Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Czarna loża jasnowidzów - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
3 września 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Czarna loża jasnowidzów - ebook

Trzymający w napięciu thriller z czasów II wojny światowej.

Podczas gdy w samym środku drugiej wojny światowej poszczególne kraje skupiają się na walce na frontach, kilku tajnych agentów, specjalizujących się w technikach szpiegostwa psychologicznego, wyrusza w pościg. Tajemniczej komórce Panopticon zostaje powierzona niemal niewykonalna misja: dowiedzieć się, czy wunderwaffe – „cudowna broń” nazistów – naprawdę istnieje, i za wszelką cenę ją przejąć. Tymczasem w Rzymie w tę niebezpieczną intrygę wbrew swojej woli wplątany zostaje pewien pisarz, zmuszony do zarabiania na życie jako medium….

Kategoria: Horror i thriller
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7881-436-8
Rozmiar pliku: 920 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Roz­dział 1

Mo­na­chium, li­piec 1942 r.

Szczy­ty ba­war­skich Alp, nieoświe­tlo­ne już o tej po­rze przez do­ga­sające słońce, migały w oknach pociągu Lu­xuszüge SD25 ni­czym srebr­ne iskry.

W noc­nym eks­pre­sie re­la­cji Mo­na­chium - Ber­lin, chlu­bie nie­miec­kiej spółki ko­le­jo­wej Mi­tro­pa, wybiła go­dzi­na ko­la­cji. Stoły w wa­go­nie re­stau­ra­cyj­nym, ni­czym ugi­nające się pod ciężarem pyłku kwia­ty, przy­ciągały otu­lo­ne w so­bo­lo­we fu­tra psz­czoły oraz sporą gro­madę wy­so­kich blond szer­sze­ni odzia­nych w mun­du­ry SS.

Oraz ro­bot­ników. Pro­fe­sorów. Biz­nes­menów.

Z małżon­ka­mi i to­wa­rzysz­ka­mi.

– Za­trzy­ma­my się w Sa­al­feld.

Wy­po­wia­dający te słowa człowiek nosił na pal­cu pierścień z czaszką. Na jego szyi, tuż pod wy­dat­nym jabłkiem Ada­ma, pomiędzy wyłoga­mi ma­ry­nar­ki mun­du­ru ozdo­bio­ny­mi pat­ka­mi z podwójnym pio­ru­nem i ozna­cze­niem stop­nia, zwi­sał czar­ny krzyż. Na­prze­ciw­ko sie­działa ko­bie­ta, której uro­da nie po­zwa­lała mu sku­pić się na lek­tu­rze.

– Do kogo pani pi­sze? – za­py­tał, za­my­kając książkę i kładąc ją na sto­li­ku obok sztućców – była to Ostat­nia królowa Atlan­ty­dy Ed­mun­da Kis­sa.

– Do przy­ja­cie­la – od­po­wie­działa ko­bie­ta, unosząc duże ja­sne oczy znad nie­za­pi­sa­ne­go jesz­cze ar­ku­sza pa­pie­ru.Jej brwi miały ide­al­ny kształt, jak­by zo­stały na­ma­lo­wa­ne pre­cy­zyj­nym pociągnięciem pędzla, a rzęsy byłytak długie, że kie­dy otwie­rała oczy, zda­wały się uno­sićonie­miały z wrażenia kurz. Miała jasną cerę, szkarłatne po­licz­ki i lek­ko fa­lo­wa­ne blond włosy, które spływały ni­czym wart­ki górski stru­mień do złoci­ste­go je­zio­ra­na jej pier­si.

– Dla­cze­go się za­trzy­mu­je­my? – za­py­tała de­li­kat­nym, przy­jem­nym głosem.

– Będzie­my zmie­niać lo­ko­mo­tywę, żeby pociąg mógł po­ko­nać stro­me sto­ki na ko­lej­nym od­cin­ku dro­gi – od­po­wie­dział ofi­cer, ob­da­rzając ją jed­nym ze swo­ich naj­bar­dziej ser­decz­nych uśmiechów.

– Ro­zu­miem – od­parła, spoglądając na góry.

– Pierw­szy raz podróżuje pani Lu­xuszüge?

– Tak – po­twier­dziła.

– Po­zwo­li pani, że się przed­sta­wię. – Wstał i wyciągnął dłoń w jej kie­run­ku. – Na­zy­wam się Lo­thar Gi­ger.

Ko­bie­ta podała mu dłoń i po­zwo­liła, by złożył na niej pocałunek.

– Si­byl­la Rol – od­po­wie­działa, udając za­wsty­dze­nie.

Gi­ger usa­do­wił się na swo­im miej­scu, nie prze­ry­wając nie­wi­dzial­nej nici łączącej źre­ni­ce ich oczu.

– Jest pani Włoszką?

– Tak.

– W pani oczach uwięzio­ny zo­stał kawałek czy­ste­go, nor­dyc­kie­go nie­ba, pani Rol. To za­pew­ne z tego po­wo­du tak do­sko­na­le mówi pani po nie­miec­ku.

– Być może. Sądzę jed­nak, że w ja­kimś stop­niu wpłynął na to również fakt, iż moja mat­ka po­cho­dziła z Düssel­dor­fu, a ja kil­ka lat stu­dio­wałam na uni­wer­sy­te­cie w Je­nie.

– Je­stem ocza­ro­wa­ny. – Gi­ger uka­zał swo­je białe zęby w sze­ro­kim uśmie­chu. – Jeśli nie jest to ta­jem­nicą, mogę za­py­tać, czym się pani zaj­mu­je?

– Ar­che­olo­gią – od­parła Si­byl­la.

Na twa­rzy dok­to­ra Gi­ge­ra znów po­ja­wił się uśmiech.

– Je­stem wiel­kim miłośni­kiem ar­che­olo­gii! – od­rzekł. Wziął do ręki czy­taną przed chwilą książkę i po­ka­zał jej.

– Czy miała pani przy­jem­ność za­po­znać się z dziełami Kis­sa?

– Och tak, bar­dzo go lubię – od­po­wie­działa ko­kie­te­ryj­nie Si­byl­la. – Właśnie skończyłam czy­tać jego ostat­nią po­wieść – Rozśpie­wa­ne łabędzie z Thu­le.

W jed­nej chwi­li wszyst­kie mięśnie Gi­ge­ra zadrżały.

– Na­prawdę? – od­parł za­chwy­co­ny swą rozmówczy­nią. Stuknął de­li­kat­nie dwa razy w książkę. – A tę? Proszę nie mówić, że tę również pani prze­czy­tała. – Wy­sunął ręcedo przo­du. – Tyl­ko niech mi pani cza­sem nie zdra­dza zakończe­nia! – zawołał ze śmie­chem.

– Nie­sa­mo­wi­ta podróż sprzed czter­na­stu tysięcy lat,od Atlan­ty­dy po Andy – od­parła. – Prze­czy­tałam ją jed­nym tchem.

– Uwiel­biam Kis­sa – stwier­dził Gi­ger nie­mal uro­czyście. – Uka­zu­je wiel­kość an­tycz­nych ludów nor­dyc­kich, nikt tak jak on nie po­tra­fi przywrócić ma­gii praw­dzi­wej hi­sto­rii.

– Zga­dzam się, Herr Gi­ger.

– Po­chle­bia mi pani.

– Oddałabym wszyst­ko, aby wziąć udział w którejśz jego wy­praw. I dałabym wszyst­ko, żeby zakończyć wojnęi umożliwić tak uzdol­nio­nym ba­da­czom kon­ty­nu­owa­nie ich eks­pe­dy­cji. In­te­re­su­je mnie to. Chciałabym wie­dzieć.

– Co dokład­nie chciałaby pani wie­dzieć?

– Wie­le rze­czy, Herr Gi­ger, nie jakąś jedną kon­kretną.

– Proszę wy­brać jedną.

Si­byl­la spoj­rzała na su­fit i od­parła:

– Chciałabym się do­wie­dzieć, w jaki sposób zo­stały skon­stru­owa­ne wie­lo­bocz­ne, łączo­ne ni­czym puz­zle mury z me­ga­li­tu w Cuz­co. – Zno­wu pod­niosła wzrok. – Albo nie: jak zo­stało wy­ko­na­ne mau­zo­leum Puma Pun­ku,te fu­tu­ry­stycz­ne modułowe kon­struk­cje, tak nie­zwykłei do­sko­nałe w swej for­mie. – Po­now­nie się za­sta­no­wiła. – A może ra­czej wy­brałabym Ol­lan­tay­tam­bo, albo nie… chciałabym po­znać prawdę na te­mat Ba­al­be­ku. Roz­myślał pan nad tym?

– Ogrom­ne, ważące tysiąc ton blo­ki ze­spo­lo­ne z pro­stotą, z jaką łączo­ne są cegły wy­ko­na­ne tak ide­al­nie, że nie można wcisnąć w złącza na­wet kart­ki pa­pie­ru – wyjaśnił Gi­ger, który w tym mo­men­cie za naj­większy cud świa­ta uznałby Si­byllę. – Tak, to jed­na z tych rze­czy, które nie dają mi spo­ko­ju.

– Cza­sa­mi te myśli wręcz spędzają mi sen z po­wiek. Za­sta­na­wiam się wte­dy: kto wie, co zna­lazł Kiss w Bo­li­wiii w Peru. A Schäfer i Be­ger w Ty­be­cie? Czy za­tem Atlan­ty­da na­prawdę ist­niała? Od­po­wia­dam so­bie, że tak, i wszyst­ko sta­je się ja­sne – ta pla­ne­tar­na cy­wi­li­za­cja, której nie­zwykłe świa­dec­twa ist­nie­nia od­naj­du­je­my od Sto­ne­hen­ge po Sar­dy­nię, od Ba­al­bek po Car­nac, od Tia­hu­ana­co po równi­ny w Gi­zie, to bez­pośred­ni po­tom­ko­wie miesz­kańców Atlan­ty­dy, którzy zo­sta­li zmu­sze­ni do po­rzu­ce­nia bie­gu­na północ­ne­go ze względu na sro­gi kli­mat epo­ki lo­dow­co­wej.

– Aryj­czy­cy – od­parł Gi­ger z uwiel­bie­niem w głosiei roz­anie­lo­nym spoj­rze­niem. – Nie­zwy­kle postępowa cy­wi­li­za­cja sięgająca dzie­siątki tysięcy lat wstecz, która pod­biła i ucy­wi­li­zo­wała resztę pla­ne­ty, a następnie zo­stała nie­mal zmie­cio­na z po­wierzch­ni zie­mi przez po­to­py.

– Nie­mal?

– Nie­mal, dro­ga pani.

– Chce pan po­wie­dzieć, że jakaś część miesz­kańców Atlan­ty­dy wciąż żyje na zie­mi?

– Nie na zie­mi. – Spoj­rzał w dół i ob­ser­wo­wał przez chwilę me­ta­lową płytę, która od­dzie­lała ich od stu­kających po szy­nach kół.

– Pod zie­mią? – spy­tała Si­byl­la z ożywie­niem i nie­cier­pli­wością małej dziew­czyn­ki.

– My w to wie­rzy­my – od­parł Gi­ger z prze­ko­na­niem.

W tym mo­men­cie pod­szedł do nich kel­ner, żeby przyjąć zamówie­nie. Gi­ger nie spoglądając na­wet na nie­go, po­zo­sta­wił mu wolną rękę, jed­nak za­strzegł, żeby przy­niósł mu da­nie bez mięsa.

Si­byl­la po­wie­działa je­dy­nie:

– Dla mnie to samo.

– Tak więc, pani Rol…

– Pan­no – po­pra­wiła go Si­byl­la.

– Pan­no… – powtórzył Gi­ger obojętnym to­nem, jed­nak nie udało mu się ukryć przy­jem­ności, jaką spra­wiło mu wy­po­wie­dze­nie tego słowa. – Co spro­wa­dza paniądo Ber­li­na?

– Pra­ca.

– Mogę za­py­tać…

– Oczy­wiście. Je­stem tłumaczką w nie­miec­kiej am­ba­sa­dzie w Rzy­mie.

Gi­ger za­cisnął war­gi, za­mknął oczy i skinął głową.

– Pra­cu­je pani dla na­szej am­ba­sa­dy? Proszę po­wie­dzieć, że to nie żart!

– Nie, to nie żart.

– Przed chwilą po­wie­działa pani, że jest ar­che­olo­giem.

– Po zakończe­niu stu­diów w Je­nie bar­dzo chciałam zająć się ar­che­olo­gią i jeździć po całym świe­cie, tak jak dok­tor Kiss, ale po­trze­bo­wa­li tłumacz­ki nie­miec­ko-włoskiej, tak więc…

Pociąg wje­chał do tu­ne­lu, po­zo­sta­wiając w tyle łunę za­chodzącego słońca. Twarz Gi­ge­ra w mro­ku nie prze­sta­wała się uśmie­chać, ale chwi­la­mi był to uśmiech złowro­gi, fa­lujący miękko na okien­nej szy­bie ni­czym od­bi­ciew ta­fli wody – nik­czem­ny uśmie­szek skąpany w czer­wo­nym świe­tle elek­trycz­nych świec i spo­wi­ty czar­nym cie­niem rzu­ca­nym przez roz­ciągnięte w uśmie­chu kości jarz­mo­we. Chwi­la­mi zaś jego twarz przy­po­mi­nała wyłaniającego się z płomie­ni de­mo­na.

– Fa­scy­nująca, wy­kształcona i odważna ko­bie­ta – po­wie­dział. – Włoszka, ale o wyraźnie aryj­skich ry­sach: podłużna czasz­ka, oczy w ko­lo­rze gór lo­do­wych, złote włosy. Kto­by pomyślał, że po­znam taką osobę i że spo­tka mnie za­szczyt roz­ko­szo­wa­nia się ko­lacją w jej to­wa­rzy­stwie.

– Te­raz to pan mi schle­bia – wzbra­niała się Si­byl­la.

Tu­nel się skończył, a do prze­działu powróciły pro­mie­nie słonecz­ne. Ostat­nie tego dnia.

– Je­stem dłużni­kiem losu, cóż za przy­pa­dek!

Kel­ner, trzy­mający w tacę w jed­nej oraz cho­chlę w dru­giej ręce, prze­pro­sił i zaczął po­da­wać zupę ja­rzy­nową. Naj­pierw obsłużył ko­bietę, następnie ofi­ce­ra. Życzył im smacz­ne­go, po czym stuknął ob­ca­sa­mi i prze­szedł do ko­lej­ne­go sto­li­ka. Przez chwilę Si­byl­la i dok­tor Gi­ger słysze­li te same słowa, to samo dzwo­nie­nie łyżki o wazę i stu­ka­nie ob­ca­sa­mi po­wta­rzające się przy każdym sto­li­ku i od­da­lające się co­raz bar­dziej ni­czym echo.

– Nic nie dzie­je się przez przy­pa­dek, Herr Gi­ger.Roz­dział 2

Nie­opo­dal Rzy­mu, 52 mi­nu­ty do 1943 r.

Nie­bo i mo­rze sta­no­wiły jedną czarną i połyskującą taflę. Agent Spar­tak miał wrażenie, że znaj­do­wał sięw gi­gan­tycz­nej czar­nej bańce ob­sy­pa­nej nie­skończoną liczbą świetl­nych punk­cików. Sub­tel­ne światło sier­pa księżyca, ni­czym za­krzy­wio­ne nacięcie w bez­kre­sie czar­ne­go płasz­cza, wyłaniało de­li­kat­nie z nicości biel nad­mor­skich skał i po­zwa­lało mu doj­rzeć punkt do­ce­lo­wy – nie­wielką za­toczkę oto­czoną ko­roną ja­sne­go pia­sku, znaj­dującą się po pra­wej stro­nie plaży. Po le­wej zaś wi­docz­na była ścieżka pnąca się w górę pomiędzy skałami i krza­ka­mi i opa­dająca ku górującemu na płasko­wyżu woj­sko­we­mu ba­ra­ko­wi, z którego z pew­nością wi­docz­na była cała plażaoraz nie­wielka część wy­brzeża w północ­nym i południo­wym kie­run­ku.

Nie­opo­dal ba­ra­ku sno­py światła la­ta­rek w rękach żołnie­rzy pa­tro­lujących wy­brzeże krzyżowały się ner­wo­wo, gasły i znów za­pa­lały się w nie­re­gu­lar­nych odstępach, naj­pierw jed­na, później następna, być może w po­szu­ki­wa­niu cze­goś na dole, na plaży lub w mo­rzu. Agent Spar­tak po­now­nie zdał so­bie sprawę z czy­hających na nie­go za­grożeń. Za­mknął oczy, uspo­koił od­dech, kon­cen­trując sięna słona­wym i mroźnym po­wie­trzu, pod­czas gdy bałwany pia­ny mor­skiej ude­rzały o kadłub.

Za­cze­kał, aż war­tow­ni­cy zakończą obchód, spraw­dzając w tym cza­sie za­war­tość ple­ca­ka: kom­pas, roz­mon­to­wa­ny ra­dio­te­le­fon, dwa pudełka amu­ni­cji ka­li­bru dzie­więć mi­li­metrów, dwa pli­ki bank­notów – wszyst­ko było na miej­scu. Założył ple­cak na ramię i nie spusz­czając wzro­kuz wy­brzeża, zaczął na­dmu­chi­wać dętkę od koła ciężarówki, prze­ro­bioną na tę okazję w nie­wiel­ki czar­ny pon­ton z dnem po­kry­tym wo­sko­wa­nym płótnem. Zno­wu sno­py światła. Wydłużały się i zni­kały na­gle ni­czym czułki śli­ma­ka.

De­li­kat­na bry­za prze­ni­kała przez włókna wełnia­nej ko­mi­niar­ki, którą zasłonił twarz, aby za­po­biec od­bi­ja­niu się od niej światła.

Ro­zej­rzał się do­okoła.

Pod gwieździ­stym nie­bem wszyst­ko wy­da­wało się ide­al­nie spo­koj­ne.

Wy­chy­lo­ny z wieżycz­ki łodzi pod­wod­nej ma­ry­narz cze­kał, aż zej­dzie na brzeg, aby za­mknąć właz i roz­począć ma­newr za­nu­rza­nia.

Zasługą agentów ta­kich jak Spar­tak było to, że zarówno te­raz, jak i za każdym in­nym ra­zem łódź pod­wod­na mogła zbliżyć się tak bar­dzo do brze­gu, nie wpa­dając na pod­wod­ne miny. Ka­pi­tan po­sia­dał kopię mapy miejsc wzdłuż całego włoskie­go wy­brzeża Mo­rza Tyr­reńskie­go, których należało uni­kać. To właśnie dla­te­go tacy jak on byli ważni.

– Go­to­wy? – za­py­tał ma­ry­narz.

Złożył pa­lec wska­zujący i kciuk w li­terę „o” na znak po­twier­dze­nia.

Ma­ry­narz za­sa­lu­to­wał prawą ręką i za­mknął drzwicz­ki, po czym łódź zaczęła się za­nu­rzać.

Spar­tak usiadł po tu­rec­ku w ciem­nym pon­to­nie i za­cze­kał, aż twar­dy sta­lo­wy pan­cerz łodzi znik­nie mu z oczui za­cznie dry­fo­wać.

Gdy zaczął sunąć po wo­dzie, wiosłując rękami, łódź znaj­do­wała się już da­le­ko, z dzio­bem skie­ro­wa­nym w stronę otchłani mo­rza, a na cy­plu za plażą po­ja­wiały się świetl­ne czułki straży przy­brzeżnej. Wy­da­wało się, że żołnie­rze nie mają za­mia­ru wrócić do obo­zu i świętować No­we­go Roku. Mimo wszyst­ko ich obec­ność dała mu pew­ność – woj­sko­wi nie kręci­li­by się tak bar­dzo, gdy­by spo­dzie­wa­li się de­san­tu szpie­ga. Ra­czej ukry­li­by się w ciem­ności i wy­sko­czy­li znie­nac­ka.

Oczy­wiście bar­dzo praw­do­po­dob­ne było, że do tychz Biu­ra In­for­ma­cji Woj­sko­wej oraz tych z OVRA do­tarły ja­kieś strzępy in­for­ma­cji o de­san­cie, jed­nak bez­sz­czegółów na te­mat dokład­ne­go miej­sca, w którym miałby nastąpić, i że wszy­scy przez to po­sta­wie­ni by­liw stan go­to­wości.

Tak czy in­a­czej, prze­zor­ność była je­dyną sku­teczną bro­nią, jaką Spar­tak dys­po­no­wał na tym ska­li­stym wy­brzeżu.

Zaczął jesz­cze in­ten­syw­niej wiosłować i od­dy­chać.Po pew­nym cza­sie uj­rzał wyraźnie cie­nie po­ru­szające się w oświe­tlo­nym ba­ra­ku na skałach po le­wej stro­nie oraz dwóch żołnie­rzy, którzy w końcu zga­si­li la­tar­ki i skie­ro­wa­li się do środ­ka.

Wy­da­wało mu się, że słyszy mu­zykę – płacz­liwą, nie­wy­raźną, nie­sioną przez bryzę.

Skie­ro­wał się w prawą stronę – tam, gdzie plaża była bar­dziej za­cie­nio­na i gdzie sku­pi­sko skał mogło osłaniaćgo pod­czas wy­sia­da­nia z pon­to­nu.

Ręce mdlały mu ze zmęcze­nia, dłonie miał zmar­z­nięte. Udał się w stronę wąskie­go pasa pia­sku pomiędzy dwo­ma skałami. Wy­sko­czył z pon­to­nu, po­zo­sta­wiając w środ­ku ple­cak, i za­nu­rzył się bez­sze­lest­nie po szyję w wo­dzie. Płynąc, ciągnął pon­ton w kie­run­ku brze­gu, aż wy­czuł sto­pa­mi dno, następnie pod­niósł go i rzu­cił na pia­sek. Dętka upadła, wy­dając me­ta­licz­ny, głuchy odgłos, który zaczął od­bi­jać się echem pośród ci­szy. Za­nim Spar­tak się wy­nu­rzył, trzy­mając w górze ple­cak i chro­niąc go przed za­mo­cze­niem, upew­nił się, że nikt go nie usłyszał. Nie miał cza­su,aby po­czuć zim­no czy strach. Ob­ser­wując bacz­nie mrok, zaczął kopać dół.

Mu­siał się śpie­szyć, za­cho­wując jed­no­cześnie spokój.

Z tego miej­sca ba­rak był nie­wi­docz­ny. Świetl­ne czułki mogłyby zacząć na­gle zno­wu pe­ne­tro­wać noc.

Pra­co­wał do mo­men­tu, aż jego ręce całko­wi­cie opadły z sił. Spoj­rzał na re­zul­tat: udało mu się wy­ko­pać rów o sze­ro­kości czter­dzie­stu cen­ty­metrów i głębokości około pół me­tra. To wy­star­czyło. Wy­sunął szty­let z przy­mo­co­wa­ne­go do łydki po­krow­ca. Naciął pon­ton. Z dętki ulot­niło się syczące po­wie­trze. Za­nu­rzył głębiej ostrze i pociął gumę. Umieścił po­zo­stałości swo­jej łodzi w wy­ko­panym dole i za­sy­pał pia­skiem. Naszły go wspo­mnie­nia z dzie­ciństwa, gdy na­wet nie wy­obrażał so­bie, że w przyszłości będzie szat­ko­wał na kawałki pon­ton, i kie­dy grze­bałw pia­chu tyl­ko po to, żeby bu­do­wać z nie­go zam­ki. Czy to możliwe, że kie­dyś był kimś ta­kim?

Wspiął się na skały. Wejście na szczyt oka­zało sięo wie­le prost­sze niż wiosłowa­nie. Wyj­rzał zza skał, do­ci­skając ko­mi­niarkę, żeby za­blo­ko­wać ujście ulat­niającej sięz ust pary, i zaczął ana­li­zo­wać sy­tu­ację.

Ba­rak po le­wej. Po pra­wej ciem­na pla­ma zarośli, za którą otwie­rała się wol­na prze­strzeń. Tam po­zo­sta­nie nie­osłonięty na dy­stan­sie około czte­ry­stu metrów, aż do me­ta­lo­wej siat­ki. Według otrzy­ma­nych wskazówek za ogro­dze­niem był las. Jeśli będzie podążał we właści­wym kie­run­ku,na ścieżce znaj­dzie pożywie­nie i ubra­nia po­zo­sta­wio­ne dla nie­go w opusz­czo­nej cha­cie. Kie­rując się na wschód, po sied­miu ki­lo­me­trach otwar­te­go pola do­trze do dro­gi, a przy odro­bi­nie szczęścia złapie na­wet jakiś trans­port.

W dal­szym ciągu, po omi­nięciu straży na­brzeżnej, będzie gro­ziło mu na­tknięcie się na ja­kie­goś myśli­we­go. Całkiem spo­ra licz­ba szpiegów skończyła jako tro­feum myśliw­skie za­miast bażanta. Otu­chy do­da­wał mu fakt, że większość mężczyzn, którzy byli w sta­nie utrzy­maćw ręku strzelbę, w chwi­li obec­nej znaj­do­wała się na fron­cie.

A po­nad­to była noc. Uro­czy­sta noc.

Spoj­rzał na miej­sce, w którym za­ko­pał pon­ton. Na tyle, ile zdołał doj­rzeć, wy­da­wało mu się, że wy­ko­nał dobrą ro­botę. Przy odro­bi­nie szczęścia ni­cze­go nie spo­strzegą, przy­najm­niej do cza­su, aż ki­piel mor­ska nie zmy­je pia­chu po­kry­wającego gu­mową łódź. A wte­dy on będzie już da­le­ko. Po­sta­no­wił się prze­mieścić.

Nie po­ko­nał na­wet dwu­dzie­stu metrów, gdy usłyszał gwizd racy, po­tem ko­lej­nej i jesz­cze jed­nej. Spoj­rzałna nie­bo. Trzy białe race, ni­czym ode­rwa­ne od nie­bie­skie­go skle­pie­nia gwiaz­dy, oświe­tliły oko­licę.

Przy­cupnął za krza­kiem pomiędzy ka­mie­nia­mi. Wziął głęboki od­dech. Wie­dział, co sy­gna­li­zo­wały.

Atak nie­przy­ja­ciel­skich jed­no­stek.

Ozna­czało to, że wi­dzie­li łódź pod­wodną, ale jego nie za­uważyli.

Zaczął biec, naj­szyb­ciej jak po­tra­fił. Biec, tyl­ko biec. Całe jego ciało biegło, jego ser­ce i płuca, głowa i obie nogi służyły tyl­ko do tego. Od­dy­chać i biec, ist­niało tyl­ko to, nic więcej. Jesz­cze nie zdążył się rozpędzić, gdy zaczęło mu się wy­da­wać, że bie­ga­nie to je­dy­ne, co robił w życiu.

Prze­był ko­lej­ne dwieście metrów, kie­dy po­now­ne syk­nięcie prze­szyło jego uszy. Spoj­rzał w górę, nie za­trzy­mując się. Uj­rzał białą racę, do której na­tych­miast dołączyły dwie zie­lo­ne, wy­strze­lo­ne jed­na po dru­giej.

Jed­na biała i dwie zie­lo­ne. De­sant nie­przy­ja­cie­la. Biec.

Biec. Nic poza tym.Roz­dział 3

Jego ciało pod zie­lon­kawą świetlną pe­le­ryną rac rzu­cało długi cień na ja­sny pia­sek. Do­biegł do ogro­dze­nia pra­wie bez tchu. Rzu­cił ple­cak na zie­mię i opadł na ko­la­na. Wyjąwszy z kie­sze­ni rękawa nie­wiel­kie szczyp­ce, prze­ciął szyb­kim ru­chem w kil­ku miej­scach dru­cianą siatkę, żeby się przez nią prze­cisnąć. Przełożył ple­cak na drugą stronę, następnie prze­czołgał się, po­ma­gając so­bie łokcia­mi. Kie­dy zna­lazł się poza siatką, odwrócił się, żeby zmon­to­wać ją tak, aby nie po­zo­sta­wić zbyt wi­docz­nych śladów swo­jej uciecz­ki i zy­skać kil­ka do­dat­ko­wych metrów. Po chwi­li pomyślał jed­nak, że było to całko­wi­cie bez­ce­lo­we.

Na­brał pew­ności, kie­dy usłyszał psy. Spoj­rzał na ze­ga­rek – do No­we­go Roku bra­ko­wało piętna­stu mi­nut. Zerknąłna kom­pas – podążał w do­brym kie­run­ku, czy­li na północ­ny zachód. Pod­niósł się z ko­lan i po­now­nie ze­rwałdo bie­gu. Minął sze­ro­ki pas ubi­tej zie­mi i popędziłw so­sno­wy las. Sta­rał się nie zwal­niać, ale piach ha­mo­wał go jak w kosz­mar­nym śnie.

Psy były ki­lo­metr za nim, a jemu zda­wało się, że czu­je na ple­cach ich od­de­chy. Węszyły za­wzięcie, co do tego nie miał wątpli­wości. Szcze­kały, uja­dały – co­raz bliżej i co­raz za­cie­klej. Zda­wało mu się, że krzyczą, że ich właści­cie­le, lu­dzie z włoskie­go kontr­wy­wia­du, wie­dzie­li o jego de­san­cie.

„To nie­możliwe” – pomyślał. „Nikt nie mógł o tym wie­dzieć”.

A psy wciąż szcze­kały, jak­by chciały mu dać do zro­zu­mie­nia, że biegną za nim z kon­kret­ne­go po­wo­du.

– Nikt nie mógł zdra­dzić – szepnął. – W Pa­nop­ti­co­nie nie ma kretów… nikt spośród szpiegów. A mimo to praw­da biegła obok psów i uja­dała wraz z nimi.

Wsunął kciu­ki pod szel­ki ple­ca­ka i nadał jesz­cze szyb­szy rytm swo­im ciężkim od­de­chom, pod­czas gdy piach za­ba­wiał się z nim, usu­wając mu nie­spo­dzie­wa­nie świat spod stóp. Biegł da­lej, upa­dając i pod­nosząc się na prze­mian.

Szko­lo­no go w tym. To była jego pra­ca, jego życie. Nie zwal­niając, zdjął ple­cak z ra­mion, zsunął kurtkę, swe­ter, a następnie ko­szulę. Założył po­now­nie swe­ter i kurtkę. Ko­szulę trzy­mał w ręce, a ple­cak po­now­nie za­rzu­ciłna ra­miona. Wy­tarł się nią pod pa­cha­mi. Nie za­trzy­my­wał się, a mimo to uja­da­nie psów i krzy­ki lu­dzi zbliżały siędo nie­go metr po me­trze.

Zbo­czył z kie­run­ku wska­zy­wa­ne­go przez kom­pas.

Usiłując za­cho­wać równo­wagę na śli­skim pia­chu po­kry­tym so­sno­wy­mi igłami, po­rwał ko­szulę zębami na taką liczbę kawałków, na jaką tyl­ko zdołał. Rzu­cił na zie­mię pierw­szy z nich, odbił w in­nym kie­run­ku i rzu­cił następny. Robił tak dotąd, aż po­krył prze­po­co­ny­mi strzępami ubra­nia całkiem spo­ry ob­szar.

Po­now­nie spraw­dził kom­pas – da­lej na północ­ny zachód. Da­lej biec.

Zręczne wy­my­ka­nie się nie­przy­ja­ciel­skim siłom sta­no­wiło część jego życia. Wro­gość, nie­na­wiść, władza… brud­ny świa­tek szpiegów był jego śro­do­wi­skiem na­tu­ral­nym­do tego stop­nia, że na­wet zna­lazł w nim miłość – ni­czym cenną grudkę złota na pełnym śmie­ci wy­brzeżu.

Pra­gnie­nie uj­rze­nia jej po­now­nie tchnęło te­raz w jego nogi do­dat­kową siłę, by gnać naprzód, prze­kształcającje w dwa potężne tłoki.

Myśl o przy­tu­le­niu jej po­ma­gała mu wstać za każdym ra­zem, kie­dy po­ty­kał się i upa­dał na piach.

Ko­chał ją tak, jak ko­cha się wodę, po­wie­trze, światło słonecz­ne, i tak samo mu jej bra­ko­wało.

Złość zaczęła krążyć w roz­pa­lo­nych włóknach jego mięśni ni­czym ben­zy­na w prze­wo­dach pa­li­wo­wych sa­mo­cho­du. W tym mo­men­cie mógł biec, dopóki nie eks­plo­do­wałoby mu ser­ce. Gdy tak pędził, świat zda­wał się nie­zwy­kle chwiej­ny i nie­sta­bil­ny, ale czuł, że przy­najm­niej jed­na rzecz po­zo­sta­je nie­zmien­na, nie­wzru­szo­na – pra­gnie­nie przy­tu­le­nia ko­bie­ty, którą ko­chał.

Da­lej prze­bie­rał no­ga­mi, bez stra­chu i zbędnych myśli.

Gnał przez około kwa­drans. Sądząc po tem­pie, które utrzy­my­wał, po­ko­nał może trzy ki­lo­me­try, kie­dy zo­rien­to­wał się, że uja­da­nie i głosy zaczęły się od­da­lać. Następnie przez dłuższy od­ci­nek słyszał już tyl­ko swo­je dy­sze­nie oraz własne kro­ki, które w miarę utwar­dza­nia się na­wierzch­ni sta­wały się co­raz głośniej­sze.

Ko­niec lasu so­sno­we­go. Dro­ga mu­siała być gdzieś nie­da­le­ko. Nie za­trzy­mując się, spoj­rzał na ze­ga­rek. Uśmiechnął się. Może za­działała po­rwa­na ko­szu­la? A może to noc syl­we­stro­wa po­ko­nała ich wszyst­kich?Roz­dział 4

Jes­tem ka­pi­ta­nem! – Żołnierz wy­po­wie­dział to zda­niew myślach wie­le razy, nie mogąc się przy tym ode­rwać od wil­got­nych i ciepłych warg, które po­sta­no­wił spra­wić so­bie w pre­zen­cie na ko­niec roku.

Czuł, jak prze­su­wają się po jego po­licz­ku, po szyi,po no­gach. Ale jego siła woli nie dawała za wy­graną.

Przy­po­mniał so­bie, że jest ka­pi­ta­nem, kie­dy od­kor­ko­wał pierwszą bu­telkę wina. Dru­gi raz uświa­do­mił to so­bie, kie­dy po­szedł z Clarą na stronę, a ko­lej­ny – gdy usłyszał od­go­sy pierw­szych rac i kie­dy kątem oka uj­rzał, jak wkom­po­no­wują się one w kadr tyl­nej szy­by sa­mo­cho­du ni­czym ja­sne au­re­ole spływające po za­pa­ro­wa­nym szkle. Po dru­gim wy­strza­le rac za­mru­czał:

– Muszę iść.

Kie­dy usłyszał psy, było już za późno. Jego umysł ka­pi­ta­na roz­ka­zy­wał bezwład­ne­mu ciału.

Cla­ra miała do nie­go słabość, a on do niej – do jej uro­dy, świeżej i nie­ska­zi­tel­nej, która była rzad­kością wśród pro­sty­tu­tek. Ka­pi­tan opo­wia­dał o niej przy­ja­ciołom, twierdząc,że zwy­czaj­nie zwa­rio­wał na jej punk­cie. Utrzy­my­wał też, że bywał o nią za­zdro­sny, po­mi­mo że była dziwką.

Ale dla jed­nej nocy z nią z pew­nością nie opłacało się ry­zy­ko­wać po­sta­wie­nia przed sądem wo­jen­nym, z tymże białe i jędrne uda Cla­ry za­cisnęły się już wokół jego bio­der, za­my­kając go w ciepłej mar­mu­ro­wej szka­tu­le.

Po­wo­li każde ze­tknięcie ich ust zaczęło roz­brzmie­wać mu w głowie ni­czym strzały plu­to­nu eg­ze­ku­cyj­ne­go, a jej ciężkie od­de­chy przy­po­mi­nać cier­pie­nia więźnia rzu­co­ne­go do mrocz­ne­go lo­chu i za­po­mnia­ne­go przez świat.

W jego umyśle gład­kie i aniel­skie ob­li­cze Cla­ry­ustąpiło miej­sca szka­rad­nej siat­ce blizn na twa­rzy pułkow­ni­ka Roux.

Wy­do­stał się z sa­mo­cho­du z no­ga­mi spląta­ny­mi przez spodnie ni­czym kaj­da­na­mi. Upadł. Pod­niósł się, po­le­ciłCla­rze, żeby na nie­go za­cze­kała i nie po­ka­zy­wała się ni­ko­mu, oraz za­pew­nił, że nie­ba­wem za­wie­zie ją do Rzy­mu. Zmie­rzając w kie­run­ku ba­ra­ku, naciągnął spodnie i wsunął w nie ko­szulę.

Nie było tu ni­ko­go. Ktoś zo­sta­wił otwar­te drzwi, zaś w środ­ku paliło się światło. Cały ba­rak grał ni­czym gi­gan­tycz­na po­zy­tyw­ka.

Za­zdrość jest już nie­mod­na, to nie­rozsądny przeżytek– nuciła gru­pa Trio Le­sca­no.

W miarę jak gasła w nim namiętność, wzra­stała świa­do­mość, że wpadł w niezłe ta­ra­pa­ty. Chwilę później świa­do­mość ta prze­ro­dziła się w śmier­tel­ne prze­rażenie.Spo­strzegł po­wra­cających z pu­sty­mi rękoma mężczy­zni psy oraz zmie­rzającego ku nie­mu żołnie­rza, który­wy­strze­lił race.

– Ka­pi­ta­nie! – krzy­czał, potrząsając pi­sto­le­ta­mi do rac.

– Co się stało? – za­py­tał, do­pi­nając ostat­nie gu­zi­ki ko­szu­li. „A to, że je­steś kom­plet­nym idiotą” – od­po­wie­dział so­bie w myślach.

Żołnierz pod­biegł do nie­go zdy­sza­ny i zgiął się wpół, opie­rając ręce z pi­sto­le­ta­mi na ko­la­nach. Do­pie­ro po kil­ku chwi­lach zdołał wy­po­wie­dzieć pierw­sze słowa.

– Wi­działem wy­chodzącego na brzeg człowie­ka.

„Stało się, je­steś pi­ja­ny i nie możesz ustać pro­sto­na no­gach”.

– Je­steś pe­wien?

– Chy­ba tak, ka­pi­ta­nie.

– Co to zna­czy „chy­ba tak, ka­pi­ta­nie”? Wi­działeś go, czy też nie?

– Tak, ka­pi­ta­nie.

– Co to było? – wy­krzyknął ka­pi­tan do po­rucz­ni­ka, który wra­cał na cze­le nie­wiel­kiej gru­py z psa­mi.

– Fałszy­wy alarm, ka­pi­ta­nie.

– Ale ja wi­działem coś w mo­rzu – za­pro­te­sto­wał żołnierz z pi­sto­le­ta­mi. Wska­zał na czar­ne głębiny. – Jakąś milę od brze­gu.

To­wa­rzy­sze spoj­rze­li na nie­go złowro­go, wyraźnie dając mu do zro­zu­mie­nia, żeby się uci­szył.

– Ale nie je­stem pe­wien, czy do­brze wi­działem – po­pra­wił się żołnierz. – Po­tem za­uważyłem jakiś cień, o tam…

– Chy­ba nie je­steś o tym prze­ko­na­ny – od­parł ka­pi­tan. Nie mogąc ukryć ulgi, dla nie­po­zna­ki przy­ozdo­bił twarz szy­der­czym uśmie­chem.

– Może źle wi­działem, ka­pi­ta­nie – od­po­wie­dział żołnierz z pi­sto­le­ta­mi.

– Ale wolałem na wszel­ki wy­pa­dek za­re­ago­wać.

– Piłeś?

– Nie­wie­le. Bar­dzo nie­wie­le, ka­pi­ta­nie. To wyjątko­wy dzień, dla­te­go…

Ka­pi­tan stra­cił na chwilę równo­wagę i po­czuł, jak wino chlu­po­cze mu w żołądku. Zro­bił krok do tyłu, lek­ko się przy tym po­ty­kając. Wresz­cie udało mu się ustać i za­trzy­mać w miej­scu. Spoj­rzał na mo­rze. Bry­za lek­ko roz­wie­wała mu włosy.

Żołnierz, który wszczął alarm, spoj­rzał nie­pew­nym wzro­kiem na to­wa­rzy­szy, ści­skając kol­by pi­sto­letów w ocze­ki­wa­niu na in­for­mację, w jaki sposób ka­pi­tan ma za­miar znisz­czyć mu syl­we­strową noc.

– Co piłeś? – za­py­tał ka­pi­tan.

– Po­my­liłem się!

– A wy? – zwrócił się do po­zo­stałych, którzy dy­sze­li po­dob­nie jak ich psy. Przy­sunął nos do twa­rzy każde­goz nich.

Po ta­kim bie­gu nie zdołali­by wstrzy­mać od­de­chu, dla­te­go wszy­scy przy­zna­li, że w isto­cie trochę wy­pi­li.

– Nikt nie może się do­wie­dzieć o tym bałaga­nie. Dzi­siej­szej nocy nic się tu­taj nie wy­da­rzyło, ro­zu­mie­my się?

– Tak jest! – od­po­wie­dział mu fałszujący chór.

– A te­raz idzie­my się upić jak należy.Roz­dział 5

Rzym, 1 stycz­nia 1943 r., piątek

W grze w kla­sy rzu­ca się ka­myk na jed­no z pól, sta­rając się nie do­tknąć li­nii, a następnie wcho­dzi się do la­bi­ryn­tui ska­cze na jed­nej no­dze, żeby do­stać się do ka­myka. Po­tem wra­ca się i po­wta­rza czyn­ność, ce­lując nim w ko­lej­ne pole.

W grze w kla­sy piekło za­zwy­czaj na­zy­wa­ne jest zie­mią,a nie­bo do­mem. Zie­mia. Raz. Dwa. Trzy. Czte­ry i pięć. Sześć. Sie­dem i osiem. Nie­bo. Dziew­czyn­ka nie umiała pisać ani liczb ani słów, ale kawałkiem dachówki wy­ry­so­wała na bru­ku prze­piękne czwo­ro­bo­ki, co spra­wiło jej dużą radość. Cza­sa­mi, bar­dzo rzad­ko, zda­rzało się, że miałado dys­po­zy­cji kawałek kre­dy kra­wiec­kiej swo­jej mamy, ale kre­da była bar­dzo dro­ga, więc tego popołudnia – jak­to zwy­kle bywało – na­ma­lo­wa­ne przez nią li­nie były tak samo czer­wo­ne jak jej włosy.

– Dziew­czyn­ko!

Znie­ru­cho­miała. Długie war­ko­cze ozdo­bio­ne nie­bie­ski­mi ko­kar­da­mi opadły jej na ra­mio­na, a ona sama sta­rała się utrzy­mać równo­wagę, stojąc na jed­nej no­dze. Nie ob­ra­cając się ani trochę, zerknęła obojętnie na człowie­ka, który właśnie się do niej ode­zwał. Po krótkiej chwi­li wróciłado ska­ka­nia.

– Pani kraw­co­wa jest w domu?

Nie od­po­wie­działa. Nie wyglądał na miłego człowie­ka, stał scho­wa­ny za ro­giem, jak­by się bał, że ktoś go zo­ba­czy, a poza tym przy­ka­za­no jej, żeby nie roz­ma­wiała z nie­zna­jo­my­mi. A on był nie­zna­jo­mym. Po­nad­to dziw­nie wyglądał, nosił duże, ciem­ne oku­la­ry prze­ciwsłonecz­ne, brodę oraz bar­dzo długie włosy – zbyt długie. Wy­da­wał się brud­ny i był cały w pia­nie. Na ra­mio­nach miał ple­cak, a na głowie wełnianą czapkę, zwi­niętą na roz­czo­chra­nych włosach. Może to cu­dzo­zie­miec z da­le­kich stron, który przy­byłdo Rzy­mu na Boże Na­ro­dze­nie? Może piel­grzym? A może po­mi­mo swo­je­go wyglądu był miłą osobą?

A może jed­nak nie.

Sko­czyła na jed­nej no­dze, schy­liła się, aby za­brać ka­mień, i zno­wu dała susa. Do­tarłszy do końca klas, obróciła się do­okoła własnej osi i za­uważyła, że mężczy­zna wciąż tam stał. Wy­da­wało się, że z przy­jem­nością pa­trzy, jak mała pod­ska­ku­je.

Może on też chciał się po­ba­wić? Chy­ba nie. Nie­bo. Osiem i sie­dem. Sześć. Ten człowiek chciał wie­dzieć, czy jej mama jest w domu. Dla­cze­go? Chciał jej zro­bić krzywdę? Le­piej uda­wać, że się nic nie słyszy.

Właśnie miała schy­lić się po ka­mień, gdy na­gle stanęła przed trud­nym wy­bo­rem, po­nie­waż do pola obok ka­my­ka wpadła mo­ne­ta. Mo­ne­ta błyskała zachęcająco.

– Weź ją – po­wie­dział człowiek – to pre­zent dla cie­bie.

Dziew­czyn­ka za­sta­no­wiła się na tym, ale zde­cy­do­wała, że za­bie­rze tyl­ko ka­mień, i zaczęła po­now­nie ska­kać.

– Jak masz na imię?

Tym ra­zem od­po­wie­działa onieśmie­lo­na:

– Be­ne­det­ta.

– Je­steś w tym świet­na, wiesz? Na­ry­so­wałaś bar­dzo pro­ste li­nie.

– Dziękuję.

– Mam coś dla cie­bie. Chcesz zo­ba­czyć, co to ta­kie­go?

Dziew­czyn­ka nie zdołała się po­wstrzy­mać i pod­niosła wzrok.

– Co?

– To – od­parł mężczy­zna, po­ka­zując jej pięść, którą za­krył drugą ręką. Następnie zaczął ją po­wo­li otwie­rać,a na jego twa­rzy po­ja­wił się sze­ro­ki uśmiech. Wresz­ciew dłoniach mężczy­zny uka­zał się mały kur­cza­czek, żółty jak słońce.

– Chcesz go? – za­py­tał. – Jest twój.Roz­dział 6

Kraw­co­wa cze­kała na nie­go w domu. Wszyst­ko było go­to­we.

– Podać coś do je­dze­nia?

– Dziękuję, tyl­ko wodę.

Spar­tak wyjął z kie­sze­ni jaj­ko, zro­bił pa­znok­ciem dwa otwo­ry w sko­rup­ce i wypił za­war­tość. Prze­cie­rając wewnętrzną stroną nad­garst­ka słone od mor­skiej wody usta, po­czuł, jak żółtko rozpływa się po języku, a następnie jak świeży, gęsty płyn spływa mu do żołądka.

Wy­da­wało mu się, że wciąż pod­ska­ku­je na wo­zie, który za­brał go po dro­dze. Po­nad trzy go­dzi­ny sie­dział pomiędzy dwie­ma ogrom­ny­mi klat­ka­mi z hałaśli­wy­mi ku­ra­mi, ale­na od­cin­kach, gdzie dro­ga była mniej znisz­czo­na, udało mu się na­wet uciąć drzemkę i zre­ge­ne­ro­wać siły. Obu­dziły go pro­mie­nie słońca prześwi­tujące przez dziu­rawą plan­dekę, pod którą się skrył. Otwo­rzył oczy, wóz się za­trzy­mał.

Sta­ry muł głośno par­skał.

Chłopiec zsia­dając z wozu, na­wet na nie­go nie spoj­rzał i zniknął wśród przy­by­wających na targ lu­dzi, tłoczących się wokół po­mni­ka Gior­da­na Bru­na. Kie­dy zgo­dził się, by wsiadł, od razu za­zna­czył, wy­dając przy tym trud­ne do zro­zu­mie­nia, lecz wy­ra­zi­ste ge­sty i dźwięki, że pod­wo­zi go bez obaw, bo jeżeli przy­pad­kiem ktoś złapie ich po dro­dze, wte­dy po­wie, że nie zda­wał so­bie spra­wy, że do wozu wsiadł jakiś człowiek.

I byłoby to całkiem wia­ry­god­ne, zważyw­szy na fakt, że był głuchy.

Nie mógł usłyszeć na­wet po­dzięko­wa­nia Spar­ta­ka ani dźwięku wy­da­wa­ne­go przez mo­ne­ty, które ten rzu­cił obok nie­go na drew­nianą skrzy­nię.

– Proszę. – Kraw­co­wa po­sta­wiła na sto­le zmrożoną ka­rafkę i szklankę.

– Dziękuję – od­parł Spar­tak.

– Ubra­nie jest tam.

Wska­zała na dwa usta­wio­ne tuż obok sie­bie krzesła,na których rozłożyła parę ide­al­nie wy­pra­so­wa­nych czar­nych spodni, ka­mi­zelkę, sa­ty­no­wy czar­ny kra­wat, czar­ne bawełnia­ne skar­pe­ty oraz zwi­nięty w ru­lon skórza­ny pa­sek. Na jed­nym z oparć wi­siała czar­na ma­ry­nar­ka, a na dru­gim biała ko­szu­la.

– Kar­dy­nal­skie, ręcznie ro­bio­ne. – Mówiła o skórza­nych bu­tach stojących pod jed­nym z krze­seł.

– Dziękuję! – Po­wie­dział po­now­nie Spar­tak i skinął lek­ko głową. – Już so­bie idę. – Spoj­rzał za okno. Dziew­czyn­ka bawiła się z kur­cza­kiem. – Nikt mi nie mówił,że ma pani córkę.

– Ale wie­dział pan o tym.

– Nie.

– To dla­cze­go przy­niósł pan ze sobą tego kur­cza­ka?

Nie od­po­wie­dział. Uśmiechnął się tyl­ko półgębkiem.

– A gdy­by pan o tym wie­dział, wy­brałby pan inną kraw­cową?

– Być może tak. Wszyst­kim nam coś za­graża…

– Ale ko­bie­ty i dzie­ci…

– Zwłasz­cza dzie­ci. – Napił się.

Po­roz­ma­wia­li chwilę. Miała na imię Dia­man­te. Była młoda – skończyła dwa­dzieścia sześć lat. Oprócz imie­nia, jak mówiła, nig­dy nie po­sia­dała żad­nych bo­gactw.

Nie­mniej, pomyślał Spar­tak, z dia­men­tem łączyłają także uro­da, trans­pa­rent­ność i od­por­ność.

Była zwykłą miesz­czanką, a jed­nak wy­niosłą i dumną ni­czym bo­ga­ta dama, która ob­je­chała cały świat.

Wyjaśniła, że oprócz pra­cy dla księży cza­sa­mi zaj­mo­wała się ha­fto­wa­niem dla bo­ga­tych ro­dzin. Za dnia szyła przy oknie, w nocy zaś w świe­tle ko­min­ka lub świe­cy.Ale przy­najm­niej nie na­rze­kała na brak pra­cy. Przed­wojną naj­lep­szym okre­sem był kar­na­wał, kie­dy spływały do niej licz­ne zamówie­nia na ko­stiu­my, więc licząc za­rob­ki jej męża, po­wo­dziło im się całkiem do­brze. Te­raz za­ro­bio­ne pie­niądze le­d­wo wy­star­czały na czynsz i je­dze­nie dla niej i dla córki. A i tak mogła uważać się za szczęściarę – dzięki zdo­bycz­nym kawałkom ma­te­riałówu­bie­rały się trochę le­piej, niż w rze­czy­wi­stości mogły so­bie na to po­zwo­lić.

Miała je­dwa­bi­ste rude włosy, które za­cze­sy­wała na czoło i częścio­wo zbie­rała na kar­ku w kok. Po­zo­stałe opa­dały sub­tel­ny­mi ko­smy­ka­mi wzdłuż szyi na jasną skórę, ma­lując fan­ta­zyj­ne ha­fty na de­kol­cie. Jej nos był kształtny, wy­dat­ne po­licz­ki po­prze­ci­na­ne drob­ny­mi kon­ste­la­cja­mi piegów,a długie rzęsy w ko­lo­rze włosów przy­po­mi­nały pro­mie­nie dwóch zie­lo­nych słońc.

Była wdową od dwóch lat. Jej mąż wy­je­chał na front i nig­dy nie powrócił. Po­wie­dzia­no jej, że wal­czył dziel­nie i po­win­na być z nie­go dum­na. Przepłakała wie­le nocy,a woj­sko­wi nie byli w sta­nie udzie­lić jej żad­nych in­for­ma­cji o jego lo­sie. Do­pie­ro po pew­nym cza­sie wy­ja­wi­li, że ciało jej męża nie zo­stało od­na­le­zio­ne, po­nie­waż tuż obok nie­go wy­buchła bom­ba.

Bo­ha­ter. Dum­na, po­win­na być dum­na. Bo­ha­ter.

– I tak miesz­kam sama jako wdo­wa, z córką na utrzy­ma­niu. Dałabym wszyst­ko, żeby ta woj­na już się skończyła, dosłownie wszyst­ko.

Spar­tak pod­niósł się.

– Jeśli pani po­zwo­li, prze­biorę się i nie będę już pani prze­szka­dzał.

– Za­grzałam wodę, jeśli chciałby pan się wykąpać.

Chciałby. Spoj­rzał po­now­nie na dziew­czynkę za oknem. Bawiła się, nieświa­do­ma za­grożenia czy­hającego na jej matkę ani nie­bez­pie­czeństwa, w ja­kim sama się znaj­do­wała. – Może le­piej będzie, jeśli za­raz so­bie pójdę.

– Jak pan so­bie życzy.

– To… – Spar­tak otwo­rzył ple­cak i wy­sy­pał za­war­tość na stół. – To jest ra­dio­te­le­fon. Zmon­to­wa­ny mieści sięw to­reb­ce. Do­dat­ko­we in­struk­cje otrzy­ma pani później. Te­raz ważne jest, żeby za­sto­so­wała się pani do wskazówek za­war­tych na tej kart­ce, aby pra­widłowo zmon­to­wać i uru­cho­mić urządze­nie.

Ko­bie­ta spoj­rzała na ro­ze­bra­ny przed­miot. Na jej twa­rzy nie ma­lo­wał się na­wet cień za­cie­ka­wie­nia. Nie in­te­re­so­wało jej, co to było. Chciała tyko wie­dzieć, co miała robić,i od razu przystąpić do działania.

– Proszę go tu­taj nie używać. Tyl­ko w Wa­ty­ka­nie lubw jego po­bliżu. Ale, jak mówiłem, do­sta­nie pani szczegółowe in­struk­cje od na­sze­go człowie­ka.

– Do­brze.

– Zo­sta­wię tu także po­zo­stałe rze­czy, jeżeli się pani zgo­dzi – po­wie­dział, wykładając przed­mio­ty na stół: kom­pas, mapę, która do­pro­wa­dziła go aż do tego miej­sca, szczyp­ce, szty­let, ple­cak i ko­mi­niarkę. – I jesz­cze ubra­nia, które mam na so­bie. Proszę się tego po­zbyć. Proszę spa­lić wszyst­ko, co się da, a resztę wy­rzu­cić – naj­le­piej jak naj­da­lej stąd.

– Zro­zu­miałam.

Dia­man­te nie zmie­niła wy­ra­zu twa­rzy na­wet wte­dy, gdy uj­rzała pi­sto­let.

– To so­bie za­trzy­mam – po­wie­dział Spar­tak i za­brał ubra­nia.

– Może się pan prze­brać tam – Dia­man­te wyciągnęła dłoń w kie­run­ku za­mkniętych drzwi – albo może pan umyć się i ubrać w łazien­ce. – Wska­zała drzwi obok. – Woda po­win­na być jesz­cze ciepła.

Zgo­dził się.

– Nie zaj­mie mi to dużo cza­su.

Po kwa­dran­sie wy­szedł wy­twor­ny ni­czym ban­kier, z mo­kry­mi, ale oczysz­czo­ny­mi z soli włosa­mi i brodą,w dużych ciem­nych oku­la­rach.

– Do wi­dze­nia pani. – Chwy­cił ją za dłonie, otwo­rzyłje i położył na nich ciężki i zbi­ty zwój bank­notów.– To dla córki. Pre­zent ode mnie. Pani do­sta­nie swo­je wy­na­gro­dze­nie zgod­nie z umową.

Dia­man­te nig­dy nie wi­działa tylu pie­niędzy na­raz i nie wie­działa, co po­wie­dzieć.

– Nie musi pani nic mówić. Ucałował wierzch jej dłoni i wy­szedł. Be­ne­det­ta sie­działa na scho­dach obok drzwi po­chy­lo­na nad kur­cza­kiem.

– Ci­trul­lo to prze­piękne imię – po­wie­dział Spar­tak, prze­chodząc obok.

Dziew­czyn­ka była tak zajęta swo­im pu­pil­kiem, że na­wet nie zwróciłaby na nie­go uwa­gi, ale usłyszaw­szy imię, które właśnie wy­brała dla zwierzątka i które mogła znać tyl­ko ona, drgnęła i odwróciła się.

– Pew­nie chcesz wie­dzieć, jak to robię? – Be­ne­det­ta przy­taknęła.

– Po­wie­działem ci to w myślach.

Twarz dziew­czyn­ki roz­ch­mu­rzyła się. Ulżyło jej. Dla Be­ne­det­ty to wyjaśnie­nie było jak naj­bar­dziej zro­zu­miałe.Roz­dział 7

Czwar­tek, 21 stycz­nia 1943 r.

Oso­bi­sty budzący Alby Ga­bi­rel­li wszedł na pal­cach­do jej sy­pial­ni, uśmiechnął się w bla­dym świe­tle oznaj­miającym na­ro­dzi­ny no­we­go dnia, spoj­rzał na potężnego białego gry­fo­na i przyłożył pa­lec do ust, na­ka­zując mu, żeby za­cho­wał ciszę. Odchrząknął z na­masz­cze­niem, a następnie za­nu­cił:

– Nie­chaj nikt nie śpi!

Słońce nieśmiało przy­cupnęło na pa­ra­pe­cie. Można było ulec wrażeniu, że przez chwilę ob­ser­wo­wało nie­uf­nie wnętrze po­ko­ju, za­nim zde­cy­do­wało się popłynąć po podłodze, wprost do łóżka z bal­da­chi­mem.

– Nie­chaj nikt nie śpi.

Alba przewróciła się w śnieżno­białej poście­li.

– Ty też, o księżnicz­ko, w swo­jej zim­nej kom­na­cie…

Nic nie nada­wało się le­piej, by nałado­wać ją ener­giąna cały nowy dzień.

– …pa­trzysz na gwiaz­dy drżące z miłości i na­dziei.

Uwiel­biała być wy­ry­wa­na ze snu w taki sposób.

– Lecz moja ta­jem­ni­ca jest za­mknięta we mnie, nikt nie po­zna mo­je­go imie­nia…

Każdego ran­ka pies ocze­ki­wał na jej prze­bu­dze­nie.

– …do­pie­ro gdy zaświe­ci światło.

Gdy tyl­ko wzno­siła się na łokciu, jego ogon za­czy­nał dzi­ko tańczyć. Wpa­try­wał się w nią z da­le­ka z roz­war­ty­mi ocza­mi i otwar­tym py­skiem. W tym mo­men­cie nie ist­niał dla nie­go ani śpie­wak, ani nic in­ne­go.

Alba klepnęła ręką w ma­te­rac, dając tym sa­mym kuli białej, długiej i szorst­kiej sierści sy­gnał, że może wsko­czyć na łóżko. Zda­wało się, że jego wiel­ki, czer­wo­ny język zo­stał spe­cjal­nie stwo­rzo­ny dla tej kon­kret­nej chwi­li,że ma tyl­ko je­den cel: co­dzien­nie rano ob­le­piać jej twarz lepką śliną.

– Tak, ja też cię ko­cham. Nie było łatwo wy­do­stać się spod trzy­dzie­stu roz­en­tu­zja­zmo­wa­nych ki­lo­gramówje­go ciel­ska.

– Tak, piękni­siu, tak.

– Roz­prosz się, o nocy, zajdźcie gwiaz­dy…

Śpie­wak przy­wykł do wy­ko­ny­wa­nia swo­je­go re­per­tu­aru przy akom­pa­nia­men­cie skom­leń Han­ni­ba­la, toteż i tym ra­zem nie dał zbić się z tro­pu.

– …o świ­cie zwy­ciężę…

W su­mie nie­trud­no było przy­dać się do cze­goś, w za­mian za gościnę w ocze­ki­wa­niu na sławę.

– Zwy­ciężę…

Ar­tu­ro Fo­sca­ri­ni – ocza­mi wy­obraźni wi­dział już swo­je na­zwi­sko – tak po­dob­nie brzmiące do wiel­kie­go To­sca­ni­ni – na ustach wszyst­kich.

„Och, młody Ar­tu­ro Fo­sca­ri­ni!” „Jakże bo­skie są dźwięki wypływające z pier­si Fo­sca­ri­niego!”

– Zwy­ciężę!

Za­do­wo­liw­szy się jed­no­oso­bo­wym aplau­zem i miłym uśmie­chem, Ar­tu­ro skłonił się te­atral­nie i wy­co­fał, skry­wając dłonie w sze­ro­kich ręka­wach japońskie­go ki­mo­na.

Alba wstała z łóżka, po­deszła do to­a­let­ki, obmyła twarz w mied­ni­cy, za­cze­sała długie kasz­ta­no­we włosy do tyłu, po czym zeszła na śnia­da­nie, pod­czas gdy Ger­tru­da – naj­bar­dziej za­mknięta w so­bie ko­bie­ta świa­ta – szła przy­go­to­wać jej wodę na kąpiel.

– Muszę cię na jakiś czas zo­sta­wić.

Pies wpa­try­wał się w nią in­ten­syw­nie, lek­ko prze­chy­lając głowę na boki. Pogłaskała go po łbie, na co ten uniósłdo góry pysk.

– Ger­tru­da na­kar­mi cię i wy­pro­wa­dzi. Niedługo wrócę. Rzu­ciła mu maślane cia­stecz­ko, żeby przy­pieczętować obiet­nicę. Albo uwia­ry­god­nić kłam­stwo.Roz­dział 8

Muzy po­zo­sta­wały da­le­ko, nie­wzru­szo­ne. No­tat­nik świe­cił pustką. Nie­tknięty par­ker 51 wciąż wypełnio­ny był tu­szem.

Ma­szy­na do pi­sa­nia mil­czała.

Pomiędzy wałki oli­vet­ti M40 wsu­nięty był tyl­ko je­den ar­kusz pa­pie­ru, ni­czym pa­sek cia­sta w ręczną ma­szynędo wy­ro­bu do­mo­we­go ma­ka­ro­nu. Tyl­ko je­den de­li­kat­ny, bez­bron­ny kawałek pa­pie­ru, narażony na zagięcie lub po­pla­mie­nie przy na­wet naj­mniej­szym kon­tak­cie z pal­ca­mi. Prze­dzie­rające się przez roz­bi­te szy­by okien po­wie­wy wia­tru wpra­wiały go w fa­lo­wa­nie, uwy­dat­niając całą jego kru­chość, wiot­kość i de­li­kat­ność. A mimo to kart­ka ta od ja­kie­goś cza­su prze­rażała go bar­dziej niż co­kol­wiek in­ne­go.

– Nie po­do­bam ci się? Dla­cze­go ostat­nio nie możemy się do­ga­dać?

W isto­cie, to miała być jego czwar­ta książka. Lio Rol nie był ani nie czuł się żad­nym de­biu­tan­tem, na­wet jeśli zda­wał so­bie sprawę, że bra­ko­wało mu jesz­cze doświad­cze­nia, by nie po­zwo­lić, żeby ten bez­pro­duk­tyw­ny okres wpłynął ne­ga­tyw­nie na jego sa­mo­ocenę.

Pierwszą książkę za­wdzięczał górom. Na­tchnie­nie przyszło ze szczytów. Na­pi­sa­nie jej było tak po­krze­piające i przy­jem­ne jak górska wędrówka, a wypływające z nie­go słowa były świeże i czy­ste ni­czym mroźne po­wie­trze. Za­pew­ne dla­te­go do­brze się sprze­dała. A może spo­wo­do­wa­ne to było tęsknotą za przy­go­da­mi, którą tak sil­nie od­czu­wa­li czy­tel­ni­cy w tym zdo­mi­no­wa­nym przez smu­tek okre­sie?

Drugą książkę za­wdzięczał afry­kańskiej pu­sty­ni.

Trze­cią, pt. Więzień Atlan­ty­dy – po­now­nie górom, ale nie od­niosła ona wiel­kie­go suk­ce­su.

Te­raz jed­nak, w cza­sie woj­ny, sama myśl o tej ogrom­nej ka­ta­stro­fie była dla nie­go tak przytłaczająca, że kie­dy próbował pisać, czuł duszący smród wszyst­kich trupów tego świa­ta. Z pew­nością ta­kie wa­run­ki nie sprzy­jały fan­ta­zjo­wa­niu o przy­go­dach ze szczęśli­wym zakończe­niem.

Gdy­by tyl­ko mógł wrócić na szczy­ty, zna­leźć sięz dala od całej nie­na­wiści świa­ta. Być może tam od­na­lazłby na­tchnie­nie, być może na­pi­sałby jesz­cze lepszą po­wieść niż po­przed­nie i uwol­niłby się raz na za­wsze od obec­ne­go, smut­ne­go żywo­ta.

On sam był swo­im naj­większym pro­ble­mem, naj­gor­szym wro­giem. „Je­den po­mysł, je­den mały po­mysł, jak­kie­dyś. Prze­cież nie proszę cię o tak wie­le. Je­steś nie­skończo­na i wszech­mogąca. Nie­skończo­na, wszech­mogąca i milcząca” – pomyślał.

Wcześniej szło do­brze, te­raz poszłoby jesz­cze le­piej, gdy­by tyl­ko zna­lazł to, co praw­dzi­wy pi­sarz na­zy­wa na­tchnie­niem.

Przy ostat­niej po­wieści nie mu­siał na­wet cze­kać na roz­li­cze­nie rocz­ne, by uj­rzeć pie­niądze – wy­daw­ca zgo­dził się aż na dwie za­licz­ki, dzięki którym mógł uwol­nić sięod kil­ku po­zba­wio­nych naj­mniej­szych oznak al­tru­izmu wie­rzy­cie­li. Ale pie­niędzy tych nie wy­star­czyło, żeby roz­wiązać inne ważne i wca­le nie dru­gorzędne pro­ble­my.Na przykład ten z właści­cie­lem miesz­ka­nia.

Wy­star­czyłby mu je­den po­mysł, a da­lej po­pro­wa­dziłaby go błogosławio­na wena. Sto przy­zwo­itych stron, które mógłby prze­ka­zać wy­daw­cy i za które otrzy­małby trochę pie­niędzy – z pew­nością nie­zbyt wie­le, ale wy­star­czająco, aby odbić się od dna.

– Praw­da jest taka – po­wie­dział sam do sie­bie – że jeżeli cze­goś pra­gnie­my, gdy tyl­ko to zdobędzie­my, prze­sta­je być to ta­kie upra­gnio­ne. Człowiek szyb­ko przy­zwy­cza­ja siędo każdych wa­runków.

Przy­zwy­cza­je­nie. To na­tu­ral­ne i niezbędne do przeżycia narzędzie, które czy­ni człowie­ka nie­na­sy­co­nym. Pi­sa­nie już mu nie wy­star­czało – te­raz chciał zdo­być czy­tel­ników, a przede wszyst­kim za­ro­bić tyle, żeby zmie­nić swo­je życie, co w jego przy­pad­ku równało się możliwości związa­nia końca z końcem.

W tym bałaga­nie, pod ster­ta­mi wy­rzu­ca­nych w złości pa­pie­ro­wych ku­lek, zna­lazł obtłuczoną i brudną filiżankę. Zaniósł ją do kuch­ni i nie opłukując, wlał do niej trochę ciepłej wody, le­d­wo za­bar­wio­nej fu­sa­mi kawy zbożowej.Upar­cie na­zy­wał to kawą, by nie dać sa­tys­fak­cji swo­je­mu nędzne­mu lo­so­wi. Trzy­mając w ustach brzeg filiżanki, powrócił do ma­szy­ny do pi­sa­nia (a może ma­szy­nydo ma­ka­ro­nu?), spoj­rzał na wciąż białą kartkę i wy­si­lił się, żeby ocza­mi wy­obraźni uj­rzeć ośnieżone szczy­ty gór. Po­czuł, jak wiatr szczy­pie go po twa­rzy, świsz­czy między usza­mi, wle­wa się do płuc.

Usiadł do pi­sa­nia z moc­nym po­sta­no­wie­niem,że po­zwo­li pal­com swo­bod­nie bie­gać po kla­wi­szach.

Dzień, który zmie­nił jego życie na za­wsze, był taki sam jak po­przed­nie. Wszyst­ko zaczęło się wraz z na­dejściem pew­ne­go li­stu. Nie przy­niósł go li­sto­nosz, lecz pew­na ko­bie­ta o zmysłowej uro­dzie, słynna akto…

Od­chy­lił głowę i wyciągnął ar­kusz z wałka.

– Nie, nie tak! – warknął. – Już nie po­tra­fisz? Co sięz tobą dzie­je?

Zmiął kartkę i rzu­cił ją pomiędzy po­zo­stałe – jesz­cze jed­na biała kul­ka, sym­bo­li­zująca ko­lej­ne nie­po­wo­dze­nie, dołączyła do mo­rza pa­pie­ru.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: