyński, Józef Lustgarten, Józef Keller – Stanisałw Szeligowski, Bernard Miller, Oskar Rylski, Leon Rylski, Józef Stoeger.

Ciekawsze sceny niż na murawie rozegrały się tuż przed meczem, pod stadionem. Za drużyną z Krakowa przyjechało do Lwowa sporo jej sympatyków. Kiedy udało im się bez szwanku ze śpiewem na ustach przemaszerować z dworca kolejowego aż pod bramy obiektu Lwowskiego Towarzystwa Zabaw Ruchowych, okazało się, że… za wstęp na mecz trzeba zapłacić! Jeszcze przed wyjazdem pełniący obowiązki prezesa klubu, a jednocześnie jego zawodnik Bernard Miller dowiadywał się u lwowiaków listownie, czy w przypadku przyjazdu kibiców (mając na myśli swoje rodziny i przyjaciół), trzeba będzie uiścić opłatę za oglądanie rywalizacji piłkarskiej, czy też nie. W odpowiedzi otrzymał zapewnienie, że „ani grosza za obserwowanie matchu footballowego płacić nie będzie trzeba”. Tak więc gdy zawodnicy już przywdziewali w szatni swoje trykoty i oczekiwali na wyjście na boisko, pod stadionem rozgorzała prawdziwa walka. Marek Pampuch w publikacji Pany 1906–2006. Jubileusz 100-lecia KS Cracovia napisał, że „przed meczem doszło do pierwszej w historii polskiej piłki rozróby…”. Choć dumy to zdarzenie klubowi nie przyniosło, to trzeba jednak oddać sympatykom Pasów z tamtego okresu, że walczyli o swoje i byli gotowi na wielkie poświęcenie, by tylko zobaczyć swoją ukochaną drużynę w akcji.

Niedługo po wyprawie do Lwowa cracoviacy również uznali, że trzeba pobierać opłatę za możliwość oglądania ich meczów. Ustanowiono kwotę dziesięciu halerzy od osoby, za co wówczas można było zakupić znaczek pocztowy. Nieletni mieli wstęp wolny, z czego zresztą skwapliwie korzystali. W ten sposób Pasy zaczęły notować pierwsze wpływy finansowe, za które odpowiedzialny w klubie był mianowany skarbnikiem Lustgarten. Za zgromadzone pieniądze kupowano piłki, a przy odrobinie szczęścia także koszulki piłkarskie.

Lwów, 1 lipca 1907 roku, Cracovia przed meczem z Czarnymi Lwów, który zakończył się wynikiem 4:1 dla Czarnych

WISŁA WYSTĄPIŁA Z… CRACOVII

W tym samym 1907 roku miało miejsce pewne wydarzenie, z którego cała pasiasta brać jest dumna do dziś, a które kibice z drugiej strony Błoń próbują wypierać z pamięci. Otóż we wrześniu cała formacja Wisły zgłosiła postulat, aby… przyłączyć się do zawodników Cracovii. Wiślacy też przechodzili trudne chwile, skład im się sypał, więc nie chcąc kompletnie zniknąć z piłkarskiej mapy Krakowa, postanowili wstąpić w szeregi swoich dotychczasowych przeciwników. Ci debatowali nad tym jakiś czas, aż w końcu wyrazili zgodę. Trzeba w tym miejscu nadmienić, że Cracovia od samego początku swojego istnienia była bardzo otwarta na wszystkich, którzy chcieli grać w jej barwach – coś, czego nie można powiedzieć o Wiśle, która w tamtych czasach obcokrajowców, a szczególnie Żydów, odprawiała z kwitkiem… Po części korzystała na tym Cracovia, która przygarniała niechcianych zawodników. Tak więc w Pasach był istny tygiel narodowości – wraz z Polakami trenowali Węgrzy, Niemcy, Anglicy, Czesi, Austriacy i Żydzi. Tych ostatnich w Krakowie mieszkało wówczas dużo, w większości byli ubodzy, ale niektórzy dysponowali pokaźnym majątkiem. Niejednokrotnie zdarzało się, że zamożniejsi członkowie społeczności żydowskiej wspierali klub finansowo. Obecność piłkarzy żydowskiego pochodzenia przekładała się również na liczbę widzów podczas meczów. Żydzi jednak specjalnie się nie obnosili z tym, że łożyli prywatne pieniądze na sport. Ot, kto miał wiedzieć, to wiedział.

Wracając do fuzji – pasiacy zgodzili się, by wiślacy do nich przystali. Miller ustalił z opiekunem Wisły, drem Tadeuszem Łopuszańskim, że będzie ona pierwszą rezerwą Cracovii. Zawodnicy obu klubów spotykali się od tego czasu codziennie w parku Jordana, razem trenowali i dzielili szatnię. Wszystko zmierzało w odpowiednim kierunku, a Kraków stanął przed szansą posiadania silnej drużyny, która mogłaby rywalizować z innymi zespołami, jak choćby tym ze Lwowa, jak równy z równym.

Mimo to fuzja obu klubów na dłuższą metę nie zdała egzaminu. Nie wiadomo, jaka była konkretna przyczyna jej rozpadu. Plotka głosi, że Cracovia uznała, iż Wisła jest słaba piłkarsko i będzie nie pierwszą, a zaledwie czwartą rezerwą.

Zrobiono z nich IV, a nie II drużynę Cracovii – po trzech miesiącach wrócili na swoje podwórko. (Na marginesie: Cracovia miała wtedy 14 drużyn piłkarskich, było zatem z czego wybierać do I drużyny).

Zgoła inna informacja w temacie fuzji Cracovii i Wisły pojawiła się w „I sprawozdaniu wydziału KS Cracovia za lata 1910–1911”: „We wrześniu przystąpiła Wisła do Cracovii. Przeciwieństwa i panujący w Wiśle popęd do rywalizacji nie pozwoliły na trwałe przyłączenie. Po paru tygodniach wystąpiła Wisła znowu z Cracovii”. Po latach, w wywiadzie udzielonemu „Przeglądowi Sportowemu” przy okazji derbów w 1935 roku, Józef Lustgarten opowiadał o tamtych spornych dziś wydarzeniach tak: „Doszło nawet do ściślejszej fuzji. Pewnego dnia Wisła »wstąpiła« do Cracovii. (…) Przyszli do naszej szatni. Ale po 2 tygodniach poszli i »żyli« odrębnie”. Z kolei w książce Pierwsze mecze, pierwsze bramki autorstwa Janusza Kukulskiego, byłego działacza Cracovii i autora wielu prac dotyczących historii sportu, możemy przeczytać: „Jesienią tego roku – trudno określić, czy miało to miejsce przed, czy po fuzji z Czerwonymi – Wisła przyłączyła się do Cracovii, stając się jej drugą drużyną. Trwało to jednak krótko, po kilku tygodniach wiślacy ponownie się usamodzielnili”. Ile dokładnie trwał zatem mariaż obu klubów – dwa tygodnie czy dłużej? Wersją najbliższą prawdy wydaje się ta przedstawiona przez Lustgartena, uczestnika tamtych wydarzeń.

ANGIELSKI ŁĄCZNIK

Pewnego popołudnia 1908 roku (miesiąca nie znamy) na gwarnych, zatłoczonych Błoniach pojawił się William Benjamin Calder – Anglik, który przyjechał do Krakowa uczyć języka w jednej ze szkół założonych przez znanego lingwistę Maximiliana Berlitza. Miał 22 lub 23 lata, a piłkarskie szlify zdobywał – źródła nie są w tej kwestii zgodne – w Fulham albo Arsenalu. Szybko przyłączył się do grupki chłopaków uganiających się „uszatką”. Bariera językowa ani trochę nie przeszkadzała im we wspólnej grze i odtąd młody nauczyciel regularnie kopał piłkę z krakusami. Po jakimś czasie chłopcy z Cracovii – będąc pod nie lada wrażeniem jego futbolowych umiejętności – zaproponowali mu, by przystał do ich klubu. Calder się zgodził i zaoferował się nauczyć swoich nowych kolegów piłkarskich sztuczek, które opanował na brytyjskich murawach. Tym sposobem został pierwszym zagranicznym „transferem” Pasów – i to podwójnym, ponieważ równocześnie objął funkcję trenera.

Treningi odbywały się trzy razy w tygodniu, zawsze o 16.00. Calder starał się przekazać swoim nowym kompanom angielskie nawyki boiskowe, pokazywał, jak mają się ustawiać w czasie meczu, wpajał potrzebę walki i zaangażowania, uczył zadziorności, dziś powiedzielibyśmy – boiskowego cwaniactwa. Przekonywał krakusów, że mają interweniować zdecydowanie, bez pardonu, ale jednocześnie tak, by nie zrobić krzywdy przeciwnikowi. Oprócz tego uczył ich nowych zwodów i piłkarskich trików, które w połączeniu ze znanym w Krakowie „wózkowaniem” stworzyły mieszankę wybuchową. Pasy na długie lata stały się ekipą, z którą pod względem techniki nie mógł się mierzyć nikt – zarówno w praktyce, jak i w teorii, bowiem Calder najpierw objaśniał i prezentował tajniki piłkarskiej taktyki na boisku, a potem, w ramach „dogrywki”, w swoim mieszkaniu. Mówił rzeczowo i z sensem, podając konkretne przykłady, a wszyscy uważnie słuchali. Niektórzy, jak sekretarz klubu Józef Lustgarten, robili notatki. Dziś możemy w nich przeczytać: „Niezapomniane będą dla graczy poniedziałkowe wieczory w mieszkaniu bardzo słabo mówiącego po polsku Anglika, który zbierał u siebie członków drużyny, celem omówienia zarówno spraw technicznych, jak i wielkich kwestyj Klub obchodzących”.

JAKI ZNAK NASZ? PASY!

Calder ogromnie pomógł w ukształtowaniu się tożsamości klubu. Wpadł na pomysł, by drużyna z Krakowa, wzorem zespołów z jego kraju, miała własny herb. Podczas jednego ze spotkań w jego domu wraz z Lustgartenem i Wacławem Wojakowskim zaprojektowali symbol, który od tego czasu miał być jednoznacznie kojarzony z Krakowem i Cracovią. Była to niby falująca na wietrze chorągiewka w cztery białe i trzy czerwone poziome pasy. W lewym górnym rogu widniały litery KS, a na drugim od dołu, najszerszym białym pasie znajdował się napis CRACOVIA. Pierwszy odlew i pierwszą odznakę klubową wykonano w Wiedniu. Od tego momentu zwykły rysunek na kartce papieru stał się bronią i tarczą Pasów. Po dzień dzisiejszy, a zapewne i po wsze czasy. Miasto w Pasy.

Calder nie tylko był inicjatorem powstania klubowego herbu, ale również sprawił, że we wrześniu 1908 roku klub wszedł w posiadanie lokalu, który stał się jego siedzibą. Mieścił się przy placu Jabłonowskich 1 (dzisiejszym placu Sikorskiego). Jako że Cracovia zyskiwała coraz więcej sympatyków w mieście, Anglik wpadł na kolejny pomysł: wprowadził legitymacje członkowskie i zarządził, że każdy stowarzyszony musi płacić składki, które będą trafiały do klubowej kasy. Tak też się działo, a członków szybko przybywało i ich liczba pod koniec roku oscylowała wokół 250. Żeby jednak wszystko odbywało się zgodnie z prawem, trzeba było wprowadzić zmiany w statucie. Bernard Miller, zawodnik i sekretarz Cracovii, wraz z Calderem dokonali stosownych poprawek.

Przedsiębiorczy Anglik wkrótce znalazł nowe źródło finansowania: otóż zachęcony przez niego do oglądania futbolu hrabia Aleksander Wodzicki, którego dzieci uczył Calder, postanowił zostać protektorem klubu – dziś powiedzielibyśmy: sponsorem. Dzięki jego dotacjom Cracovia poszła o krok dalej względem innych formacji piłkarskich i wyjechała z Krakowa, by sławić swoje dobre imię w świecie.

NIECH ŚWIAT SIĘ O NAS DOWIE

28 maja zespół Pasów udał się rozegrać swoje pierwsze „zagraniczne” zawody (rzecz jasna formalnie Polska jako kraj nie istniała, a Kraków znajdował się pod zaborem austriackim). Krakusi – w zaledwie dziesięcioosobowym składzie – pojechali do Opawy, czyli do ówczesnej stolicy austriackiej części Śląska. Spotkanie zakończyło się porażką Pasów w stosunku 4:2, choć to piłkarze z Krakowa objęli prowadzenie, a potem doprowadzili do remisu 2:2. Pojedynek zrelacjonował nazajutrz dziennik „Czas”:

„Cracovia” nie ma jakoś szczęścia. Match wczorajszy w Opawie przeciw tutejszemu klubowi piłki nożnej zakończył się klęską „Cracovii” w stosunku 2:4. Opawczycy górowali nad naszymi footbalistami pod względem fizycznym. „Cracovia” grała nie w komplecie.

Pomimo deszczu i niepewnej pogody zebrało się dość wielu widzów, którzy oklaskiwali grę obu drużyn. Zawodom przypatrywał się także prezydent kraju hr. Coudenhove. W jesieni odbędzie się match-rewanż w Krakowie.

Pasy w Opawie zagrały w konfiguracji 2-3-4, w składzie Lustgarten – Calder, Jachieć – Markheim, Pollak, Miller – Zabża, Szeligowski, Nowotny, Just.

DERBY? GRAMY!

20 września 1908 roku Cracovia rozegrała pierwszy opisany przez prasę mecz derbowy z Wisłą. „Nowa Reforma” pisała:

Mimo niepewnej pogody, drobniutkiego deszczu, który od czasu do czasu padał, w niedzielę po południu zebrała się na Błoniach dość liczna publiczność, wśród której większość stanowiła młodzież gimnazjalna.

Na Błonia przybyło mnóstwo ludzi i choć dokładnej liczby nie znamy, możemy założyć, że było ich kilka tysięcy – rok później starcie z Czarnymi Lwów na Błoniach obserwowały przeszło trzy tysiące widzów. W takiej oto atmosferze, pełnej celebracji dla piłkarskiego święta, odbyła się pierwsza „święta wojna” (więcej piszę na ten temat w rozdziale Derby Krakowa, czyli historia „Świętej Wojny”), zakończona remisem 1:1 i dająca początek odwiecznej rywalizacji obydwu krakowskich klubów: do 29 listopada 2015 roku rywalizowały aż 191 razy!

W tym wrześniowym spotkaniu jako pierwsi gola zdobyli wiślacy, ale jeszcze przed przerwą Pasy zdołały wyrównać wynik. Mimo szybkiego tempa gry i widowiskowych zagrywek wynik nie uległ już zmianie. Na listę strzelców po stronie Cracovii wpisał się najlepszy wtedy gracz klubu – Stanisław Szeligowski. Oddajmy zatem głos historii, przytaczając prasową relację „Czasu”, która ukazała się drukiem w wieczornym wydaniu 21 września:

O godzinie 3½ rozpoczął się „match”. Dwie najlepsze drużyny zmierzyły się po raz pierwszy publicznie, a walka półtoragodzinna wykazała równość sił obu klubów. Na trzy minuty przed pauzą p. Górski strzelił w bramkę „Cracovii” i „Wisła” zyskała jeden punkt. Grę rozpoczęła Cracovia i w szalonym pędzie podprowadzili pp. Szeligowski i Dick piłkę pod bramkę „Wisły”, atak jednak nie udał się, bo piłka odbiła się o słupek bramkowy. Za chwilę znowu rozlega się głos kapitana „Cracovii”: „Naprzód!”. Wśród młodych widzów okrzyk: „Jadą!”. W pełnym „spurcie” prowadzi znowu p. Szeligowski piłkę i celnym strzałem wyrównuje stosunek punktów przed pauzą (1:1). Walka po pauzie aczkolwiek zacięta, nie daje żadnego rezultatu i „match” o mistrzostwo Krakowa zostaje nierozstrzygniętym.

Pasy zagrały w ustawieniu 2-3-5: Bronisław Rzepa – Mieczysław Pollak, Franciszek Jachieć – Stanisław Schmidt, Reinthaler (nie udało się ustalić imienia, ale wiadomo, że grał jako pomocnik), Józef Schwarzer – Karol Just, Tadeusz Zabża, Antoni Nowotny, Bernard Miller, Stanisław Szeligowski.

Mistrz Krakowa nie został wyłoniony, tak więc wiadomo było, że przed końcem roku musi dojść do kolejnego starcia pomiędzy Cracovią i Wisłą. 18 października o 15.30 rozegrano mecz na… torze, który był areną wyścigów konnych i znajdował się tam, gdzie dziś stoi stadion „Białej Gwiazdy”. Tym razem Pasy nie pozostawiły oponentom złudzeń, kto jest lepszy. Zwyciężyły 3:1 w ustawieniu: Rzepa – Zabża, Jachieć – Markheim, Schwarzer, Pollak – Rysiak, Szeligowski, Just, Miller, Nowotny. Pierwszy triumf Pasów nad Wisłą tak opisywała gazeta „Głos Narodu” z 20 października 1908 roku:

Wczoraj w niedzielę odbył się na torze wyścigowym match footballowy o mistrzostwo Krakowa między najlepszemi drużynami krakowskiemi „Cracovią” a „Wisłą I”. Tym razem pogoda nie dopisała z powodu czego licznie przybyła tylko młodzież szkół średnich i grono sportsmenów. W pierwszej części walki Wisła I poczęła energicznie atakować swych przeciwników. W niedługim czasie zdobyła przy rzucie t. zw. „karnym” bramkę (Poznański), dając sposobność do zasłużonego oklasku pod swoim adresem. Po zmianie w połowie gry bramki „Czerwoni”, nie posiadający tego temperamentu i szybkiego oryentowania się w przeprowadzaniu ataków, znaleźli się w trudnem położeniu. Po jakich dziesięciu minutach środkowy napadu „Cracovii” p. Nowotny pakuje piłkę w bramkę „Wisły I”, równoważąc przez to szanse walki. W dalszym ciągu walki p. Rysiak, jeden z łączników ataku „Czer.-biał.” zdobywa rzutem skośnym bramkę, wśród hucznych oklasków młodzieży. Od tego czasu teren walki przeniósł się na stronę „Cracovii”, której bramkę usiłują zdobyć „Czerwoni”, jednak atakują bez szczęścia; przy końcu zawodów utraciła „Wisła I” jeszcze jedną bramkę wskutek nieuwagi własnego bramkarza (Brożek).

8 listopada krakowskie kluby rozegrały kolejny mecz. Nie wiemy, gdzie się odbył, znamy natomiast wynik: 2:2. Strzelcami bramek dla Pasów Szeligowski i Miller I. Skład Pasów (tradycyjne 2-3-5) prezentował się tak: Rzepa – Miller I, Jachieć – Krasiński, Schwarzer, Pollak – Zabża, Szeligowski, Jakliński, Miller II, Just.

Nie wiadomo, jak zmieniało się prowadzenie w tym meczu, bo krakowska prasa nie opublikowała szczegółowej relacji z przebiegu potyczki. Wiemy natomiast, że sędziował… William Calder. Jako jedyny bowiem miał kompetencje do objęcia tej funkcji. Dziś byłoby nie do pomyślenia, aby głównym rozjemcą był zawodnik i trener jednej z drużyn, wtedy jednak nikt nie miał wątpliwości, że gwizdać w tym meczu może tylko Brytyjczyk. Poza tym zgodziła się na to sama Wisła, wręcz optując za jego kandydaturą. Tym sposobem Calder znów zapisał się w historii Cracovii, bo nie dość, że był pierwszym zagranicznym piłkarzem Pasów, pierwszym trenerskim „stranieri”, to jeszcze jako pierwszy obcokrajowiec w historii sędziował w oficjalnej „świętej wojnie”, rozegranej na koniec 1908 roku po raz trzeci.

(...)J. Lustgarten, Narodziny krakowskiego sportu, S. Broniewski, B. Drobner et al., Kopiec wspomnień, Kraków 1959, str. 372. (W cytowanych materiałach zachowano pisownię oryginalną).

Ibidem.

Ibidem.

Statut Klubu Sportowego „CRACOVIA”, Kraków 1911, str. 1–13.

M. Pampuch, Święta Wojna – fakty, mity, anegdoty, http://sport.interia.pl/pilka-nozna/news-swieta-wojna-fakty-mity-anegdoty,nId,472770, 27.07.2015.

J. Kukulski, Pierwsze mecze, pierwsze bramki…, Kraków 1988, str. 23.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: