Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Czarna wieża - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
2 kwietnia 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Czarna wieża - ebook

Kolejna powieść w cyklu z Komendantem Adamem Dalglieshem, który przyniósł autorce międzynarodową sławę!

Słynąca z pisania klasycznych kryminałów P.D. James tym razem uśmierca jednego z przyjaciół policjanta - pastora.

Śledztwo toczy się wśród nieuleczalnie chorych i niepełnosprawnych byłych podopiecznych denata. Adam Dalgleish wpada na niebezpieczny trop.

To będzie jego ostatnia sprawa...

P.D. James – trzykrotnie nagradzana Srebrnym Sztyletem!

 

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7881-355-2
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1 WY­ROK ŻYCIA

Miała to być już ostat­nia wi­zy­ta le­ka­rza i Dal­gliesh po­dej­rze­wał, iż ni­ko­mu nie będzie z tego po­wo­du przy­kro. Aro­gan­cja i lek­ce­ważąca wy­niosłość z jed­nej stro­ny, a słabość, uczu­cie wdzięczności i uza­leżnie­nia z dru­giej nie mogły sta­no­wić fun­da­men­tu sym­pa­tii, choćby prze­lot­nej, między dwo­ma do­rosłymi mężczy­zna­mi. Dok­tor w oto­cze­niu asy­sty wkro­czył za pielęgniarką do szpi­tal­ne­go po­ko­iku, w którym leżał Dal­gliesh. Le­karz był już ele­ganc­ko ubra­ny na uro­czy­stość ślubną, którą jesz­cze tego sa­me­go ran­ka miał za­szczy­cić swą obec­nością. Sam mógłby ucho­dzić za pana młode­go, tyle że za­miast zwy­cza­jo­we­go goździ­ka wpiął w klapę czer­woną różę. Zarówno dok­tor, jak i kwiat spra­wia­li wrażenie do­pro­wa­dzo­nych do sztucz­nej do­sko­nałości, wy­po­le­ro­wa­nych, ni­czym pre­zent opa­ko­wa­nych w przej­rzystą folię, chro­niącą przed przy­pad­ko­wy­mi po­dmu­cha­mi wia­tru, ata­ka­mi mro­zu czy nie­de­li­kat­ny­mi pal­ca­mi, które mogłyby znisz­czyć co sub­tel­niej­sze prze­ja­wy świet­ności. By dopełnić wy­mogów ele­gan­cji, le­karz skro­pił sie­bie i różę jakąś kosz­towną wodą kolońską. Dal­gliesh po­tra­fił to wy­czuć po­mi­mo szpi­tal­ne­go odo­ru ka­pu­sty i ete­ru, do którego jego nos tak się pod­czas ostat­nich ty­go­dni przy­zwy­czaił, że te­raz pra­wie prze­stał nań re­ago­wać. Grup­ka stu­den­tek me­dy­cy­ny oto­czyła łóżko. Z długi­mi włosa­mi i w przykrótkich białych ki­tlach dziew­czy­ny wyglądały jak gro­mad­ka nie­co po­dej­rza­nych dru­hen.

Bez­oso­bo­we dłonie pielęgniar­ki umiejętnie ro­ze­brały Dal­glie­sha do ko­lej­ne­go ba­da­nia. Chłodny dysk ste­to­sko­pu sunął po jego pier­si i ple­cach. To ostat­nie ba­da­nie było już czystą for­mal­nością, ale le­karz jak zwy­kle pra­co­wał dokład­nie. Do wszyst­kie­go zresztą pod­cho­dził poważnie. Jeśli na­wet w tym przy­pad­ku pier­wot­na dia­gno­za oka­zała się błędna, jego re­pu­ta­cja była na tyle ugrun­to­wa­na, iż po­zwo­lił so­bie za­le­d­wie na zdaw­ko­we wyjaśnie­nie. Wy­pro­sto­wał się i po­wie­dział:

– Właśnie otrzy­ma­liśmy ostat­nie wy­ni­ki badań i te­raz chy­ba możemy już po­sta­wić pra­widłową dia­gnozę. Cy­to­lo­gia, rzecz ja­sna, cały czas była nie­jed­no­znacz­na, a roz­po­zna­nie kom­pli­ko­wało jesz­cze za­pa­le­nie płuc. Nie jest to jed­nak ostra białacz­ka, to w ogóle nie jest białacz­ka. Prze­cho­dził pan… na szczęście… nie­ty­pową mo­no­nu­kle­ozę. Gra­tu­luję, pa­nie ko­men­dan­cie. Mar­twi­liśmy się o pana.

– Ja jed­nak bar­dziej, was to po pro­stu in­try­go­wało. Kie­dy będę mógł stąd wyjść?

Le­karz prychnął, po czym uśmiechnął się do swo­jej świty, jak­by za­pra­szając wszyst­kich, by wraz z nim dzie­li­li pobłażanie dla ko­lej­ne­go przykładu nie­wdzięczności re­kon­wa­le­scen­ta. Dal­gliesh dodał szyb­ko:

– Myślę, że będzie wam po­trzeb­ne łóżko.

– Do­dat­ko­we miej­sca za­wsze się przy­dają, lecz nie ma wiel­kie­go pośpie­chu. Wy­ma­ga pan jesz­cze dłuższej re­kon­wa­le­scen­cji. Nie­mniej jed­nak zo­ba­czy­my. Zo­ba­czy­my.

Gdy wy­szli, ułożył się na ple­cach i wo­dził ocza­mi po ci­chej prze­strze­ni wiel­kości dwóch stóp sześcien­nych, jak­by po raz pierw­szy wi­dział ten pokój. Umy­wal­ka z kra­na­mi, które otwie­rało się łokciem; ele­ganc­ki funk­cjo­nal­ny sto­li­czek przy łóżku, a na nim przy­kry­ty dzba­nek z wodą; dwa krzesła dla gości pociągnięte błyszczącym la­kie­rem; słuchaw­ki zwi­nięte nad głową; zasłony okien­ne w de­li­kat­ne kwiat­ki, zupełnie bez gu­stu. Nie spo­dzie­wał się, że będzie jesz­cze coś ta­kie­go w życiu oglądał. Jak na miej­sce do umie­ra­nia było tu skrom­nie i bez­oso­bo­wo. W tej sal­ce, tak jak w po­ko­ju ho­te­lo­wym, lu­dzie również się zmie­nia­li. I obojętne, czy pa­cjent wy­cho­dził stąd o własnych siłach, czy wywożono go do kost­ni­cy – nic po nim nie zo­sta­wało, zni­kała na­wet pamięć o jego stra­chu, cier­pie­niu i na­dziei.

Wy­rok śmier­ci ogłoszo­no mu, jak sądził, zupełnie ste­reo­ty­po­wo, a to­wa­rzy­szyły temu smut­ne spoj­rze­nia, fałszy­wa ser­decz­ność, szep­ty kon­sy­lium, wie­lość testów kli­nicz­nych i gdy­by się nie uparł, nie po­znałby na­wet dia­gno­zy i dal­szych ro­ko­wań. Na życie zaś ska­za­no go w sposób znacz­nie mniej wy­szu­ka­ny, po przejściu sta­nu kry­tycz­ne­go, i to go wzbu­rzyło jesz­cze bar­dziej. Uważał, iż le­ka­rze za­cho­wa­li się wyjątko­wo nie­od­po­wie­dzial­nie, ba, wręcz lek­ce­ważąco, sko­ro naj­pierw całko­wi­cie go prze­ko­na­li, że jest umie­rający, po czym zmie­ni­li zda­nie. Te­raz ze wsty­dem uzmysłowił so­bie, z jaką łatwością po­rzu­cił swo­je radości i tro­ski, gdy groźba utra­ty ujaw­niła mu ich praw­dzi­we zna­cze­nie; w naj­lep­szym ra­zie sta­no­wiły po­ciechę, w naj­gor­szym – nie­wy­bred­ne mar­no­wa­nie cza­su i ener­gii. Te­raz mu­siał znów do nich wrócić i uwie­rzyć, że są ważne, przy­najm­niej dla nie­go. Wątpił, czy jesz­cze kie­dy­kol­wiek da wiarę, iż ob­chodzą one in­nych. Z pew­nością wraz z przypływem sił wszyst­ko jakoś wróci do nor­my. Życie z cza­sem od­zy­ska swą treść. On zaś po­go­dzi się z nim, po­nie­waż nie ma in­ne­go wy­bo­ru, i składając wy­god­nie na karb słabości ten prze­wrot­ny atak niechęci i zgorzk­nie­nia, za­cznie wie­rzyć, iż do­pi­sało mu nie­wia­ry­god­ne szczęście. Ko­le­dzy, po­zbyw­szy się zakłopo­ta­nia, będą mu gra­tu­lo­wać. Te­raz, gdy śmierć zastąpiła seks jako te­mat tabu, na­brała też swo­istych cech; właści­wie nie wy­pa­dało umie­rać, za­nim się jesz­cze nie uprzy­krzyło wszyst­kim życia, po­win­no się odejść w chwi­li, gdy przy­ja­cie­le mogą za­in­to­no­wać ry­tu­alną śpiewkę o „ra­do­snym wy­zwo­le­niu”.

W tej chwi­li jed­nakże wca­le nie miał pew­ności, czy nadal będzie w sta­nie wy­ko­ny­wać swoją pracę. Sko­ro już po­go­dził się z rolą wi­dza – choć nie na długo – nie miał spe­cjal­nie ocho­ty wra­cać do hałaśli­we­go świa­ta, gdy­by jed­nak mu­siał, to wolałby so­bie zna­leźć jakiś spo­koj­niej­szy kąt. Nie myślał o tym zbyt często w chwi­lach przy­tom­ności; nie miał cza­su. Było to ra­czej prze­ko­na­nie niż de­cy­zja.

Na­deszła pora, by wstąpić na inną drogę. Wy­ro­ki sądowe, stężenie pośmiert­ne, przesłucha­nia, ana­li­za rozkładającego się ciała i strza­ska­nych kości, krwa­wy pościg za człowie­kiem – miał tego ser­decz­nie dość. Można prze­cież in­a­czej wy­ko­rzy­sty­wać czas. Jesz­cze nie wie­dział jak, ale się do­wie. Miał przed sobą po­nad dwa ty­go­dnie re­kon­wa­le­scen­cji, wy­star­czająco dużo, by podjąć od­po­wied­nią de­cyzję, zra­cjo­na­li­zo­wać ją, umo­ty­wo­wać przed sa­mym sobą i, co trud­niej­sze, zna­leźć słowa, którymi będzie mu­siał próbować uspra­wie­dli­wić ją przed ko­mi­sa­rzem. Był to bo­wiem fa­tal­ny mo­ment na opusz­cze­nie Sco­tland Yar­du. Jego odejście zo­sta­nie uzna­ne za de­zercję. Trud­no, każda chwi­la jest fa­tal­na w ta­kiej sy­tu­acji.

Nie był pe­wien, czy to roz­cza­ro­wa­nie pracą spo­wo­do­wała je­dy­nie cho­ro­ba, zba­wien­ne przy­po­mnie­nie so­bie o nie­uchron­ności śmier­ci, czy też w grę wcho­dził ra­czej ob­jaw do­le­gli­wości cha­rak­te­ry­stycz­nych dla wie­ku śred­nie­go, gdzie rządzą na zmianę pasy ci­szy i nie­pew­nych wiatrów, gdyż człowiek na­bie­ra w końcu pew­ności, że już nie zre­ali­zu­je wciąż od­ra­cza­nych ma­rzeń i nig­dy w grun­cie rze­czy nie za­wi­nie do nie­zna­nych portów, a podróż ta, po­dob­nie jak po­przed­nie, może być je­dy­nie błędem i nie­po­dob­na już na­wet ufać ma­pom i kom­pa­so­wi. Lecz nie tyl­ko pra­ca wy­da­wała mu się obec­nie ba­nal­na i nie­sa­tys­fak­cjo­nująca.

Leżąc bez­sen­nie, po­dob­nie jak tylu pa­cjentów przed nim w tym po­nu­rym, bez­oso­bo­wym po­ko­ju, i patrząc, jak przez su­fit prze­my­kają światła prze­jeżdżających sa­mo­chodów, oraz słuchając ta­jem­ni­czych, przytłumio­nych dźwięków noc­ne­go życia szpi­ta­la, sporządzał przygnębiający bi­lans swe­go życia. Smu­tek po śmier­ci żony, tak szcze­ry i bo­le­sny wówczas – jakże łatwo ta tra­ge­dia oso­bi­sta uwol­niła go od dal­szych uczu­cio­wych związków. Jego ro­man­se, jak ten, który pochłaniał mu nie­kie­dy trochę cza­su i odro­binę ener­gii, były luźne, miłe, sym­pa­tycz­ne, nie­zo­bo­wiązujące. Wy­cho­dzo­no z założenia, że choć nie za­wsze jest pa­nem swe­go cza­su, to z pew­nością jest nie­po­dziel­nym właści­cie­lem swe­go ser­ca. Jego ko­bie­ty były wy­zwo­lo­ne. Wy­ko­ny­wały cie­ka­we za­wo­dy, ład­nie miesz­kały, do­sko­na­le po­tra­fiły wy­ko­rzy­stać każdą okazję. Z pew­nością obce im były gwałtow­ne, niszczące emo­cje, które kom­pli­ko­wały życie in­nych ko­biet. Za­sta­na­wiał się, co te sta­ran­nie or­ga­ni­zo­wa­ne spo­tka­nia, pod­czas których obo­je uczest­ni­cy szu­ka­li przy­jem­ności jak uli­za­ne koty, miały wspólne­go z miłością, roz­gar­dia­szem w sy­pial­ni, nie­po­zmy­wa­ny­mi na­czy­nia­mi, pie­lu­cha­mi nie­mowląt, ciepłym, bli­skim, za­mkniętym życiem małżeńskie­go związku. Żałoba, pra­ca, po­ezja – wszyst­ko to wy­ko­rzy­sty­wał, by uza­sad­nić własną sa­mo­wy­star­czal­ność. Te­raz ko­bie­ty były wrażliw­sze na wy­mo­gi jego po­ezji niż na lo­jal­ność wo­bec zmarłej żony ko­chan­ka. Nie kie­ro­wały się sen­ty­men­ta­mi, na­to­miast przesad­nie ceniły sztukę. Naj­gor­sze zaś – a może i nie – było to, iż nie po­tra­fił te­raz się zmie­nić, na­wet gdy­by chciał, i że nic już nie miało zna­cze­nia. Wszyst­ko wy­da­wało się ab­so­lut­nie nie­ważne. Pod­czas ostat­nich piętna­stu lat żad­nej isto­cie ludz­kiej nie wyrządził ce­lo­wo krzyw­dy. Te­raz zro­zu­miał, że nie można po­wie­dzieć o człowie­ku nic gor­sze­go.

Cóż, jeśli nie jest w sta­nie tego zmie­nić, może przy­najm­niej po­szu­kać in­nej pra­cy. Naj­pierw jed­nak musi wypełnić pew­ne zo­bo­wiąza­nia. Miał nie­zbyt rozsądną na­dzieję, iż śmierć uwol­ni go od tego obo­wiązku. Tak wszakże się nie stało. Opar­ty na łokciu wyciągnął z szu­fla­dy szaf­ki list ojca Bad­de­leya. Po raz pierw­szy prze­czy­tał go uważnie. Sta­ru­szek musi już mieć osiem­dzie­siątkę na kar­ku; nie był młody na­wet wówczas, gdy przed trzy­dzie­stu laty przy­je­chał do wio­ski w Nor­folk, gdzie podjął pracę jako wi­ka­ry u ojca Dal­glie­sha. Nieśmiały, nie­zdar­ny, okrop­nie cha­otycz­ny człowiek, któremu mie­szało się wszyst­ko z wyjątkiem spraw naj­ważniej­szych, za­wsze szla­chet­ny i wy­ma­gający względem sie­bie. Był to trze­ci list, jaki Dal­gliesh od nie­go otrzy­mał. Nosił datę je­de­na­ste­go września:

Mój dro­gi Ada­mie,

wiem, że je­steś ogrom­nie zajęty, ale bar­dzo bym się ucie­szył, gdy­byś mnie od­wie­dził, po­nie­waż chciałbym w pew­nej spra­wie się Cie­bie po­ra­dzić. To nie jest bar­dzo pil­ne, tyl­ko że moje ser­ce zda­je się zużywać szyb­ciej niż resz­ta ciała, więc nie po­wi­nie­nem zbyt­nio li­czyć na dzień ju­trzej­szy. Je­stem tu­taj każdego dnia, lecz To­bie za­pew­ne naj­bar­dziej od­po­wia­dałby week­end. Chy­ba po­wi­nie­nem Ci po­wie­dzieć, że je­stem ka­pe­la­nem w Fol­war­ku Toyn­ton, pry­wat­nym domu dla nie­pełno­spraw­nej młodzieży, i że dzięki uprzej­mości zarządcy, Wil­fre­da An­steya, miesz­kam tu, na miej­scu, w Cha­cie Na­dziei. Za­zwy­czaj ja­dam obia­dy i ko­la­cje w Fol­war­ku, lecz To­bie może to nie od­po­wia­dać, a poza tym skróci­li­byśmy w ten sposób nasz wspólny po­byt. Gdy następnym ra­zem po­jadę do Wa­re­ham, zro­bię większe za­pa­sy. Mam wol­ny po­ko­ik, do którego mogę się prze­nieść, więc będzie tu dla Cie­bie miej­sce.

Czy mógłbyś mi na­pi­sać, kie­dy przy­je­dziesz? Nie mam auta, więc jeśli przy­je­dziesz pociągiem, radzę Ci się udać do Wil­lia­ma De­aki­na, który ma dobrą i nie­drogą firmę wy­naj­mu sa­mo­chodów znaj­dującą się około pięciu mi­nut dro­gi od sta­cji (per­so­nel sta­cji wskaże Ci drogę). Au­to­bu­sy z Wa­re­ham jeżdżą rzad­ko i tyl­ko do wio­ski Toyn­ton. Po­tem trze­ba przejść półto­rej mili, co sta­no­wi przy­jem­ny spa­cer pod­czas do­brej po­go­dy, myślę jed­nak, że po długiej podróży może Ci to nie od­po­wia­dać. Na wszel­ki wy­pa­dek na­szki­co­wałem mapkę na od­wro­cie li­stu.

Map­ka bez wątpie­nia zmy­liłaby każdego, kto przy­zwy­czaił się ra­czej do cha­rak­te­ry­stycz­nych dla wy­daw­nictw kar­to­gra­ficz­nych pu­bli­ka­cji niż do wcze­snych szkiców z sie­dem­na­ste­go wie­ku. Po­fa­lo­wa­ne li­nie praw­do­po­dob­nie ozna­czały mo­rze. Dal­gliesh uważał, że po­wi­nien się tu jesz­cze zna­leźć wie­lo­ryb wy­rzu­cający w górę fon­tannę wody. Wyraźnie za­zna­czo­no stację au­to­bu­sową w Toyn­ton, ale następnie drżąca li­nia nie­pew­nie wiła się wzdłuż wie­lu pól, bram, pi­wiar­ni i za­gaj­ników trójkątnych ząbko­wa­nych świerków, cza­sa­mi nakładając się na samą sie­bie, gdy oj­ciec Bad­de­ley do­cho­dził do wnio­sku, że – jego zda­niem – się po­gu­bił. Na wy­brzeżu je­den nie­wiel­ki sym­bol fal­licz­ny, który tu bez wątpie­nia na­ry­so­wa­no jako punkt orien­ta­cyj­ny w te­re­nie, po­nie­waż obok nie­go nie prze­bie­gała żadna z za­zna­czo­nych ścieżek, nosił nazwę Czar­nej Wieży.

Dal­gliesh za­re­ago­wał na tę mapę mniej więcej tak jak wy­ro­zu­miały oj­ciec na pierw­szy ry­su­nek dziec­ka. Zdu­miał się, w jak głęboką słabość i apa­tię mu­siał popaść w cho­ro­bie, iż zlek­ce­ważył ten apel. Po­szpe­rał w szu­fla­dzie, zna­lazł pocztówkę i na­pi­sał krótko, że przy­je­dzie sa­mo­cho­dem wcze­snym popołudniem w po­nie­działek pierw­sze­go paździer­ni­ka. Po­wi­nien do tej pory wyjść ze szpi­ta­la i wrócić do miesz­ka­nia w Qu­een­hi­the na pierw­sze kil­ka dni re­kon­wa­le­scen­cji. Pod­pi­sał się ini­cjałami, na­le­pił zna­czek i oparł pocztówkę o dzba­nek z wodą, by nie za­po­mnieć zwrócić się do którejś z pielęgnia­rek z prośbą o wysłanie.

Była jesz­cze jed­na drob­na spra­wa, z którą nie po­tra­fił so­bie tak łatwo po­ra­dzić, mogła jed­nak trochę po­cze­kać. Musi mia­no­wi­cie od­wie­dzić Cor­de­lię Gray albo do niej na­pi­sać, by po­dziękować za kwia­ty. Nie miał pojęcia, jak się do­wie­działa o jego cho­ro­bie, możliwe, iż dzięki przy­ja­ciołom z po­li­cji. Zarządzając Agencją De­tek­ty­wi­styczną Ber­nie­go Pry­de’a – jeżeli ta jesz­cze nie padła, co po­win­no nastąpić już daw­no temu, gdy­by kie­ro­wać się za­sa­da­mi spra­wie­dli­wości i eko­no­mii – praw­do­po­dob­nie utrzy­my­wała kon­tak­ty ze stróżami pra­wa. Miał też wrażenie, że wspo­mi­na­no o jego cho­ro­bie w lon­dyńskich popołudniówkach, gdy pi­sa­no o ostat­nich stra­tach wśród wyższych ofi­cerów Sco­tland Yar­du.

Otrzy­mał od Cor­de­lii mały, ele­ganc­ko ułożony, oso­biście ze­bra­ny bu­kie­cik, równie nie­tu­zin­ko­wy jak ona sama. Cza­rująco kon­tra­sto­wał z in­ny­mi, składającymi się z cie­plar­nia­nych róż, zbyt dużych chry­zan­tem na­stro­szo­nych jak zmiot­ki do ku­rzu, pędzo­nych na­wo­za­mi wio­sen­nych kwiatów i mie­czyków, które wyglądały jak sztucz­ne różowe kwia­ty z pla­sti­ku, pach­niały środ­ka­mi znie­czu­lającymi i ster­czały wyprężone na włókni­stych łody­gach. Wi­docz­nie Cor­de­lia była ostat­nio w wiej­skim ogro­dzie; za­sta­na­wiał się gdzie. Roz­ważał również, nie wia­do­mo cze­mu, czy jada wy­star­czająco ob­fi­te posiłki, ale na­tych­miast od­sunął od sie­bie te idio­tycz­ne myśli. Wyraźnie pamiętał, że w bu­kie­cie były srebr­ne dys­ki mie­sięczni­cy, trzy gałązki zi­mo­we­go wrzo­su, czte­ry pączki róży – nie wymęczo­ne, sztyw­ne zi­mo­we bul­wy, lecz napęczniałe po­ma­rańczo­wo-żółte, de­li­kat­ne jak pierw­sze let­nie pączki – sub­tel­ne gałązki dzi­kich chry­zan­tem, po­ma­rańczo­we bo­ro­win­ki, a w środ­ku, jak klej­not, jed­na ja­sna da­lia; cały bu­kiet ota­czały sza­re włocha­te list­ki, które przy­po­mniał so­bie z dzie­ciństwa jako „zajęcze uszy”. Był to wzru­szający gest kogoś młode­go. Star­sza lub bar­dziej wy­ra­fi­no­wa­na ko­bie­ta nig­dy by cze­goś ta­kie­go nie zro­biła. Bu­kiet do­star­czo­no mu wraz z liści­kiem, w którym Cor­de­lia pisała, że usłyszała o jego cho­ro­bie i przy­syła mu te kwia­ty z życze­nia­mi rychłego po­wro­tu do zdro­wia. Musi ją od­wie­dzić albo na­pi­sać do niej i oso­biście po­dziękować. Nie wy­starczą po­dzięko­wa­nia przez te­le­fon, które w jego imie­niu złożyła jed­na z pielęgnia­rek, za­dzwo­niw­szy do Agen­cji.

To jed­nakże mogło po­cze­kać, po­dob­nie jak i inne, bar­dziej istot­ne de­cy­zje. Naj­pierw musi się zo­ba­czyć z oj­cem Bad­de­ley­em. Nie cho­dziło tu tyl­ko o czy­sto re­li­gij­ne czy sy­now­skie zo­bo­wiąza­nia. Stwier­dził, że po­mi­mo pew­nych dających się prze­wi­dzieć trud­ności i niezręczności ma ochotę zno­wu zo­ba­czyć sta­re­go księdza. Nie sądził, by oj­ciec Bad­de­ley mógł go nakłonić, choćby nieświa­do­mie, do po­wro­tu do pra­cy. Jeśli rze­czy­wiście cho­dziło o sprawę kry­mi­nalną, w co wątpił, może ją przejąć po­li­cja w Dor­set. Jeśli zaś ta przy­jem­na wcze­sno­je­sien­na słonecz­na po­go­da się nie załamie, Dor­set będzie wyjątko­wo miłym miej­scem na re­kon­wa­le­scencję.

Jed­nak ów pro­stokąt czy­stej bie­li, opar­ty o dzba­nek z wodą, dziw­nie zakłócał jego spokój. Dal­gliesh nie mógł ode­rwać odeń wzro­ku, jak­by to był jakiś nie­zwykły sym­bol, pi­sem­ny wy­rok życia. Ucie­szył się, gdy pielęgniar­ka przyszła po­wie­dzieć, że już skończyła dyżur, i za­brała kartkę na pocztę.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: