Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Czarna Dalia - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
23 września 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Czarna Dalia - ebook

"Los Angeles, 15 stycznia 1947 roku. Wiadomość od informatora doprowadza Bucky’ego Bleicherta i Lee Blancharda, policjantów oddziału Warrants Squad do zarośli na tyłach apartamentowca. Tam znajdują zmasakrowane zwłoki młodej atrakcyjnej kobiety. Ujawnienie zbrodni wywołuje dziennikarską sensację. Gazety nadają ofierze imię Czarna Dalia i tak rozpoczyna się największy w historii Kalifornii pościg za mordercą. Obaj gliniarze starają się o względy tej samej kobiety  i obsesyjnie próbują rozwikłać zagadkę śmierci Czarnej Dalii. Ten szaleńczy pęd wiedzie ich do podejrzanych zaułków Hollywood, gdzie poznają zawiłą i pełną tajemnic historię życia denatki.

""Mroczny Nowy Jork lat 40. z jazzem w tle. Absolutny klejnot"". Jonathan Kellerman"

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7999-356-7
Rozmiar pliku: 1 000 B

FRAGMENT KSIĄŻKI

Prolog

Nie znałem jej, kiedy jeszcze żyła. Istnieje dla mnie za pośrednictwem innych osób i tego, jaki wpływ na ich życie wywarła jej śmierć. Powracając do przeszłości, poszukując jedynie faktów, ustaliłem, że była smutną, młodą dziewczyną i dziwką, być może osobą, która dobrze się zapowiadała, a co jak co, ale to określenie doskonale pasowało także do mnie. Chciałbym móc zapewnić jej anonimowy koniec, sprowadzić ją do kilku lapidarnych słów w raporcie końcowym policjanta z wydziału zabójstw, na kopii przesłanej do biura koronera i formularzach niezbędnych dla wyprawienia jej pogrzebu na państwowej, cmentarnej parceli. Ale to życzenie nie może się spełnić – ponieważ ona by tego nie chciała. Choć fakty są okrutne i krwawe, pragnęłaby, aby wszyscy je poznali. A jako że mam wobec niej spory dług i jestem jedynym, który zna całą historię, podjąłem się napisania tego pamiętnika.

Przed Dalią miałem partnera, a jeszcze wcześniej była wojna, wojenne restrykcje i manewry na komendzie głównej, przypominające nam, że policjanci także byli żołnierzami, choć nie tak popularnymi jak ci, co walczyli z Niemcami i Japończykami. Każdego dnia po służbie funkcjonariusze musieli uczestniczyć w ćwiczeniach na wypadek alarmu lotniczego, postępowania w związku z zaciemnieniem i ewakuacją podczas pożaru, a co za tym idzie wszyscy musieliśmy stać na baczność na środku Los Angeles Street i modlić się w duchu, byśmy w razie faktycznego ataku messerschmittów nie wyszli na skończonych durniów. Służbę w patrolu dziennym przydzielano nam w porządku alfabetycznym i wkrótce po ukończeniu Akademii, w sierpniu ’42, tak właśnie poznałem Lee.

Cieszył się ustaloną reputacją, a ja na pamięć znałem jego dotychczasowe dokonania: Lee Blanchard, czterdzieści trzy zwycięstwa, cztery porażki, dwa remisy w wadze ciężkiej, była gwiazda Hollywood Legion Stadium; i ja: Bucky Bleichert, waga półciężka, trzydzieści sześć zwycięstw, zero porażek i remisów, niegdyś sklasyfikowany na dziesiątym miejscu na liście pisma Ring, zapewne dlatego, że Nata Fleischera bawiło, jak drażniłem przeciwników moimi wielkimi, końskimi zębami. Statystyki nie mówią jednak wszystkiego. Blanchard bił mocno, ale też sporo obrywał, za jeden zadany cios przyjmował pół tuzina uderzeń, ot, klasyczny łowca głów; ja tańczyłem, uderzałem z kontry i biłem w wątrobę, zawsze trzymałem mocną gardę w obawie, że zbyt wiele przyjętych ciosów mogłoby zniweczyć moją urodę, którą i tak już psuły te wielkie, końskie zęby. Jeżeli chodzi o styl, byliśmy z Lee jak ogień i woda, i za każdym razem, gdy stykaliśmy się na służbie, zastanawiałem się, który z nas wyszedłby z tego starcia zwycięsko?

Badaliśmy się wzajemnie prawie przez rok. Nigdy nie rozmawialiśmy o boksie ani o sprawach służbowych, nasze pogawędki ograniczały się do zdawkowych uwag na temat pogody. Fizycznie też różniliśmy się od siebie diametralnie – Blanchard był jasnowłosy i rumiany; mierzył sześć stóp wzrostu, był barczysty, miał masywny tors, nieco pałąkowate nogi i wciąż mocny, choć już trochę powiększony brzuch. Ja miałem ciemne włosy, bladą cerę, sześć stóp i trzy cale wzrostu i żylaste, choć mocno umięśnione ciało. Który z nas wygrałby to starcie?

W końcu przestałem się nad tym zastanawiać. Tymczasem tę kwestię podjęli inni policjanci, i podczas naszego pierwszego roku na komendzie głównej doszły mnie dziesiątki różnych opinii; Blanchard wygrywa przez nokaut; Bleichert wygrywa decyzją sędziów; Blanchard przegrywa przez RSC/zostaje poddany, przecież nie może kontynuować walki wskutek kontuzji łuku brwiowego – wszystko, tylko nie to, że Bleichert wygrywa przez nokaut.

Przypadkiem dochodziły mnie słuchy o naszych pozaringowych dokonaniach: o tym jak Lee wstąpił do policji Los Angeles i zapewnił sobie szybki awans za walki z wstawionymi „kelnerami”, podsuwanymi przez wysokich rangą oficerów i ich kolesiów ze świata polityki, jak rozwiązał sprawę napadu na bank Boulevard-Citizens w ’39 i zakochał się w dziewczynie jednego z rabusiów, jak pokpił sprawę niemal pewnego przeniesienia do wydziału śledczego, kiedy wspomniana dziewczyna wprowadziła się do niego – co było jawnym pogwałceniem zasad panujących w wydziale – i poprosiła, aby dał sobie spokój z boksem. Plotki na temat Blancharda były dla mnie jak krótkie, boleśnie kłujące ciosy proste – i zastanawiałem się, ile jest w nich prawdy. Fragmenty mojej własnej historii były niczym ciosy w korpus, ponieważ nie było w nich ani odrobiny blagi: Dwight Bleichert wstąpił do policji, bo nie chciał iść do wojska i na front, groziło mu wydalenie z Akademii, kiedy wyszło na jaw, że jego ojciec jest członkiem Niemiecko-Amerykańskiego Bundu, i aby nie zostać wyrzuconym z policji, zaczął donosić do urzędu imigracyjnego na Japończyków, z którymi dorastał. Nie walczył z ustawionymi przeciwnikami, bo nie miał nokautującego ciosu.

Blanchard i Bleichert: bohater i kapuś.

Wspomnienie Sama Murakamiego i Hideo Ashidy, skutych i wywożonych do Manzanar, przynajmniej początkowo pomogło ułatwić sprawy między nami. A potem zaczęliśmy działać wspólnie i moje wcześniejsze odczucia dotyczące Lee – i mnie samego – zostały zatarte.

Był początek czerwca ’43. Tydzień wcześniej marynarze wdali się w bójkę z ubranymi w fantazyjne garnitury Meksykanami przy Lick Pier w Venice. Plotki głosiły, że jeden z brudasów stracił oko. Niebawem w całej okolicy zaczęły wybuchać zamieszki: personel bazy marynarki wojennej z Chavez Ravine kontra Meksykanie z Alpine i Palo Verde. Rozeszły się plotki, że uzbrojeni w sprężynowce Meksykańczycy w garniturach obwieszają się faszystowskimi insygniami i nie trzeba było długo czekać, aby w śródmieściu LA zaroiło się od marynarzy i żołnierzy piechoty morskiej, dzierżących w dłoniach długie deski i kije baseballowe. Równie liczna grupa kolorowych zbierała się przy Browarze Brew 102 w Boyle Heights zaopatrzona w podobne akcesoria. Wszyscy funkcjonariusze z patroli zostali wezwani na posterunek, gdzie wydano im blaszane hełmy z wielkiej wojny i długie, masywne pałki zwane „pacyfikatorami czarnuchów”.

O zmierzchu przewieziono nas na miejsce zajść wypożyczonymi od wojska transporterami opancerzonymi i wydano tylko jeden rozkaz: przywrócić porządek. Na posterunku odebrano nam służbowe rewolwery, dowództwo nie chciało, aby trzydziestkiósemki wpadły w ręce ubranych jak fircyki meksykańskich gangsterów z włosami na brylantynę. Kiedy wyskoczyłem z transportera przy Evergreen i Wabash, trzymając w dłoniach długą na trzy stopy pałkę, owiniętą przy rączce taśmą, aby nie ślizgała się w ręku, byłem przerażony stokroć bardziej niż kiedykolwiek, wychodząc na ring, i bynajmniej nie z powodu chaosu otaczającego mnie ze wszystkich stron.

Byłem przerażony, ponieważ złymi facetami okazali się ci dobrzy chłopcy.

Marynarze wybijali okna wzdłuż całej Evergreen; piechociarze w mundurach polowych rozwalali jedną po drugiej wszystkie latarnie, aby móc działać dalej wśród anonimowej ciemności. Niejako w przypływie rywalizacji między formacjami, żołnierze piechoty morskiej zaczęli przewracać auta stojące przed winiarnią, podczas gdy młodzi marynarze w charakterystycznych strojach okładali pałami i kijami znacznie od nich liczniejszą gromadę Latynosów zgromadzonych na chodniku opodal. Kątem oka dostrzegłem grupkę moich kolegów z komendy, dołączających do funkcjonariuszy straży przybrzeżnej i żandarmerii wojskowej. Nie wiem, jak długo tam stałem otępiały, zastanawiając się, co mam robić. W końcu powiodłem wzrokiem wzdłuż Wabash, w stronę Pierwszej Ulicy, ujrzałem stojące tam małe domki, drzewa; jak okiem sięgnąć nie było widać żadnych Meksykanów, gliniarzy ani żądnych krwi żołnierzy. Zanim się zorientowałem, pognałem co sił w nogach w tę stronę. Biegłbym tak, dopóki bym nie padł, ale wysoki śmiech od strony jednego z ganków sprawił, że znieruchomiałem jak wryty.

Podszedłem w stronę, skąd dobiegł mnie ten dźwięk. Wysoki głos zawołał: – Jesteś drugim młodym gliną, który dał nogę z tego bajzlu. Nie mam ci tego za złe. Trudno stwierdzić, komu właściwie należałoby założyć obrączki, co nie?

Wszedłem na ganek i spojrzałem na staruszka.

– W radiu podali, że taksiarze kursują stąd do bazy marynarki w Hollywood i zwożą tu marynarzy całymi tabunami. W KFI określono to zajście mianem ataku piechoty morskiej i co parę minut puszczają tam „Anchors Aweigh”. Widziałem na ulicy parę transporterów opancerzonych. Czy to się właśnie nazywa desant?

– Nie wiem, ale wracam tam.

– Nie ty jeden dałeś stąd nogę. Nie tak dawno przebiegł tędy inny, wielki facet.

Ten staruszek wyglądał trochę jak mój ojciec, ale był od niego o wiele bardziej przebiegły.

– Latynosi w całej okolicy czekają, abyśmy przywrócili tu porządek.

– Sądzisz, że to takie proste, chłopcze?

– Sprawię, że to wyda się bardzo proste.

Staruszek zarechotał w głos. Zszedłem z ganku i wróciłem do moich obowiązków, uderzając końcem pałki o nogę. Wszystkie latarnie zostały już wygaszone: prawie niemożliwością było odróżnić Meksykanów od żołnierzy. Zdawałem sobie sprawę, że to pozwoli mi uporać się z moim dylematem i szykowałem się do przyłączenia się do walki. Wtem usłyszałem za sobą wołanie: – Bleichert! – i wiedziałem już, kto był drugim uciekinierem z terenu zamieszek.

Pobiegłem w tę stronę. Zobaczyłem Lee Blancharda. Spora, choć nie tak wielka nadzieja białych z Południa stał naprzeciwko trzech żołnierzy piechoty morskiej i Latynosa w fikuśnym garniturku. Zapędził ich w róg podwórza przy zapuszczonym, starym bungalowie i trzymał ich w szachu celnymi ciosami pacyfikatora czarnuchów. Piechociarze próbowali go dosięgnąć trzymanymi w dłoniach deskami, lecz ich zamaszyste uderzenia chybiały celu, ponieważ Blanchard płynnie i szybko uchylał się do tyłu i w bok, balansując na palcach stóp. Latynos z całą kolekcją medalików na szyi wyglądał na kompletnie zdezorientowanego.

– Bleichert, kod trzy!

Wkroczyłem do akcji, dźgając pałką raz po raz, moja broń bezbłędnie trafiała w mosiężne guziki i barwne baretki. Zarobiłem parę bolesnych ciosów w ramiona i barki, po czym dziarsko ruszyłem naprzód, aby piechociarze nie mieli dość miejsca, by zamachnąć się i zadać kolejne uderzenia. Poczułem się, jakbym znalazł się w klinczu z ośmiornicą i w pobliżu nie było sędziego, nie mogłem też liczyć na dzwonek, który oznajmi zakończenie trzyminutowej rundy, toteż instynktownie upuściłem pałkę, wtuliłem głowę w ramiona i zacząłem wymierzać ciosy w korpus; każde uderzenie było celne i nieznacznie złagodzone przez warstwę gabardyny, w którą przyobleczone były ciała moich przeciwników. W pewnej chwili usłyszałem: – Bleichert, cofnij się!

Zrobiłem to i zobaczyłem Lee Blancharda, trzymającego w uniesionej wysoko ręce pacyfikator czarnuchów. Piechociarze zastygli w bezruchu; pałka opadła: raz, drugi, trzeci, trafiając bez pudła w ramiona i barki. Kiedy z trójki tamtych pozostała wijąca się z bólu na ziemi, bezkształtna, skłębiona masa ciał, Blanchard rzekł: – Spadajcie do Trypolisu, frajerzy – i odwrócił się do Latynosa: – Hola, Tomasie.

Pokręciłem głową i przeciągnąłem się. Bolały mnie ramiona i plecy; kłykcie prawej dłoni pulsowały tępym bólem. Blanchard skuł Latynosa, a mnie jedyne, co przychodziło do głowy, to: – O co tu chodzi, u licha?

Blanchard uśmiechnął się. – Wybacz, zapomniałem o dobrych manierach. Posterunkowy Bucky Bleichert, przedstawiam ci señora Tomasa Dos Santosa, poszukiwanego za zabójstwo dokonane podczas pospolitej kradzieży zuchwałej. Tomas wyrwał staruszce torebkę, na rogu Szóstej i Alvarado, a stara tak się tym zdenerwowała, że dostała zawału i kipnęła na miejscu. Tomas rzucił torebkę i wziął nogi za pas. Pozostawił jednak na torebce wyjątkowo wyraźne odciski palców, a w dodatku całe zajście widziało kilku naocznych świadków. – Blanchard szturchnął mężczyznę. – Habla ingles, Tomasie?

Dos Santos pokręcił głową, że nie; Blanchard ze smutkiem pokręcił swoją. – On jest już trupem. Smoluchy za zabójstwo drugiego stopnia dostają komorę gazową. Ten leszcz tutaj za sześć tygodni pożegna się z tym światem.

Od strony Evergreen i Wabash doszły mnie odgłosy strzałów. Wspinając się na palce, ujrzałem błękitnobiałe płomienie bijące z ciągu okien i błyski wyładowań elektrycznych z zerwanych linii telefonicznych i przewodu linii tramwajowej. Przeniosłem wzrok na żołnierzy piechoty morskiej, a jeden z nich pokazał mi palec. Powiedziałem: – Mam nadzieję, że żaden z nich nie zapamiętał numeru twojej odznaki.

– Wisi mi to, nawet gdyby tak było.

Wskazałem kępę palm, które zmieniły się w kule ognia. – Nie damy rady dziś go zapuszkować. Przybiegłeś aż tutaj, żeby ich spacyfikować? Sądziłeś, że…

Blanchard uciszył mnie krótkim ciosem prostym, zatrzymując dłoń tuż przed moim ciałem. Jego kłykcie nie dotknęły nawet mojej odznaki. – Przybyłem tu, bo wiedziałem, że i tak nijak nie zdołam pomóc w przywróceniu porządku, a gdybym za długo się tam kręcił, mógłbym nawet zginąć. Mówi ci to coś?

Zaśmiałem się. – Tak. A potem…

– Potem zauważyłem tych typów ścigających Latynosa, który podejrzanie przypominał poszukiwanego z listu gończego cztery jedenaście łamane przez czterdzieści trzy. Tu mnie osaczyli, ale zauważyłem ciebie, wracającego w stronę obszaru zamieszek, jakbyś szukał guza, więc pomyślałem, że skoro już chcesz rozróby, to przynajmniej dam ci dobry powód. Brzmi przekonująco?

– Całkiem, całkiem.

Dwaj piechociarze zdołali podnieść się z ziemi, a teraz pomagali wstać trzeciemu. Kiedy ramię w ramię ruszyli w stronę chodnika, Tomas Dos Santos z całej siły prawą nogą kopnął tego z nich, który miał największy tyłek. Tłusty szeregowy, ofiara nagłej napaści, odwrócił się do Latynosa. Postąpiłem naprzód. Zrezygnowawszy z dalszej kampanii we wschodnim Los Angeles, trzej młodzi piechociarze pokuśtykali przez ulicę pośród huku wystrzałów i gorejących palm. Blanchard przeczesał dłonią włosy Dos Santosa. – Już nie żyjesz, nieboraku. Chodź, Bleichert, znajdźmy jakieś miejsce, gdzie moglibyśmy przeczekać cały ten szajs.

Kilka przecznic dalej odnaleźliśmy dom, gdzie na ganku leżał cały plik gazet, i włamaliśmy się tam. W kuchennym kredensie stała pełna butelka Cutty Sark, a Blanchard przełożył kajdanki z przegubu Santosa na jego kostki, aby Latynos miał wolne ręce i też mógł się napić. Zanim zdążyłem zrobić kanapki z szynką i whisky z wodą sodową, Latynos wyżłopał już pół flaszki i zaczął śpiewać na całe gardło „Cielito Lindo” oraz meksykańską wersję „Chattanooga Choo Choo”. W godzinę później w butelce nie zostało już nic, a Tomasowi urwał się film. Położyłem go na kanapie, przykryłem kocem, a Blanchard powiedział: – To mój dziewiąty przestępca, jakiego dorwałem w 1943. Za niecałe sześć tygodni gość nałyka się gazu, a ja nie dalej jak za trzy lata zacznę pracować w północno-wschodnim albo głównym wydziale egzekucyjnym.

Jego pewność siebie kompletnie mnie zdumiała. – Nie ma mowy. Jesteś za młody, nie zrobiłeś nawet sierżanta, mieszkasz z kobietą na kocią łapę, straciłeś kumpli z wysokiego szczebla, kiedy przestałeś staczać walki z ustawionymi przeciwnikami, ani nie masz za sobą służby jako śledczy po cywilnemu. Poza tym…

Przerwałem, kiedy Blanchard uśmiechnął się, po czym podszedł do okna w salonie i wyjrzał na zewnątrz. – Płomienie na całej Michigan i Soto. Pięknie.

– Pięknie?

– Właściwie tak, pięknie. Sporo o mnie wiesz, Bleichert.

– Ludzie sporo o tobie mówią.

– O tobie też gadają.

– A co konkretnie?

– Że twój stary ma jakieś powiązania z faszystami. Że aby dostać się do policji, zakapowałeś federalnym swego najlepszego kumpla. I że podrasowałeś swój rekord, walcząc w wadze półciężkiej.

Te słowa zawisły w powietrzu jak trzy poważne oskarżenia. – Poważnie?

Blanchard odwrócił się do mnie. – No. I mówią, że nigdy nie uganiałeś się za kobitkami i że twoim zdaniem mógłbyś mnie pokonać.

Przyjąłem wyzwanie. – To wszystko prawda.

– Tak? Podobnie jak to, co słyszałeś na mój temat. Tyle tylko, że jestem na liście tych, co mogą uzyskać awans do stopnia sierżanta, w sierpniu przenoszą mnie do obyczajówki w Highland Park, i znam zastępcę prokuratora okręgowego; ten mały Żydek aż się ślini na samą myśl o bokserach. Obiecał mi posadę w egzekucyjnym, kiedy tylko zwolni się tam jakieś miejsce.

– Jestem pod wrażeniem.

– Tak? A chcesz być pod jeszcze większym wrażeniem?

– Wal.

– Moje pierwsze dwadzieścia nokautów to byli zwykli „kelnerzy” wybrani osobiście przez mojego menadżera. Moja dziewczyna widziała cię, jak walczyłeś w Olympic i powiedziała, że byłbyś całkiem przystojny, gdybyś zrobił coś z tymi zębami, i kto wie, może mógłbyś mnie pokonać.

Nie potrafiłem wtedy stwierdzić, czy ten facet szukał zwady, chciał się ze mną zaprzyjaźnić, sprawdzał mnie czy ze mnie podrwiwał, a może chciał po prostu wyciągnąć jak najwięcej informacji. Wskazałem na Tomasa Dos Santosa, który drzemał niespokojnym, pijackim snem. – A co z Meksykańcem?

– Jutro rano odstawimy go do aresztu.

– Ty go odstawisz.

– Też przyłożyłeś rękę do jego zatrzymania.

– Dzięki, ale tym razem sobie odpuszczę.

– W porządku, partnerze.

– Nie jestem twoim partnerem.

– Może kiedyś.

– Raczej nigdy, Blanchard. Może pójdziesz do egzekucyjnego i będziesz odzyskiwał mienie oraz wypełniał druczki dla prawników ze śródmieścia, a ja raczej odsłużę swoje, zgarnę moją emeryturę i osiądę gdzieś, na jakiejś ciepłej posadce.

– Mógłbyś pójść do federalnych. Wiem, że masz kumpli w imigracyjnym.

– Nie przeginaj.

Blanchard znowu wyjrzał przez okno. – Pięknie. Byłaby z tego śliczna pocztówka. Kochana mamo, żałuj, że nie byłaś ze mną podczas barwnych i hucznych zamieszek we wschodnim LA. Szkoda, że cię tu nie ma.

Tomas Dos Santos poruszył się przez sen, wybełkotał – Inez? Inez? Que? Inez?

Blanchard podszedł do szafy w holu, wyjął stary, wełniany płaszcz i przykrył go. Ciepłe okrycie najwyraźniej uspokoiło śpiącego, przestał mamrotać pod nosem. Blanchard rzekł: – Cherchez la femme. Co nie, Bucky?

– Że co?

– Szuka kobiety. Nawet pijany w sztok, nasz stary Tomas nie pozwala Inez odejść. Stawiam dziesięć do jednego, że kiedy trafi do komory gazowej, ona będzie tam razem z nim.

– Może sąd złagodzi karę. Może dadzą mu od piętnastu do dożywocia i wyjdzie po dwudziestu latach na wolność.

– Nie. On jest już trupem. Cherchez la femme, Bucky. Zapamiętaj to.

Przeszedłem przez dom, szukając miejsca, gdzie mógłbym się przespać, aż w końcu wybrałem dla siebie sypialnię na parterze, z niewygodnym łóżkiem, za krótkim jak na moje nogi. Położyłem się, wsłuchując w dobiegający z oddali jęk syren i huk strzałów. Potem powoli odpłynąłem w sen i śniłem o moich nielicznych, krótkotrwałych związkach z kobietami.

Do rana zamieszki ustały, niebo jednak wciąż było zasnute dymem, a na ulicach walały się potłuczone butelki oraz porzucone deski i kije baseballowe. Blanchard zadzwonił na posterunek Hollenbeck i poprosił o przysłanie radiowozu, którym mógłby zabrać swego dziewiątego w 1943 roku zatrzymanego przestępcę do aresztu przy gmachu sądu. Tomas Dos Santos szlochał, gdy policjanci zabierali go tam. Blanchard i ja uścisnęliśmy sobie nawzajem dłonie i osobno wróciliśmy do centrum – on do biura prokuratora okręgowego, aby napisać raport na temat schwytania złodzieja torebek, ja na komendę główną, gdzie czekał mnie kolejny dzień pracy.

Rada miasta Los Angeles zakazała noszenia fantazyjnych garniturów, a Blanchard i ja powróciliśmy do niezobowiązujących pogawędek o pogodzie. I wszystko, co powiedział owej nocy z niezłomną, niewzruszoną pewnością siebie, spełniło się.

Blanchard uzyskał awans do stopnia sierżanta, a na początku sierpnia został przeniesiony do obyczajówki w Highland Park, a Tomas Dos Santos w tydzień później trafił do komory gazowej. Minęły trzy lata, a ja wciąż jeździłem wozem patrolowym, pracując w komendzie głównej. Wreszcie któregoś ranka spojrzałem na tablicę przeniesień i awansów i na samym szczycie listy dostrzegłem nazwisko: Blanchard, Leland C., sierżant; przen. 15/09/46 z obyczajówki Highland Park do centralnego wydziału egzekucyjnego.

No i rzecz jasna zostaliśmy partnerami. Gdy sięgam pamięcią wstecz, wiem na pewno, że ten człowiek nie miał za grosz daru przewidywania, po prostu pracował, by zapewnić sobie jak najlepszą przyszłość, podczas gdy ja bez przekonania, niepewnie zbliżałem się do mojej własnej. Jego słowa – cherchez la femme – wypowiedziane tym charakterystycznym, matowym głosem wciąż nie dają mi spokoju. Ponieważ nasza współpraca, to, że zostaliśmy partnerami, stanowiło jedynie wstęp do sprawy Dalii. I koniec końców to właśnie ona, Dalia posiadła nas bez reszty.1

Droga do naszego partnerstwa rozpoczęła się bez mojej wiedzy i zorientowałem się, że coś jest na rzeczy, gdy doszły mnie plotki o możliwej walce Blanchard–Bleichert.

Zszedłem właśnie ze służby, po długim pobycie w pułapce na kierowców nie przestrzegających ograniczeń prędkości przy Bunker Hill. Mój bloczek mandatowy był pełen, a mózg otępiały po ośmiu godzinach wodzenia wzrokiem przy skrzyżowaniu Drugiej i Beaudry. Przeszedłem przez salę odpraw na komendzie głównej i tłum funkcjonariuszy czekających na wydanie popołudniowych okólników i listów gończych; mało brakowało, a nie usłyszałbym słów Johnny’ego Vogela: – Oni od lat nie walczyli, a Horrall zakazał wystawiania do pojedynków ustawionych przeciwników, więc nie sądzę, aby coś z tego wyszło. Mój tatko zna dobrze tego Żydka, a on powiedział, że gdyby tylko tamten tańczył, jak mu zagrają, mógłby spróbować szczęścia z samym Joe Louisem.

W tej samej chwili Tom Joslin szturchnął mnie łokciem: – Mówią o tobie, Bleichert.

Spojrzałem na Vogela, stojącego nieopodal i rozmawiającego z innym gliniarzem. – Mam słuch, Tommy.

Joslin uśmiechnął się. – Znasz Lee Blancharda?

– A czy papież zna Jezusa?

– No, ale gość pracuje w głównym egzekucyjnym.

– Powiedz mi coś, czego nie wiem.

– Może to? Partner Blancharda kończy właśnie regulaminowe dwadzieścia lat służby. Nikt nie spodziewał się, że już zechce odejść, ale tak właśnie jest. Szefem egzekucyjnego jest zastępca prokuratora okręgowego Ellis Loew. Przyjął pod swoje skrzydła Blancharda, a teraz szuka bystrzaka, który mógłby zastąpić jego partnera. Plotki głoszą, że szefunio ma słabość do bokserów i chce właśnie ciebie. Stary Vogel pracuje w śledczym. Zna dobrze Loewa i podsunął mu kandydaturę swego syna. Chce, aby to on został partnerem Blancharda. Szczerze mówiąc, uważam, że żaden z was nie ma do tego odpowiednich kwalifikacji. Ja, z drugiej strony…

Byłem cały spięty, ale mimo to udało mi się rzucić ciętą ripostę, aby dać Joslinowi do zrozumienia, że mało mnie to obchodzi. – Masz za małe zęby. Nie nadają się do gryzienia przeciwnika podczas klinczu. A w egzekucyjnym pracuje wielu takich, co bardzo lubią walkę w klinczu.

A jednak to mnie obchodziło.

Tej nocy siedząc na schodach przed moim domem, patrzyłem na garaż, gdzie wisiał ciężki worek i gruszka bokserska, gdzie znajdował się album z wycinkami z gazet na mój temat, programy z moich walk i artykuły z nimi związane. Pomyślałem, że powinienem być dobry, ale nie za dobry, że mógłbym zrzucić trochę wagi, choć w rzeczywistości powinienem przybrać z pięć kilo i walczyć w wadze ciężkiej, rozmyślałem o starciach z napęczniałymi od tortilli Meksykanami w Eagle Rock Legion Hall, gdzie mój stary uczęszczał na zebrania swego Bundu. Waga półciężka była ziemią niczyją, ale mnie wydawała się istnym rajem. Mogłem tańczyć na palcach przez całą noc przy wadze osiemdziesięciu kilogramów, zadawać celne ciosy sierpowe i haki, a mego lewego prostego mógł uniknąć jedynie buldożer.

Niestety, w wadze półciężkiej nie było żadnego buldożera, ponieważ wszyscy żądni walki pięściarze ważący osiemdziesiąt kilogramów woleli przybrać na wadze i przejść do ciężkiej, nawet za cenę utraty szybkości i sporej części siły ciosu. Waga półciężka była bezpieczna. Gwarantowała rzetelną zapłatę bez ryzyka poniesienia trwałego uszczerbku na zdrowiu. Bokser z półciężkiej był obiektem drwin Bravena Dyera z Timesa, pochlebstw ze strony ojca i jego zramolałych kolegów, ziejących nienawiścią wobec Żydów, ale był również sławną postacią – dopóki tylko nie opuszczałem Glassell Park i Lincoln Heights. Traktowałem to jak coś naturalnego, bez konieczności poddawania próbie mojej wytrzymałości psychicznej.

I wtedy pojawił się Ronnie Cordero.

Był Meksykaninem z półciężkiej, z El Monte, szybkim, mającym nokautujący cios z obu rąk i umiejącym się skutecznie bronić, trzymającym gardę wysoko, a łokcie blisko ciała, dla ochrony przed ciosami na korpus. Mimo iż miał zaledwie dziewiętnaście lat, był grubokościsty, jak na swoją wagę, a ponieważ wciąż jeszcze rósł, istniała spora szansa, że w przyszłości przejdzie do wagi ciężkiej i zacznie zarabiać ciężkie pieniądze. W Olympic błysnął ciągiem czternastu kolejnych zwycięstw przez nokaut, pokonując wszystkich czołowych pięściarzy z Los Angeles w wadze półciężkiej. Wciąż rozwijający się i starający o dobór jak najlepszych i coraz bardziej wymagających przeciwników, Cordero rzucił mi wyzwanie na łamach działu sportowego Heralda.

Wiedziałem, że pożre mnie żywcem. I wiedziałem, że przegrana ze zjadaczem taco zrujnuje moją karierę lokalnej sportowej sławy. Wiedziałem, że ucieczka przed walką wyrządzi mi sporo szkód, ale gdybym do niej stanął, toby mnie zabiło. Zacząłem szukać miejsca, dokąd mógłbym zwiać. Wojsko, marynarka wojenna i piechota morska wydawały się dobrym rozwiązaniem, ale właśnie wtedy zbombardowano Pearl Harbor i nic już nie było takie jak dawniej. Potem mój ojciec doznał udaru, stracił pracę i pobory, i trzeba go było karmić przez słomkę papkami jak dla niemowląt. Jeżeli chodzi o mnie, dostałem odroczenie z uwagi na ciężką sytuację rodzinną i wstąpiłem do policji Los Angeles.

Wiedziałem, dokąd zmierzały moje rozważania. Agenci FBI pytali mnie, czy uważam się za Niemca, czy za Amerykanina, i czy zechciałbym dać dowód mego patriotyzmu, denuncjując osoby podejrzanego pochodzenia. Następnie, aby o tym nie myśleć, skupiłem się na kocie właściciela domu, gdzie mieszkałem, polującym na sójkę na dachu garażu. Kiedy kot rzucił się na swoją ofiarę, przyznałem w duchu, że bardzo pragnąłem, aby plotki Johnny’ego Vogela sprawdziły się.

Wydział egzekucyjny był wymarzony dla każdego gliniarza. Pracowali tam funkcjonariusze po cywilnemu, nie trzeba było nosić marynarek ani krawatów, używano też nieoznakowanych aut. Czegóż chcieć więcej? Tam ścigano prawdziwych przestępców, przez duże P, a nie pijaczków, bezdomnych i ekshibicjonistów prezentujących swe wątpliwe wdzięki zdegustowanym przechodniom. Praca w egzekucyjnym to jak praca z biurem prokuratora okręgowego i wydziałem śledczym równocześnie, w połączeniu z późnymi kolacjami w towarzystwie burmistrza Bowrona, gdy ten był akurat w wylewnym nastroju i miał ochotę posłuchać wojennych historii.

Myślenie o tym wszystkim sprawiało ból. Poszedłem więc do garażu i zacząłem tłuc w gruszkę bokserską, aż całkiem ścierpły mi ręce.

Przez kolejnych kilka tygodni jeździłem wozem patrolowym wzdłuż północnej granicy rewiru. Za partnera miałem wyszczerzonego żółtodzioba nazwiskiem Sidwell, dzieciaka po trzyletniej służbie w żandarmerii wojskowej w Canal Zone. Chłonął każde moje słowo jak wierny pies i tak polubił pracę w policji, że nawet po zakończeniu służby wciąż kręcił się na posterunku, rozmawiając z klawiszami, strzelając z ręcznika do postaci z listów gończych rozwieszonych w szatni i generalnie naprzykrzając się wszystkim, dopóki ktoś kategorycznie nie kazał mu iść do domu.

Chłopak nie miał za grosz taktu, był w stanie rozmawiać ze wszystkimi o wszystkim. Byłem jednym z jego ulubionych tematów i dowiadywałem się od niego o wszystkich plotkach na mój temat, jakie krążyły wśród funkcjonariuszy komendy głównej.

Większość tych plotek traktowałem z lekceważeniem: szef Horrall zamierzał stworzyć międzywydziałową drużynę bokserską i chciał przenieść mnie do egzekucyjnego, aby doprowadzić do mojego pojedynku z Blanchardem; Ellis Loew przed wojną miał wygrać sporą sumkę, stawiając na mnie, a teraz zamierzał mi się za to zrewanżować. Horrall unieważnił zakaz ustawiania konkretnych pojedynków, a jakaś gruba ryba z samej góry chciała sprawić mi przyjemność, a przy okazji nabić sobie kabzę, stawiając na mnie. Te historie wydawały się mocno przesadzone, niemniej jednak wiedziałem, że otrzymywałem pewne fory tylko dlatego, że byłem bokserem. Podejrzewałem, że prawda przedstawiała się tak, iż miejsce w egzekucyjnym naprawdę miało przypaść w udziale Johnny’emu Vogelowi albo mnie.

Vogel miał ojca pracującego w komendzie głównej; ja pięć lat temu zakończyłem moją karierę na ziemi niczyjej w wadze półciężkiej, z trzydziestoma sześcioma zwycięstwami, bez choćby jednego remisu czy porażki. Zdając sobie sprawę, że mogłem zmierzyć się z nepotyzmem jedynie poprzez odzyskanie wagi, zacząłem trenować na worku, zmniejszyłem liczbę spożywanych posiłków i ćwiczyłem na skakance, aż powróciłem do dawnej wagi, jak wtedy, gdy walczyłem w półciężkiej. Potem mogłem już tylko czekać.2

Od tygodnia utrzymywałem stałą wagę osiemdziesięciu kilogramów, wymęczony treningami, śniąc każdej nocy o stekach, chiliburgerach i kokosankach. Moje nadzieje na posadę w egzekucyjnym zmniejszyły się do tego stopnia, że byłem gotów je zaprzedać za porządnie wysmażony stek w przydrożnym barze, a sąsiad, który opiekował się moim ojcem za dwie dychy miesięcznie, zadzwonił do mnie, by obwieścić, że stary znów zaczął świrować, strzelając z wiatrówki do bezdomnych psów i przepuszczając pieniądze z zasiłku na kolorowe pisemka i modele do sklejania. Dotarłem do punktu, w którym musiałem coś postanowić w związku z nim, a każdy bezzębny staruch, jakiego widziałem podczas patrolu, jawił się w moich oczach jak zdeformowana, karykaturalna kopia Dolpha Bleicherta. Patrzyłem właśnie, jak jeden z takich tetryków kuśtyka przez Trzecią i Hill, po czym odebrałem wezwanie, które na zawsze odmieniło moje życie.

– 11-A-23, zgłoś się na posterunek. Powtarzam: 11-A-23, zgłoś się na posterunek.

Sidwell szturchnął mnie łokciem. – Wzywają nas, Bucky.

– Potwierdź tylko przyjęcie zgłoszenia.

– Dyspozytor kazał nam zgłosić się na posterunek.

Skręciłem w lewo, zatrzymałem radiowóz, po czym wskazałem na stojącą na rogu budkę policyjną. – Zadzwoń z budki, kluczyk masz przy kajdankach.

Sidwell usłuchał i po chwili wrócił truchtem do radiowozu. Miał ponurą minę. – Masz natychmiast zgłosić się do szefa detektywów – powiedział.

W pierwszej chwili pomyślałem o ojcu. Z ciężką stopą pokonałem sześć przecznic do ratusza, zaparkowałem radiowóz przy Sidwell, po czym wjechałem windą na trzecie piętro, gdzie mieścił się gabinet szefa Thada Greena. Sekretarka wpuściła mnie do wewnętrznego gabinetu, gdzie na skórzanych fotelach siedzieli Lee Blanchard i więcej grubych ryb z wydziału niż kiedykolwiek widziałem w jednym miejscu, i chudy jak szczapa facecik w trzyczęściowym tweedowym garniturze.

Sekretarka powiedziała: – Funkcjonariusz Bleichert – i zostawiła mnie tam. Zdawałem sobie sprawę, że na moim wychudzonym ciele mundur wisiał jak na strachu na wróble. Wreszcie to Blanchard ubrany w płócienne spodnie i brązową marynarkę podniósł się z miejsca i odegrał rolę mistrza ceremonii.

– Panowie, to Bucky Bleichert. Bucky, od lewej do prawej mamy mundurowych: inspektora Malloya, inspektora Stenslanda i szefa Greena. Ten dżentelmen w gajerku to zastępca prokuratora okręgowego, Ellis Loew.

Pokiwałem głową, a Thad Green wskazał mi wolny fotel naprzeciwko zebranych. Rozsiadłem się na nim; Stensland podał mi plik papierów. – Proszę to przeczytać. To artykuł Bravena Dyera do sobotniego wydania Timesa.

U góry strony widniała data: 14.10.46, a poniżej drukowane litery układały się w tytuł: „Ogień i Lód wśród stróżów prawa Los Angeles”. Tekst poniżej brzmiał następująco:

Przed wojną miasto Los Angeles zostało obdarzone dwoma wybornymi pięściarzami, którzy urodzili się i dorastali w odległości zaledwie pięciu mil od siebie nawzajem, których styl walki jest różny jak ogień i lód. Lee Blanchard był wojownikiem o kabłąkowatych nogach, uwielbiającym wdawać się w wymianę ciosów, do tego stopnia, że gdy szedł do ataku, z jego rękawic aż leciały skry. Bucky Bleichert wchodził do ringu tak spokojny, wyciszony i opanowany, że łatwo było uwierzyć, iż w ogóle się nie poci. Umiał tańczyć na palcach lepiej niż Bojangles Robinson, a jego krótkie proste zmieniały twarze przeciwników w befsztyk tatarski. Obaj ci bokserzy byli prawdziwymi poetami: Blanchard poetą brutalnej siły, Bleichert poetą szybkości i uniku. Wspólnie wygrali 79 walk, przegrali zaledwie cztery. Tak w ringu, jak i w swoim żywiole, Ogień i Lód są nie do pokonania.

Ogień i Lód nigdy nie walczyli przeciwko sobie. To skutek tego, że walczyli w różnych kategoriach wagowych. Jednak poczucie obowiązku połączyło ich duchowo i obaj wstąpili do policji Los Angeles, gdzie kontynuują walkę poza ringiem, tym razem jednak tocząc nieustanną wojnę z przestępcami. Blanchard rozwiązał sprawę bulwersującego napadu na bank Boulevard-Citizens w 1939 i pochwycił obrzydliwego rabusia – zabójcę, Tomasa Dos Santosa; Bleichert zasłużył się podczas zamieszek „garniturowców” w ’43. Obecnie obaj służą w komendzie głównej: Ogień, lat 32, jest sierżantem w prestiżowym wydziale egzekucyjnym, Lód, lat 29, funkcjonariuszem patrolu pracującym w najniebezpieczniejszym rewirze, w śródmieściu LA. Niedawno zapytałem ich obu, czemu zrezygnowali z tak obiecującej kariery na ringu i zostali policjantami. Ich odpowiedzi pokazują, jak niepoślednimi i szczerymi są ludźmi.

Sierżant Blanchard: kariera nie trwa wiecznie, w przeciwieństwie do satysfakcji, jaką daje służba społeczeństwu.

Funkcjonariusz Bleichert: chciałem walczyć z o wiele bardziej groźnymi przeciwnikami, czyli ściślej rzecz biorąc, przestępcami i komunistami.

Lee Blanchard i Bucky Bleichert ponieśli wiele ofiar, służąc swemu miastu, a 5 listopada, w dniu wyborów, wszyscy posiadający prawo głosu mieszkańcy Los Angeles zostaną poproszeni o to samo: o poparcie dla propozycji wypuszczenia obligacji o wartości pięciu milionów dolarów, które mogłyby wesprzeć i odpowiednio wyposażyć policję Los Angeles oraz zapewnić ośmioprocentową podwyżkę płac dla całego jej personelu. Nie zapomnijcie o przykładzie, jak dali nam Ogień i Lód. W dniu wyborów oddajcie swój głos na „tak” i poprzyjcie emisję obligacji na ten szczytny cel.

Kiedy skończyłem, oddałem kartki inspektorowi Stenslandowi. Chciał coś powiedzieć, ale Thad Green uciszył go, kładąc mu dłoń na ramieniu. – Niech pan nam powie, co o tym sądzi. Tylko szczerze.

Przełknąłem ślinę, by zachować spokojny ton głosu. – To dość subtelne.

Stensland zaczerwienił się, Green i Malloy uśmiechnęli się, a Blanchard zahuczał w głos. Ellis Loew powiedział: – Propozycja emisji obligacji raczej przepadnie, ale jest szansa na jej ponowienie przy okazji nadchodzących wyborów, na wiosnę przyszłego roku. Chodziło nam natomiast…

Green rzucił: – Ellis, proszę… – i skupił całą uwagę na mnie. – Jedną z przyczyn, dla których nie dojdzie do emisji obligacji, jest to, że ludzie nie są zadowoleni z usług, jakie im świadczymy. Podczas wojny brakowało nam funkcjonariuszy, a niektórzy z tych, których przyjęliśmy do służby, okazali się być przysłowiowymi zgniłkami i zbrukali nasze dobre imię. Poza tym od zakończenia wojny musimy użerać się z samymi żółtodziobami, a wielu dobrych funkcjonariuszy odeszło na emeryturę. Dwa posterunki wymagają generalnego remontu, a żeby przyciągnąć do pracy naprawdę dobrych ludzi, potrzebujemy wabika w postaci lepszych zarobków. Wszystko wymaga pieniędzy, a w listopadzie głosujący na pewno nam ich nie zapewnią…

Zaczynałem już rozumieć. Malloy rzucił: – To był pański pomysł, mecenasie. Niech pan mu o tym opowie.

Loew rzekł: – Stawiam dolary przeciwko orzechom, że przy okazji wyborów w ’47 uda się nam przeforsować naszą propozycję. Musimy jednak odzyskać u ludzi zaufanie. Musimy zaimponować społeczeństwu i pochwalić się, jakich ludzi mamy w naszych szeregach. Zdolni biali bokserzy to nasza karta atutowa, Bleichert. Wiesz o tym doskonale.

Spojrzałem na Blancharda. – Ty i ja, tak?

Blanchard mrugnął. – Ogień i Lód. Powiedz mu wszystko do końca, Ellis.

Loew skrzywił się, że tamten zwrócił się do niego po imieniu, po czym dodał: – Dziesięciorundowy pojedynek, mniej więcej za trzy tygodnie od dziś, w sali treningowej Akademii. Braven Dyer to mój dobry przyjaciel i rozgłosi tę sensację na łamach prasy. Bilety będą sprzedawane po dwa dolary od sztuki, połowa z nich zostanie rozprowadzona wśród funkcjonariuszy policji i ich rodzin, druga połowa trafi do cywilów. Kwota ze sprzedaży ogółu biletów zasili konto policyjnego funduszu charytatywnego. Od tej pory zaczniemy też tworzyć międzywydziałową drużynę bokserską. Złożoną z samych krzepkich, białych pięściarzy. Członkowie zespołu będą mieć w tygodniu jeden dzień wolny, aby uczyć dzieciaki z biednych rodzin sztuki samoobrony. W ten sposób zaczniemy podreperowywać naszą renomę i odzyskamy zaufanie społeczeństwa akurat do wyborów w ’47.

Patrzył teraz na mnie. Wstrzymałem oddech, czekając na ofertę posady w egzekucyjnym. Kiedy się tego nie doczekałem, łypnąłem z ukosa na Blancharda. Jego tors wciąż był wyjątkowo silny, ale brzuch wydawał się odrobinę sflaczały, a ja byłem młodszy, wyższy i zapewne dużo szybszy. Zanim zdążyłem ugryźć się w język, rzuciłem: – Wchodzę w to.

Przełożeni powitali moje słowa oklaskami; Ellis Loew uśmiechnął się, prezentując zęby, których nie powstydziłby się młody rekin. – Wyznaczyliśmy datę spotkania na 29 października, tydzień przed wyborami – powiedział. – Obaj będziecie mieć nieograniczony dostęp do sali treningowej, aby móc swobodnie ćwiczyć. Dziesięć rund to spory wymóg dla pięściarzy, którzy jak wy od tak dawna nie boksowali, ale walka na krótszym dystansie wyglądałaby niepoważnie. Zgadzacie się ze mną?

Blanchard parsknął. – Jak walki u komuchów.

Loew wyszczerzył się do niego.

– Owszem, tak – przyznałem uprzejmie, a Malloy uniósł aparat fotograficzny i powiedział: – Spójrz tutaj, synu, zaraz wyleci ptaszek.

Wstałem i uśmiechnąłem się, nie rozchylając ust; błysnął flesz. Zobaczyłem gwiazdy, poczułem klepnięcie w plecy, a kiedy oznaki koleżeńskiej poufałości skończyły się i odzyskałem ostrość widzenia, zobaczyłem stojącego przede mną Ellisa Loewa, mówiącego: – Idę o zakład, że mogę spodziewać się po tobie tylko tego, co najlepsze. I jeżeli nie przegram zakładu, liczę na to, że wkrótce się zaprzyjaźnimy.

Pomyślałem: „Subtelny z ciebie łajdak”, ale powiedziałem tylko: – Oczywiście, sir.

Loew podał mi rękę, miał bardzo miękki uścisk dłoni, po czym oddalił się. Przetarłem dłońmi oczy, by pozbyć się wirujących gwiazdek i przekonałem się, że w pokoju prócz mnie nie ma już nikogo. Zjechałem windą na parter, zastanawiając się nad najbardziej optymalnym sposobem odzyskania wagi, jaką ostatnio straciłem. Blanchard prawdopodobnie ważył dziewięćdziesiąt kilogramów i gdybym zmierzył się z nim, ważąc jak zwykle osiemdziesiąt kilogramów, bez trudu poradziłby sobie z każdą próbą ataku z mojej strony. W głębi duszy wybierałem już pomiędzy soczystym stekiem a paroma hamburgerami, gdy wyszedłem na parking i nagle ujrzałem mego przeciwnika we własnej osobie – rozmawiającego z jakąś kobietą puszczającą kółka z dymu w kierunku bezchmurnego nieba, wyglądającego jak z pocztówki.

Podszedłem do nich. Blanchard opierał się o nieoznakowany wóz, gestykulując do kobiety, która wciąż wydmuchiwała pod niebo kółka z dymu. Była do mnie zwrócona profilem, głowę lekko uniosła do góry, wygięła plecy w łuk, jedną rękę oparła na drzwiach auta. Kasztanowe włosy przycięte na pazia delikatnie dotykały jej ramion i długiej, szczupłej szyi, obcisła kurtka à la Eisenhower i wełniana spódniczka tylko podkreślały jej szczupłą figurę.

Blanchard zauważył mnie i szturchnął swoją towarzyszkę. Wydmuchnęła ustami kłąb dymu i odwróciła się. Gdy podszedłem bliżej, ujrzałem silne, atrakcyjne oblicze, złożone zdawałoby się z nie pasujących do siebie części: wysokie czoło, które sprawiało, że jej fryzura wyglądała dziwacznie, haczykowaty nos, pełne usta i duże czarnobrązowe oczy. Blanchard dokonał prezentacji: – Kay, to Bucky Bleichert. Bucky, to Kay Lake.

Kobieta zgasiła papierosa. Powiedziałem: – Cześć – zastanawiając się, czy to właśnie tę dziewczynę Blanchard poznał podczas procesu sprawców rabunku banku Boulevard-Citizens. Nie wyglądała jak przyjaciółeczka złodziei, nawet jeśli od lat mieszkała na kocią łapę z policjantem. W jej głosie wychwyciłem lekki akcent z okolic dalekich prerii. – Widziałam cię w kilku walkach. Zwycięskich.

– Wygrałem wszystkie. Lubisz boks?

Kay Lake pokręciła głową. – Lee mnie tam zaciągnął. Przed wojną chodziłam na zajęcia na Akademii Sztuk Pięknych, toteż zabierałam ze sobą szkicownik i rysowałam bokserów.

Blanchard objął ją ramieniem. – Zmusiła mnie, żebym przestał brać udział w aranżowanych walkach. Powiedziała, że nie chce, abym się zmienił w warzywo. – Przez chwilę naśladował nieudolnie ciosy pięściarza, który zarobił zbyt wiele ciosów, a Kay Lake odruchowo odsunęła się od niego. Blanchard zerknął na nią, po czym zaprezentował serię prawych i lewych haków. Ciosy były sygnalizowane, a ja w myślach skontrowałem prawym – lewym na szczękę i splot słoneczny.

Głośno rzuciłem: – Postaram się ciebie nie uszkodzić.

Kay przyjęła moje słowa z marsową miną; Blanchard uśmiechnął się. – Dobrych parę tygodni trwało, nim zdołałem ją przekonać, aby pozwoliła mi stanąć do tej walki. Obiecałem jej nowy wóz, o ile tylko nie będzie za bardzo sarkać.

– Ty lepiej nie obstawiaj zakładów, których nie byłbyś w stanie później spłacić.

Blanchard zaśmiał się, po czym stanął obok Kay i objął ją ramieniem.

– Kto to wszystko wymyślił? – zapytałem.

– Ellis Loew. Znalazł dla mnie posadę w egzekucyjnym, a potem mój partner przeszedł na emeryturę i Loew zaczął zastanawiać się nad twoją kandydaturą, abyś go zastąpił. Nakłonił Bravena Dyera, aby napisał ten kretyński tekst o Ogniu i Lodzie, później zaś poszedł z całym tym majdanem do Horralla. On nie zdecydowałby się na to, ale wszystkie znaki na niebie i ziemi świadczą, że sprawa obligacji przepadnie z kretesem, więc chcąc nie chcąc, musiał się zgodzić.

– I zamierza na mnie postawić? Jeśli wygram, przeniesie mnie do egzekucyjnego?

– Mniej więcej. Prokurator okręgowy nie popiera tej decyzji, uważa, że jako partnerzy jesteśmy skazani na porażkę, nigdy nie będziemy naprawdę zgrani. Ale nie będzie też sprawiał kłopotów, Horrall i Green zdołali go przekonać. Osobiście mam w głębi duszy nadzieję, że wygrasz. W przeciwnym razie moim partnerem zostanie Johnny Vogel. Jest gruby, puszcza bąki, cuchnie mu z gęby, a jego stary to największa ciota w całej komendzie głównej, załatwia wszystkie sprawy dla Żydka, tamten od lat się nim wyręcza. Poza tym…

Postukałem Blancharda w pierś palcem wskazującym. – A co tobie z tego przyjdzie?

– Zakłady działają w obie strony. Można sporo stracić, ale też zarobić. Moja dziewczyna lubi ładne rzeczy, a ja nie mogę jej zawieść, no nie, mała?

Kay wycedziła: – Mów o mnie dalej w trzeciej osobie, to zobaczysz.

Blanchard uniósł obie ręce w ironicznym geście poddania; w ciemnych oczach Kay malowała się wściekłość. Zaciekawiony tą kobietą spytałem: – A co pani sądzi o tym wszystkim, panno Lake?

Teraz jej oczy pojaśniały. – Z powodów czysto estetycznych mam nadzieję, że obaj dobrze się prezentujecie bez koszul. Z powodów natury moralnej mam nadzieję, że policja w Los Angeles zostanie wyśmiana za aranżowanie tego rodzaju farsy. Z przyczyn finansowych mam nadzieję, że Lee wygra.

Blanchard zaśmiał się i klepnął dłonią w maskę auta; zapomniałem o próżności i roześmiałem się, otwierając szeroko usta. Kay Lake spojrzała mi prosto w oczy i właśnie wtedy po raz pierwszy, nie wiedzieć czemu, poczułem, że Ogień i ja zostaniemy przyjaciółmi. Podałem mu rękę i powiedziałem: – Życzę szczęścia podczas walki.

Lee uścisnął moją dłoń i odparł: – Nawzajem.

Kay spojrzała na nas jak na przygłupie dzieci. Uchyliłem przed nią kapelusza i odwróciłem się, by odejść. W pewnej chwili Kay zawołała: – Dwight! – a ja zacząłem zastanawiać się, skąd znała moje imię. Kiedy się odwróciłem, rzekła: – Byłby z ciebie niezły przystojniak, gdybyś tylko zrobił coś z tymi zębami.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: