Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Cytrynowy chleb z ziarnkami maku - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
23 listopada 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Cytrynowy chleb z ziarnkami maku - ebook

Miasteczko na Majorce. Dwie siostry, Anna i Marina, spotykają się po piętnastu latach, aby sprzedać młyn i piekarnię, które odziedziczyły po nieznajomej kobiecie. Anna prowadzi wygodne życie u boku mężczyzny, którego już nie kocha. Marina oddaje się pracy w szeregach Lekarzy bez Granic w krajach trzeciego świata.

Nieoczekiwanie Marina postanawia zatrzymać piekarnię i dowiedzieć się, kim była zmarła właścicielka. Podczas swoich poszukiwań odkrywa rodzinne tajemnice, poznaje tajniki wypieku chleba i zbliża się do Anny. Być może uda się im wspólnie odzyskać stracone lata, zmierzyć z duchami przeszłości i przejąć kontrolę nad własnym życiem.

Kategoria: Dla dzieci
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8015-329-5
Rozmiar pliku: 1,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WSTĘP

Anna starannie zaplanowała własny pogrzeb. To jej kochanek, pieszcząc piersi Anny, wykrył ziarno śmierci, która zabrała ją rok później. Ale podczas tego ostatniego roku doczesnej wędrówki Anna przejęła wreszcie kontrolę nad swoim życiem.

Wszystko zawarła w liście, który wysłała do siostry Mariny na kilka dni przed śmiercią. W pogrzebie mają uczestniczyć tylko córka, mąż i nieliczne grono przyjaciółek. Spotkają się na klifie pasma górskiego Tramontana na Majorce. Odczytają słowa, które do nich napisała, i wspólnie wysypią jej prochy do morza.

Nikt z biorących udział w tej intymnej uroczystości nie wiedział, dlaczego Anna zebrała ich w tym odległym miejscu. Niemniej, spełniając jej życzenie, stawili się na klifie Sa Foradada. Zdawało się, że nawet wiatr jej posłuchał i wiał delikatnie, tak jakby sobie tego życzyła. Morze było spokojne, wyglądało jak ogromna tratwa.

Córka Anny wzięła urnę z rąk ojca i przeszła samotnie kilka metrów, pragnąc zatrzymać matkę przy sobie jeszcze parę chwil. Usiadła na brzegu urwiska i objęła urnę ramionami. Przymknęła oczy i pozwoliła, aby łzy spływały powoli na prochy matki.

Marina zrobiła kilka kroków w stronę siostrzenicy i zatrzymała się. Spuściła wzrok i ponownie przytoczyła w myślach słowa listu, który siostra przekazała jej przed śmiercią.

Kochana Siostro, Kochana Przyjaciółko

Chciałabym, abyś zawsze, myśląc o mnie, o nas, wymazywała z pamięci ostatnie trzydzieści lat naszego życia i cofała się w czasie, aż do chwili, kiedy nas rozdzielono. Ja odczułam to tak: byłaś moją młodszą siostrzyczką, moją przyjaciółką, moją powiernicą, i wtedy, tego dnia, kiedy odjechałaś prawie na zawsze, miałam wrażenie, że pęka mi serce. Właśnie skończyłaś czternaście lat. Nigdy nie zrozumiałam powodu twojego wyjazdu.

Kiedy wyjechałaś, z nostalgią wspominałam nasze przejażdżki łódką taty. Pamiętasz, jak bardzo kochał tę starą drewnianą łajbę? Kochał ją chyba bardziej niż nas…

Spojrzała na morze, to samo, które je przyjęło i widziało, jak dorastały. Powoli popłynęła myślami ku wspomnieniom z dzieciństwa, do zatoczek po północnej stronie wyspy, na tej starej łódce. Gdy niezmiennie szukały miejsc osłoniętych od wiatrów. Ujrzała Annę siedzącą na dziobie łodzi, młodą, kruchą, o jasnej cerze, wystrojoną w sukienkę z białego lnu z niewielkim dekoltem i związaną cienkimi wstążkami, które podkreślały smukłą figurę. Jej jasne włosy wzburzone lekkim wiatrem wiejącym podczas letnich miesięcy na wyspie. Lubiła wyciągać przed siebie ręce i bawić się niewielkimi falami uderzającymi o kadłub łodzi. Nabierała wodę dłonią, robiąc małe naczyńko, a potem otwierała ją powoli, aby woda przepływała między jej palcami. Jeszcze raz, i jeszcze.

Tam, na tej starej drewnianej łódce, zwierzały się sobie, śmiały się, kłóciły, godziły albo pozwalały po prostu mijać godzinom w ciszy, kołysane morską bryzą, dopóki ojciec nie wrócił z jakimś skarbem… przynajmniej tak twierdził. Marina wsunęła list do koperty i przypomniała sobie ostatnią wspólną przejażdżkę łodzią. Nie wydarzyło się nic szczególnego, nic godnego zapamiętania. Wypowiedziały tylko te dwa słowa, których zazwyczaj siostry sobie nie mówią.

Jako pierwsi wyprowadzili llaüt¹ z portu Valldemossy. Popłynęli w poszukiwaniu najbardziej ustronnej zatoczki, do której nie dotarli jeszcze letnicy. Zbadali dno w Deià, urokliwym zakolu otoczonym górami. Néstor rzucił kotwicę i nim minęło kilka chwil, już był w wodzie. Tymczasem one rozwiesiły biały kawałek płótna, aby schronić się przed słońcem.

– Zapleciesz mi warkocz?

Marina usiadła na dziobie. Zdjęła gumkę, którą przytrzymywała niesforne, długie, czarne włosy. Anna rozczesała je palcami. Podzieliła na trzy części i zwilżyła kroplami morskiej wody. Zaplatała je powoli. Bawiła się każdym ruchem, krzyżując pasma włosów. Pomyślała mimo woli, że już nigdy więcej nie uczesze Mariny, że już nigdy nie wypłyną razem. Przestraszyła się, że widzi ją po raz ostatni. Krople morskiej wody zmieszały się z jej łzami we włosach siostry. Popatrzyły na siebie smutno oczami w kolorze laskowych orzechów odziedziczonymi po ojcu, wzrokiem, który na zawsze miały zapamiętać. I wtedy Anna wypowiedziała te dwa słowa, których siostry zazwyczaj sobie nie mówią. Usiadłszy obok Mariny, oparła głowę na jej ramieniu i wyznała:

– Kocham cię.

Marina włożyła list do kieszeni kurtki. Przyjrzała się wystraszonej dziewczynie, która nadal obejmowała urnę z prochami swojej matki, zanosząc się płaczem.

„Proszę cię, zaopiekuj się moją córką – pisała Anna. – Jest zagubiona, poszukuje siebie. Bądź przy niej w czasie tego jej dziwnego dojrzewania, proszę cię”.

Marina podeszła do siostrzenicy i usiadła obok na brzegu urwiska.

– Pozwolimy jej odejść? – spytała miękko.

Dziewczyna skinęła głową, delikatnie głaszcząc urnę po raz ostatni.

Ryk ciężkiego motocykla przerwał ciszę. Marina się odwróciła. Motocyklista wyjął kluczyki ze stacyjki i zsiadł. Zdjął kask i położył na siodełku. Sprawiał wrażenie niepewnego, jakby nie wiedział, jak się zachować. Wydawało się, że nikt go nie zna.

Marina od razu zorientowała się, kim jest ten mężczyzna, nieoczekiwany przez nikogo, jedyny, który wiedział, dlaczego Anna wybrała to miejsce, aby pożegnać się z najbliższymi. Ze światem. Z nim.2

PRZYJAŹŃ LUB CZAPATI

SKŁADNIKI

200 g mąki

pół łyżeczki drobnej soli

łyżka oliwy z oliwek

filiżanka ciepłego mleka lub wody

PRZYGOTOWANIE

Połącz mąkę z solą. Dolej oliwę i wymieszaj. Powoli dolewaj wodę, mieszając, aż ciasto będzie gładkie i przestanie się kleić do palców. Odstaw ciasto na pół godziny, żeby odpoczęło. Uformuj małe kuleczki i rozwałkuj je na cieniutkie placki. Rozgrzej suchą patelnię, połóż na niej czapati. Kiedy na cieście pojawią się małe pęcherzyki, odwróć placek. Ciasto będzie powoli puchło. Gdy się zrumieni, zdejmij je z patelni.

* * *

Marina zapięła pasy. Była zmęczona. Ostatnie dni należały do intensywnych. Oparła głowę na oparciu i wyjrzała przez iluminator. Mathias pewnie dojeżdżał już do miasta. Tej nocy będzie spał w apartamencie, który organizacja wynajmowała dla swojego personelu w Addis Abebie. Wyobraziła go sobie popijającego moritza w towarzystwie Sigfrieda, również współpracownika organizacji, ich wspólnego przyjaciela, fanatyka klubu sportowego Bayer Leverkusen i Michaela Schumachera. Przyjaciela, któremu obiecali pewnej nocy, wypiwszy o dwa piwa za dużo, że jeśli kiedyś się pobiorą, to zostanie ich drużbą.

W apartamencie będzie też Bask Aritz Goikoetxea, inżynier i surfer, wspominający z nostalgią fale w Mundaka, i Ona, katalońska księgowa, która wieczorami koiła tęsknotę inżyniera piosenkami Serrata.

Oczywiście będzie też Manolo, uroczy sewilczyk (z dzielnicy Triana, co zawsze podkreślał), zajmujący się logistyką, wytatułowany od stóp do głów były najemnik. Z pewnością przygotuje tortillę z kartofli, z dużą ilością cebuli; podzieli się ze wszystkimi, chcąc szczególnie zrobić wrażenie na nowej współpracownicy organizacji, pretensjonalnej Francuzce, która niedawno dołączyła do projektu.

Marina pomyślała, że chętnie by ich zobaczyła. Zawsze spotykała się z nimi z przyjemnością, tak jak z innymi członkami organizacji, którzy wymieniali się w ramach misji medycznych prowadzonych w sytuacjach kryzysowych na całym świecie. Tworzyli wielką rodzinę, rodzinę ludzi samotnych, jej rodzinę.

Rozległ się warkot silników, Marina zamknęła oczy i samolot wystartował.

Kolory. One pierwsze rzucały się w oczy, kiedy wracała do Europy. Od roku nie wyjeżdżała z Afryki, gdzie, mimo krańcowej biedy, wszystko zdawało się być pomalowane na radosne kolory: pomarańczowy, zielony, żółty… Wysiadając na lotnisku we Frankfurcie, odniosła wrażenie, że świat zgasł. Wydawał się smutny. Niebo prawie zawsze zaciągnięte chmurami przykrywało miasto będące hiperłączem dla setek Europejczyków w garniturach, którzy mijali się, nie patrząc na siebie, z czarnymi walizkami w rękach.

Marina przeszła szybkim krokiem przez mrowie anonimowych, szarych ludzi do bramki numer 45A, aby wejść na pokład samolotu do Barcelony.

Wychodząc z terminalu drugiego na lotnisku w Prat, zauważyła wydobywającą się z jej ust parę. Zapadła już noc. Roztarła zimne dłonie. Chuchnęła w nie i podciągnęła suwak kurtki. Zawsze silnie reagowała na nagłe zmiany temperatury. Miała nauczkę w zeszłym roku, kiedy pojechała z Mathiasem na święta do jego rodziny, do Berlina. Przeniosła się wtedy w ciągu kilku godzin z czterdziestu stopni gorąca w Etiopii do minus dziesięciu w Niemczech, co skończyło się najgorszą grypą w jej życiu.

Rozejrzała się i od razu rozpoznała rozklekotanego białego mercedesa swojej przyjaciółki Laury, dyskutującej ze strażnikiem miejskim. Niezależnie od tego, ile czasu by miało upłynąć, choćby całe lata, Laura zawsze czekałaby na nią w swoim starym, białym gracie.

Marina przyśpieszyła kroku i podbiegła do przyjaciółki, która już otwierała uczynnie bagażnik, mówiąc do strażnika: „Widzi pan? Przecież mówiłam, że zaraz będzie”.

Uściskały się, a tymczasem strażnik odszedł, kiwając głową i mrucząc coś pod nosem.

Szybko wsiadły do samochodu i oczywiście ledwo Laura przekręciła kluczyk w stacyjce, ze starej kasety zabrzmiała piosenka Leonarda Cohena. Marina uśmiechnęła się, słysząc Kanadyjczyka. Wjechawszy na A7, przyjaciółka przyśpieszyła.

Laura miała pięćdziesiąt lat i pracowała w jednostce zajmującej się poradnictwem psychospołecznym, w głównej siedzibie Lekarzy bez Granic na Hiszpanię, w starym budynku w barcelońskiej dzielnicy Raval.

Kiedy w 1971 roku utworzono w Paryżu tę pozarządową organizację, okazało się niebawem, że ludzie wracający z misji potrzebują pomocy psychologicznej. Nie jest łatwo powrócić do dawnego trybu życia naocznym świadkom horroru, okaleczeń, klęsk głodu i wszystkich potworności świata, któremu usiłowali nieść pomoc. Dlatego wkrótce zadecydowano o utworzeniu specjalnego departamentu, aby ułatwić współpracownikom organizacji powrót do pracy w kraju, bez lęków i traumy.

Nikt nie był zmuszany do terapii z Laurą, ale większość miała z nią w końcu do czynienia. Aby się wygadać, wypłakać, spróbować zrozumieć. Aby poszukać odpowiedzi.

Pięćdziesiąt pięć procent wyjeżdżających na pierwszą misję postanawiało po powrocie zaniechać pracy dla organizacji. Siadali w przytulnym gabinecie Laury rozbici i zawstydzeni i przyznawali, że nie są psychicznie przygotowani do dalszych interwencji na terenach objętych konfliktem. Tamtejsza rzeczywistość okazała się dla nich zbyt trudna. I to była prawda. Nie jest łatwo patrzeć na dzieci umierające z głodu i pragnienia, słuchać rozdzierającego płaczu ich matek, opatrywać młodych, zakrwawionych żołnierzy.

Dziesięć lat wcześniej Marina usiadła w fotelu, w gabinecie Laury, po powrocie ze swojej pierwszej misji. Wróciła po sześciu miesiącach udziału w programie opieki zdrowotnej nad matką i dzieckiem w indyjskim stanie Ćhattisgarh. Po minucie rozmowy Laura wiedziała już, że Marina należy do tych czterdziestu pięciu procent współpracowników Lekarzy bez Granic, którzy nie zrezygnują. Obecnie Laura nadal była psychologiem Mariny, ale w miarę upływu lat coraz trudniej było rozpoznać, kto był kim w relacji pacjentka – terapeutka. Nie wiedziały, kiedy zawiązała się między nimi silna przyjaźń.

Biały mercedes zjechał w dół Ramblą de les Flors. Była prawie dziesiąta wieczorem. Sobota. Mimo zimna Rambla pełna była turystów, a sklepy spożywcze nadal były otwarte, zagraniczni goście wchodzili i wychodzili z hoteli, oszklone restauracje pękały w szwach, młode, wystrojone dziewczęta uśmiechały się do swoich telefonów komórkowych. Afrykańczycy przemieszczali się w grupkach, obładowani wielkimi, białymi torbami pełnymi podrabianych ubrań, Hinduski w sari przechadzały się, trzymając za rękę swoje dzieci, poważni Maghrebczycy… Barcelona.

Pojechały ulicą Hospital, aż do Rambli del Raval i zaparkowały.

– A co u Mathiasa?

– W porządku. Nadal tworzymy dobry zespół – odparła Marina z uśmiechem.

Weszły po schodach starego budynku, gdzie mieszkała Laura. Znalazły się w mieszkaniu, w którym niewiele pozostało z wprowadzanych przez nią przed laty zasad feng shui. Przytulnemu chaosowi panującemu w domu winna była prześliczna dziewczynka z jasnymi lokami, która podbiegła teraz do matki.

– Córeczko, dlaczego nie śpisz o tej porze?

– Chciała na panią poczekać. Usiłowałam ją położyć, ale mowy nie było, przykro mi – powiedziała młoda, łagodna Tybetanka, słabo mówiąca po hiszpańsku.

Osiemdziesięciometrowy loft był wypełniony książkami psychologicznymi i obwieszony pogryzmolonymi kartkami i dziecięcymi rysunkami. Wszędzie zalegały lalki Barbie, inne zabawki i kredki świecowe. Kaloryfery zawsze były gorące.

– Jest śliczna – odezwała się Marina, patrząc na chrześniaczkę, której nie widziała od prawie półtora roku.

– To pewnie prawo kompensacji – odpowiedziała Laura z przekąsem, co jej się czasem zdarzało.

Jej córka była blondynką o bladej cerze i bardzo jasnych oczach. Słowiańska uroda, wręcz niezwykła, biorąc pod uwagę typ jej matki. Raczej nieatrakcyjna Laura miała szerokie czoło, małe oczy, wydatny nos i cienkie, siwiejące włosy. „Inteligentna, to pewne, ale brzydka jak sam grzech, biedaczka”, powiedział jej ojciec, gdy była dzieckiem, w któreś z tych świąt, kiedy wypito za dużo. To krótkie zdanie utkwiło w sercu Laury i oczywiście nawet psychologia, którą studiowała latami, nie zdołała go usunąć.

Laura zapłaciła trzydzieści euro Tybetance. Kobieta wzięła swoją torebkę i wyszła dyskretnie, jak przystało na Azjatkę.

– No, pora spać. Czy ty wiesz, która jest godzina?

Dziewczynka podbiegła do tatami, które dzieliła z matką. Marina i Laura również poszły, aby się z nią położyć. Mimo że miała już sześć lat, nadal ssała palec. Była to przyjemność, której matka nigdy jej nie broniła. Mała włożyła palec do buzi i spojrzała na chrzestną szeroko otwartymi oczami, prosząc o bajkę.

– Zaraz, zaraz. – Marina jeszcze nigdy w życiu nie opowiedziała żadnej bajki. – Pewnego razu…

Nic nie przychodziło jej do głowy.

– Wiesz, kochanie… Nie umiem opowiadać bajek. Mama zrobi to lepiej.

Laura się roześmiała.

– Nie, poczekaj. Już mam – kontynuowała Marina. – Była sobie księżniczka, która mieszkała w dalekim kraju zwanym Etiopią. Nazywała się Naomi i miała czarną skórę. Mieszkała pośród uprawnych pól, w domu w kolorze… w kolorze różowym.

– Różowym? – spytała dziewczynka, wyjmując palec z buzi.

– Zamknij oczy – poleciła córce Laura.

Marina mówiła powoli, ściszając głos coraz bardziej, wymyśloną, pierwszą bajkę w swoim życiu, aż dziewczynka zasnęła.

Wstały z tatami i rozstawiły parawan.

– Sama nie wiem… to całe wspólne spanie… ile lat będzie to jeszcze trwało. Kopie mnie, że aż strach.

Laura w pełni przeżywała swoje macierzyństwo. I w pełni naprawdę oznaczało w pełni. Nim zaszła w ciążę, pracowała bez przerwy przez piętnaście lat. Nie była kobietą pozwalającą sobie na wiele przyjemności, zaoszczędziła więc wystarczająco dużo pieniędzy, aby móc, po wykorzystaniu przysługujących jej krótkich czterech miesięcy urlopu macierzyńskiego, poprosić o dwuletni urlop wychowawczy, podczas którego całkowicie poświęciła się córce. Karmiła ją piersią na zawołanie przez dwa lata. Nosiła ją zawsze w mbotou, tradycyjnym nosidełku afrykańskim, które Marina kupiła jej w małym sklepiku w Kongu, nad rzeką Ebolą. Bardzo rzadko używała wózka dziecięcego, prezentu od kolegów z organizacji. No i oczywiście od dnia urodzin małej matka i córka sypiały razem.

Poza tym od chwili urodzenia się małej Laura zwracała się do niej jak do osoby dorosłej. Nie było mowy o używaniu zwrotów w trzeciej osobie ani o „dzidziuniach”, „kupeczkach” i „babciuniach”. Była przekonana, że forma zwracania się do dziecka ma związek z rozwojem jego inteligencji. I prawdą było, że dziewczynka posługiwała się wyjątkowo bogatym słownictwem jak na swoje sześć lat.

– Co chcesz na kolację?

– Coś lekkiego, mój żołądek jeszcze się nie pozbierał po locie.

– Zrobimy czapati? Mam też trochę sałaty.

Laura wyjęła mąkę z szafy, a Marina wałek do ciasta z szuflady. Wiele razy przygotowywały razem ten prosty indyjski chleb. Laura nie widziała sensu w codziennym kupowaniu pieczywa, jeśli z mąki, wody i soli w dziesięć minut mogła przygotować własne.

– Kim jest ta etiopska księżniczka? – spytała, dolewając szklankę wody do mąki.

Marina spojrzała na nią porozumiewawczo. Niewiele umykało uwadze przyjaciółki.

– Przyjmowałam poród, jej matka umarła – odpowiedziała szybko, wyrabiając ciasto.

Laura milczała, pozwalając jej mówić.

– Czasem wydaje mi się… – Marina zamyśliła się, nie przestając zagniatać ciasta. – Być może ta dziewczynka nie powinna była przeżyć.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: