Czarna loża jasnowidzów - ebook
Czarna loża jasnowidzów - ebook
Trzymający w napięciu thriller z czasów II wojny światowej.
Podczas gdy w samym środku drugiej wojny światowej poszczególne kraje skupiają się na walce na frontach, kilku tajnych agentów, specjalizujących się w technikach szpiegostwa psychologicznego, wyrusza w pościg. Tajemniczej komórce Panopticon zostaje powierzona niemal niewykonalna misja: dowiedzieć się, czy wunderwaffe – „cudowna broń” nazistów – naprawdę istnieje, i za wszelką cenę ją przejąć. Tymczasem w Rzymie w tę niebezpieczną intrygę wbrew swojej woli wplątany zostaje pewien pisarz, zmuszony do zarabiania na życie jako medium….
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7881-436-8 |
Rozmiar pliku: | 920 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Monachium, lipiec 1942 r.
Szczyty bawarskich Alp, nieoświetlone już o tej porze przez dogasające słońce, migały w oknach pociągu Luxuszüge SD25 niczym srebrne iskry.
W nocnym ekspresie relacji Monachium - Berlin, chlubie niemieckiej spółki kolejowej Mitropa, wybiła godzina kolacji. Stoły w wagonie restauracyjnym, niczym uginające się pod ciężarem pyłku kwiaty, przyciągały otulone w sobolowe futra pszczoły oraz sporą gromadę wysokich blond szerszeni odzianych w mundury SS.
Oraz robotników. Profesorów. Biznesmenów.
Z małżonkami i towarzyszkami.
– Zatrzymamy się w Saalfeld.
Wypowiadający te słowa człowiek nosił na palcu pierścień z czaszką. Na jego szyi, tuż pod wydatnym jabłkiem Adama, pomiędzy wyłogami marynarki munduru ozdobionymi patkami z podwójnym piorunem i oznaczeniem stopnia, zwisał czarny krzyż. Naprzeciwko siedziała kobieta, której uroda nie pozwalała mu skupić się na lekturze.
– Do kogo pani pisze? – zapytał, zamykając książkę i kładąc ją na stoliku obok sztućców – była to Ostatnia królowa Atlantydy Edmunda Kissa.
– Do przyjaciela – odpowiedziała kobieta, unosząc duże jasne oczy znad niezapisanego jeszcze arkusza papieru.Jej brwi miały idealny kształt, jakby zostały namalowane precyzyjnym pociągnięciem pędzla, a rzęsy byłytak długie, że kiedy otwierała oczy, zdawały się unosićoniemiały z wrażenia kurz. Miała jasną cerę, szkarłatne policzki i lekko falowane blond włosy, które spływały niczym wartki górski strumień do złocistego jeziorana jej piersi.
– Dlaczego się zatrzymujemy? – zapytała delikatnym, przyjemnym głosem.
– Będziemy zmieniać lokomotywę, żeby pociąg mógł pokonać strome stoki na kolejnym odcinku drogi – odpowiedział oficer, obdarzając ją jednym ze swoich najbardziej serdecznych uśmiechów.
– Rozumiem – odparła, spoglądając na góry.
– Pierwszy raz podróżuje pani Luxuszüge?
– Tak – potwierdziła.
– Pozwoli pani, że się przedstawię. – Wstał i wyciągnął dłoń w jej kierunku. – Nazywam się Lothar Giger.
Kobieta podała mu dłoń i pozwoliła, by złożył na niej pocałunek.
– Sibylla Rol – odpowiedziała, udając zawstydzenie.
Giger usadowił się na swoim miejscu, nie przerywając niewidzialnej nici łączącej źrenice ich oczu.
– Jest pani Włoszką?
– Tak.
– W pani oczach uwięziony został kawałek czystego, nordyckiego nieba, pani Rol. To zapewne z tego powodu tak doskonale mówi pani po niemiecku.
– Być może. Sądzę jednak, że w jakimś stopniu wpłynął na to również fakt, iż moja matka pochodziła z Düsseldorfu, a ja kilka lat studiowałam na uniwersytecie w Jenie.
– Jestem oczarowany. – Giger ukazał swoje białe zęby w szerokim uśmiechu. – Jeśli nie jest to tajemnicą, mogę zapytać, czym się pani zajmuje?
– Archeologią – odparła Sibylla.
Na twarzy doktora Gigera znów pojawił się uśmiech.
– Jestem wielkim miłośnikiem archeologii! – odrzekł. Wziął do ręki czytaną przed chwilą książkę i pokazał jej.
– Czy miała pani przyjemność zapoznać się z dziełami Kissa?
– Och tak, bardzo go lubię – odpowiedziała kokieteryjnie Sibylla. – Właśnie skończyłam czytać jego ostatnią powieść – Rozśpiewane łabędzie z Thule.
W jednej chwili wszystkie mięśnie Gigera zadrżały.
– Naprawdę? – odparł zachwycony swą rozmówczynią. Stuknął delikatnie dwa razy w książkę. – A tę? Proszę nie mówić, że tę również pani przeczytała. – Wysunął ręcedo przodu. – Tylko niech mi pani czasem nie zdradza zakończenia! – zawołał ze śmiechem.
– Niesamowita podróż sprzed czternastu tysięcy lat,od Atlantydy po Andy – odparła. – Przeczytałam ją jednym tchem.
– Uwielbiam Kissa – stwierdził Giger niemal uroczyście. – Ukazuje wielkość antycznych ludów nordyckich, nikt tak jak on nie potrafi przywrócić magii prawdziwej historii.
– Zgadzam się, Herr Giger.
– Pochlebia mi pani.
– Oddałabym wszystko, aby wziąć udział w którejśz jego wypraw. I dałabym wszystko, żeby zakończyć wojnęi umożliwić tak uzdolnionym badaczom kontynuowanie ich ekspedycji. Interesuje mnie to. Chciałabym wiedzieć.
– Co dokładnie chciałaby pani wiedzieć?
– Wiele rzeczy, Herr Giger, nie jakąś jedną konkretną.
– Proszę wybrać jedną.
Sibylla spojrzała na sufit i odparła:
– Chciałabym się dowiedzieć, w jaki sposób zostały skonstruowane wieloboczne, łączone niczym puzzle mury z megalitu w Cuzco. – Znowu podniosła wzrok. – Albo nie: jak zostało wykonane mauzoleum Puma Punku,te futurystyczne modułowe konstrukcje, tak niezwykłei doskonałe w swej formie. – Ponownie się zastanowiła. – A może raczej wybrałabym Ollantaytambo, albo nie… chciałabym poznać prawdę na temat Baalbeku. Rozmyślał pan nad tym?
– Ogromne, ważące tysiąc ton bloki zespolone z prostotą, z jaką łączone są cegły wykonane tak idealnie, że nie można wcisnąć w złącza nawet kartki papieru – wyjaśnił Giger, który w tym momencie za największy cud świata uznałby Sibyllę. – Tak, to jedna z tych rzeczy, które nie dają mi spokoju.
– Czasami te myśli wręcz spędzają mi sen z powiek. Zastanawiam się wtedy: kto wie, co znalazł Kiss w Boliwiii w Peru. A Schäfer i Beger w Tybecie? Czy zatem Atlantyda naprawdę istniała? Odpowiadam sobie, że tak, i wszystko staje się jasne – ta planetarna cywilizacja, której niezwykłe świadectwa istnienia odnajdujemy od Stonehenge po Sardynię, od Baalbek po Carnac, od Tiahuanaco po równiny w Gizie, to bezpośredni potomkowie mieszkańców Atlantydy, którzy zostali zmuszeni do porzucenia bieguna północnego ze względu na srogi klimat epoki lodowcowej.
– Aryjczycy – odparł Giger z uwielbieniem w głosiei rozanielonym spojrzeniem. – Niezwykle postępowa cywilizacja sięgająca dziesiątki tysięcy lat wstecz, która podbiła i ucywilizowała resztę planety, a następnie została niemal zmieciona z powierzchni ziemi przez potopy.
– Niemal?
– Niemal, droga pani.
– Chce pan powiedzieć, że jakaś część mieszkańców Atlantydy wciąż żyje na ziemi?
– Nie na ziemi. – Spojrzał w dół i obserwował przez chwilę metalową płytę, która oddzielała ich od stukających po szynach kół.
– Pod ziemią? – spytała Sibylla z ożywieniem i niecierpliwością małej dziewczynki.
– My w to wierzymy – odparł Giger z przekonaniem.
W tym momencie podszedł do nich kelner, żeby przyjąć zamówienie. Giger nie spoglądając nawet na niego, pozostawił mu wolną rękę, jednak zastrzegł, żeby przyniósł mu danie bez mięsa.
Sibylla powiedziała jedynie:
– Dla mnie to samo.
– Tak więc, pani Rol…
– Panno – poprawiła go Sibylla.
– Panno… – powtórzył Giger obojętnym tonem, jednak nie udało mu się ukryć przyjemności, jaką sprawiło mu wypowiedzenie tego słowa. – Co sprowadza paniądo Berlina?
– Praca.
– Mogę zapytać…
– Oczywiście. Jestem tłumaczką w niemieckiej ambasadzie w Rzymie.
Giger zacisnął wargi, zamknął oczy i skinął głową.
– Pracuje pani dla naszej ambasady? Proszę powiedzieć, że to nie żart!
– Nie, to nie żart.
– Przed chwilą powiedziała pani, że jest archeologiem.
– Po zakończeniu studiów w Jenie bardzo chciałam zająć się archeologią i jeździć po całym świecie, tak jak doktor Kiss, ale potrzebowali tłumaczki niemiecko-włoskiej, tak więc…
Pociąg wjechał do tunelu, pozostawiając w tyle łunę zachodzącego słońca. Twarz Gigera w mroku nie przestawała się uśmiechać, ale chwilami był to uśmiech złowrogi, falujący miękko na okiennej szybie niczym odbiciew tafli wody – nikczemny uśmieszek skąpany w czerwonym świetle elektrycznych świec i spowity czarnym cieniem rzucanym przez rozciągnięte w uśmiechu kości jarzmowe. Chwilami zaś jego twarz przypominała wyłaniającego się z płomieni demona.
– Fascynująca, wykształcona i odważna kobieta – powiedział. – Włoszka, ale o wyraźnie aryjskich rysach: podłużna czaszka, oczy w kolorze gór lodowych, złote włosy. Ktoby pomyślał, że poznam taką osobę i że spotka mnie zaszczyt rozkoszowania się kolacją w jej towarzystwie.
– Teraz to pan mi schlebia – wzbraniała się Sibylla.
Tunel się skończył, a do przedziału powróciły promienie słoneczne. Ostatnie tego dnia.
– Jestem dłużnikiem losu, cóż za przypadek!
Kelner, trzymający w tacę w jednej oraz chochlę w drugiej ręce, przeprosił i zaczął podawać zupę jarzynową. Najpierw obsłużył kobietę, następnie oficera. Życzył im smacznego, po czym stuknął obcasami i przeszedł do kolejnego stolika. Przez chwilę Sibylla i doktor Giger słyszeli te same słowa, to samo dzwonienie łyżki o wazę i stukanie obcasami powtarzające się przy każdym stoliku i oddalające się coraz bardziej niczym echo.
– Nic nie dzieje się przez przypadek, Herr Giger.Rozdział 2
Nieopodal Rzymu, 52 minuty do 1943 r.
Niebo i morze stanowiły jedną czarną i połyskującą taflę. Agent Spartak miał wrażenie, że znajdował sięw gigantycznej czarnej bańce obsypanej nieskończoną liczbą świetlnych punkcików. Subtelne światło sierpa księżyca, niczym zakrzywione nacięcie w bezkresie czarnego płaszcza, wyłaniało delikatnie z nicości biel nadmorskich skał i pozwalało mu dojrzeć punkt docelowy – niewielką zatoczkę otoczoną koroną jasnego piasku, znajdującą się po prawej stronie plaży. Po lewej zaś widoczna była ścieżka pnąca się w górę pomiędzy skałami i krzakami i opadająca ku górującemu na płaskowyżu wojskowemu barakowi, z którego z pewnością widoczna była cała plażaoraz niewielka część wybrzeża w północnym i południowym kierunku.
Nieopodal baraku snopy światła latarek w rękach żołnierzy patrolujących wybrzeże krzyżowały się nerwowo, gasły i znów zapalały się w nieregularnych odstępach, najpierw jedna, później następna, być może w poszukiwaniu czegoś na dole, na plaży lub w morzu. Agent Spartak ponownie zdał sobie sprawę z czyhających na niego zagrożeń. Zamknął oczy, uspokoił oddech, koncentrując sięna słonawym i mroźnym powietrzu, podczas gdy bałwany piany morskiej uderzały o kadłub.
Zaczekał, aż wartownicy zakończą obchód, sprawdzając w tym czasie zawartość plecaka: kompas, rozmontowany radiotelefon, dwa pudełka amunicji kalibru dziewięć milimetrów, dwa pliki banknotów – wszystko było na miejscu. Założył plecak na ramię i nie spuszczając wzrokuz wybrzeża, zaczął nadmuchiwać dętkę od koła ciężarówki, przerobioną na tę okazję w niewielki czarny ponton z dnem pokrytym woskowanym płótnem. Znowu snopy światła. Wydłużały się i znikały nagle niczym czułki ślimaka.
Delikatna bryza przenikała przez włókna wełnianej kominiarki, którą zasłonił twarz, aby zapobiec odbijaniu się od niej światła.
Rozejrzał się dookoła.
Pod gwieździstym niebem wszystko wydawało się idealnie spokojne.
Wychylony z wieżyczki łodzi podwodnej marynarz czekał, aż zejdzie na brzeg, aby zamknąć właz i rozpocząć manewr zanurzania.
Zasługą agentów takich jak Spartak było to, że zarówno teraz, jak i za każdym innym razem łódź podwodna mogła zbliżyć się tak bardzo do brzegu, nie wpadając na podwodne miny. Kapitan posiadał kopię mapy miejsc wzdłuż całego włoskiego wybrzeża Morza Tyrreńskiego, których należało unikać. To właśnie dlatego tacy jak on byli ważni.
– Gotowy? – zapytał marynarz.
Złożył palec wskazujący i kciuk w literę „o” na znak potwierdzenia.
Marynarz zasalutował prawą ręką i zamknął drzwiczki, po czym łódź zaczęła się zanurzać.
Spartak usiadł po turecku w ciemnym pontonie i zaczekał, aż twardy stalowy pancerz łodzi zniknie mu z oczui zacznie dryfować.
Gdy zaczął sunąć po wodzie, wiosłując rękami, łódź znajdowała się już daleko, z dziobem skierowanym w stronę otchłani morza, a na cyplu za plażą pojawiały się świetlne czułki straży przybrzeżnej. Wydawało się, że żołnierze nie mają zamiaru wrócić do obozu i świętować Nowego Roku. Mimo wszystko ich obecność dała mu pewność – wojskowi nie kręciliby się tak bardzo, gdyby spodziewali się desantu szpiega. Raczej ukryliby się w ciemności i wyskoczyli znienacka.
Oczywiście bardzo prawdopodobne było, że do tychz Biura Informacji Wojskowej oraz tych z OVRA dotarły jakieś strzępy informacji o desancie, jednak bezszczegółów na temat dokładnego miejsca, w którym miałby nastąpić, i że wszyscy przez to postawieni byliw stan gotowości.
Tak czy inaczej, przezorność była jedyną skuteczną bronią, jaką Spartak dysponował na tym skalistym wybrzeżu.
Zaczął jeszcze intensywniej wiosłować i oddychać.Po pewnym czasie ujrzał wyraźnie cienie poruszające się w oświetlonym baraku na skałach po lewej stronie oraz dwóch żołnierzy, którzy w końcu zgasili latarki i skierowali się do środka.
Wydawało mu się, że słyszy muzykę – płaczliwą, niewyraźną, niesioną przez bryzę.
Skierował się w prawą stronę – tam, gdzie plaża była bardziej zacieniona i gdzie skupisko skał mogło osłaniaćgo podczas wysiadania z pontonu.
Ręce mdlały mu ze zmęczenia, dłonie miał zmarznięte. Udał się w stronę wąskiego pasa piasku pomiędzy dwoma skałami. Wyskoczył z pontonu, pozostawiając w środku plecak, i zanurzył się bezszelestnie po szyję w wodzie. Płynąc, ciągnął ponton w kierunku brzegu, aż wyczuł stopami dno, następnie podniósł go i rzucił na piasek. Dętka upadła, wydając metaliczny, głuchy odgłos, który zaczął odbijać się echem pośród ciszy. Zanim Spartak się wynurzył, trzymając w górze plecak i chroniąc go przed zamoczeniem, upewnił się, że nikt go nie usłyszał. Nie miał czasu,aby poczuć zimno czy strach. Obserwując bacznie mrok, zaczął kopać dół.
Musiał się śpieszyć, zachowując jednocześnie spokój.
Z tego miejsca barak był niewidoczny. Świetlne czułki mogłyby zacząć nagle znowu penetrować noc.
Pracował do momentu, aż jego ręce całkowicie opadły z sił. Spojrzał na rezultat: udało mu się wykopać rów o szerokości czterdziestu centymetrów i głębokości około pół metra. To wystarczyło. Wysunął sztylet z przymocowanego do łydki pokrowca. Naciął ponton. Z dętki ulotniło się syczące powietrze. Zanurzył głębiej ostrze i pociął gumę. Umieścił pozostałości swojej łodzi w wykopanym dole i zasypał piaskiem. Naszły go wspomnienia z dzieciństwa, gdy nawet nie wyobrażał sobie, że w przyszłości będzie szatkował na kawałki ponton, i kiedy grzebałw piachu tylko po to, żeby budować z niego zamki. Czy to możliwe, że kiedyś był kimś takim?
Wspiął się na skały. Wejście na szczyt okazało sięo wiele prostsze niż wiosłowanie. Wyjrzał zza skał, dociskając kominiarkę, żeby zablokować ujście ulatniającej sięz ust pary, i zaczął analizować sytuację.
Barak po lewej. Po prawej ciemna plama zarośli, za którą otwierała się wolna przestrzeń. Tam pozostanie nieosłonięty na dystansie około czterystu metrów, aż do metalowej siatki. Według otrzymanych wskazówek za ogrodzeniem był las. Jeśli będzie podążał we właściwym kierunku,na ścieżce znajdzie pożywienie i ubrania pozostawione dla niego w opuszczonej chacie. Kierując się na wschód, po siedmiu kilometrach otwartego pola dotrze do drogi, a przy odrobinie szczęścia złapie nawet jakiś transport.
W dalszym ciągu, po ominięciu straży nabrzeżnej, będzie groziło mu natknięcie się na jakiegoś myśliwego. Całkiem spora liczba szpiegów skończyła jako trofeum myśliwskie zamiast bażanta. Otuchy dodawał mu fakt, że większość mężczyzn, którzy byli w stanie utrzymaćw ręku strzelbę, w chwili obecnej znajdowała się na froncie.
A ponadto była noc. Uroczysta noc.
Spojrzał na miejsce, w którym zakopał ponton. Na tyle, ile zdołał dojrzeć, wydawało mu się, że wykonał dobrą robotę. Przy odrobinie szczęścia niczego nie spostrzegą, przynajmniej do czasu, aż kipiel morska nie zmyje piachu pokrywającego gumową łódź. A wtedy on będzie już daleko. Postanowił się przemieścić.
Nie pokonał nawet dwudziestu metrów, gdy usłyszał gwizd racy, potem kolejnej i jeszcze jednej. Spojrzałna niebo. Trzy białe race, niczym oderwane od niebieskiego sklepienia gwiazdy, oświetliły okolicę.
Przycupnął za krzakiem pomiędzy kamieniami. Wziął głęboki oddech. Wiedział, co sygnalizowały.
Atak nieprzyjacielskich jednostek.
Oznaczało to, że widzieli łódź podwodną, ale jego nie zauważyli.
Zaczął biec, najszybciej jak potrafił. Biec, tylko biec. Całe jego ciało biegło, jego serce i płuca, głowa i obie nogi służyły tylko do tego. Oddychać i biec, istniało tylko to, nic więcej. Jeszcze nie zdążył się rozpędzić, gdy zaczęło mu się wydawać, że bieganie to jedyne, co robił w życiu.
Przebył kolejne dwieście metrów, kiedy ponowne syknięcie przeszyło jego uszy. Spojrzał w górę, nie zatrzymując się. Ujrzał białą racę, do której natychmiast dołączyły dwie zielone, wystrzelone jedna po drugiej.
Jedna biała i dwie zielone. Desant nieprzyjaciela. Biec.
Biec. Nic poza tym.Rozdział 3
Jego ciało pod zielonkawą świetlną peleryną rac rzucało długi cień na jasny piasek. Dobiegł do ogrodzenia prawie bez tchu. Rzucił plecak na ziemię i opadł na kolana. Wyjąwszy z kieszeni rękawa niewielkie szczypce, przeciął szybkim ruchem w kilku miejscach drucianą siatkę, żeby się przez nią przecisnąć. Przełożył plecak na drugą stronę, następnie przeczołgał się, pomagając sobie łokciami. Kiedy znalazł się poza siatką, odwrócił się, żeby zmontować ją tak, aby nie pozostawić zbyt widocznych śladów swojej ucieczki i zyskać kilka dodatkowych metrów. Po chwili pomyślał jednak, że było to całkowicie bezcelowe.
Nabrał pewności, kiedy usłyszał psy. Spojrzał na zegarek – do Nowego Roku brakowało piętnastu minut. Zerknąłna kompas – podążał w dobrym kierunku, czyli na północny zachód. Podniósł się z kolan i ponownie zerwałdo biegu. Minął szeroki pas ubitej ziemi i popędziłw sosnowy las. Starał się nie zwalniać, ale piach hamował go jak w koszmarnym śnie.
Psy były kilometr za nim, a jemu zdawało się, że czuje na plecach ich oddechy. Węszyły zawzięcie, co do tego nie miał wątpliwości. Szczekały, ujadały – coraz bliżej i coraz zacieklej. Zdawało mu się, że krzyczą, że ich właściciele, ludzie z włoskiego kontrwywiadu, wiedzieli o jego desancie.
„To niemożliwe” – pomyślał. „Nikt nie mógł o tym wiedzieć”.
A psy wciąż szczekały, jakby chciały mu dać do zrozumienia, że biegną za nim z konkretnego powodu.
– Nikt nie mógł zdradzić – szepnął. – W Panopticonie nie ma kretów… nikt spośród szpiegów. A mimo to prawda biegła obok psów i ujadała wraz z nimi.
Wsunął kciuki pod szelki plecaka i nadał jeszcze szybszy rytm swoim ciężkim oddechom, podczas gdy piach zabawiał się z nim, usuwając mu niespodziewanie świat spod stóp. Biegł dalej, upadając i podnosząc się na przemian.
Szkolono go w tym. To była jego praca, jego życie. Nie zwalniając, zdjął plecak z ramion, zsunął kurtkę, sweter, a następnie koszulę. Założył ponownie sweter i kurtkę. Koszulę trzymał w ręce, a plecak ponownie zarzuciłna ramiona. Wytarł się nią pod pachami. Nie zatrzymywał się, a mimo to ujadanie psów i krzyki ludzi zbliżały siędo niego metr po metrze.
Zboczył z kierunku wskazywanego przez kompas.
Usiłując zachować równowagę na śliskim piachu pokrytym sosnowymi igłami, porwał koszulę zębami na taką liczbę kawałków, na jaką tylko zdołał. Rzucił na ziemię pierwszy z nich, odbił w innym kierunku i rzucił następny. Robił tak dotąd, aż pokrył przepoconymi strzępami ubrania całkiem spory obszar.
Ponownie sprawdził kompas – dalej na północny zachód. Dalej biec.
Zręczne wymykanie się nieprzyjacielskim siłom stanowiło część jego życia. Wrogość, nienawiść, władza… brudny światek szpiegów był jego środowiskiem naturalnymdo tego stopnia, że nawet znalazł w nim miłość – niczym cenną grudkę złota na pełnym śmieci wybrzeżu.
Pragnienie ujrzenia jej ponownie tchnęło teraz w jego nogi dodatkową siłę, by gnać naprzód, przekształcającje w dwa potężne tłoki.
Myśl o przytuleniu jej pomagała mu wstać za każdym razem, kiedy potykał się i upadał na piach.
Kochał ją tak, jak kocha się wodę, powietrze, światło słoneczne, i tak samo mu jej brakowało.
Złość zaczęła krążyć w rozpalonych włóknach jego mięśni niczym benzyna w przewodach paliwowych samochodu. W tym momencie mógł biec, dopóki nie eksplodowałoby mu serce. Gdy tak pędził, świat zdawał się niezwykle chwiejny i niestabilny, ale czuł, że przynajmniej jedna rzecz pozostaje niezmienna, niewzruszona – pragnienie przytulenia kobiety, którą kochał.
Dalej przebierał nogami, bez strachu i zbędnych myśli.
Gnał przez około kwadrans. Sądząc po tempie, które utrzymywał, pokonał może trzy kilometry, kiedy zorientował się, że ujadanie i głosy zaczęły się oddalać. Następnie przez dłuższy odcinek słyszał już tylko swoje dyszenie oraz własne kroki, które w miarę utwardzania się nawierzchni stawały się coraz głośniejsze.
Koniec lasu sosnowego. Droga musiała być gdzieś niedaleko. Nie zatrzymując się, spojrzał na zegarek. Uśmiechnął się. Może zadziałała porwana koszula? A może to noc sylwestrowa pokonała ich wszystkich?Rozdział 4
Jestem kapitanem! – Żołnierz wypowiedział to zdaniew myślach wiele razy, nie mogąc się przy tym oderwać od wilgotnych i ciepłych warg, które postanowił sprawić sobie w prezencie na koniec roku.
Czuł, jak przesuwają się po jego policzku, po szyi,po nogach. Ale jego siła woli nie dawała za wygraną.
Przypomniał sobie, że jest kapitanem, kiedy odkorkował pierwszą butelkę wina. Drugi raz uświadomił to sobie, kiedy poszedł z Clarą na stronę, a kolejny – gdy usłyszał odgosy pierwszych rac i kiedy kątem oka ujrzał, jak wkomponowują się one w kadr tylnej szyby samochodu niczym jasne aureole spływające po zaparowanym szkle. Po drugim wystrzale rac zamruczał:
– Muszę iść.
Kiedy usłyszał psy, było już za późno. Jego umysł kapitana rozkazywał bezwładnemu ciału.
Clara miała do niego słabość, a on do niej – do jej urody, świeżej i nieskazitelnej, która była rzadkością wśród prostytutek. Kapitan opowiadał o niej przyjaciołom, twierdząc,że zwyczajnie zwariował na jej punkcie. Utrzymywał też, że bywał o nią zazdrosny, pomimo że była dziwką.
Ale dla jednej nocy z nią z pewnością nie opłacało się ryzykować postawienia przed sądem wojennym, z tymże białe i jędrne uda Clary zacisnęły się już wokół jego bioder, zamykając go w ciepłej marmurowej szkatule.
Powoli każde zetknięcie ich ust zaczęło rozbrzmiewać mu w głowie niczym strzały plutonu egzekucyjnego, a jej ciężkie oddechy przypominać cierpienia więźnia rzuconego do mrocznego lochu i zapomnianego przez świat.
W jego umyśle gładkie i anielskie oblicze Claryustąpiło miejsca szkaradnej siatce blizn na twarzy pułkownika Roux.
Wydostał się z samochodu z nogami splątanymi przez spodnie niczym kajdanami. Upadł. Podniósł się, poleciłClarze, żeby na niego zaczekała i nie pokazywała się nikomu, oraz zapewnił, że niebawem zawiezie ją do Rzymu. Zmierzając w kierunku baraku, naciągnął spodnie i wsunął w nie koszulę.
Nie było tu nikogo. Ktoś zostawił otwarte drzwi, zaś w środku paliło się światło. Cały barak grał niczym gigantyczna pozytywka.
Zazdrość jest już niemodna, to nierozsądny przeżytek– nuciła grupa Trio Lescano.
W miarę jak gasła w nim namiętność, wzrastała świadomość, że wpadł w niezłe tarapaty. Chwilę później świadomość ta przerodziła się w śmiertelne przerażenie.Spostrzegł powracających z pustymi rękoma mężczyzni psy oraz zmierzającego ku niemu żołnierza, którywystrzelił race.
– Kapitanie! – krzyczał, potrząsając pistoletami do rac.
– Co się stało? – zapytał, dopinając ostatnie guziki koszuli. „A to, że jesteś kompletnym idiotą” – odpowiedział sobie w myślach.
Żołnierz podbiegł do niego zdyszany i zgiął się wpół, opierając ręce z pistoletami na kolanach. Dopiero po kilku chwilach zdołał wypowiedzieć pierwsze słowa.
– Widziałem wychodzącego na brzeg człowieka.
„Stało się, jesteś pijany i nie możesz ustać prostona nogach”.
– Jesteś pewien?
– Chyba tak, kapitanie.
– Co to znaczy „chyba tak, kapitanie”? Widziałeś go, czy też nie?
– Tak, kapitanie.
– Co to było? – wykrzyknął kapitan do porucznika, który wracał na czele niewielkiej grupy z psami.
– Fałszywy alarm, kapitanie.
– Ale ja widziałem coś w morzu – zaprotestował żołnierz z pistoletami. Wskazał na czarne głębiny. – Jakąś milę od brzegu.
Towarzysze spojrzeli na niego złowrogo, wyraźnie dając mu do zrozumienia, żeby się uciszył.
– Ale nie jestem pewien, czy dobrze widziałem – poprawił się żołnierz. – Potem zauważyłem jakiś cień, o tam…
– Chyba nie jesteś o tym przekonany – odparł kapitan. Nie mogąc ukryć ulgi, dla niepoznaki przyozdobił twarz szyderczym uśmiechem.
– Może źle widziałem, kapitanie – odpowiedział żołnierz z pistoletami.
– Ale wolałem na wszelki wypadek zareagować.
– Piłeś?
– Niewiele. Bardzo niewiele, kapitanie. To wyjątkowy dzień, dlatego…
Kapitan stracił na chwilę równowagę i poczuł, jak wino chlupocze mu w żołądku. Zrobił krok do tyłu, lekko się przy tym potykając. Wreszcie udało mu się ustać i zatrzymać w miejscu. Spojrzał na morze. Bryza lekko rozwiewała mu włosy.
Żołnierz, który wszczął alarm, spojrzał niepewnym wzrokiem na towarzyszy, ściskając kolby pistoletów w oczekiwaniu na informację, w jaki sposób kapitan ma zamiar zniszczyć mu sylwestrową noc.
– Co piłeś? – zapytał kapitan.
– Pomyliłem się!
– A wy? – zwrócił się do pozostałych, którzy dyszeli podobnie jak ich psy. Przysunął nos do twarzy każdegoz nich.
Po takim biegu nie zdołaliby wstrzymać oddechu, dlatego wszyscy przyznali, że w istocie trochę wypili.
– Nikt nie może się dowiedzieć o tym bałaganie. Dzisiejszej nocy nic się tutaj nie wydarzyło, rozumiemy się?
– Tak jest! – odpowiedział mu fałszujący chór.
– A teraz idziemy się upić jak należy.Rozdział 5
Rzym, 1 stycznia 1943 r., piątek
W grze w klasy rzuca się kamyk na jedno z pól, starając się nie dotknąć linii, a następnie wchodzi się do labiryntui skacze na jednej nodze, żeby dostać się do kamyka. Potem wraca się i powtarza czynność, celując nim w kolejne pole.
W grze w klasy piekło zazwyczaj nazywane jest ziemią,a niebo domem. Ziemia. Raz. Dwa. Trzy. Cztery i pięć. Sześć. Siedem i osiem. Niebo. Dziewczynka nie umiała pisać ani liczb ani słów, ale kawałkiem dachówki wyrysowała na bruku przepiękne czworoboki, co sprawiło jej dużą radość. Czasami, bardzo rzadko, zdarzało się, że miałado dyspozycji kawałek kredy krawieckiej swojej mamy, ale kreda była bardzo droga, więc tego popołudnia – jakto zwykle bywało – namalowane przez nią linie były tak samo czerwone jak jej włosy.
– Dziewczynko!
Znieruchomiała. Długie warkocze ozdobione niebieskimi kokardami opadły jej na ramiona, a ona sama starała się utrzymać równowagę, stojąc na jednej nodze. Nie obracając się ani trochę, zerknęła obojętnie na człowieka, który właśnie się do niej odezwał. Po krótkiej chwili wróciłado skakania.
– Pani krawcowa jest w domu?
Nie odpowiedziała. Nie wyglądał na miłego człowieka, stał schowany za rogiem, jakby się bał, że ktoś go zobaczy, a poza tym przykazano jej, żeby nie rozmawiała z nieznajomymi. A on był nieznajomym. Ponadto dziwnie wyglądał, nosił duże, ciemne okulary przeciwsłoneczne, brodę oraz bardzo długie włosy – zbyt długie. Wydawał się brudny i był cały w pianie. Na ramionach miał plecak, a na głowie wełnianą czapkę, zwiniętą na rozczochranych włosach. Może to cudzoziemiec z dalekich stron, który przybyłdo Rzymu na Boże Narodzenie? Może pielgrzym? A może pomimo swojego wyglądu był miłą osobą?
A może jednak nie.
Skoczyła na jednej nodze, schyliła się, aby zabrać kamień, i znowu dała susa. Dotarłszy do końca klas, obróciła się dookoła własnej osi i zauważyła, że mężczyzna wciąż tam stał. Wydawało się, że z przyjemnością patrzy, jak mała podskakuje.
Może on też chciał się pobawić? Chyba nie. Niebo. Osiem i siedem. Sześć. Ten człowiek chciał wiedzieć, czy jej mama jest w domu. Dlaczego? Chciał jej zrobić krzywdę? Lepiej udawać, że się nic nie słyszy.
Właśnie miała schylić się po kamień, gdy nagle stanęła przed trudnym wyborem, ponieważ do pola obok kamyka wpadła moneta. Moneta błyskała zachęcająco.
– Weź ją – powiedział człowiek – to prezent dla ciebie.
Dziewczynka zastanowiła się na tym, ale zdecydowała, że zabierze tylko kamień, i zaczęła ponownie skakać.
– Jak masz na imię?
Tym razem odpowiedziała onieśmielona:
– Benedetta.
– Jesteś w tym świetna, wiesz? Narysowałaś bardzo proste linie.
– Dziękuję.
– Mam coś dla ciebie. Chcesz zobaczyć, co to takiego?
Dziewczynka nie zdołała się powstrzymać i podniosła wzrok.
– Co?
– To – odparł mężczyzna, pokazując jej pięść, którą zakrył drugą ręką. Następnie zaczął ją powoli otwierać,a na jego twarzy pojawił się szeroki uśmiech. Wreszciew dłoniach mężczyzny ukazał się mały kurczaczek, żółty jak słońce.
– Chcesz go? – zapytał. – Jest twój.Rozdział 6
Krawcowa czekała na niego w domu. Wszystko było gotowe.
– Podać coś do jedzenia?
– Dziękuję, tylko wodę.
Spartak wyjął z kieszeni jajko, zrobił paznokciem dwa otwory w skorupce i wypił zawartość. Przecierając wewnętrzną stroną nadgarstka słone od morskiej wody usta, poczuł, jak żółtko rozpływa się po języku, a następnie jak świeży, gęsty płyn spływa mu do żołądka.
Wydawało mu się, że wciąż podskakuje na wozie, który zabrał go po drodze. Ponad trzy godziny siedział pomiędzy dwiema ogromnymi klatkami z hałaśliwymi kurami, alena odcinkach, gdzie droga była mniej zniszczona, udało mu się nawet uciąć drzemkę i zregenerować siły. Obudziły go promienie słońca prześwitujące przez dziurawą plandekę, pod którą się skrył. Otworzył oczy, wóz się zatrzymał.
Stary muł głośno parskał.
Chłopiec zsiadając z wozu, nawet na niego nie spojrzał i zniknął wśród przybywających na targ ludzi, tłoczących się wokół pomnika Giordana Bruna. Kiedy zgodził się, by wsiadł, od razu zaznaczył, wydając przy tym trudne do zrozumienia, lecz wyraziste gesty i dźwięki, że podwozi go bez obaw, bo jeżeli przypadkiem ktoś złapie ich po drodze, wtedy powie, że nie zdawał sobie sprawy, że do wozu wsiadł jakiś człowiek.
I byłoby to całkiem wiarygodne, zważywszy na fakt, że był głuchy.
Nie mógł usłyszeć nawet podziękowania Spartaka ani dźwięku wydawanego przez monety, które ten rzucił obok niego na drewnianą skrzynię.
– Proszę. – Krawcowa postawiła na stole zmrożoną karafkę i szklankę.
– Dziękuję – odparł Spartak.
– Ubranie jest tam.
Wskazała na dwa ustawione tuż obok siebie krzesła,na których rozłożyła parę idealnie wyprasowanych czarnych spodni, kamizelkę, satynowy czarny krawat, czarne bawełniane skarpety oraz zwinięty w rulon skórzany pasek. Na jednym z oparć wisiała czarna marynarka, a na drugim biała koszula.
– Kardynalskie, ręcznie robione. – Mówiła o skórzanych butach stojących pod jednym z krzeseł.
– Dziękuję! – Powiedział ponownie Spartak i skinął lekko głową. – Już sobie idę. – Spojrzał za okno. Dziewczynka bawiła się z kurczakiem. – Nikt mi nie mówił,że ma pani córkę.
– Ale wiedział pan o tym.
– Nie.
– To dlaczego przyniósł pan ze sobą tego kurczaka?
Nie odpowiedział. Uśmiechnął się tylko półgębkiem.
– A gdyby pan o tym wiedział, wybrałby pan inną krawcową?
– Być może tak. Wszystkim nam coś zagraża…
– Ale kobiety i dzieci…
– Zwłaszcza dzieci. – Napił się.
Porozmawiali chwilę. Miała na imię Diamante. Była młoda – skończyła dwadzieścia sześć lat. Oprócz imienia, jak mówiła, nigdy nie posiadała żadnych bogactw.
Niemniej, pomyślał Spartak, z diamentem łączyłają także uroda, transparentność i odporność.
Była zwykłą mieszczanką, a jednak wyniosłą i dumną niczym bogata dama, która objechała cały świat.
Wyjaśniła, że oprócz pracy dla księży czasami zajmowała się haftowaniem dla bogatych rodzin. Za dnia szyła przy oknie, w nocy zaś w świetle kominka lub świecy.Ale przynajmniej nie narzekała na brak pracy. Przedwojną najlepszym okresem był karnawał, kiedy spływały do niej liczne zamówienia na kostiumy, więc licząc zarobki jej męża, powodziło im się całkiem dobrze. Teraz zarobione pieniądze ledwo wystarczały na czynsz i jedzenie dla niej i dla córki. A i tak mogła uważać się za szczęściarę – dzięki zdobycznym kawałkom materiałówubierały się trochę lepiej, niż w rzeczywistości mogły sobie na to pozwolić.
Miała jedwabiste rude włosy, które zaczesywała na czoło i częściowo zbierała na karku w kok. Pozostałe opadały subtelnymi kosmykami wzdłuż szyi na jasną skórę, malując fantazyjne hafty na dekolcie. Jej nos był kształtny, wydatne policzki poprzecinane drobnymi konstelacjami piegów,a długie rzęsy w kolorze włosów przypominały promienie dwóch zielonych słońc.
Była wdową od dwóch lat. Jej mąż wyjechał na front i nigdy nie powrócił. Powiedziano jej, że walczył dzielnie i powinna być z niego dumna. Przepłakała wiele nocy,a wojskowi nie byli w stanie udzielić jej żadnych informacji o jego losie. Dopiero po pewnym czasie wyjawili, że ciało jej męża nie zostało odnalezione, ponieważ tuż obok niego wybuchła bomba.
Bohater. Dumna, powinna być dumna. Bohater.
– I tak mieszkam sama jako wdowa, z córką na utrzymaniu. Dałabym wszystko, żeby ta wojna już się skończyła, dosłownie wszystko.
Spartak podniósł się.
– Jeśli pani pozwoli, przebiorę się i nie będę już pani przeszkadzał.
– Zagrzałam wodę, jeśli chciałby pan się wykąpać.
Chciałby. Spojrzał ponownie na dziewczynkę za oknem. Bawiła się, nieświadoma zagrożenia czyhającego na jej matkę ani niebezpieczeństwa, w jakim sama się znajdowała. – Może lepiej będzie, jeśli zaraz sobie pójdę.
– Jak pan sobie życzy.
– To… – Spartak otworzył plecak i wysypał zawartość na stół. – To jest radiotelefon. Zmontowany mieści sięw torebce. Dodatkowe instrukcje otrzyma pani później. Teraz ważne jest, żeby zastosowała się pani do wskazówek zawartych na tej kartce, aby prawidłowo zmontować i uruchomić urządzenie.
Kobieta spojrzała na rozebrany przedmiot. Na jej twarzy nie malował się nawet cień zaciekawienia. Nie interesowało jej, co to było. Chciała tyko wiedzieć, co miała robić,i od razu przystąpić do działania.
– Proszę go tutaj nie używać. Tylko w Watykanie lubw jego pobliżu. Ale, jak mówiłem, dostanie pani szczegółowe instrukcje od naszego człowieka.
– Dobrze.
– Zostawię tu także pozostałe rzeczy, jeżeli się pani zgodzi – powiedział, wykładając przedmioty na stół: kompas, mapę, która doprowadziła go aż do tego miejsca, szczypce, sztylet, plecak i kominiarkę. – I jeszcze ubrania, które mam na sobie. Proszę się tego pozbyć. Proszę spalić wszystko, co się da, a resztę wyrzucić – najlepiej jak najdalej stąd.
– Zrozumiałam.
Diamante nie zmieniła wyrazu twarzy nawet wtedy, gdy ujrzała pistolet.
– To sobie zatrzymam – powiedział Spartak i zabrał ubrania.
– Może się pan przebrać tam – Diamante wyciągnęła dłoń w kierunku zamkniętych drzwi – albo może pan umyć się i ubrać w łazience. – Wskazała drzwi obok. – Woda powinna być jeszcze ciepła.
Zgodził się.
– Nie zajmie mi to dużo czasu.
Po kwadransie wyszedł wytworny niczym bankier, z mokrymi, ale oczyszczonymi z soli włosami i brodą,w dużych ciemnych okularach.
– Do widzenia pani. – Chwycił ją za dłonie, otworzyłje i położył na nich ciężki i zbity zwój banknotów.– To dla córki. Prezent ode mnie. Pani dostanie swoje wynagrodzenie zgodnie z umową.
Diamante nigdy nie widziała tylu pieniędzy naraz i nie wiedziała, co powiedzieć.
– Nie musi pani nic mówić. Ucałował wierzch jej dłoni i wyszedł. Benedetta siedziała na schodach obok drzwi pochylona nad kurczakiem.
– Citrullo to przepiękne imię – powiedział Spartak, przechodząc obok.
Dziewczynka była tak zajęta swoim pupilkiem, że nawet nie zwróciłaby na niego uwagi, ale usłyszawszy imię, które właśnie wybrała dla zwierzątka i które mogła znać tylko ona, drgnęła i odwróciła się.
– Pewnie chcesz wiedzieć, jak to robię? – Benedetta przytaknęła.
– Powiedziałem ci to w myślach.
Twarz dziewczynki rozchmurzyła się. Ulżyło jej. Dla Benedetty to wyjaśnienie było jak najbardziej zrozumiałe.Rozdział 7
Czwartek, 21 stycznia 1943 r.
Osobisty budzący Alby Gabirelli wszedł na palcachdo jej sypialni, uśmiechnął się w bladym świetle oznajmiającym narodziny nowego dnia, spojrzał na potężnego białego gryfona i przyłożył palec do ust, nakazując mu, żeby zachował ciszę. Odchrząknął z namaszczeniem, a następnie zanucił:
– Niechaj nikt nie śpi!
Słońce nieśmiało przycupnęło na parapecie. Można było ulec wrażeniu, że przez chwilę obserwowało nieufnie wnętrze pokoju, zanim zdecydowało się popłynąć po podłodze, wprost do łóżka z baldachimem.
– Niechaj nikt nie śpi.
Alba przewróciła się w śnieżnobiałej pościeli.
– Ty też, o księżniczko, w swojej zimnej komnacie…
Nic nie nadawało się lepiej, by naładować ją energiąna cały nowy dzień.
– …patrzysz na gwiazdy drżące z miłości i nadziei.
Uwielbiała być wyrywana ze snu w taki sposób.
– Lecz moja tajemnica jest zamknięta we mnie, nikt nie pozna mojego imienia…
Każdego ranka pies oczekiwał na jej przebudzenie.
– …dopiero gdy zaświeci światło.
Gdy tylko wznosiła się na łokciu, jego ogon zaczynał dziko tańczyć. Wpatrywał się w nią z daleka z rozwartymi oczami i otwartym pyskiem. W tym momencie nie istniał dla niego ani śpiewak, ani nic innego.
Alba klepnęła ręką w materac, dając tym samym kuli białej, długiej i szorstkiej sierści sygnał, że może wskoczyć na łóżko. Zdawało się, że jego wielki, czerwony język został specjalnie stworzony dla tej konkretnej chwili,że ma tylko jeden cel: codziennie rano oblepiać jej twarz lepką śliną.
– Tak, ja też cię kocham. Nie było łatwo wydostać się spod trzydziestu rozentuzjazmowanych kilogramówjego cielska.
– Tak, pięknisiu, tak.
– Rozprosz się, o nocy, zajdźcie gwiazdy…
Śpiewak przywykł do wykonywania swojego repertuaru przy akompaniamencie skomleń Hannibala, toteż i tym razem nie dał zbić się z tropu.
– …o świcie zwyciężę…
W sumie nietrudno było przydać się do czegoś, w zamian za gościnę w oczekiwaniu na sławę.
– Zwyciężę…
Arturo Foscarini – oczami wyobraźni widział już swoje nazwisko – tak podobnie brzmiące do wielkiego Toscanini – na ustach wszystkich.
„Och, młody Arturo Foscarini!” „Jakże boskie są dźwięki wypływające z piersi Foscariniego!”
– Zwyciężę!
Zadowoliwszy się jednoosobowym aplauzem i miłym uśmiechem, Arturo skłonił się teatralnie i wycofał, skrywając dłonie w szerokich rękawach japońskiego kimona.
Alba wstała z łóżka, podeszła do toaletki, obmyła twarz w miednicy, zaczesała długie kasztanowe włosy do tyłu, po czym zeszła na śniadanie, podczas gdy Gertruda – najbardziej zamknięta w sobie kobieta świata – szła przygotować jej wodę na kąpiel.
– Muszę cię na jakiś czas zostawić.
Pies wpatrywał się w nią intensywnie, lekko przechylając głowę na boki. Pogłaskała go po łbie, na co ten uniósłdo góry pysk.
– Gertruda nakarmi cię i wyprowadzi. Niedługo wrócę. Rzuciła mu maślane ciasteczko, żeby przypieczętować obietnicę. Albo uwiarygodnić kłamstwo.Rozdział 8
Muzy pozostawały daleko, niewzruszone. Notatnik świecił pustką. Nietknięty parker 51 wciąż wypełniony był tuszem.
Maszyna do pisania milczała.
Pomiędzy wałki olivetti M40 wsunięty był tylko jeden arkusz papieru, niczym pasek ciasta w ręczną maszynędo wyrobu domowego makaronu. Tylko jeden delikatny, bezbronny kawałek papieru, narażony na zagięcie lub poplamienie przy nawet najmniejszym kontakcie z palcami. Przedzierające się przez rozbite szyby okien powiewy wiatru wprawiały go w falowanie, uwydatniając całą jego kruchość, wiotkość i delikatność. A mimo to kartka ta od jakiegoś czasu przerażała go bardziej niż cokolwiek innego.
– Nie podobam ci się? Dlaczego ostatnio nie możemy się dogadać?
W istocie, to miała być jego czwarta książka. Lio Rol nie był ani nie czuł się żadnym debiutantem, nawet jeśli zdawał sobie sprawę, że brakowało mu jeszcze doświadczenia, by nie pozwolić, żeby ten bezproduktywny okres wpłynął negatywnie na jego samoocenę.
Pierwszą książkę zawdzięczał górom. Natchnienie przyszło ze szczytów. Napisanie jej było tak pokrzepiające i przyjemne jak górska wędrówka, a wypływające z niego słowa były świeże i czyste niczym mroźne powietrze. Zapewne dlatego dobrze się sprzedała. A może spowodowane to było tęsknotą za przygodami, którą tak silnie odczuwali czytelnicy w tym zdominowanym przez smutek okresie?
Drugą książkę zawdzięczał afrykańskiej pustyni.
Trzecią, pt. Więzień Atlantydy – ponownie górom, ale nie odniosła ona wielkiego sukcesu.
Teraz jednak, w czasie wojny, sama myśl o tej ogromnej katastrofie była dla niego tak przytłaczająca, że kiedy próbował pisać, czuł duszący smród wszystkich trupów tego świata. Z pewnością takie warunki nie sprzyjały fantazjowaniu o przygodach ze szczęśliwym zakończeniem.
Gdyby tylko mógł wrócić na szczyty, znaleźć sięz dala od całej nienawiści świata. Być może tam odnalazłby natchnienie, być może napisałby jeszcze lepszą powieść niż poprzednie i uwolniłby się raz na zawsze od obecnego, smutnego żywota.
On sam był swoim największym problemem, najgorszym wrogiem. „Jeden pomysł, jeden mały pomysł, jakkiedyś. Przecież nie proszę cię o tak wiele. Jesteś nieskończona i wszechmogąca. Nieskończona, wszechmogąca i milcząca” – pomyślał.
Wcześniej szło dobrze, teraz poszłoby jeszcze lepiej, gdyby tylko znalazł to, co prawdziwy pisarz nazywa natchnieniem.
Przy ostatniej powieści nie musiał nawet czekać na rozliczenie roczne, by ujrzeć pieniądze – wydawca zgodził się aż na dwie zaliczki, dzięki którym mógł uwolnić sięod kilku pozbawionych najmniejszych oznak altruizmu wierzycieli. Ale pieniędzy tych nie wystarczyło, żeby rozwiązać inne ważne i wcale nie drugorzędne problemy.Na przykład ten z właścicielem mieszkania.
Wystarczyłby mu jeden pomysł, a dalej poprowadziłaby go błogosławiona wena. Sto przyzwoitych stron, które mógłby przekazać wydawcy i za które otrzymałby trochę pieniędzy – z pewnością niezbyt wiele, ale wystarczająco, aby odbić się od dna.
– Prawda jest taka – powiedział sam do siebie – że jeżeli czegoś pragniemy, gdy tylko to zdobędziemy, przestaje być to takie upragnione. Człowiek szybko przyzwyczaja siędo każdych warunków.
Przyzwyczajenie. To naturalne i niezbędne do przeżycia narzędzie, które czyni człowieka nienasyconym. Pisanie już mu nie wystarczało – teraz chciał zdobyć czytelników, a przede wszystkim zarobić tyle, żeby zmienić swoje życie, co w jego przypadku równało się możliwości związania końca z końcem.
W tym bałaganie, pod stertami wyrzucanych w złości papierowych kulek, znalazł obtłuczoną i brudną filiżankę. Zaniósł ją do kuchni i nie opłukując, wlał do niej trochę ciepłej wody, ledwo zabarwionej fusami kawy zbożowej.Uparcie nazywał to kawą, by nie dać satysfakcji swojemu nędznemu losowi. Trzymając w ustach brzeg filiżanki, powrócił do maszyny do pisania (a może maszynydo makaronu?), spojrzał na wciąż białą kartkę i wysilił się, żeby oczami wyobraźni ujrzeć ośnieżone szczyty gór. Poczuł, jak wiatr szczypie go po twarzy, świszczy między uszami, wlewa się do płuc.
Usiadł do pisania z mocnym postanowieniem,że pozwoli palcom swobodnie biegać po klawiszach.
Dzień, który zmienił jego życie na zawsze, był taki sam jak poprzednie. Wszystko zaczęło się wraz z nadejściem pewnego listu. Nie przyniósł go listonosz, lecz pewna kobieta o zmysłowej urodzie, słynna akto…
Odchylił głowę i wyciągnął arkusz z wałka.
– Nie, nie tak! – warknął. – Już nie potrafisz? Co sięz tobą dzieje?
Zmiął kartkę i rzucił ją pomiędzy pozostałe – jeszcze jedna biała kulka, symbolizująca kolejne niepowodzenie, dołączyła do morza papieru.