Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Cud grudniowej nocy - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
31 października 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Cud grudniowej nocy - ebook

Dwa pokolenia.

Pięć kobiet.

Jedna noc, która może wszystko zmienić.

Magdalena nienawidzi świąt i próbuje uciec w pracę przed bolesnymi wspomnieniami. Teresa marzy tylko o jednym – by na chwilę przestać się martwić wszystkimi dookoła i móc zająć się sobą. Kamila musi poradzić sobie z nową rolą – partnerki i przyszłej matki. Kinga prowadzi szczęśliwe życie, które idealne okazuje się tylko na Instagramie. Maria pragnie tylko jednego – zgromadzić znów całą rodzinę przy wigilijnym stole.

Czy grudniowa noc sprawi, że stanie się cud?

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8103-381-7
Rozmiar pliku: 2,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­ŚWIE­TLO­NY FE­ERIĄ BARW RY­NEK ZA SPRA­WĄ ŚWIĄ­TECZ­NE­GO JAR­MAR­KU PRZE­MIE­NIŁ SIĘ W ZI­MO­WĄ WIO­SKĘ, któ­ra przy­cią­ga­ła przy­chod­niów za­pa­chem pier­ni­ków i grza­ne­go wina oraz skrzą­cy­mi się w mro­ku świa­teł­ka­mi. W cen­tral­nym miej­scu po­sta­wio­no ogrom­ną cho­in­kę, wo­kół któ­rej z za­chwy­tem bie­ga­ły dzie­ci, pod­czas gdy ich ro­dzi­ce ze smart­fo­na­mi w dło­niach pró­bo­wa­li uwiecz­nić swo­je po­cie­chy na fo­to­gra­fii.

Wro­cław, War­sza­wa, Kra­ków, a te­raz Ka­to­wi­ce. Zna­na i po­pu­lar­na w Eu­ro­pie tra­dy­cja, od lat kul­ty­wo­wa­na cho­ciaż­by w Wied­niu, Ber­li­nie czy Stras­bur­gu, z roku na rok zdo­by­wa­ła co­raz wię­cej zwo­len­ni­ków rów­nież na Ślą­sku.

Mag­da­le­na Wi­śniew­ska była praw­do­po­dob­nie jed­ną z nie­wie­lu osób, któ­rej nie udzie­li­ła się świą­tecz­na at­mos­fe­ra. Po­pra­wi­ła koł­nierz i wsu­nę­ła zmar­z­nię­te dło­nie do kie­sze­ni kurt­ki. Od­wró­ci­ła wzrok, ale i tak ze­wsząd ata­ko­wał ją świą­tecz­ny kli­mat. Za­mie­rza­ła uda­wać, że świę­ta wca­le nie zbli­ża­ją się wiel­ki­mi kro­ka­mi, jed­nak świat naj­wi­docz­niej nie za­mie­rzał jej w tym po­ma­gać.

Kie­dyś, daw­no temu, okres świą­tecz­ny roz­po­czy­nał się wraz z po­ja­wie­niem się na nie­bie pierw­szej gwiazd­ki. Mo­gła­by prze­spać te dwa i pół dnia, ewen­tu­al­nie, tra­dy­cyj­nie już, prze­pra­co­wać. Ale jak wy­rzu­cić z ka­len­da­rza cały mie­siąc?

Wy­szła ze szpi­ta­la kil­ka mi­nut po dzie­więt­na­stej. Mia­ła za sobą na­praw­dę dłu­gi i wy­czer­pu­ją­cy dzień. Prze­łom li­sto­pa­da i grud­nia przy­niósł przy­mroz­ki i opa­dy śnie­gu, dla­te­go przez SOR prze­wi­nę­ło się wie­lu pa­cjen­tów, głów­nie star­szych, ze stłu­cze­nia­mi i zła­ma­nia­mi. W szpi­ta­lu, w któ­rym pra­co­wa­ła od dzie­wię­ciu lat, bra­ko­wa­ło per­so­ne­lu. Trzy pie­lę­gniar­ki na izbę przy­jęć tak du­że­go ośrod­ka?!

Była wy­czer­pa­na i ma­rzy­ła już tyl­ko o tym, żeby po­ło­żyć się pod cie­płą koł­drą, za­mknąć oczy i za­snąć. Da­niel miał wró­cić ze służ­by póź­nym wie­czo­rem, więc w miesz­ka­niu cze­ka­ła na nią tyl­ko ci­sza, ale w tej chwi­li nie za­przą­ta­ła so­bie tym gło­wy. Chcia­ła jak naj­szyb­ciej opu­ścić cen­trum mia­sta i zna­leźć się w domu. Bez ko­lo­ro­wych świa­te­łek, bez cho­in­ki, bez oświe­tlo­nej, cią­gnię­tej przez re­ni­fe­ry ka­ro­cy, któ­ra jak co roku sta­nę­ła przed bu­dyn­kiem Te­atru Ślą­skie­go, i bez świą­tecz­nych szla­gie­rów, któ­re do­bie­ga­ły z usta­wio­nych na ryn­ku gło­śni­ków. Nie­ste­ty, na wy­so­ko­ści Ga­le­rii Skar­bek tram­waj się ze­psuł i wszyst­ko wska­zy­wa­ło na to, że resz­tę dro­gi do domu bę­dzie mu­sia­ła po­ko­nać pie­szo.

Przy­spie­szy­ła i skie­ro­wa­ła się w stro­nę alei Kor­fan­te­go, rzu­ca­jąc okiem na przy­mo­co­wa­ne do la­tar­ni świe­cą­ce cho­in­ki, któ­re cią­gnę­ły się w stro­nę Spodka. Na ron­dzie usta­wio­no roz­świe­tlo­ną kon­struk­cję. Dla­cze­go wszy­scy, do­słow­nie wszy­scy upar­li się na to, by ob­wie­ścić świa­tu swo­ją ra­dość ze zbli­ża­ją­cych się świąt? Czy ce­le­bro­wa­nie tych kil­ku gru­dnio­wych dni prze­sta­ło być przy­wi­le­jem, a sta­ło się obo­wiąz­kiem?

Szła ze spusz­czo­ną gło­wą, pa­trząc pod nogi. Sta­wia­ła kro­ki po­wo­li, żeby się nie po­tknąć. Kie­dy we­szła do przej­ścia pod­ziem­ne­go, ode­tchnę­ła z ulgą. Od­dy­cha­ła szyb­ciej, by­naj­mniej nie z po­wo­du wy­sił­ku, bo prze­cież prze­szła le­d­wie kil­ka­set me­trów. Czu­ła się osa­czo­na szczę­ściem i ra­do­ścią.

Nie po­tra­fi­ła od­na­leźć ma­gii świąt, któ­re od ja­kie­goś cza­su ko­ja­rzy­ły jej się tyl­ko ze stra­tą. Mia­ła ocho­tę za­trzy­mać się i wy­krzy­czeć w twarz ro­ze­śmia­nym prze­chod­niom, że kom­plet­nie nie li­czą się z uczu­cia­mi in­nych, na od­chod­ne ży­cząc im, żeby się po­rzy­ga­li tym swo­im szczę­ściem, ale tyl­ko sku­li­ła się w so­bie i szyb­kim kro­kiem wspię­ła się po scho­dach.

Do blo­ku przy pla­cu Grun­waldz­kim, w któ­rym miesz­ka­ła z Da­nie­lem od dwóch lat, wbie­gła zdy­sza­na po szyb­kim mar­szu. Dłu­go nie mo­gła się przy­zwy­cza­ić do od­gło­sów cen­trum mia­sta, ale do­pie­ro tu­taj każ­dy kąt prze­stał jej bo­le­śnie przy­po­mi­nać o tym, co stra­ci­ła. Wcze­śniej miesz­ka­li w prze­stron­nym miesz­ka­niu w Pa­new­ni­kach, ale cały dom był prze­siąk­nię­ty obec­no­ścią tej, któ­ra ode­szła.

Mag­da­le­na uni­ka­ła miejsc, w któ­rych by­wa­ły ra­zem. Wie­dzia­ła, że ta ża­ło­ba ni­g­dy się nie skoń­czy, dla­te­go ro­bi­ła wszyst­ko, żeby nie do­da­wać so­bie bólu. To wła­śnie dla­te­go w każ­dą Wi­gi­lię bra­ła dy­żur w pra­cy. Cał­kiem moż­li­we, że gdy­by pra­co­wa­ła na od­dzia­le, świę­ta i tak by ją do­pa­dły, ale w te gru­dnio­we dni cie­szy­ła się, że jej miej­scem pra­cy jest izba przy­jęć. Na od­dzia­le do tych pa­cjen­tów, któ­rzy nie do­sta­wa­li prze­pust­ki na świę­ta, przy­cho­dzi­ła ro­dzi­na, żeby po­dzie­lić się opłat­kiem i stwo­rzyć cho­ciaż na­miast­kę świą­tecz­nej at­mos­fe­ry. Na SOR-ze ni­ko­mu na­wet nie prze­szło­by przez myśl, żeby or­ga­ni­zo­wać wi­gi­lię. Nie było na to cza­su. W taki wie­czór przy­wo­żo­no tyl­ko tych naj­bar­dziej po­trze­bu­ją­cych: ofia­ry wy­pad­ków, pa­cjen­tów z za­wa­ła­mi ser­ca czy uda­ra­mi mó­zgu. Nie­ustan­nie od­pę­dza­ła od sie­bie na­tręt­ną myśl, że ona też zo­sta­ła prze­trans­por­to­wa­na do szpi­ta­la w po­dob­ny gru­dnio­wy wie­czór, że inna pie­lę­gniar­ka nie­cier­pli­wie kle­pa­ła ją po ręce, szu­ka­jąc od­po­wied­niej żyły, że inny ze­spół ją re­ani­mo­wał, bez­sku­tecz­nie wal­cząc z tym, co mia­ło na­dejść…

Rzu­ci­ła klu­cze na szaf­kę i z wes­tchnie­niem ulgi zdję­ła ko­za­ki. Od­wie­si­ła kurt­kę na wie­szak i uda­ła się w głąb miesz­ka­nia. Naj­pierw opu­ści­ła ro­le­ty. Lu­bi­ła my­śleć, że w ten spo­sób od­gra­dza się od świa­ta. Roz­ma­so­wa­ła obo­la­łe skro­nie i włą­czy­ła wie­żę. Nie­wie­lu jej zna­jo­mych ko­rzy­sta­ło jesz­cze ze sprzę­tu gra­ją­ce­go, więk­szość z nich słu­cha­ła mu­zy­ki z YouTu­be’a, ale Mag­da­le­na wciąż ku­po­wa­ła pły­ty CD i nie po­tra­fi­ła się prze­ko­nać do od­twa­rza­nia pio­se­nek z apli­ka­cji. Z gło­śni­ków po­pły­nę­ły ko­ją­ce nuty The Walls of the World Ka­tie Me­luy. Uwiel­bia­ła głos tej wo­ka­list­ki, jej gru­ziń­ski ak­cent i ta­jem­ni­cę, jaką od­naj­do­wa­ła w jej utwo­rach. Ja­kież było jej zdu­mie­nie, kie­dy od­kry­ła, że pio­sen­kar­ka ob­cho­dzi uro­dzi­ny w tym sa­mym dniu co ona.

Lu­bi­ła pio­sen­ki Ka­tie chy­ba na­wet bar­dziej niż utwo­ry No­rah Jo­nes. W jej ży­łach pły­nął blu­es, cze­go nie ro­zu­miał Da­niel, wy­cho­wa­ny na ka­wał­kach Pak­to­fo­ni­ki. Z dumą opo­wia­dał, że po­cho­dzi z Bo­gu­cic, dziel­ni­cy Ka­to­wic, w któ­rej uro­dził się i wy­cho­wał le­gen­dar­ny „Ma­gik”.

Da­nie­la i jego spodnie z kro­kiem w ko­la­nach ko­ja­rzy­ła jesz­cze z li­ceum. Był ty­pem bun­tow­ni­ka: i w szko­le było gło­śno o jego wy­sko­kach. Kie­dy spo­tka­ła go po la­tach i do­wie­dzia­ła się, że zo­stał po­li­cjan­tem, nie mo­gła w to uwie­rzyć!

– Wiesz, naj­lep­szym gli­nia­rzem jest ten, kto kie­dyś był po tej dru­giej stro­nie – tłu­ma­czył jej wów­czas z szel­mow­skim uśmie­chem.

Nie pa­so­wa­li do sie­bie. Ona wraż­li­wa, em­pa­tycz­na, o roz­bu­do­wa­nym zmy­śle ob­ser­wa­cji. Ni­g­dy nie po­strze­ga­ła świa­ta w czar­no-bia­łych bar­wach, po­tra­fi­ła do­strzec ty­sią­ce od­cie­ni sza­ro­ści. Za­wsze czu­ła wię­cej. I on, jej kom­plet­ne prze­ci­wień­stwo. Do bólu prag­ma­tycz­ny, oschły, za­mknię­ty w so­bie, nie­oka­zu­ją­cy uczuć, któ­rych ona tak bar­dzo po­trze­bo­wa­ła. Świat był dla nie­go zero-je­dyn­ko­wy.

Byli zu­peł­nie róż­ni, a jed­nak w pew­nym mo­men­cie coś za­iskrzy­ło. Kie­dy przy­pad­kiem spo­tka­li się w szpi­ta­lu, od razu za­czę­li ze sobą roz­ma­wiać. Mag­da­le­na była w pra­cy, a Da­niel aku­rat przy­wiózł jed­ne­go z za­trzy­ma­nych na ba­da­nie. Kie­dy za­pro­sił ją na kawę, po­my­śla­ła, że to zwy­kłe spo­tka­nie sta­rych zna­jo­mych. Ow­szem, była sa­mot­na, przed kil­ko­ma mie­sią­ca­mi roz­sta­ła się z na­rze­czo­nym, ale nie trak­to­wa­ła Da­nie­la w ka­te­go­riach po­ten­cjal­ne­go part­ne­ra. Ot, ko­le­ga. A jed­nak za­iskrzy­ło.

Pierw­sze mie­sią­ce były bar­dzo uda­ne, ko­lej­ne nie­co mniej, ale prze­cież ni­g­dy nie jest ide­al­nie. Etap fa­scy­na­cji dru­gą oso­bą mija i przy­cho­dzi pro­za ży­cia. Było zwy­czaj­nie, może nie do­brze, ale nor­mal­nie. Nie mie­li już po osiem­na­ście lat, obo­je wie­dzie­li, że wiel­ka mi­łość i na­mięt­ność zda­rza­ją się głów­nie w fil­mach, zde­cy­do­wa­li się więc za­ło­żyć ro­dzi­nę, bo taka była ko­lej rze­czy.

Przez ja­kiś czas coś ich łą­czy­ło, na­wet cza­sem my­śle­li, że są szczę­śli­wi, speł­nie­ni, że wła­śnie o to im w ży­ciu cho­dzi­ło. Ale po­tem za­bra­kło spo­iwa, i nie wia­do­mo kie­dy od­da­li­li się od sie­bie. Naj­pierw byli dwo­ma nie­za­leż­ny­mi by­ta­mi, po­tem ro­dzi­ną, a te­raz znów wró­ci­li do punk­tu wyj­ścia. Uwa­ża­ła, że ro­dzi­na to mąż, żona i dziec­ko. Ko­niec krop­ka.

Na­la­ła so­bie kie­li­szek wina. Nie prze­pa­da­ła za słod­kim, lu­bi­ła czuć go­rycz na ję­zy­ku. Nie zwy­kła okła­my­wać sa­mej sie­bie, po co więc oszu­ki­wać kub­ki sma­ko­we, je­śli ży­cie jest jed­ną wiel­ką cza­rą go­ry­czy?

Po­gło­śni­ła mu­zy­kę. Tak, Ka­tie Me­lua była nie­za­wod­na na­wet w taki dzień jak ten, kie­dy nad­cho­dzą­ce świę­ta bo­le­śnie przy­po­mi­na­ły o tym, co naj­trud­niej­sze.

Kie­dy od­po­czy­wa­ła na ka­na­pie z kie­lisz­kiem wina, za­dzwo­nił te­le­fon. Pod­nio­sła się dość nie­chęt­nie, ale kie­dy zo­ba­czy­ła, kto pró­bu­je się z nią skon­tak­to­wać, uśmiech­nę­ła się sama do sie­bie.

Po­dob­no z ro­dzi­ną do­brze wy­cho­dzi się tyl­ko na zdję­ciach, ale nie w każ­dym przy­pad­ku. Mag­da­le­na da­rzy­ła Ka­mi­lę, swo­ją ku­zyn­kę, ogrom­ną sym­pa­tią. Żal ści­skał jej ser­ce na myśl o tym, że dziew­czy­na do­ra­sta­ła w prze­ko­na­niu, że jest gor­sza od swo­jej przy­rod­niej sio­stry Kin­gi. Mag­da­le­na sta­ra­ła się nie war­to­ścio­wać lu­dzi, ale gdy­by mia­ła oce­nić, któ­ra z ku­zy­nek jest po pro­stu lep­szym czło­wie­kiem, zde­cy­do­wa­nie wska­za­ła­by na Ka­mi­lę. Wciąż nie mo­gła zro­zu­mieć, dla­cze­go ciot­ka Te­re­sa nie po­tra­fi tego do­strzec. Czy nie­na­wiść do ojca Ka­mi­li aż tak ją za­śle­pi­ła?

– Cześć! My­śla­łam dziś o to­bie. Jak się czu­jesz? By­łaś u le­ka­rza?

W słu­chaw­ce usły­sza­ła prze­cią­głe wes­tchnie­nie.

– Wła­śnie od nie­go wró­ci­łam – przy­zna­ła Ka­mi­la. – Mu­szę po­roz­ma­wiać z kimś, kto nie jest moją mamą lub Kin­gą.

Mag­da­le­na nie mo­gła po­wstrzy­mać chi­cho­tu.

– Ro­zu­miem, że do­sta­łaś od nich mnó­stwo rad i wska­zó­wek?

– Oczy­wi­ście – prych­nę­ła Ka­mi­la. – Obie uwa­ża­ją, że sko­ro za­szłam w cią­żę, po­win­nam jak naj­szyb­ciej wyjść za Ada­ma i na­wet nie chcą sły­szeć o tym, że po­sta­no­wi­li­śmy naj­pierw się prze­ko­nać, jak nam ze sobą bę­dzie, po pro­stu po­być ra­zem, a po­tem ewen­tu­al­nie… – urwa­ła. – Po co mam się spie­szyć ze ślu­bem? Żeby po­tem rów­nie szyb­ko się roz­wieść? To nie jest dzie­więt­na­sty wiek, do cho­le­ry, a lu­dzie nie wy­ty­ka­ją pal­ca­mi pa­nien z dzieć­mi już od daw­na!

Mag­da­le­na po­ło­ży­ła się na ka­na­pie z te­le­fo­nem w dło­ni i z wy­so­ko unie­sio­ny­mi no­ga­mi. Po dwu­na­sto­go­dzin­nym dy­żu­rze czu­ła ból w łyd­kach.

– Nie przej­muj się, to two­je ży­cie i nikt go za cie­bie nie prze­ży­je – pod­su­mo­wa­ła wy­wód Ka­mi­li. Wie­dzia­ła, że za­brzmia­ło to pa­te­tycz­nie, ale nic lep­sze­go nie przy­szło jej do gło­wy.

– Wiem, ale zda­jesz so­bie chy­ba spra­wę z tego, że to ich glę­dze­nie jest tro­chę wku­rza­ją­ce. Chcia­ła­bym żyć po swo­je­mu, ale jak mam to zro­bić, sko­ro za­wsze je­stem po­rów­ny­wa­na do ide­al­nej sio­stry? Kie­dy po­in­for­mo­wa­łam mamę o cią­ży, od razu za­czę­ła bia­do­lić, że skoń­czę jak ona, i oczy­wi­ście wy­po­mnia­ła mi, że Kin­ga uro­dzi­ła Mi­ło­sza dzie­sięć mie­się­cy po ślu­bie, jak Pan Bóg przy­ka­zał… Od kie­dy ona jest taka kon­ser­wa­tyw­na? Za­po­mniał wół, jak cie­lę­ciem był! – Ka­mi­la naj­wi­docz­niej do­pie­ro się roz­krę­ca­ła. – Sama jest po roz­wo­dzie, a ja nie za­mie­rzam pójść w jej śla­dy! Je­śli mia­ła­bym wyjść za mąż, to tyl­ko z wiel­kiej mi­ło­ści i we­wnętrz­nej po­trze­by, a nie dla­te­go, że je­stem w cią­ży…

Mag­da­le­na nie chcia­ła opo­wia­dać się po żad­nej ze stron. Wie­dzia­ła, że Te­re­sa, Ka­mi­la i Kin­ga w koń­cu się do­ga­da­ją, a po jej in­ter­wen­cji mógł­by po­zo­stać tyl­ko nie­smak, dla­te­go się nie wtrą­ca­ła. Zda­wa­ła so­bie spra­wę z tego, że wina ni­g­dy nie leży tyl­ko po jed­nej stro­nie, i cho­ciaż ser­cem była z Ka­mi­lą, to jed­nak ro­zum pod­po­wia­dał jej coś in­ne­go.

– Daj cio­ci tro­chę wię­cej cza­su – po­wie­dzia­ła. – Musi się oswo­ić z nową sy­tu­acją.

Lu­bi­ła Ka­mi­lę za to, że jako jed­na z nie­licz­nych w tej ro­dzi­nie nie ob­cho­dzi­ła się z nią jak z jaj­kiem. Ma­ria, mama Mag­da­le­ny, przez dwa ty­go­dnie za­sta­na­wia­ła się, jak po­in­for­mo­wać cór­kę o cią­ży ulu­bio­nej ku­zyn­ki. Bała się jej re­ak­cji. Jak ognia uni­ka­ła roz­mów na te­ma­ty zwią­za­ne z ma­cie­rzyń­stwem. Tym­cza­sem Mag­da­le­na już o wszyst­kim daw­no wie­dzia­ła, wła­śnie od Ka­mi­li. Praw­dę mó­wiąc, była pierw­szą oso­bą, z któ­rą ku­zyn­ka po­dzie­li­ła się tą no­wi­ną. To do niej przy­szła w pierw­szej ko­lej­no­ści, jesz­cze przed roz­mo­wą z przy­szłym oj­cem. Sta­nę­ła w pro­gu i wy­buch­nę­ła pła­czem, po czym ob­wie­ści­ła, że spo­dzie­wa się dziec­ka. Mag­da­le­na jej nie zru­ga­ła, nie zwy­zy­wa­ła od idio­tek, któ­re nie po­tra­fią do­ce­nić tego bło­go­sła­wień­stwa, tyl­ko wpu­ści­ła do domu i cier­pli­wie po­cze­ka­ła, aż doj­dzie do sie­bie.

– Mnie się wy­da­je, że już za­wsze będą czar­ną owcą. Taką przy­pi­sa­no mi rolę w tej ro­dzi­nie i tak już zo­sta­nie – pod­su­mo­wa­ła Ka­mi­la.

– A jak Adam? Oswo­ił się już z my­ślą, że zo­sta­nie oj­cem? – Mag­da­le­na dość zręcz­nie zmie­ni­ła te­mat.

– Nie spo­dzie­wa­łam się, że to po­wiem, ale… jest do­brze – rzu­ci­ła ta­jem­ni­czo ku­zyn­ka. – Wiesz, kie­dy zo­ba­czy­łam dwie kre­ski na te­ście cią­żo­wym, po­my­śla­łam, że cze­ka mnie sa­mot­ne ma­cie­rzyń­stwo, a tym­cza­sem on na­praw­dę się sta­ra.

– Zo­ba­czysz, bę­dzie do­brze, a cio­cią się nie przej­muj! Po­ga­da tro­chę i jej przej­dzie!

Ma­ria otar­ła łzę. Czas nie był jej sprzy­mie­rzeń­cem. Im była star­sza, tym chęt­niej wra­ca­ła my­śla­mi do prze­szło­ści. Nie po­do­ba­ły jej się te wszyst­kie zmia­ny.

Wła­śnie oglą­da­ła zdję­cia z cza­sów, kie­dy Mag­da­le­na i Ka­mi­la były jesz­cze ma­lut­kie. O Kin­dze wów­czas na­wet pta­ki nie ćwier­ka­ły. Od wie­lu lat w tej ro­dzi­nie ro­dzi­ły się tyl­ko dziew­czyn­ki, do­pie­ro Kin­ga prze­ła­ma­ła tę bab­ską pas­sę, wy­da­jąc na świat dwóch sy­nów.

Ma­ria z no­stal­gią spo­glą­da­ła na fo­to­gra­fie, śle­dząc uchwy­co­ne na nich uśmie­chy, gry­ma­sy i wy­bu­chy ra­do­ści i smut­ku. Ile by dała, aby choć na chwi­lę wró­cić do cza­sów, kie­dy los tak okrut­nie nie do­świad­czał ich ro­dzi­ny i kie­dy wraz z sio­strą pa­trzy­ły w przy­szłość z na­dzie­ją… To były ostat­nie na­praw­dę szczę­śli­we mie­sią­ce w ich ro­dzi­nie. Nie­dłu­go póź­niej się za­czę­ło. Mąż Te­re­sy od­szedł do in­nej, zo­sta­wia­jąc ją bez środ­ków do ży­cia. Ro­bił wszyst­ko, żeby wy­mi­gać się od pła­ce­nia ali­men­tów. Przez wie­le lat pra­co­wał na czar­no, żeby ko­mor­nik nie mógł ścią­gnąć za­le­gło­ści z jego pen­sji. Nie in­te­re­so­wał się ani cór­ką, ani tym bar­dziej byłą żoną. Te­re­sa wpraw­dzie uło­ży­ła so­bie ży­cie, ale jej roz­wód był po­cząt­kiem pa­sma nie­szczęść. Póź­niej już ni­g­dy nic nie było ta­kie samo.

– A ty zno­wu oglą­dasz sta­re zdję­cia? – Ce­za­ry wszedł do po­ko­ju i po­ru­szył nie­spo­koj­nie wą­sem, któ­ry no­sił od nie­pa­mięt­nych cza­sów. Wąs stał się jego zna­kiem roz­po­znaw­czym. – Ko­bie­to, za­drę­czysz się! Prze­stań ślę­czeć nad tymi al­bu­ma­mi i roz­pa­mię­ty­wać prze­szłość. Było, mi­nę­ło!

Ma­ria spoj­rza­ła na męża za­czep­nie.

– A co mi in­ne­go na sta­rość zo­sta­ło? Tyl­ko wspo­mnie­nia. – Wzru­szy­ła ra­mio­na­mi. – Za­ję­ła­bym się przy­go­to­wa­nia­mi do świąt, ale nie ma dla kogo, więc co mam ro­bić?

Ce­za­ry mach­nął ręką, usiadł na fo­te­lu i się­gnął po pi­lo­ta od te­le­wi­zo­ra, któ­re­go za­wsze miał w za­się­gu wzro­ku.

– Jest pierw­szy grud­nia – uświa­do­mił żonę. – Niby co mia­ła­byś przy­go­to­wy­wać? Pie­ro­gi le­pić czy barszcz go­to­wać?

Ma­ria zi­gno­ro­wa­ła uwa­gę męża. Co on tam mógł wie­dzieć! Za­pa­trzy­ła się w okno. W świe­tle ulicz­nych la­tar­ni wi­ro­wa­ły po­je­dyn­cze płat­ki śnie­gu, wpra­wia­ne w ruch przez po­dmu­chy wia­tru. Mo­gło­by już tak zo­stać przy­naj­mniej do koń­ca grud­nia, bo świę­ta po­win­ny być bia­łe, ale po­dej­rze­wa­ła, że na to, tak jak w po­przed­nich la­tach, nie ma więk­szych szans.

Po po­łu­dniu po­je­cha­ła do ap­te­ki w cen­trum. Ku­po­wa­ła w niej od lat, bo była naj­tań­sza, a wia­do­mo, że w pew­nym wie­ku czło­wiek zo­sta­wia w ap­te­kach po­ło­wę eme­ry­tu­ry. Jej uwa­gę przy­cią­gnę­ły cu­dow­ne ozdo­by świą­tecz­ne. Ilu­mi­na­cje w po­sta­ci cho­inek, bom­bek czy re­ni­fe­rów w po­łą­cze­niu z le­ni­wie sy­pią­cym śnie­giem przy­wo­dzi­ły jej na myśl ba­śnie An­der­se­na.

Ma­ria po­czu­ła się jak dziec­ko, kie­dy prze­cho­dzi­ła przez pod­świe­tlo­ną bra­mę usta­wio­ną przy urzę­dzie mia­sta, któ­ra przy­po­mi­na­ła jej ta­jem­ne przej­ście do świa­ta ma­gii. Każ­de­go roku z po­cząt­kiem grud­nia jej ser­ce prze­peł­nia­ła na­dzie­ja, że tym ra­zem bę­dzie ina­czej, że uda jej się po­now­nie ze­brać całą ro­dzi­nę przy świą­tecz­nym sto­le, ale szyb­ko oka­zy­wa­ło się, że po raz ko­lej­ny wi­gi­lij­ny wie­czór spę­dzi tyl­ko z Ce­za­rym.

– Roz­ma­wia­łam dzi­siaj z Mag­da­le­ną – ode­zwa­ła się nie­śmia­ło do męża.

Cór­ka przed laty po­pro­si­ła ro­dzi­ców, aby nie uży­wa­li skró­co­nej wer­sji jej imie­nia. Była wów­czas na­sto­lat­ką i upar­ła się, że ma na imię Mag­da­le­na, nie Mag­da. Uwa­ża­ła, że Mag­da­le­na brzmi bar­dziej doj­rza­le, a ona bar­dzo pra­gnę­ła być do­ro­sła. Po­bud­ki się zmie­ni­ły, jed­nak w świa­do­mo­ści ca­łej ro­dzi­ny Mag­da­le­na była dziś Mag­da­le­ną, nie Mag­dą.

Ce­za­ry cze­kał, aż żona po­now­nie po­dej­mie te­mat, jed­nak ona wbi­ła w nie­go znie­cier­pli­wio­ne spoj­rze­nie, cze­ka­jąc na ja­ką­kol­wiek re­ak­cję.

– I? – za­chę­cił ją.

– Oczy­wi­ście, za­mie­rza ten wie­czór spę­dzić w pra­cy – prych­nę­ła z iry­ta­cją Ma­ria. – Tak nie moż­na! Pró­bo­wa­łam ją prze­ko­nać, ale upar­ła się i zda­je się, że się na­wet zgło­si­ła się na ochot­ni­ka na dy­żur… Py­ta­łam, czy Da­niel też bę­dzie w pra­cy, ale po­wie­dzia­ła, że jesz­cze z nim o tym nie roz­ma­wia­ła. Ro­zu­miesz, nie roz­ma­wia­ła z nim o tym, jak za­mie­rza spę­dzić Wi­gi­lię! – Za­ci­snę­ła usta. – Co to za mał­żeń­stwo, no sam po­wiedz? Żyją ra­zem, a jak­by osob­no.

Za­pa­dła ci­sza. Ce­za­ry cze­kał w na­pię­ciu, ale w koń­cu zro­zu­miał, że żona wy­ma­ga od nie­go, żeby za­an­ga­żo­wał się w roz­mo­wę. Dla świę­te­go spo­ko­ju po­ki­wał ze zro­zu­mie­niem gło­wą. Byli mał­żeń­stwem od trzy­dzie­stu sied­miu lat. Miał wy­star­cza­ją­co dużo cza­su, aby zro­zu­mieć, że dla do­bra ro­dzi­ny cza­sem trze­ba przy­naj­mniej spra­wiać wra­że­nie, że słu­cha się z uwa­gą dru­giej po­łów­ki.

– Nie ma co się wtrą­cać – pod­su­mo­wał, li­cząc na to, że od­gadł, co przed chwi­lą za­ko­mu­ni­ko­wa­ła jego żona.

Wie­dział, że szan­se na po­mył­kę są nie­wiel­kie. Ma­ria mó­wi­ła dużo i mar­twi­ła się jesz­cze wię­cej, a po­wo­dem jej zmar­twień naj­czę­ściej była Mag­da­le­na. Tra­fił bez­błęd­nie, od­ga­du­jąc sens wy­gło­szo­ne­go przez żonę mo­no­lo­gu. Uda­ło się: Ma­ria na­dal tkwi­ła w prze­ko­na­niu, że mąż jej słu­cha.

– Ale jak to: nie ma co się wtrą­cać? Ja wiem, że ona jest do­ro­sła i ma swo­je ży­cie, ale po­peł­nia błąd! Tra­ge­dia, któ­ra ją spo­tka­ła… – Prze­łknę­ła gło­śno śli­nę. – Któ­ra spo­tka­ła nas wszyst­kich – po­pra­wi­ła się – spra­wi­ła, że prze­sta­ła być sobą. Mi­nę­ło już tyle lat. To zro­zu­mia­łe, że już ni­g­dy nic nie bę­dzie ta­kie samo, ale na­sza cór­ka musi zro­zu­mieć, że jesz­cze może być pięk­nie! Ina­czej, ale pięk­nie.

Ce­za­ry w koń­cu po­sta­no­wił włą­czyć się do roz­mo­wy. Za­mru­gał i spoj­rzał na żonę.

– Prze­cież nie zmu­sisz jej, żeby przy­szła do nas na świę­ta – rzu­cił, zmie­nia­jąc ka­nał. – Po­patrz, tyle pie­nię­dzy pła­ci­my za ka­blów­kę, a nie ma nic sen­sow­ne­go…

– A co mnie te­raz ob­cho­dzi ka­blów­ka!? – zi­ry­to­wa­ła się Ma­ria i z hu­kiem za­mknę­ła al­bum ze zdję­cia­mi. – Czy to ta­kie dziw­ne, że chcę, żeby cór­ka i zięć spę­dzi­li z nami świę­ta? Chcia­ła­bym, żeby było tak jak w in­nych ro­dzi­nach… Że­by­śmy wszy­scy usie­dli przy sto­le, po­dzie­li­li się opłat­kiem, wspól­nie po­śpie­wa­li ko­lę­dy. Są­siad­ka opo­wia­da­ła mi wczo­raj, że ma już pre­zen­ty dla wnu­ków i nie może się do­cze­kać, aż przy­ja­dą do niej na świę­ta. Na­wet so­bie nie wy­obra­żasz, jak jej za­zdro­ści­łam!

– Naj­wi­docz­niej na­sza ro­dzi­na nie jest taka jak inne – mruk­nął Ce­za­ry, strze­pu­jąc z ko­szu­li nie­wi­docz­ny pył.

Ma­ria i Te­re­sa za­wsze po ci­chu się z nie­go pod­śmie­wa­ły. Co­dzien­nie rano za­kła­dał czy­stą ko­szu­lę i de­ner­wo­wał się, kie­dy żona mu jej nie wy­pra­so­wa­ła. Było to o tyle za­baw­ne, że od kil­ku lat był na eme­ry­tu­rze i zda­rza­ły się dni, kie­dy w ogó­le nie wy­cho­dził z domu.

– No co ty nie po­wiesz! – fuk­nę­ła ze zło­ścią Ma­ria. – Po­żyt­ku z cie­bie żad­ne­go, wca­le a wca­le! Chcia­łam z tobą po­roz­ma­wiać, po­ra­dzić się, a tym­cza­sem cie­bie in­te­re­su­je tyl­ko te­le­wi­zor! Mru­czysz pod no­sem, uda­jąc, że mnie słu­chasz, że­bym dała ci spo­kój, a spra­wa jest na­praw­dę po­waż­na! Nie mamy już po dwa­dzie­ścia lat, nie chcę wię­cej tra­cić cza­su. Jaką mogę mieć pew­ność, że to nie bę­dzie moja ostat­nia Wi­gi­lia? Skąd mogę wie­dzieć, czy do­ży­ję ko­lej­nej?

Ce­za­ry, dość nie­sto­sow­nie do oko­licz­no­ści, za­chi­cho­tał pod no­sem.

– Mó­wisz tak każ­de­go roku – pod­su­mo­wał ze śmie­chem – a tym­cza­sem żad­ne z nas jesz­cze się na tam­ten świat nie wy­bie­ra. Nie wiesz, ko­cha­nie, że złe­go li­cho nie bie­rze? – Spoj­rzał na nią z czu­ło­ścią.

Iry­to­wa­ła go, to oczy­wi­ste. Od­kąd obo­je prze­szli na eme­ry­tu­rę, de­ner­wo­wa­ła go jesz­cze bar­dziej niż kie­dy­kol­wiek wcze­śniej. Byli na sie­bie ska­za­ni. Jed­no osa­cza­ło dru­gie. Po­trze­bo­wa­li dłuż­sze­go cza­su, żeby od­na­leźć się w eme­ry­tal­nej rze­czy­wi­sto­ści, ale ni­g­dy nie prze­stał jej ko­chać. Kłó­ci­li się, do­gry­za­li so­bie, ale nie po­tra­fi­li bez sie­bie żyć.

– A daj ty mi spo­kój! Z roku na rok je­stem słab­sza, dla­te­go albo te­raz zgro­ma­dzę całą ro­dzi­nę przy wi­gi­lij­nym sto­le, albo ni­g­dy! – po­wie­dzia­ła sta­now­czo Ma­ria, po czym nie­co słab­szym gło­sem do­da­ła: – Tym ra­zem na­praw­dę czu­ję, że to moja ostat­nia Wi­gi­lia…

Kin­ga ostat­kiem sił po­wstrzy­ma­ła się przed wy­rzu­ce­niem z sie­bie kil­ku prze­kleństw. Gdy­by mia­ła po­dać trzy rze­czy, któ­rych nie­na­wi­dzi­ła, bez za­sta­no­wie­nia wy­mie­ni­ła­by plot­ki na swój te­mat, nie­spo­dzie­wa­ne, wy­my­ka­ją­ce się pla­nom wy­da­rze­nia i bez­myśl­ni kie­row­cy.

Z mie­sią­ca na mie­siąc co­raz moc­niej utwier­dza­ła się w prze­ko­na­niu, że ko­bie­ty za­słu­ży­ły so­bie na mia­no naj­gor­szych kie­row­ców. Kie­dy wi­dzia­ła, że na dro­dze ktoś do­pusz­cza się głu­pich lub wręcz nie­bez­piecz­nych ma­new­rów, w dzie­wię­ciu na dzie­sięć przy­pad­ków oka­zy­wa­ło się, że za kie­row­ni­cą sie­dzi ko­bie­ta. Nie ina­czej było i tym ra­zem. Za­trą­bi­ła z wście­kło­ścią. Lewy pas to nie kół­ko ró­żań­co­we, na li­tość bo­ską!

Kin­ga cier­pia­ła na no­to­rycz­ny brak cza­su. Nic dziw­ne­go, była ko­bie­tą pra­cu­ją­cą, ko­bie­tą suk­ce­su, na­le­ży do­dać, a na do­da­tek mia­ła na gło­wie dwo­je dzie­ci i dom. No i była per­fek­cjo­nist­ką. Mo­gła się po­szczy­cić ide­al­nym ży­ciem, dzię­ki Bogu, nie to, co jej sio­stra.

Pra­co­wa­ła w kor­po­ra­cji, jed­nej z wie­lu w Ka­to­wi­cach. Zaj­mo­wa­ła sta­no­wi­sko hu­man re­so­ur­ces ma­na­ge­ra. Na po­trze­by jej mat­ki – kie­row­ni­ka dzia­łu per­so­nal­ne­go, bo Te­re­sa ni­g­dy nie uczy­ła się an­giel­skie­go i nie ro­zu­mia­ła wy­ma­gań współ­cze­sne­go świa­ta, aby na­zwę za­wo­du po­da­wać w tym ję­zy­ku. Zaj­mo­wa­ła się re­kru­to­wa­niem pra­cow­ni­ków i trze­ba przy­znać, że mia­ła nosa do lu­dzi. Za­zwy­czaj uda­wa­ło jej się traf­nie oce­nić kan­dy­da­ta już po pierw­szej roz­mo­wie. Rzad­ko się my­li­ła, dla­te­go już od ja­kie­goś cza­su do­sta­wa­ła ofer­ty pra­cy od kon­ku­ren­cyj­nych firm. Pod­kra­da­nie so­bie pra­cow­ni­ków wca­le nie na­le­ża­ło do rzad­ko­ści w kor­po­ra­cyj­nym świat­ku. Kin­ga wie­dzia­ła, że w koń­cu się ugnie i za­cznie pra­co­wać pod szyl­dem in­nej fir­my, ale cze­ka­ła na bar­dziej sprzy­ja­ją­cy czas. Li­czy­ła na wyż­szą pen­sję i wie­dzia­ła, że je­śli wy­star­cza­ją­co dłu­go po­trzy­ma po­ten­cjal­ne­go pra­co­daw­cę w nie­pew­no­ści, ten bę­dzie jadł jej z ręki.

Żyła w wiecz­nym pę­dzie, łą­cząc ka­rie­rę za­wo­do­wą z ma­cie­rzyń­stwem. Pra­ca, dom, szko­ła, przed­szko­le, do­dat­ko­we za­ję­cia chłop­ców. Bar­dzo am­bit­nie pod­cho­dzi­ła do wy­cho­wy­wa­nia dzie­ci. Ow­szem, po­ma­ga­ła jej mama, ale nie prze­sa­dzaj­my: wkład Te­re­sy w wy­cho­wa­nie Mi­ło­sza i Le­ona był ogra­ni­czo­ny. Nie mie­li nia­ni, bo mia­ła wra­że­nie, że jej obec­ność wy­sła­ła­by dość ja­sny sy­gnał: nie ra­dzę so­bie. A prze­cież ra­dzi­ła so­bie zna­ko­mi­cie, o czym bez­u­stan­nie in­for­mo­wa­ła resz­tę świa­ta przez me­dia spo­łecz­no­ścio­we.

Świe­tli­ca była otwar­ta tyl­ko do szes­na­stej trzy­dzie­ści, więc od razu po pra­cy je­cha­ła po Mi­ło­sza. Po­tem pę­dzi­ła do mat­ki, u któ­rej cze­kał na nią młod­szy Leon. Wpraw­dzie tuż obok szko­ły Mi­ło­sza, oczy­wi­ście nie­przy­pad­ko­wej, było przed­szko­le, ale Kin­ga po­sta­wi­ła na pla­ców­kę ar­ty­stycz­ną, któ­ra edu­ko­wa­ła po­przez sztu­kę, co sta­no­wi­ło wy­zwa­nie lo­gi­stycz­ne, bo to przed­szko­le znaj­do­wa­ło się po dru­giej stro­nie mia­sta. Na szczę­ście na tyle bli­sko osie­dla, na któ­rym miesz­ka­li ro­dzi­ce Kin­gi, że Te­re­sa zgo­dzi­ła się od­bie­rać młod­sze­go wnu­ka.

Po tym, jak Kin­ga od­bie­ra­ła Mi­ło­sza ze szko­ły i Le­ona od bab­ci, wspól­nie pę­dzi­li na do­dat­ko­we za­ję­cia któ­re­goś z sy­nów. Wpraw­dzie młod­szy cho­dził tyl­ko na an­giel­ski, bo miał do­pie­ro czte­ry lata, ale star­szy oprócz za­jęć ję­zy­ko­wych miał jesz­cze spor­to­we i mu­zycz­ne. Gra­fik był na­praw­dę na­pię­ty. Dzie­ci czę­sto za­sy­pia­ły w sa­mo­cho­dzie w dro­dze po­wrot­nej do domu, ale nie było jej ich żal. Wie­dzia­ła, że tak trze­ba. Chcia­ła przy­go­to­wać sy­nów na wy­ma­ga­nia, ja­kie sta­wia współ­cze­sny świat. Mu­sie­li być sil­ni. I ide­al­ni, tak jak mat­ka i oj­ciec.

– Ma­mu­siu, je­steś zła? – za­py­tał Mi­łosz, z za­in­te­re­so­wa­niem przy­pa­tru­jąc się mat­ce. – Kie­dy bę­dzie­my w domu? Je­stem głod­ny.

– Za­raz bę­dzie­my na miej­scu, nie jęcz! – zi­ry­to­wa­ła się.

Rzad­ko zda­rza­ło jej się krzy­czeć na dzie­ci, ale dziś mia­ła na­praw­dę okrop­ny dzień. Kon­ku­ren­cja sprząt­nę­ła jej sprzed nosa spe­cja­li­stę, któ­re­go pla­no­wa­ła za­trud­nić, a na do­da­tek mia­ła pa­skud­ną mi­gre­nę. Chcia­ła już tyl­ko zna­leźć się w domu, po­ło­żyć dzie­ci do łó­żek i może po­czy­tać książ­kę, ale od kil­ku mi­nut wlo­kła się za srebr­ną fie­stą, któ­ra blo­ko­wa­ła lewy pas.

– Nie krzycz na mnie – bąk­nął pod no­sem Mi­łosz.

– Prze­pra­szam – wes­tchnę­ła z re­zy­gna­cją Kin­ga. – Leon śpi?

– Tak, śpi – po­twier­dził sy­nek. – A, mamo, za­po­mnia­łem… Na ju­tro mamy przy­nieść do szko­ły pa­ste­le olej­ne.

– Niech to szlag! – Kin­ga ude­rzy­ła dło­nią w kie­row­ni­cę. – I do­pie­ro te­raz mi o tym mó­wisz?! Bę­dzie­my mu­sie­li jesz­cze pod­je­chać do skle­pu… Albo cze­kaj, za­dzwo­nię do taty i po­pro­szę, żeby on to za­ła­twił.

Za­czę­ła wy­bie­rać nu­mer Tom­ka, co chwi­la zer­ka­jąc na to­czą­cą się przed nią fie­stę. Nie ufa­ła ko­bie­cie, któ­ra pro­wa­dzi­ła sa­mo­chód, i bar­dzo słusz­nie, gdyż po chwi­li ostro za­ha­mo­wa­ła. Kin­ga uwa­ża­ła, że do­bre­go kie­row­cę po­zna­je się po tym, jak za­cho­wu­je się w nie­zbyt sprzy­ja­ją­cych wa­run­kach at­mos­fe­rycz­nych. Każ­dy głu­pi po­tra­fi pro­wa­dzić, kie­dy na­wierzch­nia jest su­cha, a śnieg, deszcz czy gę­sta mgła nie utrud­nia­ją wi­docz­no­ści. Zima we­ry­fi­ku­je umie­jęt­no­ści kie­row­ców.

Na pra­wym pa­sie w koń­cu się roz­luź­ni­ło, dla­te­go Kin­ga zde­cy­do­wa­ła się na wy­ko­na­nie ma­new­ru wy­prze­dza­nia. Kie­dy zrów­na­ła się z ko­bie­tą w fieś­cie, za­trą­bi­ła, po­sła­ła jej nie­na­wist­ne spoj­rze­nie i wci­snę­ła pe­dał gazu.

Kie­dy wy­bra­ła nu­mer męża, na­tych­miast ode­zwa­ła się pocz­ta gło­so­wa: „Dzień do­bry, tu To­masz Smo­liń­ski. Nie mogę te­raz ode­brać te­le­fo­nu, pro­szę zo­sta­wić wia­do­mość”. Roz­łą­czy­ła się i ze zło­ścią ci­snę­ła te­le­fon na miej­sce pa­sa­że­ra.

– Cóż, chy­ba jed­nak bę­dzie­my mu­sie­li pod­je­chać do skle­pu sami… Po­trze­bu­jesz cze­goś oprócz tych pa­ste­li olej­nych? – Zmu­si­ła się do sztucz­ne­go uśmie­chu i zła­pa­ła w lu­ster­ku spoj­rze­nie syna.

– Nie, wszyst­ko inne mam – za­pew­nił.

Za­ła­twie­nie spra­wun­ków za­ję­ło jej nie­wie­le po­nad kwa­drans, co moż­na było uznać za duże osią­gnię­cie, bio­rąc pod uwa­gę, że za­ku­py ro­bi­ła w to­wa­rzy­stwie dwoj­ga dzie­ci, z któ­rych młod­sze mia­ło wy­raź­ne pre­ten­sje o to, że zo­sta­ło wy­rwa­ne ze snu.

Kin­ga cza­sem ła­pa­ła się na my­śli, że jej co­dzien­ność to praw­dzi­wy dzień świ­ra, ale tłu­ma­czy­ła so­bie, że nie jest w tym sama. Licz­ba jej obo­wiąz­ków do­wo­dzi­ła tego, że jest do­brą mamą dla swo­ich sy­nów. Nie za­nie­dby­wa­ła ich, nie po­zwa­la­ła zbyt dłu­go bez­pro­duk­tyw­nie bie­gać po pla­cu za­baw, tak jak inne mat­ki, któ­re go­dzi­na­mi prze­sia­dy­wa­ły w par­kach. Za bar­dzo ko­cha­ła swo­ich sy­nów, żeby im na to po­zwo­lić. Za­le­ża­ło jej, żeby byli kimś, żeby coś w ży­ciu osią­gnę­li, a prze­cież cha­rak­ter kształ­tu­je się od naj­młod­szych lat.

Ona sama czę­sto mu­sia­ła wal­czyć ze swo­imi sła­bo­ścia­mi. Do­brze wspo­mi­na­ła dzie­ciń­stwo, uwa­ża­ła, że ma wspa­nia­łych ro­dzi­ców, ale w głę­bi ser­ca czu­ła żal. Moż­na było zro­bić wię­cej. Mat­ka i oj­ciec nie za­dba­li o jej edu­ka­cję, nie wy­sy­ła­li jej na lek­cje an­giel­skie­go, przez co już jako do­ro­sła ko­bie­ta mia­ła kom­plek­sy i sta­ra­ła się szyb­ko nad­ra­biać za­le­gło­ści. Rze­czy­wiś­cie, an­giel­skie­go na­uczy­ła się nie­mal per­fek­cyj­nie, co po­dob­no nie było ta­kie ła­twe w jej wie­ku, ale uda­ło się. Wy­pra­co­wa­ła so­bie na­wy­ki zdro­we­go od­ży­wia­nia, wciąż wal­czy­ła z wro­dzo­nym le­ni­stwem z cał­kiem nie­złym skut­kiem. Było do­brze, ale uwa­ża­ła, że mo­gło­by być le­piej, gdy­by ro­dzi­ce od­po­wied­nio wcze­śnie za­czę­li sty­mu­lo­wać jej roz­wój.

W domu przy­wi­ta­ła ją mar­twa ci­sza. Ni­g­dy by się do tego nie przy­zna­ła, ale To­mek ją iry­to­wał. De­ner­wo­wał ją, kie­dy pra­co­wał za dużo, bo wte­dy nie było go z ro­dzi­ną, ale draż­nił ją rów­nież wte­dy, kie­dy za dłu­go sie­dział w domu, bo prze­cież mu­siał za­ra­biać. Sta­ra­ła się nie oka­zy­wać emo­cji. Ani tych do­brych, ani tych złych.

Za­nio­sła śpią­ce­go Le­ona do łóż­ka. Na­wet się nie obu­dził, kie­dy ścią­ga­ła mu czap­kę, rę­ka­wicz­ki, sza­lik, kurt­kę i ko­lej­ne war­stwy ubrań. Spoj­rza­ła na nie­go i po­czu­ła roz­le­wa­ją­cą się po ca­łym cie­le falę cie­pła. Wi­dok śpią­cych dzie­ci, jej dzie­ci, ją roz­czu­lał. Cza­sem mia­ła wszyst­kie­go dość, czu­ła zmę­cze­nie i znie­chę­ce­nie, mia­ła ocho­tę za­dzwo­nić do pra­cy i oznaj­mić, że dzi­siaj nie przyj­dzie, bo nie ma siły, by wstać z łóż­ka, ale wte­dy po ci­chut­ku, na pal­cach, wcho­dzi­ła do po­ko­ju sy­nów, któ­rzy naj­czę­ściej jesz­cze spa­li, i za­po­mi­na­ła o wszyst­kich wąt­pli­wo­ściach. Zer­ka­ła na nich i przy­po­mi­na­ła so­bie, dla kogo to wszyst­ko robi. Dla nich. I dla sie­bie tro­chę też. Chcia­ła mieć ide­al­ne ży­cie. Czy to coś złe­go?

– Mi­łosz­ku, idź się, pro­szę, ką­pać, bo ju­tro nie wsta­niesz – po­wie­dzia­ła do star­sze­go syna.

– Ale mamo… – za­czął nie­pew­nie chło­piec.

– Tak?

– Pra­ca do­mo­wa – przy­po­mniał jej.

No tak. Pra­ca do­mo­wa.

Spoj­rza­ła na ze­ga­rek. Dwu­dzie­sta pięt­na­ście. Kie­dyś o tej po­rze do­pie­ro za­czy­na­ła funk­cjo­no­wać, ale to było daw­no temu, w po­przed­nim ży­ciu, za­nim na świe­cie po­ja­wi­ły się dzie­ci. Te­raz naj­chęt­niej koń­czy­ła­by swój dzień już o dwu­dzie­stej.

To­mek wró­cił do domu, kie­dy już upo­ra­li się z Mi­ło­szem z pra­cą do­mo­wą i chło­piec brał prysz­nic. Jako geo­de­ta pro­wa­dzą­cy z dwo­ma ko­le­ga­mi spół­kę cy­wil­ną To­masz miał nie­nor­mo­wa­ne go­dzi­ny pra­cy. Zda­rza­ło mu się wra­cać do domu za­rów­no o czter­na­stej, jak i o dwu­dzie­stej dru­giej. Kin­ga przy­zwy­cza­iła się już do try­bu pra­cy męża, cho­ciaż cza­sem ła­pa­ła się na my­śli, że wo­la­ła­by, żeby wra­cał do ro­dzi­ny po ośmiu go­dzi­nach, jak zwy­kły czło­wiek. Szyb­ko jed­nak się za to ru­ga­ła. Oni nie byli zwy­kli.

– Jak w pra­cy? – za­py­ta­ła, szo­ru­jąc blat.

To­mek zer­k­nął do kuch­ni i jęk­nął, kie­dy zro­zu­miał, że w domu nie ma nic do je­dze­nia.

– Je­stem głod­ny – rzu­cił, igno­ru­jąc jej py­ta­nie.

– To so­bie coś zrób – oznaj­mi­ła z uśmie­chem Kin­ga.

– Nie­daw­no wró­ci­łam z dzieć­mi do domu, a mu­sia­łam jesz­cze od­ro­bić z Mi­ło­szem lek­cje. Chy­ba że… może coś za­mó­wi­my? Sama je­stem głod­na.

– Do­bry po­mysł. Na co masz ocho­tę?

Zmarsz­czy­ła nos, za­sta­na­wia­jąc się przez chwi­lę.

– Może ja­kiś ma­ka­ron? Coś wło­skie­go? – za­su­ge­ro­wa­ła, igno­ru­jąc upo­rczy­wy gło­sik w gło­wie, któ­ry pod­szep­ty­wał, że wło­ska pa­sta nie jest naj­lep­szym po­my­słem o tak póź­nej po­rze.

To­mek ski­nął gło­wą i wy­co­fał się do sa­lo­nu, gdzie le­żał ich wspól­ny lap­top. Kin­ga szczy­ci­ła się tym, że nie mają przed sobą żad­nych ta­jem­nic.

Kie­dy kuch­nia błysz­cza­ła, a Mi­łosz słod­ko spał, do­łą­czy­ła do Tom­ka, któ­ry zdą­żył się roz­siąść na ka­na­pie. Od­ru­cho­wo wy­gła­dzi­ła koc. Ścią­ga­ła go z sofy za każ­dym ra­zem, kie­dy spo­dzie­wa­li się goś­ci. Uwiel­bia­ła słu­chać po­chlebstw: „Ale wy ma­cie czy­sto! To nie­wia­ry­god­ne, przy dwój­ce dzie­ci taki po­rzą­dek…”.

Po­zo­ry. Ko­cha­ła pła­wić się w ich bla­sku. To nic, że ca­ły­mi dnia­mi prze­by­wa­li poza do­mem, a w miesz­ka­niu tyl­ko sy­pia­li. Nie­waż­ne, że więk­szość me­bli – wszyst­kie łóż­ka, ka­na­py, fo­te­le – przy­kry­wa­ła na co dzień ko­ca­mi, żeby się nie bru­dzi­ły. Naj­waż­niej­sze, że inni my­śle­li, że jest ide­al­na i ma per­fek­cyj­nie wy­sprzą­ta­ny dom.

– Wy­czer­pu­ją­cy dzień? – za­py­ta­ła, ze­zu­jąc na męża.

– Yhm – po­twier­dził.

– Może chciał­byś, że­bym zro­bi­ła ci ma­saż? – za­su­ge­ro­wa­ła, za­lot­nie okrę­ca­jąc ko­smyk wło­sów wo­kół pal­ca.

Nie, nie mia­ła ocho­ty na seks, była zbyt zmę­czo­na, ale chcia­ła zo­ba­czyć w oczach męża błysk za­in­te­re­so­wa­nia. Nie po­tra­fi­ła za­ak­cep­to­wać upły­wu cza­su. Pierw­sze zmarszcz­ki, wor­ki pod ocza­mi, wol­niej­sza prze­mia­na ma­te­rii – to wszyst­ko spra­wia­ło, że czu­ła się co­raz go­rzej w swo­jej skó­rze, a prze­cież chcia­ła być za­wsze pięk­na, za­wsze ide­al­na. Przy­wią­zy­wa­ła ogrom­ną wagę do swo­je­go wy­glą­du i jesz­cze więk­szą do zda­nia in­nych. Chcia­ła, żeby jej za­zdro­ści­li, żeby my­śle­li, że jej się uda­ło.

W oczach Tom­ka zo­ba­czy­ła tyl­ko wiel­kie znu­że­nie, więc szyb­ko się wy­co­fa­ła.

– My­śla­łeś już o Wi­gi­lii? Gdzie ją spę­dzi­my?

– Pew­nie naj­pierw po­je­dzie­my do two­ich ro­dzi­ców, a po­tem do mo­ich, jak za­wsze – pod­su­mo­wał, nie si­ląc się na en­tu­zjazm.

Kin­ga nie zdą­ży­ła mu od­po­wie­dzieć, bo ktoś za­dzwo­nił do drzwi. Do­staw­ca przy­wiózł je­dze­nie.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: