Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Czarne kłamstwa, czerwona krew - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
Czerwiec 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Czarne kłamstwa, czerwona krew - ebook

Ann Lindell prowadzi kolejne śledztwo, aby sprawiedliwości stało się zadość i żeby uspokoić swoje przerażone serce…
Komisarz Ann Lindell nie ma sobie równych w tropieniu sprawców zbrodni i w rozwiązywaniu kryminalnych zagadek. Jest młoda, ładna i lubi działać wbrew regułom.
Związała się z dziennikarzem Andersem Brantem i ma nadzieję, że w końcu ułoży sobie życie. Pewnego ranka Anders mówi że musi wyjechać na tydzień czy dwa. I znika.
Na przedmieściach Uppsali obok żwirowego nasypu ktoś roztrzaskał głowę bezdomnego. Przy zabitym policja znajduje tylko kartkę papieru z numerem telefonu. To numer Andersa. Odciski palców zebrane w barakowozie, w którym gnieździł się bezdomny potwierdzają, że się znali.
Ann Lindell musi jak najszybciej dotrzeć do prawdy o nim z nadzieją, że to czego się dowie, nie pogrąży jej w rozpaczy.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-241-5530-9
Rozmiar pliku: 1,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Jesteś inny – powiedziała Ann Lindell.

Wytarty frazes, banalne słowa, ale lepszych nie było.

– Czy to dobrze?

Anders Brant leżał z zamkniętymi oczami, z jedną ręką na brzuchu i drugą pod głową. Patrzyła na niego, na ciemne, lepiące się od potu włosy na skroniach, drżące powieki, którym brzask poranka nadał czerwonawy odcień, i ślad zarostu – co za utrapienie, że ciągle muszę się golić, powiedział – który ją drapał.

Nie był mocno zbudowany, niewiele wyższy od niej. Z tym chłopięcym ciałem nie wyglądał na czterdzieści cztery lata, które miał skończyć w sierpniu. Od pępka do włosów łonowych biegła ciemna, kędzierzawa linia przypominająca wykrzyknik.

Miał szczupłą twarz o niezbyt wyrazistych konturach, która nabierała życia, kiedy się uśmiechał. Może właśnie to jego pogodne usposobienie zwróciło jej uwagę. Kiedy poznała go lepiej, obraz trochę się skomplikował. Był inny w takim właśnie sensie: często lekkomyślny i beztroski, a zarazem płonął w nim wewnętrzny żar, który ujawniał się czasem w spojrzeniu i żywej gestykulacji. Wtedy wcale nie był taki beztroski. Patrząc na jego odprężoną twarz, pomyślała, że przypomina jej z usposobienia Sammy’ego Nilssona, kolegę, któremu mogła zaufać i rozmawiać nie tylko o codziennej pracy.

– Nie wiem – odparła tonem bardziej zdecydowanym, niż zamierzała, i poczuła się jeszcze bardziej banalna.

Może jednak zrozumiał: zakochała się. Dotąd żadne z nich o niczym takim nie napomknęło.

Ale czy to dobrze? Rozstawała się na wszelkie możliwe sposoby ze swoimi mężczyznami. Właściwie nie było ich wielu: dwa dłuższe związki, z Rolfem i Edvardem, i kilka przelotnych, ale te parę tygodni z Andersem Brantem mocno nią wstrząsnęło.

Po raz pierwszy od dawna czuła się pożądana. Nie krył się z tym, że za nią tęskni, potrafił zadzwonić do niej do pracy i szeptać w słuchawkę słowa, które odbierały jej mowę, a kiedy się później spotykali, przytulał ją – miał szczupłe ciało, ale silne ręce. Czasami się wzbraniała, bała się, że zaskoczy ich Erik, a na początku obawiała się też tego napięcia, jakie czuła w całym ciele, jakby robili coś niedozwolonego.

– Przytulanie się nikomu jeszcze nie zaszkodziło – mawiał. – Odpręż się.

Uwodził ją i mówił – nigdy jeszcze jej mieszkania nie wypełniało tyle słów. Rozmowy, ale nie o przeszłości czy przyszłości, zawsze o dniu dzisiejszym. Niechętnie odsłaniał szczegóły ze swojego wcześniejszego życia i nie zająknął się nawet słowem o marzeniach i planach na przyszłość.

Ann nie wiedziała nic o jego rodzinie, prócz tego, że był najstarszy z czworga rodzeństwa i jego mama mieszkała gdzieś w południowej Szwecji. Ojciec zniknął z ich życia wcześnie i nie było nawet wiadomo, czy żyje. Kiedy go o to pytała, mamrotał tylko: „To był cholernie nieciekawy typ”.

Niewiele rzeczy go dziwiło, opowieści z jej życia przyjmował z umiarkowanym zainteresowaniem i nie wiązał ich z żadnymi własnymi przeżyciami.

Największe zaangażowanie przejawiał, kiedy oglądali razem wieczorne wiadomości. Bywał wtedy wzburzony albo cyniczny i szyderczy. Koledzy dziennikarze, którzy jego zdaniem nie wykonywali rzetelnie swojej pracy, prowokowali drwiące, niekiedy wręcz pełne nienawiści komentarze.

Mimo jego dziwnej powściągliwości w odsłanianiu prywatnych spraw nigdy nie czuła się znudzona czy zaniedbywana. Wśliznął się w jej życie prawie niepostrzeżenie. Podobało jej się to. Miała przeczucie, że kontrast w porównaniu z jej wcześniejszą uporządkowaną egzystencją byłby zbyt duży, gdyby wdarł się w nią z namiętnymi wyznaniami miłosnymi i budował w marzeniach zamki na piasku.

Tak jakby było dla niego oczywiste, że mają być razem.

Czasem dostrzegała u niego pewien niepokój. Milkł wtedy, rozpraszał się i jakby od niej oddalał, choć w tym, co mówił, nie było irytacji. Parę razy zostawiał ją siedzącą na kanapie lub przy stole i wychodził na balkon. Tylko wtedy widziała, jak pali małe cygaretki, którymi się rozkoszował z zamkniętymi oczami, siedząc wygodnie w plecionym fotelu, który dostała kiedyś w prezencie od Edvarda. Wiedziała, że w takich chwilach chce być sam.

Po wypaleniu cygaretki zawsze mył zęby, to też się jej podobało.

– Muszę wyjechać – powiedział, przerywając nagle tok jej myśli. – Może mnie nie być przez tydzień lub dwa.

Zerwał się z łóżka, ubrał szybko i wyszedł.2

Miejsce było równie nędzne jak zapewne życie zmarłego. Niepotrzebne, zimne, wietrzne i surowe. Rośliny, które zdołały się przebić przez grubą warstwę żwiru, emanowały wprost ubogą w chlorofil marnością. To było miejsce zesłania, Guantanamo dla roślin.

Ola Haver sądził, że nawet robotnicy, którzy kładli fundamenty i zbrojenie, zalewali je i żwirowali, zapomnieli, że kiedykolwiek tutaj byli. Nie mieli czym się chwalić.

Jego ojciec wyraził coś takiego, kiedy mijali wiadukt przy skrzyżowaniu z drogą krajową. Zahamował nagle i stanął na poboczu.

– Co za cholerne miejsce! – wybuchnął, patrząc z pogardliwym wyrazem twarzy na nasyp z kruszywa.

Wyjaśnił, że wiele lat temu pracował przy budowie tego wiaduktu, lecz od tamtego czasu zapomniał o tym niby-miejscu. Ola usłyszał wtedy po raz pierwszy, jak mówi źle o swojej pracy. Zwykle pokazywał z dumą wszystkie domy i inne obiekty, do których zbudowania się przyczynił.

Niby-miejsce. To tu zabito tę żałosną, sponiewieraną postać leżącą teraz u stóp Havera. Denat leżał na brzuchu z rozbitą czaszką i rozrzuconymi ramionami, jakby wyskoczył w przestworza z samolotu i natychmiast zetknął się brutalnie z ziemią. Pechowy spadochroniarz.

To właśnie zobaczył i o tym pomyślał Ola Haver. Dlaczego tutaj? Kiedy i jak? Odczytywał znaki z martwego ciała: dłonie ściskające żwir, poranione kostki palców, tłuste włosy, niedomyta szyja, toporne buciory z niedbale zawiązanymi kolorowymi sznurowadłami, poplamione spodnie i wyraz rozpaczy wypisany na widocznej połowie twarzy. Haver miał wrażenie, że ten nienaturalny kąt wziął się z tego, że mężczyzna w chwili śmierci próbował odwrócić głowę, by ostatni raz spojrzeć na niebo. Czy był wierzący? – przebiegła mu przez głowę zupełnie nieracjonalna jak na policjanta myśl i nawet jeśli wydawało się to mało prawdopodobne, chciał, żeby tak właśnie było. Że zdążył zobaczyć niebo. Bo nawet jeśli zmarły był niepoprawnym grzesznikiem, Bóg okaże miłosierdzie człowiekowi, który tak marnie zginął, o tym Haver był przekonany.

Ile mógł mieć lat? Na oko koło czterdziestu pięciu. Nie znaleźli w jego kieszeniach portfela ani żadnego dokumentu, który mógł potwierdzić wiek i tożsamość.

I dlaczego właśnie tutaj? Dlatego że jego życie wyglądało dokładnie tak, jak to miejsce? Może mieszkał niedaleko? Sto metrów dalej stał podniszczony barakowóz, może to był jego dom?

Kiedy? Miał wrażenie, że od zabójstwa minęło już trochę czasu, może doba. Niedługo uzyskają potwierdzenie.

Nad miejscem unosiła się jak mroczny cień zjawa jego ojca. Często, za często jego zdaniem myślał o nim i jego niespodziewanej śmierci. Bardzo rzadko o nim mówił, lecz dręczyła go myśl, że żyje już dłużej niż on.

W tle słyszał rozmowę techników. Morgansson gadał jak najęty. Johannesson jak zwykle niewiele się odzywał. Haver stał za daleko, by usłyszeć, co mówią.

Allan Fredriksson łaził dookoła w swój zwykły bezplanowy sposób. Pewnie szuka rzadkich ziół, pomyślał nie bez goryczy Haver. Przyrodnicza pasja kolegi nie znała granic. Nawet na miejscu zbrodni oceniał, rejestrował i systematyzował, rzucając przy tym na ogół dość abstrakcyjne dla otoczenia uwagi na temat fauny i flory. We wnętrzach, w umeblowanych pokojach lub budynkach publicznych, wyglądał na zagubionego. Najlepiej czuł się na dworze, nawet w miejscach, których należało się strzec. Roślinom i żyjątkom nie robiło to różnicy. One zawsze miały jakiś punkt zaczepienia, więc duszek leśny Fredriksson też.

Haver coraz bardziej nie znosił tego, że kolega potrafił odsunąć na bok najbardziej nieludzkie aspekty zbrodni, którą mieli wyjaśniać, by spokojnie obserwować przyrodę. Uważał to za niegodne. Dla Havera śmierć była tak niezwykłym wydarzeniem, że nic nie mogło od niej odciągnąć jego uwagi. Za każdym razem, kiedy stawał nad martwym ciałem, myślał o ojcu. Fredriksson natomiast mówił o kiełkującym życiu, ptakach, osobliwych owadach i wszystkim, co dostrzegał. Havera dręczyły myśli o bezsensie, a Fredriksson wręcz się ożywiał.

Może po prostu mu zazdroszczę? – pomyślał Haver, patrząc na pochyloną postać Fredrikssona. Cienki płaszcz kolegi był rozpięty i powiewał wokół chudego ciała, kiedy mocniej zawiało między betonowymi słupami.

Może to optymistyczne, że Fredriksson potrafił dostrzegać życie i przyszłość w najbardziej przygnębiającym otoczeniu? Haver poczuł wyrzuty sumienia. Kim jestem, by oceniać innych? Fredriksson nie jest ani gorszym, ani lepszym policjantem niż ktokolwiek z nas, więc czemu mam potępiać jego przyrodniczą pasję? Może to jego sposób, by radzić sobie z rzeczywistością, uczynić ją zrozumiałą i możliwą do zniesienia?

Kątem oka dostrzegł zbliżającego się Johannessona. Technik, który pracował w ich wydziale dopiero od pół roku, szedł powoli, z ociąganiem, jakby się wahał. Haver drgnął bezwiednie i poruszył nerwowo ramionami, jak gdyby chciał strząsnąć z siebie coś nieprzyjemnego.

– Co jest? – zapytał Johannesson.

Haver postanowił zignorować pytanie.

– Co znaleźliście?

Technik wykonał nieokreślony gest.

– Myślę, że to miejsce zbrodni – powiedział. – Dwa uderzenia i po wszystkim. Dziadek upadł po pierwszym ciosie i następny dostał w tył głowy. Ale więcej na ten temat powie lekarz.

„Dziadek”, pomyślał Haver. Zamordowany mógł być młodszy od niego.

– Kartka w kieszeni spodni – dodał Johannesson.

– Kartka?

– Jedyne, co znaleźliśmy.

Gadaj, człowieku, pomyślał Haver. Fredriksson zakaszlał z tyłu. Rano narzekał, że źle się czuje.

– Z numerem telefonu – wykrztusił w końcu Johannesson.

Haver patrzył na samochody przejeżdżające drogą niedaleko miejsca, gdzie znaleźli ofiarę. Ruch zgęstniał. Oni nic nie wiedzą, pomyślał. Jadą teraz do pracy, w błogosławionej nieświadomości, że z tak bliska mijają śmierć.

– Z numerem telefonu?

Technik pokazał plastikową torebkę ze świstkiem papieru w środku.

– Przynajmniej sądzę, że to numer telefonu. Chcesz go zapisać?

Haver skinął głową, wyjął długopis i kartkę. Sześć cyfr, w tym trzy czwórki. Zawsze coś, pomyślał, trzy czwórki biją dwie pary. Do kogo dzwoniłeś? Do kogo miałeś zadzwonić?

Fredriksson zbliżał się do nich. Johannesson niespodziewanie się do niego uśmiechnął.

– Idę do barakowozu – oznajmił Haver, wskazując miejsce ręką.

Z drogi dobiegło donośne trąbienie klaksonu ciężarówki. Johannesson odwrócił głowę i przyglądał się wartkiemu strumieniowi pojazdów. Zdawało się, że chce coś powiedzieć, ale się rozmyślił i wrócił z neutralnym wyrazem twarzy do ciała zamordowanego.

Haver odszedł, nim Fredriksson zdążył do niego podejść.

Umarłeś na miejscu z widokiem, pomyślał, oglądając scenerię zbrodni, którą popołudniowa prasa z pewnością opisze jako „zabójstwo bezdomnego” lub jakoś podobnie.

Barakowóz miał sflaczałe opony, lecz ogólnie był w dobrym stanie. Dyszel wyglądał na nowy. Był to mniejszy model firmy Valla w kolorze żółtym, z czterema miejscami do siedzenia, jak zauważył Haver. Stał wciśnięty między dwa potężne świerki, element krajobrazu, który jeszcze parę lat temu można byłoby określić jako wiejski albo przynajmniej graniczny między miastem a wsią. Teraz ekspansywne miasto wchłaniało, przeżuwało i wypluwało dawny las, zastępując go drogami i węzłami komunikacyjnymi.

Drzwi były zamknięte. Kiedy Haver włożył cienką rękawiczkę i nacisnął klamkę jednym palcem, otworzyły się same. Po lewej stronie znajdował się kącik, który kiedyś był przebieralnią, lecz usunięto z niego wszystkie szafy. Przy jednej ścianie stało łóżko polowe bez pościeli, z szarym kocem złożonym w nogach, po drugiej stronie kilka dużych plastikowych skrzyń z zamkiem i wielka skrzynia na narzędzia. Na gwoździu wisiał kask. Szkoda, że nie miał go na sobie, pomyślał Haver.

Włożył ochraniacze na buty i stanął przy drzwiach, by ogarnąć wzrokiem pomieszczenie. Nie zajęło mu to wiele czasu, gdyż liczyło jakieś dziesięć metrów kwadratowych.

Barakowóz był prawdopodobnie miejscem zamieszkania zmarłego. Jeśli nie, istniało jakieś powiązanie. Była to prowizoryczna kwatera bezdomnego.

Po prawej stronie stał przymocowany do podłogi stół i cztery krzesła. Blat był zawalony różnymi rupieciami: parę narzędzi, zwój stalowego drutu, paczka suchego pieczywa, stos brudnych papierowych talerzy, ale żadnych butelek ani puszek po piwie, co Haver stwierdził z pewnym zdziwieniem.

Wyszedł z wozu i wrócił do techników.

– Musicie też tam zajrzeć – powiedział.

Morgansson kiwnął głową.

Fredriksson wciąż chodził dookoła, lecz na widok powracającego Havera skierował się w jego stronę.

Haver spojrzał ostatni raz na martwe ciało, obrócił się na pięcie i poszedł do samochodu. Wzbierało w nim rozgoryczenie. Niech nikt, a przede wszystkim Fredriksson, nie waży się nic mówić! Wtedy się wścieknie i wyrzuci z siebie rzeczy, których będzie żałował do końca życia. Wystarczy, że zostawił kolegów samych.

Na jego oczach ojciec osunął się bez słowa na ziemię; energiczny, silny murarz błądził dłonią przy gardle i dławił się na śmierć od ukąszenia osy.

Odchodząc stąd, chronił ojca zamordowanego przez owada. Chronił siebie, zaciskając dłoń wokół serca, by powstrzymać wewnętrzny wybuch.

Przy samochodzie zaczął żałować tego, co zrobił, ale przekręcił kluczyk w stacyjce, wrzucił bieg i odjechał. Niech Fredriksson robi, co chce, może się zabrać z technikami, pomyślał bezczelnie.3

Przypomniała sobie nagle pieczenie. Czy on dał jej klapsa? Bezwstydnie uniosła pośladki. Miała uczucie, jakby jego dłonie wciąż spoczywały ciężko na jej biodrach.

Wzięła głęboki wdech, potem wydech, opuściła wzrok, pokręciła lekko głową i pociągnęła nosem. Lizał jej pachę. Z początku było to dziwne, prawie nieprzyjemne, ale szybko ogarnęło ją zadowolenie. Tak to się zaczęło, od jego języka.

– …dwa uderzenia w głowę… rany…

Głos Allana Fredrikssona wdarł się na moment z oddali w tok jej myśli, więc uniosła głowę i spojrzała na kolegę po drugiej stronie stołu. Napotkał jej wzrok i umilkł, lecz po chwili potok słów popłynął dalej:

– …miejsce znalezienia ciała jest przypuszczalnie miejscem zbrodni.

Ottosson pociągnął nosem i wyjął wielką chustkę. Fredriksson usłyszał donośne trąbienie i podniósł wzrok znad notatek.

– Spróbuj echinacei – poradził.

Ottosson pokręcił głową i starannie złożył chustkę.

„Dupeczka”. Dlaczego użył tego skańskiego wyrażenia? Czy pochodził ze Skanii? Raczej nie, pamiętała, jak pogardliwie się wyrażał o ludziach stamtąd, że są ospali i prowincjonalni, o co na pewno nie można było posądzić Andersa Branta.

Był inteligentny, szybko to zauważyła, i od razu łapał, o co chodzi. Teraz jednak myślała o jego penisie. Inteligentny czy nie, był najlepszym kochankiem, jakiego miała w życiu. Sprawił, że czuła się piękna i pożądana. Patrzył na linie jej ciała jak nikt przed nim. Jestem po czterdziestce, protestowała, ale tylko się uśmiechnął, prowadząc delikatnie dłoń wzdłuż jej pleców do zaokrąglenia pośladków. „Zakręt śmierci”, rzekł i powiódł dalej dłonią do jej łona. Rozsunęła figlarnie nogi, lecz jego dłoń powędrowała dalej po udzie do zagłębienia kolana.

Nie spieszył się, mówił czasami o seksie tantrycznym, o którym nigdy wcześniej nie słyszała, ale bywał też namiętny. Zawsze brał pod uwagę jej nastrój i życzenia; koneser seksu, jak nazwała go Görel.

Spotykali się od trzech tygodni, tylko u niej w domu. On uważał, że tak jest wygodniej, bo u niego jest ciasno, no i nie dba zbyt o porządek. Jej też to pasowało, gdyż nie musiała się martwić o opiekunkę do dziecka. Erik nie zwracał większej uwagi na mężczyznę, który przychodził i znikał, bo Anders zawsze wychodził, nim chłopiec budził się rano, i Ann nie była pewna, czy mały zdaje sobie sprawę z tego, że został u nich na noc. Któregoś wieczoru grali razem w grę komputerową i następnego ranka Erik zapytał, gdzie się podział ten facet.

W ciągu ostatnich dwunastu godzin kochali się trzy razy – dla niej więcej niż przez ostatnie dwa lata przed spotkaniem Andersa. Zerknęła na zegar. Minęła niewiele ponad godzina, odkąd się z niej wysunął.

Poczuła skurcze w dole brzucha. Lizał ją jak nikt inny, wzdłuż kręgosłupa aż do kości ogonowej i dalej, rozsunął jej pośladki i przesuwał po nich ciepłym językiem, delikatnie rysując wzór jego koniuszkiem.

– …i tak właśnie sądzę.

Fredriksson umilkł.

Ann chwyciła leżący przed nią na stole długopis.

– Ty też masz temperaturę? – zapytał Fredriksson.

– Nie, nie – zapewniła.

– Wyglądasz na rozgorączkowaną.

Parsknęła śmiechem. Słyszała, jak głupio zabrzmiał, dziewczęco i nerwowo. Koledzy siedzący wokół stołu zaczęli się jej przyglądać. Haver ze zdziwieniem, Beatrice z pewną pobłażliwością, a Ottosson z tą zmarszczką niepokoju między brwiami. Fredriksson chyba w ogóle nie wiedział, o co chodzi, lecz Sammy Nilsson się uśmiechnął i ułożył palce w znak V.

– Jestem tylko trochę…

– Trochę jaka? – zapytał Ola Haver.

On wie, pomyślała Ann. Ich spojrzenia się spotkały, nim uciekła wzrokiem. Wytężając całą siłę woli, próbowała zebrać dryfujące swobodnie myśli i połączyć je z powrotem.

Dopiero teraz uderzyło ją, że odmówiła przyjścia do domu Oli i Rebecki poprzedniego wieczoru. Każdego lata urządzali grilla. Brała w nim udział w ostatnich latach, lecz w tym roku się nie pojawiła. Na pewno komentowali jej nieobecność.

Popatrzyła na Fredrikssona.

– Co wiemy o kręgu jego znajomych?

– Miałaś udar, Ann? Allan właśnie mówił, że nie znamy jego tożsamości.

Po słowach Sammy’ego wbiła wzrok w blat stołu.

– Trochę odpłynęłam – przyznała cicho.

– Dokąd? – zainteresowała się Beatrice.

Lizał mnie pod pachą, pomyślała. Uśmiechnęła się i podniosła wzrok.

– Zwiedzałam miejsce, w którym ty nigdy nie byłaś, Beatrice – odpowiedziała po paru sekundach, nadal się uśmiechając. – Jeśli pozwolicie, mam pilną rozmowę telefoniczną.

Wstała, biorąc ze stołu notes i długopis. To widać, pomyślała, wychodząc z pokoju i czując na sobie ich spojrzenia.

– Pilna – mruknęła cicho pod nosem, gdy już była na korytarzu, i uśmiechnęła się.

Po panicznej ucieczce z sali zebrań Ann zabarykadowała się w swoim pokoju, odsunęła telefon i usiadła, lecz nie przy biurku, tylko na krześle dla gości, które stało pod jedną z krótszych ścian, między dwiema wielkimi szafami na archiwa. Pokój był taki mały, że krzesło zawsze przeszkadzało, gdy stało przy biurku. Gdyby ktoś uchylił drzwi i zajrzał do środka, pomyślałby, że jej nie ma. Czuła się zresztą, jakby była gdzieś indziej.

Zadowolenie wczesnego poranka przeszło niepostrzeżenie w uczucie nieokreślonego niepokoju.

Była pobudzona, lecz przede wszystkim rozkojarzona. Musi sobie poukładać to, co się zdarzyło. Minęło sporo czasu, odkąd musiała się mierzyć z takimi uczuciami jak zakochanie czy nadzieja. Z samotnością i tęsknotą radziła sobie całkiem nieźle. Ale z tym? Czy powinna porównywać to z Rolfem lub Edvardem, dwoma rozdziałami z dawnego życia? Czy można zacząć od nowa? – zapytała samą siebie i od razu znała odpowiedź.

Spotkali się parę miesięcy temu u Görel – już wtedy się nim zainteresowała i przeczuwała, że poznanie ich ze sobą było też zamiarem przyjaciółki. Próbowała tego wcześniej, lecz bezskutecznie, i narzekała żartobliwie na małe zaangażowanie Ann.

Miał otwartą twarz, i to się jej spodobało, wyobrażała sobie, że odzwierciedla jego wnętrze. Potrzebowała mężczyzny, który mówi bez oporów to, co myśli. Brakowało jej takiej szczerości aż do bólu. Żadnych haczyków, żadnych niewypowiedzianych zastrzeżeń, żadnych niedomówień.

Potem się nie odezwał, choć napomknął coś o tym, że zadzwoni, ale płynęły dni i tygodnie, więc dała sobie spokój.

Zadzwonił po miesiącu. Umówili się na obiad – najbardziej cywilizowana rzecz, jaką dwoje ludzi może zrobić razem, jak to wyraził. Zaproponował włoską restaurację przy S:t Olofsgatan, a ona się zgodziła. Erik miał zostać na noc u kolegi z przedszkola. Anders Brant przyszedł po nią pół godziny przed czasem. Stała jeszcze w bieliźnie, wyjrzała przez wizjer, owinęła się poplamionym szlafrokiem i otworzyła.

Nie poszli do restauracji. W dziesięć minut później leżeli już w jej łóżku.

To trwało trzy tygodnie. Namiętne pieprzenie się, nie umiała nazwać tego inaczej. Był czuły. Nieprzyzwyczajona do okazywania jej takich względów, do takich dłoni, języka i penisa, z początku czuła się oszołomiona i myślała czasem, że jest jej za dobrze, za dużo tego wszystkiego dostaje.

Tego ranka wstał z łóżka, przesunął dłonią po podbrzuszu i powiedział, że musi wyjechać na tydzień, może dwa. Zapytała dokąd, ale nie dostała żadnej konkretnej odpowiedzi. Taka była z niej śledcza! Uśpił moją czujność, pomyślała ponuro, wciąż oszołomiona i osłabiona.

Przeszedł ją dreszcz strachu. Czy on wróci? Starała się uspokoić, zadając sobie pytanie: Czemu miałby nie wrócić? Wydawał się z nią szczęśliwy. Przychodził do jej domu i łóżka dobrowolnie, często i miała wrażenie, że chętnie.

Po godzinie ktoś zapukał ostrożnie do drzwi. Domyśliła się, że Ottosson. Drzwi otworzyły się powoli i szef wydziału zajrzał do środka. Zauważył Ann między masywnymi szafami.

– Co z tobą? Wyglądasz na trochę zmachaną – zaczął w niezwykły dla siebie, bezpośredni sposób, nie komentując miejsca, na którym siedziała.

Słyszała, że stara się mówić lekkim tonem pomimo zmarszczki między brwiami.

Wysunęła krzesło, pogłaskała go po ramieniu i zajęła miejsce za biurkiem. Ottoson usiadł na krześle dla gości.

– Rozgrzane – powiedział, a jej zajęło sekundę zrozumienie, że miał na myśli krzesło.

– Myślałam o czymś – rzekła. – Przesłuchaj tych w Grocie, na pewno go kojarzą.

– Ola i Beatrice już tam jadą – odparł z uśmiechem.

Grota była stałym punktem w życiu wielu spośród tych bezdomnych. Działalność prowadziło wolontaryjnie kilku zapaleńców z niewielkim wsparciem gminy i prywatnych sponsorów. Tam owi nieszczęśnicy, za których nikt właściwie nie chciał wziąć odpowiedzialności ani nawet o nich wiedzieć, mogli dostać trochę jedzenia, ubrań i zainteresowania.

Ann skinęła głową i odwzajemniła uśmiech. Zmarszczka między brwiami Ottossona trochę się wygładziła.

– Był wczoraj ten grill?

– Ola przełożył, więc masz jeszcze jedną szansę.

Domyśliła się, że chciał się dowiedzieć, co robiła poprzedniego wieczoru, co było tak ważne, że wybrała to zamiast tradycyjnego grilla. Może myślał, że to z jej strony jakaś demonstracja, sposób, by przekazać, że nie nadaje na tej samej fali z kolegami w wydziale.

– To dobrze – rzuciła bez większego entuzjazmu.

Ottosson bębnił palcami po poręczy krzesła.

– Co ty o tym sądzisz? – zapytała.

Jej szef odchylił się na oparcie krzesła. Palce znieruchomiały.

– To, co zwykle – odrzekł. – Jeden zawodnik pijackiej drużyny zabił w alkoholowym widzie drugiego.

– Ale on nie był pijany, prawda?

Nagle poczerwieniała. A jeśli to też źle zrozumiałam?

– Nie, ale morderca mógł być.

– A ten numer telefonu na kartce?

– Nikt nie odbiera. Berglund sprawdza co pewien czas.

– Kim jest abonent?

– Nazywa się Anders Brant, jakiś dziennikarz.

Ann wpatrywała się w Ottossona z otwartymi ustami, lecz nie wydobyło się z nich nawet jedno słowo. Bezwiednie uniosła rękę, jakby chciała powiedzieć: zaczekaj, powtórz!

– Znasz go?

Mimo oszołomienia pomyślała z podziwem, jak łatwo szef ją przejrzał.

– Opowiadaj – ponaglił Ottosson. – Przeprowadzał z tobą wywiad?

Ann pokręciła głową.

– Nie, tylko spotkaliśmy się przypadkiem.

– Jaki on jest?

– Właściwie nie wiem.

Ottosson uważnie się jej przyglądał.

– Jaki według ciebie może być związek między zamordowanym a Brantem?

– Nie mam pojęcia – stwierdziła Ann.

– Ale skoro go znasz…

– Nie znam go.

– Cokolwiek…

– Nie słyszysz, co mówię? Nie znam go!

Wsparła się rękami o krzesło, jakby chciała się podnieść, ale z westchnieniem opadła z powrotem.

Ottosson uniósł ręce obronnym gestem. To się zdarzało wcześniej, chwile załamania w ich ogólnie zażyłej relacji. Nie mieli ostrych starć, ich sprzeczki nigdy nie trwały długo ani nie zakłócały poważnie współpracy. Tym razem też tak będzie, była tego pewna.

Uśmiechnął się do niej. Zmarszczka między brwiami znikła. Tak jakby starał się ją sprowokować, by się odsłoniła, zdradziła coś, co mogło być wyjaśnieniem. Dobrze ją znał. Sam unikał konfliktów, lecz był dość mądry, by rozumieć, że powściągliwa zwykle koleżanka może w złości powiedzieć coś więcej. Z góry lodowej Lindell odpadał czasem zamarznięty kawałek, który powoli się roztapiał, dryfując w morzu. Znała jego taktykę i swoją słabość wobec niego.

Tym razem nie będę ci się zwierzać, pomyślała buntowniczo, lecz zdobyła się na krótki śmiech, gest i wyraz twarzy, który mógł wskazywać na rezygnację, nie z powodu Ottossona, lecz raczej na formę usprawiedliwienia, niewypowiedziane: widzisz, Otto, taka jestem i musisz to jakoś znieść.

– Mam swoją cold case – przypomniała, a on zrozumiał aluzję.

– Okej, nie znasz go, ale my z czasem poznamy. Sammy go sprawdzi. A jak idzie z tą dziewczyną?

– Jeszcze tego nie wyjaśniłam.

Szesnastolatka wyszła w kwietniu ze swojego domu w Berthåga i nie wróciła. Ann włożyła mnóstwo pracy w próbę wybadania, co się stało, lecz nie znalazła nic ani też nikogo, kto umiałby wyjaśnić, dlaczego Klara Lovisa Bolinder jakby zapadła się pod ziemię.

Co roku wychodzi z domu i nie wraca pewna liczba Szwedów; większość ucieka dobrowolnie od codzienności, pracy i rodziny. Ze zrozumiałych powodów, jak myślą niekiedy prowadzący takie sprawy policjanci.

Zaginięcie Klary Lovisy było natomiast zagadką. Ann wpatrywała się w zdjęcia młodej dziewczyny, z których najlepsze zostało zrobione zaledwie na tydzień przed jej zniknięciem. Przedstawiało roześmianą jasnowłosą nastolatkę z długimi, prostymi włosami z przedziałkiem, z niebieskimi oczami i rasowym nosem, który mógł wskazywać na rzymską krew płynącą w jej żyłach. Uśmiechała się do aparatu. Miała ufne spojrzenie, ufała fotografowi.

Była osobą zwracającą uwagę, Ann przeczuwała to od pierwszej chwili, a potwierdziła rodzina i przyjaciele. Tym dziwniejsze było, że absolutnie nikt jej nie zauważył od chwili, gdy dwudziestego ósmego kwietnia 2007 roku wyszła z domu, by pojechać do centrum i kupić wiosenną kurtkę.

– Znajdę ją – powiedziała cicho Ann.

Ottosson skinął głową. Schylił się i położył dłoń na jej dłoni. Oboje wiedzieli, że szanse odnalezienia Klary Lovisy żywej są w zasadzie równe zeru.

Koniec wersji demonstracyjnej.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: