Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Czarny kot w walizce - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
12 grudnia 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, PDF
Format PDF
czytaj
na laptopie
czytaj
na tablecie
Format e-booków, który możesz odczytywać na tablecie oraz laptopie. Pliki PDF są odczytywane również przez czytniki i smartfony, jednakze względu na komfort czytania i brak możliwości skalowania czcionki, czytanie plików PDF na tych urządzeniach może być męczące dla oczu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(3w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na laptopie
Pliki PDF zabezpieczone watermarkiem możesz odczytać na dowolnym laptopie po zainstalowaniu czytnika dokumentów PDF. Najpowszechniejszym programem, który umożliwi odczytanie pliku PDF na laptopie, jest Adobe Reader. W zależności od potrzeb, możesz zainstalować również inny program - e-booki PDF pod względem sposobu odczytywania nie różnią niczym od powszechnie stosowanych dokumentów PDF, które odczytujemy każdego dnia.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
16,99

Czarny kot w walizce - ebook

„Czarny kot w walizce” to pozycja obejmująca swą zawartością trzydzieści cztery krótkie opowiadania. Lekki, dowcipny język jakim operuje autorka oraz świadomość, że opisane historie wydarzyły się naprawdę, sprawia, że pozycję czyta się szybko i przyjemnie.

Wszystkie opisane historie łączy pech, którego symbolem stał się czarny kot widniejący na okładce książki. Akcja opowiadań toczy się w Polsce, Chinach, Indiach, Portugalii, Hiszpanii, Grecji, Turcji, Gruzji, Egipcie, Chorwacji, Rosji, na Litwie, w Bułgarii i we Włoszech.

Tej książki nie można przeoczyć! Czekaja na nas podróże, nieprzewidziane zwroty akcji, łowca ulotnych chwil z wojskową przeszłością i ona – niepoprawna optymistka ciesząca się życiem zawsze i wszędzie, wbrew wszelkim przeciwnościom losu.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8119-027-5
Rozmiar pliku: 12 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Od autorki

Mam czarnego kota. Nie dość, że łapserdak drapie meble, łazi po stole, choć mu absolutnie nie wolno tego robić, wylizuje z pozostawionych

nieopatrznie talerzyków i przynosi nadgryzione myszy na taras, to jeszcze w sobie tylko znany sposób dyryguje niepodzielnie moim losem.

Kiedy gdzieś wyjeżdżam, NIGDY go ze sobą nie biorę. Podobno koty nie lubią zmiany miejsca, wierzycie w to? Jeśli tak, to on jest z całą pewnością niechlubnym wyjątkiem. Przecież niemożliwe, żeby na trasie moich podróży bez powodu działy się takie rzeczy… straszne… niespodziewane… zaskakujące… niewytłumaczalne… Czarny kot musi w tym maczać swoje czarcie pazury.

Dlaczego autobusom odkręcają się koła, zamówione wcześniej bilety wyparowują, znika nagle coś, co ważyło nawet kilka ton, a morze cofa się dobrych kilkadziesiąt metrów w głąb lądu? Potraficie to jakoś racjonalnie wytłumaczyć? Ja, nie. I nawet boję się o tym myśleć. Dlatego jestem przekonana, że to sprawa mojego czarnego kota. Pewnie kiedy walizka stoi już spakowana do wyjazdu, wtedy on o północy cicho, jak to kot, zakrada się, by wsunąć do niej swoją kocią, czarną jak smoła duszę. I siedzi schowany gdzieś w podwójnym dnie tak długo, dopóki nie wrócę do domu. A wtedy nagle zamienia się w niewiniątko: cichutko miauczy, mruczy pod wąsem, przymila się łagodnie do moich nóg i udaje, że absolutnie nic a nic mu o całej sprawie nie wiadomo. Ot, fałszywe czarne kocisko! A psik!

Zielona zachcianka

Janeczka ma nowego faceta – Zdzicha. Jeszcze go nie widziałam. Ale zdecydowali się lecieć z nami w lutym do Szarm el-Szejk, więc będzie świetna okazja, żeby go poznać.

Już na lotnisku dyskretnie mu się przyglądałam. Na oko może być – skwitowałam sama do siebie i zaserwowałam uprzejmy, na razie nieco służbowy uśmiech. Pierwszy raz w życiu podróżował samolotem, więc minę miał raczej niepewną. Ale mój Janusz leci nie wiem który i też nie mogę powiedzieć, że jego mina jest całkiem pewna. Zresztą, nieważne. Startujemy.

Na miejscu okazuje się, że mamy luksusowy hotel i wspaniałą plażę z cudowną rafą. No to super, bo przecież głównie po to lata się do Egiptu. I jeszcze po słońce zimą. To akurat też było dostępne bez żadnych ograniczeń. Zimowe kurtki od razu zamieniliśmy na kostiumy kąpielowe i hop do morza! Bosko! Śmieszyli nas Egipcjanie w kurtkach z futrzanymi kołnierzami, podczas gdy my chodziliśmy w koszulkach bez rękawków. Dla miejscowych jest zima. Dla nas ich zima – to pełnia lata. No cóż, punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Uściślę: temperatura w dzień 32 stopnie, w nocy 22. Niezła zima, co? Latem natomiast Egiptu absolutnie nie polecam. To jakaś temperaturowa masakra, ale w lutym – bajka!

A Zdzichu? Okazał się nawet fajnym kumplem. Jak na „faceta na zwykłe życie”, dla mnie, zbyt zazdrosny, ale to nie moja sprawa, tylko Janki. I zwykłe życie na urlopie w Egipcie też mnie, prawdę powiedziawszy, mało obchodzi. Fajnie natomiast było obserwować, jak mężczyzna adoruje swoją nową kobietę i stara się spełniać wszystkie jej zachcianki. Generał wszystkie moje zachcianki spełniał jakieś dwadzieścia lat temu, a teraz podchodzi do tematu bardziej wybiórczo. Skupię się więc lepiej na zachciankach Janeczki.

– Kup mi shishę – zażyczyła sobie nowa kobieta Zdzicha.

Zdzichu ochoczo pogrzebał w swoich dolcach i już prowadzi wybrankę do sklepu. My się załapujemy jako osoby towarzyszące. Fajek wodnych w Szarm el-Szejk pełno na każdym kroku: małe, duże, złote, srebrne, w kształcie węży, z głowami faraonów, no czego tylko dusza zapragnie! Janeczki dusza zapragnęła niedużą, zieloną – szukamy. Wchodzimy do sklepu.

Ale tu trzeba koniecznie uściślić, że Egipcjanie są wirtuozami handlu, a Europejczycy ledwo podrzędnymi rzemieślnikami. Nasze kupowanie to czysto mechaniczna, nudna czynność. Wchodzimy, widzimy cenę, wybieramy i kupujemy. Koniec. W Egipcie handel zaczyna się jeszcze na długo przed wejściem do sklepu. Tutaj bowiem oczekuje cię zawsze sprzedawca. Wita jak dobrego znajomego, zaprasza na herbatkę, a przy okazji ocenia, jaki jest stan twojej kieszeni. Po serii uśmiechów następuje moment popisywania się znanymi mu słowami polskimi. Słyszymy więc: Doda Elektroda, Biedronka, Jak się masz, Jolka? Kubica, Cześć, kochanie!

Jego akcent jest taki zabawny, że zaśmiewamy się wszyscy w głos. Kiedy sprzedawca uznaje, że klient jest wystarczająco zmiękczony, podaje swoją cenę. Jest ona wtedy kilkukrotnie wyższa od faktycznej wartości towaru. W Egipcie bowiem kupienie czegoś bez targowania się jest równoznaczne z obrażeniem sprzedawcy. Następuje moment zbijania ceny, połączony z serią teatralnych min i gestów właściciela sklepu. A to obrażonego, a to znów załamanego czy zrezygnowanego i wreszcie doprowadzonego do całkowitej rozpaczy. Im bardziej klient zbliża się do drzwi w celu opuszczenia sklepu, tym cena bardziej spada. Najniższa jest wówczas, gdy już wyjdziecie z marketu (nie cierpię tego słowa), a sprzedawca goni was jeszcze dobrych kilkanaście metrów, wykrzykując coraz to mniejsze wartości. Nie należy się absolutnie zatrzymywać, lecz cały czas iść, nie zwalniając tempa. Wówczas dopiero usłyszycie realną cenę i towar można kupić. Wracacie do sklepu ze sprzedawcą, który jest już waszym przyjacielem i zadowolony pakuje towar. Jak widzicie, na zakupy w Egipcie trzeba mieć czas, nie da się tego załatwić w pięć polskich minut. Dokładnie w taki oto sposób kupowaliśmy również zieloną shishę dla Janeczki. W jakim języku? A we wszystkich możliwych. To nie ma najmniejszego znaczenia. Jeśli klient chce kupić towar, sprzedawca znajdzie taki język, w którym się dogadacie.

Muszę jeszcze dla uściślenia koniecznie dodać, że powyższa transakcja miała miejsce od razu pierwszego dnia naszego pobytu w Szarm el-Szejk. Zadowoleni z ceny, która zjechała do 1/3 tego, co było na początku i rozbawieni tym egipskim kupowaniem, wróciliśmy z shishą do hotelu. Zdzichu wrzucił ją do walizki i o sprawie zapomnieliśmy.

Minął cały tydzień wypełniony po brzegi wszelakimi atrakcjami, nad którymi nie będę się tutaj rozpisywać, bo nie piszę wszak przewodnika turystycznego. Pakujemy się właśnie do wyjazdu, gdy do naszego pokoju wpada zziajany Zdzichu:

– Słuchajcie, moja shisha nie ma wcale ustnika i jakiejś tam ważnej części.

Mamy na końcu języka, by zamarudzić starym polskim zwyczajem:

– A co? Nie widziały gały, co brały?

Ale kulturalnie odzywamy się tymi oto słowy:

– Zdzichu, ale nie sprawdzałeś jej wcześniej? Może włożyłeś ustnik po prostu gdzie indziej. Poszukaj dobrze. A Janeczka nie ma go w swojej walizce?

Ale Zdzisiek był na sto procent przekonany, że sprzedawca dał mu niekompletny towar. Co robić? Przecież nikt po tygodniu nie odda ci jakiegoś tam ustnika, a poza tym, który to był sklep? Nie mamy zielonego pojęcia, w Szarm el-Szejk są ich tysiące. Przykro nam było jednak patrzeć na zmartwionego kumpla, więc bez krztyny przekonania, po prostu z czystego obowiązku, proponujemy:

– Dobra, chodźmy, może go gdzieś namierzymy.

Już godzinę krążymy w upale po mieście. Wszystkie sklepiki do siebie podobne jak dwie krople wody, we wszystkich niemal identyczne towary. Mam wrażenie, że szukamy igły w stogu siana.

– Zdzichu, a pokaż mi tę shishę – proszę kumpla.

– No coś ty, nie mam jej, zostawiłem w pokoju.

O rany! Ręce mi opadły. Nie dość, że facet po tygodniu stwierdza, że shishy brak ustnika, nie mamy pojęcia, kto nam sprzedał ten zielony bubel, to jeszcze się okazuje, że fujara Zdzichu nie wziął fajki ze sobą. Jak i komu wytłumaczymy, że czegoś brakuje? Co innego brak umiejętności językowych przy kupowaniu, a zupełnie co innego przy reklamowaniu! Czaicie to, jak mawia mój zięć? Mam ochotę w tym momencie powiedzieć Janeczce, żeby się zastanowiła, czy na pewno chce zafundować sobie tego nieprzytomnego faceta na codzienne życie, ale gryzę się w język. Po prostu idę bezmyślnie w przekonaniu, że tracimy nasz bezcenny czas na łażenie po sklepach, zamiast po raz ostatni wykąpać się w cieplutkim morzu, poleżeć parę leniwych godzin na plaży, pogapić się na zielone pióropusze palm. I wtedy nagle, nie wiadomo skąd, wyrasta przed nami jak spod ziemi poszukiwany od dwóch godzin sprzedawca. Rzuca się na nas z radością, ściska dłonie i żywiołowo wykrzykuje:

My Friends! My Friends!

Jak nas poznał w tłumie turystów, pozostaje do dziś lokalną tajemnicą. Z iskierką nadziei wchodzimy do sklepiku i na migi tłumaczymy, czego brakuje naszej fajce. Sprzedawca w te pędy leci do swojego sklepu, odkręca od shishy brakującą część i ze słowami gorących, szczerych przeprosin wręcza ją nam. Przecieramy oczy ze zdumienia.

Drodzy polscy sprzedawcy, czy nie braliście nigdy pod uwagę dłuższego terminowania w egipskim sklepie?

Po tym zdarzeniu z shishą jeszcze długo byliśmy w głębokim szoku, szczególnie chyba Generał, który wysiadł z samolotu na Okęciu i w sandałach na bosych stopach zanurzył się w lodowatym śniegu, twierdząc, że mu ciepło. Wiadomość z ostatniej chwili: Janeczka rzuciła Zdzicha.

-------------------------------------------------------

Shisha – rodzaj fajki, w której dym przechodzi przez filtr wodny.

My Friends – moi przyjaciele.Groch z kapustą

Uważamy siebie za gościnny naród. Pewnie tak jest, nie przeczę, ale jeśli chcecie zaznać gościnności, takiej przez wielkie G – jedźcie do Gruzji!

To piękny kraj pozbawiony jeszcze komercji i w co trudno uwierzyć – chemii. Najlepiej się o tym przekonać na bazarach. Tam zawsze można zobaczyć kawał prawdziwego lokalnego życia. Gruzińskie bazary pachną aromatami, jakich już u nas dawno nie ma.

Tego dnia panował upał, a sery, mięsa (!), warzywa, owoce, zioła i herbata pachniały tak, że miałam ochotę się w nich zanurzyć po uszy. Tym bardziej że handlujący nawoływali śpiewnym językiem do swych stoisk. Kiedy wykazywaliśmy choć odrobinę zainteresowania, natychmiast do nas podbiegali i ciach – odkrojony kawał pysznego sera sulguni. Za parę kroków ciach – szyneczka jak marzenie, ciach – wielki płat tklapi, siup – chochelka miodu! A przy tym jakie opowieści, jakie serdeczności dla nas, Polaków. Lubią nas w Gruzji bardzo! Przeszliśmy zaledwie jedną alejkę, a mamy całe garści pysznych orzeszków, suszonych owoców i kieszenie pełne lokalnych smakołyków.

– Oj, fajna ta Gruzja – zachwala Generał, bo wiadomo, że do serca faceta włazi się prosto przez żołądek.

– Wychodzimy!

Próbuję go wyciągnąć, ale ten gdzieś skręca i znika mi z pola widzenia. Po chwili słyszę jego głośny śmiech. Zmierzam w tamtą stronę i widzę Generała ściskającego się z Gruzinami w najlepsze i pijącego wino. Podchodzę, a tu bazarowa uczta rozkręca się na dobre. Bukłak wina za bukłakiem. Pyszne, aromatyczne, ale jak tak dalej pójdzie, to wyjdziemy stąd obydwoje na czworakach. Siłą wyciągam mojego faceta z rynku. Żegnamy się ze sprzedającymi jak z najlepszymi przyjaciółmi.

– Nachwamdis!– machamy i wołamy po gruzińsku, łamiąc sobie przy tym język, bo niełatwa ta ich mowa, nawet po trzech wychylonych bukłakach wina.

Wracamy marszrutką5. Wsiadamy. Wystarczy, że odezwiemy się po polsku, a już ustępują miejsca, kupują za nas bilet u kierowcy, pilnują, żebyśmy wysiedli na dobrym przystanku. Kiedy zorientowaliśmy się, że marszrutka jedzie jakąś okrężną trasą i między sobą rozmawialiśmy o tym, jeden z pasażerów łapie mnie za rękę i oferuje, że z nami wysiądzie, by pokazać lepszy przystanek. Na każdym kroku serdeczni i to zupełnie bezinteresownie. Ot, Gruzini!

Zmierzamy wreszcie pod wieczór do hotelu, wymieniając się po drodze wrażeniami mijającego dnia. Na kamienistej dróżce leżą jabłka. Spadły z nieopodal rosnącego drzewa. Mam ochotę na jedno, bo rumiane i śliczne takie jakieś, ale przy jabłonce stoi Gruzin. Pytam więc grzecznie, czy mogę sobie jedno wziąć. Od niewinnego pytania się zaczęło, a skończyło oczywiście na biesiadzie w ogrodzie. Przylecieli sąsiedzi, bo jak może być inaczej, skoro Polacy w gościnie. Irma – żona gospodarza, migiem narwała w ogrodzie pomarańczy i owoców kizil.

Nakroiła sałatki z pomidorów, gospodarz polewa samogonu. Opowieści się sączą. I Generał znów pijany. Oj! Nie wyjedziemy my z tej Gruzji za szybko! A trzeba wam wiedzieć, że gruzińskie toasty, to nie to, co nasze polskie „chlup w głupi dziób” albo popularne „chluśniem, bo uśniem” lub co najwyżej „bach babę w piach”. To prawdziwa sztuka, oratorska, śmiem twierdzić.

Przede wszystkim za stołem wybierany jest zawsze tamada, czyli prowadzący biesiadę. To on wznosi toasty i nadaje temat rozmowie. Nikt nie wypije wcześniej, póki tamada nie skończy wygłaszać toastu, przy czym obowiązuje pewna ustalona kolejność. Najpierw trzeba wypić za nasze trumny, zrobione ze stuletnich dębów, posadzonych przez nasze dzieci. Przy toaście za zmarłych wszyscy wstają. Ostatni jest zawsze za Bogurodzicę. Mowa tamady, kończąca się wychyleniem wina, często nie z kieliszka, a z rogu zresztą, bywa długa. Nikt nie popędza, nie marudzi. Czeka na celną puentę, która zawsze na końcu następuje. Posłuchajcie:

Pewien młody dżygit porwał kobietę z sąsiedniej wioski. Krewni szybko odnaleźli dzielnego chłopaka, a potem zapytali dziewczynę, czy chce zostać jego żoną. Zgodziła się, ale postawiła jeden warunek. Raz do roku będzie wychodzić z domu męża na cały jeden dzień w góry. Dżygit, niewiele myśląc, przystał na tę propozycję.

Po weselu żyli zgodnie i szczęśliwie, a tylko raz w roku, zgodnie z umową, żona wychodziła na jeden dzień w góry. Najpierw dżygit odnosił się do tego spokojnie, ale ciekawość dręczyła go wielce. Koniec końców zdecydował się podejrzeć, dokąd to żona wychodzi.

Doczekał owego dnia, gdy ruszyła w góry i dyskretnie ją śledził, tak by samemu nie zostać odkrytym. W wysokiej górskiej dolinie, do której doszła żona, zobaczył przerażającą scenę. Jego piękna, dobra, troskliwa i cierpliwa kobieta zamienia się w okropną, strasznie syczącą żmiję.

Wznieśmy zatem toast za kobiety, które syczą tylko raz do roku i to z dala od swoich mężów.

No i co powiecie? To nie to samo, co czcza gadanina za naszym stołem, gdzie po kilku głębszych wkraczamy na tematy polityczne i skaczemy sobie do gardeł. Różni się ten gruziński świat od naszego i choć ubogo żyją, a hotele średniutkie mają, chce się bardzo do tej siermiężnej Gruzji wracać.

Krajobrazy cudowne, ludzie ciekawi, więc Generał pięknych aż strach zdjęć napstrykał. Tyle ich, że z karty pamięci się wysypują. Wpadł ostatniego dnia na pomysł, aby je przejrzeć i trochę pokasować. Telewizor w pokoju mamy, niestety, najprostszy, bez wyjścia do aparatu fotograficznego. Idziemy do Koki – chłopaka z obsługi hotelowej, który słynie z tego, że nie ma dla niego sprawy nie do załatwienia. Mieliśmy okazję się o tym przekonać nieraz. A już przeszedł samego siebie, gdy zrobił nam prawdziwe przyjęcie na dachu hotelu, dowiedziawszy się, że mamy z Generałem rocznicę ślubu. Oczywiście, wszystko za darmo, jak to prawdziwy Gruzin. No więc, Koka wyciąga od razu swój komputer, prowadzi nas do pomieszczenia służbowego, a sam dyskretnie znika. Siadamy przy komputerze, a tam zamiast łacińskich znaków takie oto „robaczki”:

Szota Rustaweli „Rycerz w tygrysiej skórze”

I bądź tu mądry, człowieku. Wkładamy kartę, klikamy raz w robaczkową klawiaturę, potem drugi i po zdjęciach. Wszystkie skasowane! Całe tysiąc! Generał pognał po Kokę. Ten sprawdza i potwierdza. Skasowane, niestety... Zdrętwieliśmy. Janusz zbladł jak ściana, by za chwilę spurpurowieć.

Nie macie pojęcia, co to znaczy dla takiego zapaleńca jak on. TRA-GE-DIA! Szybciej oddałby swój samochód, dom, rower. Wszystko, tylko nie aparat. Zdjęcia – to jego pasja, życie i miłość absolutnie bezwarunkowa. Co robić? Nie pocieszam go, bo nie ma takich słów, które by go mogły utulić w rozpaczy. Milczymy. Koka natychmiast proponuje, że ściągnie programistę, ale to bez sensu – jutro już wylatujemy do Polski. Wiem, ile trwa proces odzyskiwania zdjęć. Kiedyś straciłam zawartość dysku zewnętrznego.

To dla Generała KONIEC. Gruzja w jego pamięci pozostanie czarną dziurą rozpaczy. Nie mogę na to pozwolić. Zaraz po powrocie do Polski dzwonię do naszego nieocenionego Tomka.

– Tomku, ratuj!

I Tomek ratuje, jak wszystkich, których dopada informatyczny problem, zresztą nie tylko informatyczny. Chłopak staje na głowie, konsultuje się ze szwagrem, wspina na szczyty swoich umiejętności i oczywiście mu się udaje. Jak to Tomkowi zresztą. Zdjęcia wskakują na miejsce. Pomieszane jak groch z kapustą, ale są. Uwielbiam groch z kapustą, i Janusz też.

-------------------------------------------------------

Tklapi – przecier z owoców suszony na słońcu, sprzedawany w formie arkuszy.

Nachwamdis – do widzenia.

Marszrutka – Mikrobus – zatrzymuje się na każde żądanie pasażerów.

http//obliczagruzji.monomit.pl/toasty-gruzinskie/jeden-warunek.Gdzie jest Generał?

Hiszpania w maju zakwita pomarańczami. Zapach jest mocny, słodki i wciska się dosłownie w każdy kąt. Mam wrażenie, że wydobywa się wprost z mojego plecaka. Drzewa o mięsistych, zielonych liściach upstrzone są dosłownie białym kwieciem. Piękny to widok. Co chwilę staję sobie pod takim niewysokim drzewkiem i staram się nawdychać na zapas. Pomarańczowa inhalacja najwyraźniej bardzo mi służy.

Między innymi dlatego bardzo lubię, gdy zwiedzanie odbywa się w systemie audio Tour Guide. Przewodnik mówi do mikrofonu, a turyści zaopatrzeni w malutkie odbiorniki i słuchawki mogą oddalić się od niego na dość znaczną odległość, nic nie tracąc. Słyszalność jest świetna.

No więc przewodnik ciekawie opowiada, ja się inhaluję, a Generał robi to, co zwykle. Jego zupełnie nie interesuje ani historyczna przeszłość Grenady, ani to, gdzie ochrzcili Pabla Picassa, natomiast przykleja się z lubością do jakiegoś jednego elementu architektonicznego i „zdejmuje” go dwadzieścia razy z każdej strony. Nie zwracam na to uwagi, bo nie dostrzegam nic pięknego w oberwanym gzymsie albo walącej się chacie. Nie wiem naprawdę, jak Janusz to robi, że potem z takich paskudnych rzeczy powstają przepiękne zdjęcia.

Idę, słucham przewodnika, a kątem oka dostrzegam, że Generałowi splątują się kabelki słuchawek z paskiem aparatu, statywu i torby fotograficznej. Coś tam mamrocze swoim zwyczajem pod nosem i wreszcie pakuje je do kieszeni. Nawet nie przychodzi mi do głowy, że będzie z tego spory kłopot. Krążymy po ogrodach Alhambry.

Mnóstwo tu murków, misternych podcieni i tajemnych zakamarków. Generał co chwilę znika mi z oczu. Próbuję na niego czekać, ale grupa oddala się, a ja nie mam najmniejszej ochoty ich zgubić. W momencie, gdy głos przewodnika niknie w słuchawce, przyspieszam kroku i dobijam do reszty. Zwykle po jakimś czasie pojawia się też Generał, więc przestaję na niego zwracać uwagę. Oddaję się z lubością szemrzącym strumieniom, koronkowym kamieniarskim dziełom i bluszczom oplatającym sułtańskie pałacowe kolumny. Kiedyś świat był upiększany z pietyzmem, dziś jest robiony byle jak i na kolanie. Wielka szkoda.

Dochodzimy po dłuższym czasie na miejsce zbiórki. Przewodniczka nas liczy. Zgadniecie chyba bez trudu, kogo brakuje. Oczywiście Generała! Pewnie dalej tkwi przyssany niczym pijawka do jakiejś fasady i o bożym świecie zapomniał. Zwariować można z tym jego fotografowaniem! Przewodniczka jednak się nie irytuje:

– Nie ma problemu, proszę państwa. Mamy system audio Tour Guide. Zaraz wytłumaczę panu Januszowi, gdzie jesteśmy i do nas szybciutko dojdzie.

Nie wyprowadzam kobiety z błędu. Ona nie ma pojęcia, że generalskie słuchawki upchnięte są od dawna gdzieś na dnie kieszeni. Może sobie tłumaczyć ile wlezie, Generał i tak nic nie usłyszy.

– Panie Januszu – wędruje grzecznie po kabelku głos przewodniczki, ale tylko do zdyscyplinowanych, turystycznych małżowin usznych. – Proszę kierować się na prawo ścieżką w górę i za najwyższym wzniesieniem skręcić ostro w lewo. Przejdzie pan sto metrów i powinno nas już być widać.

Stoimy. Czekamy. Prawie czterdzieści osób słucha kolejnego komunikatu i jeszcze jednego, i jeszcze… Generała brak. Ogłuchł. Tracimy nasz cenny czas. Po trzydziestu minutach kierujemy się wreszcie do autobusu.

– Trudno – odzywa się przewodniczka. – Pan Janusz musi wrócić sam do hotelu. Nikt nie będzie na niego czekał w nieskończoność. Nie jest dzieckiem.

No pewnie, że nie jest. Codziennie mi powtarza, że jest prawdziwym żołnierzem, więc zobaczymy jak dojedzie dwieście kilometrów bez znajomości języka za dwa euro, które ma w kieszeni! On pewnie nawet nie pamięta, jak się nazywa nasz hotel. No, bardzo ciekawa perspektywa, nawet jak dla najprawdziwszego żołnierza.

Dochodzimy do autobusu, a tam… Trzymajcie mnie! Jak gdyby nigdy nic siedzi sobie w najlepsze mój Generał i przegląda oczywiście zdjęcia w aparacie.

– Co was tak długo nie było? – pyta niewinnie.

Oj, dała mu przewodniczka porządny wykład! Usłyszał wiele mądrości o życiu, punktualności i solidarności z grupą. Nie powiem, słuchał nawet bardzo grzecznie, przeprosił jak należy i wcale nie dyskutował. A każdy następny wyjazd nasza przesympatyczna pani przewodnik kończyła zawsze takim samym tekstem:

– Generał jest? To możemy jechać, panie kierowco!

Generał na Capo Vaticano, Włochy

-------------------------------------------------------

Alhambra – zespół pałacowy budowany w Grenadzie w latach 1232 – 1237.

Koniec Wersji Demonstracyjnej
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: