Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Czarny książę - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Czarny książę - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 351 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Pew­ne­go wie­czo­ra sie­dzia­łem so­bie wy­god­nie w za­cisz­nej go­spo­dzie Wo­ol­pack Inn… przy uli­cy Dale w Li­ver­po­olu, po­cią­ga­jąc z faj­ki na­peł­nio­nej ka­ro­liń­skim ty­to­niem i roz­ko­szu­jąc się wraz z mym go­spo­da­rzem, Joh­nem Pye, waz­ką pon­czu przy­rzą­dzo­ne­go z cy­tryn i rze­tel­ne­go rumu, któ­ry przy­wio­złem mu z Ja­maj­ki w In­diach Za­chod­nich. Na­gle drzwi otwo­rzy­ły się i wszedł mój sta­ry przy­ja­ciel z lat szkol­nych, Tom Mer­rick, strzą­sa­jąc kro­ple desz­czu z wło­cha­te­go płasz­cza. – Do­wie­dzia­łem się, Bob, że tu je­steś i przy­sze­dłem coś ci za­pro­po­no­wać w imie­niu mego ojca i jego współ­ni­ka, sta­re­go Floy­da. Dys­ku­to­wa­li oni wła­śnie, komu by po­wie­rzyć do­wódz­two ich stat­ku, Black Prin­ce, co sły­sząc, po­wie­dzia­łem: „Jest tu wła­śnie mój szkol­ny to­wa­rzysz, Haw­kins, chwi­lo­wo bez stat­ku” – do­da­jąc, że naj­le­piej by uczy­ni­li, gdy­by ci od­da­li do­wódz­two. Orze­kli z po­cząt­ku, że sko­ro cho­dzi­łeś ze mną do szko­ły, mu­sisz być jesz­cze dzie­ciu­chem, za­po­mi­na­jąc – jak to zwy­kle sta­rzy lu­dzie – że gdy sami się sta­rze­ją, to ci, któ­rych pa­mię­ta­ją jako dzie­ci, do­cho­dzą już śred­nie­go wie­ku. Co praw­da, je­śli już o to cho­dzi, to – jak my­ślę – ża­den z nas w wie­ku trzy­dzie­stu ośmiu lat nie sta­cza się jesz­cze z ży­cio­wej gór­ki, ale w każ­dym ra­zie, za­nim zgo­dzi­li się, abym do cie­bie przy­szedł, mu­sia­łem ich dłu­go prze­ko­ny­wać i opo­wia­dać, jak to sta­ry Grog Ver­non wy­chwa­lał two­je' za­słu­gi przy zdo­by­wa­niu 'Por­to­Bel­lo i two­je umie­jęt­no­ści że­glar­skie, ja­kie oka­za­łeś pro­wa­dząc z Char­le­sto­nu do kra­ju ten sta­ry, roz­sy­pu­ją­cy się sta­tek, Eli­za­beth. Te­raz go­nię za tobą od trzech go­dzin i wresz­cie cię tu do­pa­dłem. A więc czy­nię ci pro­po­zy­cję: Czy zga­dzasz się ob­jąć do­wódz­two Black Prin­ce'a?

– Czy zga­dzam się do­wo­dzić Black Prin­ce'em? No chy­ba, że się zga­dzam! To naj­lep­szy sta­tek w Li­ver­po­olu. Nig­dy nie za­po­mnę, jak śmi­gał pod wiatr mimo przy­ląd­ka Tom Shot przy Ka­la­bar i jak ma­new­ro­wał nim

Pri­ce, czy też Ap Rhys, jak lu­bił, aby go na­zy­wa­no. Ale co się sta­ło z Pri­ce'em? Z nim prze­cież nie mo­gli się chy­ba po­róż­nić.

– Och nie, nie było żad­ne­go po­róż­nie­nia, ale ka­pi­ta­no­wi Ap Rhy­so­wi, jak mu­si­my go te­raz na­zy­wać, ja­kiś krew­ny po­zo­sta­wił w spad­ku fer­mę w Wa­lii, wo­bec cze­go zmie­nił on te­raz kurs na rolę, tym bar­dzie] że – jak sły­szę – dzie­dzi­czy nie tyl­ko fer­mę, lecz i am­bo­nę ma­łej ka­plicz­ki, z któ­rej na­uczał jego ku­zyn.

– My­ślę, że Ap Rhys oka­że się rów­nie do­brym rol­ni­kiem i ka­zno­dzie­ją jak że­gla­rzem. Był za­wsze, jak mó­wią ma­ry­na­rze, chło­pem z tęgą gło­wą. Je­stem nie­skoń­cze­nie wdzięcz­ny jego krew­nia­ko­wi, że po­zo­sta­wił mu fer­mę i umoż­li­wił mi ob­ję­cie do­wódz­twa Black Prin­ce'a.

– A za­tem, Bob, bie­rzesz go? By­łem pe­wien, że się zgo­dzisz, ja zaś pój­dę jako su­per­car­go. I po­wiem ci coś wię­cej. Sły­sze­li­śmy, że za­no­si się na woj­nę z Fran­cją i oj­ciec mój oraz pan Floyd po­sta­no­wi­li sta­rać się o list ka­per­ski.

– Co? A więc będę do­wód­cą okrę­tu kor­sar­skie­go? Toć to pra­wie jak­by do­wódz­two okrę­tu wo­jen­ne­go.

– Tak, mój dro­gi, ale sta­tek pój­dzie nie tyl­ko w rejs kor­sar­ski, lecz ma przy tym zro­bić da­le­ką po­dróż do Afry­ki i In­dii Za­chod­nich, pil­nu­jąc do­brze ża­gli i dział, aby się nie dać przy­chwy­cić.

– Och, sta­tek że­glu­je zna­ko­mi­cie, to pew­ne, trze­ba tyl­ko do­brać mu dziel­ną za­ło­gę. Byli tu gdzieś trzej spo­śród czte­rech do­brych ma­ry­na­rzy z tej sta­rej kry­py Eli­za­beth i je­śli tyl­ko nie schwy­ci­li ich wer­bow­ni­cy­na­ga­nia­cze, to ośmie­lam się twier­dzić, że uda mi się ich do­stać; wszy­scy słu­ży­li na okrę­tach wo­jen­nych. Jest tu Czar­ny Jack Jago i jego wier­ny druh Cun­dy, zwa­ny Krwa­wym Bil­lem, a tak­że John Beer, Tom Bat­ten i Sam Mo­xon – wszyst­ko lu­dzie z Fal­mo­uth i do­brzy że­gla­rze. A po­nad­to moż­na wzdłuż brze­gów Mer­sey zna­leźć jesz­cze wie­lu chwac­kich ma­ry­na­rzy.

– Wi­dzę, że je­steś w swo­im ży­wio­le. Przyjdź więc ju­tro rano na na­brze­że do kan­to­ru, a otrzy­masz in­struk­cje.

– Zgo­da. Ale gdzie jest te­raz sta­tek? Po­wró­ci­łem ze stry­jow­skiej fer­my do­pie­ro dziś po po­łu­dniu, prze­by­wa­łem tam od chwi­li zej­ścia z Eli­za­beth i nie wiem, co się dzie­je w mie­ście.

– Sta­tek leży te­raz na brze­gu w Run­corn, gdzie wy­mie­nia­ją mu czę­ści po­szy­cia ka­dłu­ba i opa­la­ją ob­ro­sty. Tuż przed zej­ściem ka­pi­ta­na Ap Rhy­sa sta­tek do­stał nowy kom­plet dol­ne­go ta­kie­lun­ku i pierw­szy ofi­cer za­ję­ty jest te­raz jego sta­wia­niem. Zda­je mi się, że mój sta­ry oj­czu­lek do­brze zro­bił bu­du­jąc ten! sta­tek. W ostat­nim rej­sie Ap Rhys wiózł sze­ściu­set pięć­dzie­się­ciu sied­miu nie­wol­ni­ków z Ka­la­bar do Ja­maj­ki i nie stra­cił pod­czas ca­łej po­dró­ży ani jed­ne­go czło­wie­ka. Wszy­scy w Li­ver­po­olu mó­wi­li, że sta­tek o pię­ciu­set to­nach jest za duży, aby od­by­wać na nim po­dró­że han­dlo­we do Afry­ki lub do­kąd­kol­wiek.

– Czyż­by on miał pięć­set ton? Nie przy­pusz­cza­łem, że jest tak duży. Ma bu­do­wę fre­ga­ty i przy swo­im kształ­cie rufy jest rów­nie prze­strzen­ny jak nie­któ­re na­sze dwu­po­kła­dow­ce; jest to ra­czej sta­tek in­nej kla­sy niż sta­ra Eli­za­beth.

– Zda­je się, że masz ra­cję, dro­gi chłop­cze, i sta­tek, jak mó­wisz, że­glu­je do­brze. Po­ka­że za­wsze gład­ko rufę każ­de­mu „fran­cu­zo­wi”, któ­ry mógł­by być dla nie­go za sil­ny. A te­raz mu­szę już iść. Po­wiem ojcu, że zaj­dziesz do kan­to­ru oko­ło ósmej z rana. Jesz­cze jed­ną szklan­kę pon­czu za zdro­wie ka­pi­ta­na Black Prin­ce'a.

– Z chę­cią, Tom. Go­spo­da­rzu, na­lej do peł­na szkla­ni­cę pana Mer­ric­ka i moją i wy­pij z nami za po­myśl­ność Black Prin­ce'a i jego no­we­go ka­pi­ta­na.

John Pye usłu­chał skwa­pli­wie i to­ast speł­nio­no z za­pa­łem, po czym wy­mie­nio­no ży­cze­nia do­brej nocy i Tom od­je­chał.

Sko­ro tyl­ko nas opu­ścił, spy­ta­łem Pye'a, czy nie wie, gdzie by mógł ob­ra­cać się te­raz Jack Jago i jego sta­rzy okrę­to­wi kam­ra­ci.

– Jack Jago? Czy ma pan na my­śli czło­wie­ka zwa­ne­go Czar­nym Jac­kiem, któ­ry był w nie­wo­li u Mau­rów?

– Tak, tego sa­me­go.

– No, do­kład­nie nie wiem. Sły­sza­łem, że wi­dzia­no go przed kil­ku dnia­mi, lecz pew­nie przy­cup­nął gdzieś ci­cho, kry­jąc się przed wer­bow­ni­ka­mi. Na szczę­ście ku­ter na­ga­nia­czy utknął dziś po po­łu­dniu na… ła­wi­cy u wej­ścia do por­tu i Jack jest te­raz bez­piecz­ny. Znam chy­ba wszyst­kie dziu­ry, w któ­rych ukry­wa­ją się ma­ry­na­rze, ale Jack jest bar­dzo czuj­ny je­śli cho­dzi o na­ga­nia­czy i trze­ba bę­dzie tro­chę cza­su, aby go zna­leźć. W każ­dym ra­zie po­ślę chło­pa­ka, by się za nim ro­zej­rzał i je­śli da się go zna­leźć do siód­mej rano, to sta­wi się tu na pew­no.

– Do­sko­na­le. Mo­żesz to uczy­nić na­tych­miast?

– Tak, wy­ślę na­tych­miast. Ży­czę do­brej nocy. Czym moż­na jesz­cze słu­żyć przed uda­niem się na spo­czy­nek?

– Dzię­ku­ję, ni­czym wię­cej.

John Pye wy­szedł z izby, ja zaś od­da­łem się roz­my­śla­niom nad dal­szy­mi wi­do­ka­mi na przy­szłość. Cóż za szczę­śli­wy traf zda­rzył, że mój druh szkol­ny ofia­ro­wał mi do­wódz­two Black Prin­ce'a. Z wy­jąt­kiem sta­re­go gru­cho­ta Eli­za­beth nie do­wo­dzi­łem do­tąd żad­nym in­nym stat­kiem, a te­raz zo­sta­łem oto do­wód­cą jed­ne­go z naj­lep­szych stat­ków w Li­ver­po­olu, a być może we wszyst­kich an­giel­skich por­tach.

Do­tąd – ra­czej obi­ja­łem się po świe­cie. Mój oj­ciec był on­giś po­rucz­ni­kiem ma­ry­nar­ki, ale gdy się oże­nił, po­rzu­cił służ­bę w ma­ry­nar­ce wo­jen­nej, za­mie­rza­jąc osiąść jako rol­nik w po­bli­żu fer­my swe­go bra­ta w Cum­ber­land. Kie­dy jed­nak mat­ka moja zmar­ła przy po­ło­gu, oj­ciec po­wró­cił na mo­rze, otrzy­mu­jąc do­wódz­two stat­ku han­dlo­we­go w Li­ver­po­olu. Do siód­me­go roku ży­cia prze­by­wa­łem u stry­ja, drob­ne­go wła­ści­cie­la ziem­skie­go w Cum­ber­land, po­tem zaś oj­ciec – już wte­dy wła­ści­ciel pły­wa­ją­ce­go pod jego do­wódz­twem stat­ku, na któ­re­go na­by­cie po­świę­cił wszyst­kie swe oszczęd­no­ści – za­brał mnie z:e sobą na mo­rze na czte­ry lata. Za radą przy­ja­ciół od­dał mnie póź­niej do szko­ły w Li­ver­po­olu, gdzie kształ­cił się Tom Mer­rick. Tam za­war­łem z nim zna­jo­mość, a ta roz­wi­nę­ła się w go­rą­cą przy­jaźń, prze­trwa­łą dłu­go poza szkol­ne lata.

Gdy mia­łem pięt­na­ście lat, na­ukę moją prze­rwa­ła na­gle śmierć ojca, po­le­głe­go pod­czas bez­sku­tecz­nej obro­ny swe­go stat­ku przed nie­przy­ja­ciel­ską fre­ga­tą. Że zaś oj­ciec wło­żył wszyst­ko, co po­sia­dał, w sta­tek i jego ła­du­nek, po­zo­sta­łem sie­ro­tą bez gro­sza. Stryj, ma­ją­cy licz­ną ro­dzi­nę, wziął­by mnie chęt­nie do swe­go domu i uła­twił zdo­by­cie za­wo­du na rów­ni z ku­zy­na­mi, ale je­den z przy­ja­ciół ojca za­pro­po­no­wał, że za­bie­rze mnie ze sobą na mo­rze. Odło­ży­łem więc na bok szla­chet­ne uro­dze­nie i jąw­szy się naj­czar­niej­szej ro­bo­ty do­bi­łem się dzię­ki za­pa­ło­wi i do­bre­mu spra­wo­wa­niu stop­nia ofi­cer­skie­go. W 1739 roku bra­łem udział w zdo­by­wa­niu Por­to­Bel­lo przez ad­mi­ra­ła Ver­no­na, zwa­ne­go przez ma­ry­na­rzy Sta­rym Gro­giem, i tam zda­rzy­ło mi się zwró­cić na sie­bie jego uwa­gę, gdy prze­no­si­łem mel­dun­ki pod ogniem. Po­tem uczest­ni­czy­łem w nie­szczę­snych ope­ra­cjach prze­ciw Car­ta­ge­nie, gdzie szkor­but i cho­ro­by zdzie­siąt­ko­wa­ły na­sze za­ło­gi. Okręt, na któ­rym słu­ży­łem, pły­wał w czar­te­rze jako trans­por­to­wiec. W tym cza­sie po­zna­łem Ro­de­ric­ka Ran­do­ma, po­moc­ni­ka le­ka­rza na jed­nym z okrę­tów wo­jen­nych. Ło­dzi, na któ­rej się znaj­do­wa­łem, uda­ło się pew­nej nocy ura­to­wać go od uto­nię­cia w chwi­li, gdy jego wła­sna łódź prze­wró­ci­ła się stęp­ką do góry.

Ma­jąc lat dwa­dzie­ścia dwa zo­sta­łem pierw­szym ofi­ce­rem ka­pi­ta­na Howa, mego sta­re­go przy­ja­cie­la i opie­ku­na. Aż do jego śmier­ci, któ­ra na­stą­pi­ła kil­ka lat póź­niej, słu­ży­łem pod jego roz­ka­za­mi na tym sta­no­wi­sku, od­by­wa­jąc prze­waż­nie rej­sy han­dlo­we do Afry­ki i In­dii Za­chod­nich. Po śmier­ci ka­pi­ta­na Howa do­wódz­two stat­ku ob­jął nowy ka­pi­tan, któ­ry za­trud­nił jako pierw­sze­go ofi­ce­ra ja­kie­goś swe­go krew­ne­go, wo­bec cze­go stra­ci­łem na pe­wien czas pra­cę i mu­sia­łem prze­nieść się do ma­ry­nar­skie­go ku­bry­ku. Jako star­szy ma­ry­narz od­by­łem po­dróż do In­dii Wschod­nich, gdzie to­czy­ła się nie­usta­ją­ca wal­ka mię­dzy an­giel­ską i fran­cu­ską Kom­pa­nią Wschod­nio­in­dyj­ską, mimo iż oba pań­stwa nie znaj­do­wa­ły się ze sobą w sta­nie woj­ny. W owych jed­nak cza­sach nie było po­ko­ju po dru­giej stro­nie rów­ni­ka.

Pod­czas star­cia, ja­kie mie­li­śmy z fran­cu­skim okrę­tem wo­jen­nym, po­szczę­ści­ło mi się zwró­cić na sie­bie uwa­gę na­sze­go ka­pi­ta­na. Ten, po­znaw­szy moje ko­le­je losu, po­wie­rzył mi sta­no­wi­sko trze­cie­go ofi­ce­ra „ na miej­sce po­le­głe­go w wal­ce, i usi­ło­wał uzy­skać za­twier­dze­nie dla mnie tej funk­cji po po­wro­cie stat­ku do An­glii. Wnio­sek jed­nak od­rzu­co­no, po­nie­waż miej­sca tego za­żą­dał je­den z urzęd­ni­ków de­par­ta­men­tu do spraw In­dii dla pew­ne­go mło­de­go czło­wie­ka, swe­go pro­te­go­wa­ne­go.

Po­zo­staw­szy znów bez środ­ków do ży­cia za­mie­rza­łem za­cią­gnąć się na je­den z okrę­tów kró­lew­skich, gdy oto na­tkną­łem się na mego przy­ja­cie­la, Toma Mer­ric­ka, któ­ry był przez pe­wien czas za­trud­nia­ny w jed­nym z lon­dyń­skich do­mów han­dlo­wych. Zdzi­wił się wi­dząc mnie w tak nędz­nych wa­run­kach i wy­słał mnie na­tych­miast do Li­ver­po­olu, gdzie dzię­ki jego wpły­wom uzy­ska­łem miej­sce pierw­sze­go ofi­ce­ra na stat­ku upra­wia­ją­cym rej­sy han­dlo­we do Gwi­nei. W służ­bie tej po­zo­sta­wa­łem aż do chwi­li, w któ­rej roz­po­czy­na się ta opo­wieść. Pod­czas ostat­nie] po­dró­ży sta­tek, na któ­rym pły­wa­łem, zo­stał do­szczęt­nie znisz­czo­ny przez hu­ra­gan i tyl­ko mnie oraz dwóm in­nym człon­kom za­ło­gi uda­ło się ura­to­wać na ja­kichś jego szcząt­kach. Gdy wy­ło­wio­no nas po trzech dniach strasz­li­wych mę­czar­ni, dwaj moi to­wa­rzy­sze znaj­do­wa­li się już w sta­nie tak wiel­kie­go wy­cień­cze­nia, że 7mar­li wkrót­ce po­tem, mnie zaś prze­wie­zio­no do szpi­ta­la w Port Roy­al, gdzie przez dłu­gi czas wal­czy­łem z nie­bez­piecz­ną cho­ro­bą.

Po po­wro­cie do zdro­wia uda­łem się do fir­my utrzy­mu­ją­cej sto­sun­ki han­dlo­we z mymi ar­ma­to­ra­mi i tą dro­gą otrzy­ma­łem od nich po­le­ce­nie, aby za­okrę­to­wać się w po­dróż po­wrot­ną na je­den z ich stat­ków ma­ją­cy za­wi­nąć do Char­le­sto­nu w dro­dze do kra­ju. W Char­le­sto­nie za­sta­łem sta­tek Eli­za­beth, któ­ry schro­nił się tam pod­czas sztor­mu. Jego ka­pi­tan i kil­ku­na­stu człon­ków za­ło­gi zmar­ło na żół­tą fe­brę. Sta­tek był w tak li­chym sta­nie, że trud­no było zna­leźć ko­go­kol­wiek, kto by zgo­dził się na nim pły­nąć przez oce­an. Wi­dząc w tym oka­zję do otrzy­ma­nia do­wódz­twa, zgło­si­łem się ochot­ni­czo i za­pro­po­no­wa­łem, że do­pro­wa­dzę sta­tek do kra­ju, o ile uda mi się zna­leźć za­ło­gę. Ku­piec, do któ­re­go sta­tek zo­stał skie­ro­wa­ny, przy­jął skwa­pli­wie moją pro­po­zy­cję i tak był ura­do­wa­ny oka­zy­wa­ną prze­ze mnie go­to­wo­ścią do od­by­cia ry­zy­kow­nej po­dró­ży, iż na­le­gał, abym za­miesz­kał w jego domu przez cały czas po­trzeb­ny na do­ko­na­nie nie­zbęd­nych na­praw Eli­za­beth.

Za­rów­no pan Pen­mo­re, po­to­mek sta­re­go an­giel­skie­go rodu, jak jego mał­żon­ka i cór­ki, byli na­der mi­ły­mi ludź­mi. Zwłasz­cza jed­na z có­rek była tak za­chwy­ca­ją­ca, iż nie mo­gąc oprzeć się jej uro­kom, za­ko­cha­łem się w niej wkrót­ce na umór. Mu­riel Pen­mo­re od­wza­jem­nia­ła moje afek­ty i zgo­dzi­ła się, abym za­lo­ty ujaw­nił jej ojcu. Pen­mo­re, któ­ry mimo opusz­cze­nia oj­czy­ste­go kra­ju za­cho­wał nadal ro­do­wą dumę, wpadł w pa­sję. Uznał moje za­mia­ry za zu­chwa­łość i ka­zał opu­ścić swój dom; na­zwał mnie im­per­ty­nen­tem i mor­skim wy­cie­ru­chem po­śled­nie­go uro­dze­nia, za­ka­zu­jąc na­wet po­że­gnać się z Mu­riel. Mu­sia­łem więc wy­na­jąć kwa­te­rę w mie­ście. Pan Pen­mo­re przy­na­glał przy­go­to­wa­nia stat­ku do po­dró­ży i był­by za­iste nie omiesz­kał, jak są­dzę, ode­brać mi do­wódz­twa, gdy­by był pew­ny, że nie po­zo­sta­nę w Char­le­sto­nie i gdy­by mógł zna­leźć in­ne­go ka­pi­ta­na.

Usi­ło­wa­łem na wszel­kie spo­so­by sko­mu­ni­ko­wać się z Mu­riel, ale nie po­wio­dło mi się i wszyst­kie li­sty, ja­kie po­sy­ła­łem do niej i do jej ojca, wra­ca­ły do mnie nie otwie­ra­ne. Sta­ra­łem się tak­że wie­lo­krot­nie spo­tkać Pen­mo­re, lecz uni­kał mnie tak da­le­ce, że na­wet spra­wy han­dlo­we zwią­za­ne ze stat­kiem mu­sia­łem za­ła­twiać z jego za­stęp­cą.

W koń­cu po­wia­do­mio­no mnie, że Eli­za­beth jest już go­to­wa do wyj­ścia na mo­rze, wo­bec cze­go prze­nio­słem się na sta­tek i przy­go­to­wa­łem go osta­tecz­nie do wy­ru­sze­nia. Po­nie­waż, mimo do­ko­na­nych na­praw, sta­tek w dal­szym cią­gu moc­no prze­cie­kał, za­okrę­to­wa­no gru­pę dwu­dzie­stu nie­wol­ni­ków, aby mo­gli czę­ścio­wo za­stą­pić ma­ry­na­rzy w pra­cy przy pom­pach. W ło­dzi, któ­ra ich przy­wio­zła, do­strze­głem chło­pa­ka sta­le wi­dy­wa­ne­go w domu Pen­mo­re'a. Uda­ło mu się, poza ple­ca­mi do­zor­cy, któ­ry przy­był, aby prze­ka­zać nie­wol­ni­ków i otrzy­mać na nich po­kwi­to­wa­nie, po­dać mi kar­tecz­kę od uko­cha­nej. Mu­riel za­pew­nia­ła w niej o nie słab­ną­cych ku mnie afek­tach. Przez te­goż chło­pa­ka mo­głem po­słać od­po­wiedź uło­żo­ną w naj­bar­dziej na­mięt­nych sło­wach, na ja­kie po­tra­fi­łem się zdo­być. W po­dzię­ce za lok wło­sów przy­sła­ny mi przez Mu­riel ofia­ro­wa­łem jej ta­kiż wła­sny lok, wraz z pier­ście­niem na­by­tym w mie­ście; od daw­na cze­ka­łem z utę­sk­nie­niem oka­zji, by go jej prze­słać.

Na­stęp­ne­go ran­ka wy­ru­szy­li­śmy z Char­le­sto­nu i po nie­zwy­kle uciąż­li­wej i nie­bez­piecz­nej po­dró­ży, w któ­rej je­dy­nie umie­jęt­no­ści że­glar­skie za­ło­gi i nie­stru­dzo­na pra­ca Mu­rzy­nów przy pom­pach ura­to­wa­ły sta­tek od za­gła­dy, Eli­za­beth przy­by­ła do Li­ver­po­olu. Znaj­do­wa­ła się jed­nak w tak nie­przy­dat­nym do że­glu­gi sta­nie, że po­rzu­co­no wszel­ką myśl o na­pra­wie, a tym sa­mym po­grze­ba­no ży­wio­ną prze­ze mnie na­dzie­ję, że obej­mę do­wódz­two tego stat­ku, gdy znów wy­ru­szy na mo­rze.

Jak to za­wsze mia­łem w zwy­cza­ju, ile­kroć przy­by­wa­łem do Li­ver­po­olu, uda­łem się do Cum­ber­land, aby od­wie­dzić stry­ja a ku­zy­nów i wła­śnie tego do­pie­ro po­po­łu­dnia po­wró­ci­łem stam­tąd w po­szu­ki­wa­niu pra­cy. Za­mie­rza­łem zo­ba­czyć się na­stęp­ne­go dnia z To­mem Mer­ric­kiem i do­wie­dzieć się, czy nie mógł­by mi, po­móc w zna­le­zie­niu za­ję­cia.

Ura­do­wa­łem się wi­do­ka­mi, ja­kie otwie­ra­ły się te­raz przede mną, wie­rząc, iż kil­ka po­myśl­nych po­dró­ży po­zwo­li mi po­wró­cić do Char­le­sto­nu, aby znów ubie­gać się o rękę Mu­riel. Gdy­by oj­ciec jej trwał nadal w upo­rze, za­mie­rza­łem na­kło­nić Mu­riel, aby po­rzu­ci­ła dom i zwią­za­ła swe losy z mo­imi.

Gdy tak roz­my­śla­łem nad mymi pro­jek­ta­mi, wszedł z po­wro­tem do izby go­spo­darz i rzekł:

– Czar­ny Jack zja­wi się tu ju­tro rano. Je­den z mo­ich naj­spryt­niej­szych chłop­ców po­wie­dział, że wie, gdzie ukry­wa się Jago z to­wa­rzy­sza­mi, ale trze­ba mu do­brze za­pła­cić, aby tam po­szedł. Musi, on mieć po­nad­to ja­kiś znak od was, pa­nie, aby wy­ka­zać, że przy­by­cie jego nie jest pod­stę­pem na­ga­nia­czy. Chło­pak, zwa­ny Rat, może tam pójść na­tych­miast i prze­ka­zać lu­dziom zle­ce­nia, je­śli pan so­bie tego ży­czy.

– Do­sko­na­le, Pye. Oto mój pu­gi­nał – lu­dzie zna­ją go do­brze. Ja idę do łóż­ka, ale daj mi na­tych­miast znać, gdy zja­wią się rano. W nocy śni­łem o po­myśl­nych bo­jach i pry­zach ob­ła­do­wa­nych du­blo­na­mi i o tym, że po­wra­cam jako bo­ga­ty czło­wiek do Char­le­sto­nu, aby zdo­być rękę, Mu­riel, Ze snów tych obu­dzi­ło mnie pu­ka­nie do drzwi, po czym do izby wszedł je­den ze słu­żą­cych oznaj­mia­jąc, ze jest go­dzi­na wpół do siód­mej i że na dole do­py­tu­je się p mnie dwóch ma­ry­na­rzy.

Ze­rwa­łem się bez­zwłocz­nie i ubra­łem na­pręd­ce, a ze­szedł­szy na dół za­sta­łem cze­ka­ją­cych na mnie Czar­ne­go Jac­ka Jago i jego nie­od­łącz­ne­go przy­ja­cie­la Cun­dy'ego, zwa­ne­go po­spo­li­cie Krwa­wym Bil­lem. Trud­no było so­bie wy­obra­zić dwóch lu­dzi o bar­dziej róż­nym wy­glą­dzie. Jago mie­rzył po­nad sześć stóp wzro­stu, był chu­dy, po­nu­ry i – jak wska­zy­wa­ło jego prze­zwi­sko – czar­ny jak Hisz­pan. Wło­sy jego za­czy­na­ły z lek­ka si­wieć, a jed­na stro­na twa­rzy ze­szpe­co­na była bli­zną po ra­nie, jaką otrzy­mał pod­czas uciecz­ki z nie­wo­li al­gier­skiej, w któ­rej spę­dził pięć lat. Nig­dy nie moż­na go było skło­nić, aby opo­wie­dział o swo­ich tam prze­ży­ciach, ale cia­ło jego no­si­ło licz­ne śla­dy okru­cień­stwa i znę­ca­nia się, ja­kim mu­siał być pod­da­wa­ny. Na prze­gu­bach rąk i nóg wid­nia­ły bli­zny po kaj­da­nach, któ­ry­mi był sku­ty. Cho­ciaż pi­ra­ci na­ru­szy­li jego po­wło­kę cie­le­sną, nie po­tra­fi­li jed­nak osła­bić w nim du­cha; ci, co go zna­li, uwa­ża­li, że jest to je­den z naj­lep­szych i naj­dziel­niej­szych bry­tyj­skich ma­ry­na­rzy. To­wa­rzysz jego był tę­gim, ni­skim czło­wie­kiem, wzro­stu nie więk­sze­go niż pięć Stóp i trzy cale, a przy po­tęż­nej bu­do­wie wy­glą­dał jak skró­co­ny ol­brzym. Wia­try i bry­zgi wie­lu sztor­mów spa­li­ły mu twarz na czer­wo­no, tak­że i wło­sy miał ogni­sto­czer­wo­ne, z cze­go wy­wo­dzi­ło się jego prze­zwi­sko. Ale jak­kol­wiek prze­zwi­sko to uosa­bia­ło dzi­kość i okru­cień­stwo, ja­sno­nie­bie­skie oko – miał bo­wiem tyl­ko jed­no – i igra­ją­cy na war­gach uśmiech zu­peł­nie temu prze­czy­ły. Był on współ­ziom­kiem Jaga i na­le­żał do za­ło­gi stat­ku, któ­ry wy­ło­wił Jaga na mo­rzu, jako je­dy­ne­go po­zo­sta­łe­go przy ży­ciu spo­śród sze­ściu lu­dzi, któ­rym uda­ło się skraść łódź w Al­gie­rze i do­ko­nać na niej uciecz­ki. Jago le­żał bez zmy­słów na dnie ło­dzi, wśród tru­pów swych to­wa­rzy­szy, i nikt się nig­dy nie do­wie­dział, ile… dni spę­dził tak bez wody i po­ży­wie­nia. Mó­wio­no, że wy­zdro­wie­nie za­wdzię­czał tyl­ko tro­skli­wo­ści, jaką oto­czył go Cun­dy. Póź­niej kie­dyś Cun­dy wy­padł w In­diach Za­chod­nich za bur­tę w por­cie, w któ­rym ro­iło się od re­ki­nów. Zra­niw­szy się pod­czas upad­ku nie mógł utrzy­mać się na wo­dzie i albo by nie­chyb­nie uto­nął, albo padł ofia­rą tych dra­pież­nych po­two­rów, gdy­by Jago – nie ba­cząc na nie­bez­pie­czeń­stwo – nie sko­czył mu z po­mo­cą i nie przy­ho­lo­wał bez­piecz­nie do okrę­tu.

Od tego cza­su obaj sta­li się nie­roz­łącz­ny­mi przy­ja­ciół­mi Za­wsze za­cią­ga­li się ra­zem na stat­ki i sta­ra­li się na­wet peł­nić służ­bę w jed­nej wach­cie i miesz­kać w tym sa­mym ku­bry­ku; gdzie­kol­wiek zo­ba­czo­no jed­ne­go, moż­na było być pew­nym, że i dru­gi krę­ci się w po­bli­żu.

Za­sta­łem obu sie­dzą­cych w izbie, któ­rej ume­blo­wa­nie sta­no­wi­ły drew­nia­ne ławy, a pod­ło­ga wy­sy­pa­na była pia­skiem. Ze­rwa­li się na mój wi­dok, przy­gła­dza­jąc zwi­chrzo­ne czu­pry­ny, i po­wie­dzie­li jed­no­cze­śnie:

– Dzień do­bry i po­kłon, ka­pi­ta­nie.

– Dzień do­bry, chłop­cy – od­rze­kłem. – Chciał­bym wie­dzieć, czy go­to­wi je­ste­ście ze mną po­pły­nąć? Obie­ca­no mi do­wódz­two Black Prin­ce'a, stat­ku na­le­żą­ce­go do pa­nów Mer­ric­ka i Floy­da.

– Po­pły­nąć z wami? Pew­nie, że chce­my! Nie­praw­daż, Bo? – po­wie­dział Cun­dy, zwra­ca­jąc się do Jaga. – Wie­my, że ka­pi­tan Haw­kins jest do­brym i zręcz­nym ma­ry­na­rzem, po­tra­fi ro­zu­mieć lu­dzi i o nich dbać.

– A więc do­brze, ko­cha­ni chłop­cy, ale nie wie­cie jesz­cze do­kąd mamy pły­nąć i co mamy ro­bić.

– To nam wszyst­ko jed­no. Na­wet szczyp­ty ty­to­niu nie war­te na­my­śla­nie się, czy to będą In­die Wschod­nie, Mo­rza Po­łu­dnio­we, czy mo­rza hisz­pań­skie. Dla nas waż­ny tyl­ko do­bry ka­pi­tan i do­bry sta­tek, a tu jest jed­no i dru­gie. Nie, Bo? – tu Cun­dy swym zwy­cza­jem zwró­cił się do Jaga, któ­ry ski­nie­niem gło­wy i mruk­nię­ciem wy­ra­ził apro­ba­tę.

– A więc pój­dzie­my wzdłuż wy­brze­ży Afry­ki, a po­tem przez oce­an do In­dii Za­chod­nich, przy czym, jak się spo­dzie­wam, bę­dzie­my mie­li list ka­per­ski. Cóż wy na to?

– My? Pój­dzie­my choć w dwa­dzie­ścia ta­kich po­dró­ży.

– Do­brze, moi dro­dzy. Sta­tek leży te­raz na brze­gu w Run­corn, gdzie mu opa­la­ją ob­ro­sty i do­ko­nu­ją na­praw. Mu­si­cie pójść i ro­zej­rzeć się za ja­ki­miś do­bry­mi ludź­mi. Zna­cie ta­kich?

– Tak, John Beer i Sam Mo­xon są w tym sa­mym miej­scu, gdzie i my kry­li­śmy się przed na­ga­nia­cza­mi, a znaj­dzie się tam jesz­cze sied­miu czy ośmiu od­po­wied­nich lu­dzi. Na wia­do­mość o rej­sie kor­sar­skim na mo­rza hisz­pań­skie po­wy­ła­żą ze spe­lu­nek.

– Zważ­cie, co mó­wię: nie po­trze­ba mi mę­tów por­to­wych ani nad­brzeż­nych włó­czę­gów, każ­dy, kogo przy­pro­wa­dzi­cie, musi być ma­ry­na­rzem.

– To się wie, ka­pi­ta­nie! Jak do­bra za­ło­ga, to i lek­ka pra­ca. Nie chce­my na stat­ku le­niów, ga­mo­ni i nie­do­raj­dów, co to pierw­si do żar­cia, a jak przyj­dzie! cią­gać ta­lie, to ręki nie przy­ło­żą.

– O to cho­dzi. A te­raz krzyk­nij­cie na go­spo­da­rza, aby dał wam coś zjeść i nie za­po­mniał o na­pit­ku. Ja mu­szę iść na na­brze­że do ar­ma­to­rów.

Za czym uda­łem się na górę do mej izby, aby do­koń­czyć ubio­ru. Przy po­mo­cy mego czar­ne­go słu­żą­ce­go, Toby'ego, na­ło­ży­łem naj­lep­szą pe­ru­kę, gra­na­to­wy sur­dut la­mo­wa­ny srebr­ną ta­śmą, a do boku przy­pa­sa­łem krót­ką, wy­sa­dza­ną sre­brem szpa­dę po­zo­sta­wio­ną mi przez ojca. Na gło­wę wdzia­łem tro­chę na ba­kier trój­gra­nia­sty ka­pe­lusz. Tak przy­bra­ny wy­glą­da­łem, jak mi się zda­wa­ło, na naj­bar­dziej szy­kow­ne­go ka­pi­ta­na, ja­kie­go da­ło­by się doj­rzeć na li­ver­po­ol­skim bru­ku.

Gdy koń­czy­łem już pra­wie ubie­ra­nie, do­sły­sza­łem tę­tent ko­nia na uli­cy, a w na­stęp­nej chwi­li Tom Mer­rick wpadł do mej izby.

– No jaz­da, le­niu­chy! Jadę z domu pana Floy­da, a tyś jesz­cze nie ubra­ny.

– Chwi­lecz­kę. Toby, daj no mi chu­s­tecz­kę. Te­raz ju­żem go­tów, choć je­stem na no­gach od daw­na. Na dole mam już dwóch lu­dzi do za­ło­gi Black Prin­ce'a, któ­rych szu­ka­łem; mó­wią, że znaj­dą dal­szych.

– To do­brze. A te­raz chodź. Wy­glą­dasz jak ist­ny dan­dys z kon­ty­nen­tu, ale wi­dać też żeś ma­ry­narz, Mój oj­ciec oraz pan Floyd mają gło­wę na­bi­tą tym li­stem ka­per­skim trze­ba nam jed­nak bę­dzie je­chać do Lon­dy­nu, aby go do­stać. Mogą z tym być pew­ne trud­no­ści, jako że woj­na nie zo­sta­ła jesz­cze wy­po­wie­dzia­na, ale my­ślę, że po­mo­że nam Sir John Do­rmer, przy­ja­ciel ojca bę­dą­cy w ła­skach u dwo­ru dzię­ki usłu­gom, ja­kie od­dał rzą­do­wi pod­czas po­wsta­nia ja­ko­bi­tów.

Wraz z To­mem Mer­ric­kiem zna­leź­li­śmy się wkrót­ce w domu jego ojca, któ­re­go dol­ne izby słu­ży­ły za biu­ra; tam ocze­ki­wa­li nas pa­no­wie Mer­rick i Floyd.

Gdy wsze­dłem, pan Mer­rick po­wi­tał mnie sło­wa­mi:

– Dzień do­bry, ka­pi­ta­nie Haw­kins. Są­dzę, że syn mój po­wie­dział już panu, iż po­trze­bu­je­my ka­pi­ta­na na Black Prin­ce'a, po­nie­waż ka­pi­tan Pri­ce po­sta­no­wił roz­stać się z mo­rzem. Tom po­le­cił nam pana, my zaś – po za­się­gnię­ciu sta­ran­nych opi­nii u wła­ści­cie­li Eli­za­beth – zde­cy­do­wa­li­śmy za­ofia­ro­wać mu do­wódz­two Black Prin­ce'a. Pa­mię­ta­my do­brze pań­skie­go ojca, któ­ry był za­wsze czło­wie­kiem ho­no­ru i do­brym ma­ry­na­rzem. Je­śli tyl­ko wda­łeś się pan w nie­go, je­stem pe­wien, że nig­dy nie znaj­dzie­my po­wo­du, aby ża­ło­wać, iż po­wie­rzy­li­śmy mu do­wódz­two jed­ne­go z na­szych stat­ków.

– Mogę za­pew­nić, pa­nie – od­rze­kłem – iż uczy­nię wszyst­ko, by za­słu­żyć na wa­sze uzna­nie. Nie wy­pa­da mi te­raz wie­le mó­wić po­nad to, że skła­dam wam, pa­nie, i panu Floy­do­wi me po­kor­ne usłu­gi i po­dzię­ko­wa­nie za ho­nor, jaki wy­świad­czy­li­ście, ob­da­rza­jąc mnie do­wo­dem tak wiel­kie­go za­ufa­nia.

– To nam się po­do­ba – przy­łą­czył się pan Floyd. – Nie myśl pan jed­nak, że wy­bór nasz za­wdzię­czasz temu oto no­wi­cju­szo­wi w spra­wach mor­skich; kie­ro­wa­li­śmy się tyl­ko za­słu­ga­mi pana i jego zdol­no­ścia­mi że­glar­ski­mi. By­łem wczo­raj u bra­ci Mal­colm­son, wła­ści­cie­li Eli­za­beth, i do­wie­dzia­łem się od nich, ja­keś to trzy­mał w ku­pie ten sta­ry, roz­sy­pu­ją­cy się sta­tek pod­czas po­dró­ży do kra­ju i jak do­pro­wa­dzi­łeś go do Mer­sey, z czym inni nie da­li­by so­bie rady.

– Tak, pa­nie, nie­ła­twa to była ro­bo­ta, ale je­stem za wszel­kie tru­dy so­wi­cie wy­na­gro­dzo­ny po­wie­rze­niem mi ta­kie­go stat­ku jak Black Prin­ce. Rad je­stem oznaj­mić, że będę mógł zwer­bo­wać na mój sta­tek naj­lep­szych lu­dzi, jacy pły­wa­li ze mną na Eli­za­beth.

– To bar­dzo do­brze – rzekł pan Mer­rick – ale po­mów­my te­raz o in­te­re­sach. Z Lon­dy­nu mamy wia­do­mo­ści, że w naj­bliż­szym cza­sie za­no­si się na woj­nę z Fran­cją, my zaś uwa­ża­my, że za­miast na­ra­żać się na zwło­kę spo­wo­do­wa­ną że­glu­gą w kon­wo­ju, uzbro­imy Black Prin­ce'a i po­zwo­li­my mu sa­me­mu dbać o wła­sne bez­pie­czeń­stwo; aby zaś w pew­nym stop­niu od­zy­skać zwią­za­ne z tym wy­dat­ki, za­mie­rza­my wy­sta­rać się o list ka­per­ski prze­ciw Fran­cu­zom:

– Nie pra­gnę ni­cze­go wię­cej. Wiesz, pa­nie, że oj­ciec mój słu­żył w ma­ry­nar­ce kró­lew­skiej, a i ja też po­wą­cha­łem tro­chę pro­chu. Ale czyż Black Prin­ce nie jest jesz­cze uzbro­jo­ny?

– Oczy­wi­ście, że jest. Ma dzia­ła, jako że na wy­brze­żu Sier­ra Le­one i wszę­dzie na wy­brze­żach afry­kań­skich krę­ci się wie­lu pi­ra­tów; pra­gnie­my jed­nak uzbro­ić go tak, by mógł na­wią­zać rów­no­rzęd­ną wal­kę z każ­dym okrę­tem jego wiel­ko­ści.

– Je­śli uczy­ni­cie tak, pa­nie, mam na­dzie­ję, że po­tra­fię dać do­brą od­pra­wę każ­de­mu na­po­tka­ne­mu „fran­cu­zo­wi”. Wi­dzia­łem, jak sta­tek że­glu­je i wiem, że może prze­ści­gnąć pra­wie wszyst­kie okrę­ty.

– Do­brze, ka­pi­ta­nie Haw­kins. Te­raz weź­mie­my łódź z przy­sta­ni i po­wio­słu­je­my z przy­pły­wem do Run­corn, gdzie sta­tek leży na brze­gu.

Ze­szli­śmy po scho­dach wio­dą­cych do rze­ki, po czym wsie­dli­śmy do ło­dzi na­le­żą­cej do pana Mer­ric­ka. Pły­nąc z prą­dem przy­pły­wu, do­bi­li­śmy wkrót­ce do miej­sca w gó­rze rze­ki, gdzie wy­cią­gnię­ty był na brzeg Black P,rin­ce. Cie­śle uwi­ja­li się przy ka­dłu­bie, my zaś, wspi­na­jąc się i gra­mo­ląc, do­sta­li­śmy się wresz­cie na po­kład. I je­śli Black Prin­ce po­do­bał mi się oglą­da­ny z ze­wnątrz, zna­la­złem po­dwój­ny po­wód do ra­do­ści, gdy po­szedł­szy na rufę mo­głem istot­nie osą­dzić jego wiel­kość i prze­strzen­ność. Na ru­fie znaj­do­wa­ły się z każ­dej bur­ty po trzy fur­ty dla dział, rów­nież na nad­bur­ciach prze­wi­dzia­ne były miej­sca do usta­wie­nia dział ob­ro­to­wych; dzia­ła znaj­do­wa­ły się tak­że na głów­nym po­kła­dzie i na for­kasz­te­lu., Wszyst­kie były zdję­te na ląd, na czas na­pra­wy stat­ku. Część okrę­tu po­mię­dzy for­kasz­te­lem a po­kła­dem szań­co­wym przy­kry­ta była uszczel­nio­nym, ru­cho­mym po­kła­dem, któ­ry moż­na było usu­wać, aby umoż­li­wić do­stęp po­wie­trza dla nie­wol­ni­ków po­miesz­czo­nych w mię­dzy­po­kła­dach i ła­dow­niach.

Pierw­sze­go ofi­ce­ra wraz z gru­pą ro­bot­ni­ków por­to­wych za­sta­li­śmy przy sta­wia­niu no­we­go dol­ne­go ta­kie­lun­ku. Nie wy­da­wał się zbyt­nio za­chwy­co­ny moim przy­by­ciem, to­też rad by­łem sły­sząc, że pro­si pana Mer­ric­ka, aby wol­no mu było zmie­nić kurs na ląd. Prze­ko­na­łem się, że ro­bo­ta nie była wy­ko­ny­wa­na tak, jak bym so­bie tego ży­czył, wo­bec cze­go po­sta­no­wi­łem, że Jago i Cun­dy oraz lu­dzie, któ­rych będą mo­gli zwer­bo­wać, przy­stą­pią od na­stęp­ne­go dnia do ro­bo­ty, zaś Jo­nes, jak zwał się pierw­szy ofi­cer, bę­dzie mógł opu­ścić sta­tek na­tych­miast. Sta­no­wi­sko dru­gie­go ofi­ce­ra Black Prin­ce'a zde­cy­do­wa­łem się po­wie­rzyć nie­ja­kie­mu Har­ry'emu Tre­na­lo­wi, obie­cu­ją­ce­mu mło­dzień­co­wi, peł­nią­ce­mu on­giś obo­wiąz­ki trze­cie­go ofi­ce­ra na Eli­za­beth, i zle­cić mu ogól­ny nad­zór nad pra­ca­mi do cza­su, do­pó­ki nie znaj­dę do­bre­go i god­ne­go za­ufa­nia ma­ry­na­rza na miej­sce pierw­sze­go ofi­ce­ra. Sten­gi, reje, ża­gle i cały ru­cho­my ta­kie­lu­nek, po­dob­nie jak po­zo­sta­ły osprzęt i za­pa­sy znaj­do­wa­ły się na lą­dzie, na po­kła­dzie po­zo­sta­ły tyl­ko dwie ko­twi­ce z łań­cu­cha­mi oraz ba­last nie­zbęd­ny przy prze­ho­lo­wy­wa­niu stat­ku.

Mo­gli­śmy obej­rzeć bar­dzo do­kład­nie cały sta­tek, przy czym prze­ko­na­łem się z za­do­wo­le­niem, że nie za­nie­dba­no sil­ne­go umoc­nie­nia rufy i for­kasz­te­lu, co bywa czę­sto lek­ce­wa­żo­ne na stat­kach trud­nią­cych się han­dlem na wó­dach afry­kań­skich. Po szcze­gó­ło­wym zba­da­niu stat­ku, za­no­to­wa­niu prze­ró­bek nie­zbęd­nych w celu przy­sto­so­wa­nia go do roli okrę­tu kor­sar­skie­go i udzie­le­niu po­trzeb­nych wska­zó­wek cie­ślom oraz Jo­ne­so­wi, po­wró­ci­li­śmy do kan­to­ru pana Mer­ric­ka.

Sko­ro tyl­ko tam przy­by­li­śmy, ro­ze­sła­li­śmy goń­ców w celu na­tych­mia­sto­we­go spro­wa­dze­nia pana Tre­na­la, Jaga i Cun­dy'ego, po czym za­czę­li­śmy oma­wiać kro­ki, ja­kie na­le­ża­ło przed­się­wziąć dla uzy­ska­nia li­stu ka­per­skie­go.

Pan Mer­rick oznaj­mił, że będą z tym duże trud­no­ści, gdyż woj­na nie zo­sta­ła jesz­cze wy­po­wie­dzia­na; nie było jed­nak wąt­pli­wo­ści, że wkrót­ce to na­stą­pi, po­nie­waż ist­nie­ją­cy stan rze­czy nie mógł dłu­żej trwać. Pan Mer­rick po­kła­dał wiel­kie na­dzie­je we wpły­wach, ja­kie miał u dwo­ru je­den z jego lon­dyń­skich przy­ja­ciół, Sir John Do­rmer, pia­stu­ją­cy daw­niej god­ność bur­mi­strza Lon­dy­nu. Sir John, prócz tego że był do­rad­cą dwo­ru w spra­wach fi­nan­so­wych, od­dał mu wiel­kie usłu­gi pod­czas po­wsta­nia ja­ko­bi­tów w 1745 roku przez to, że ma­jąc roz­le­głe sto­sun­ki w Szko­cji i na pół­no­cy An­glii, mógł do­star­czać stam­tąd cen­nych wia­do­mo­ści. Jak­kol­wiek przy­czy­nił się do utrzy­ma­nia dy­na­stii Ha­no­wer­skiej i za swe usłu­gi otrzy­mał ty­tuł szla­chec­ki, był rze­tel­nym An­gli­kiem, uży­wa­jąc ca­łej swej wła­dzy i wpły­wów, aby uchro­nić Ka­wa­le­ra od gnie­wu kró­la i udzie­la­jąc wie­lu znaj­du­ją­cym się w po­trze­bie ja­ko­bi­tom pie­nięż­ne­go wspar­cia i po­mo­cy w prze­do­sta­niu się na kon­ty­nent. Był on rów­nież w do­brych sto­sun­kach z pa­nem Pit­tem i nikt bar­dziej od nie­go nie mógł li­czyć na uzy­ska­nie wzglę­dów.

Po­sta­no­wio­no wkrót­ce, że Tom Mer­rick i ja, sko­ro tyl­ko pusz­czę w ruch ro­bo­ty na Black Prin­ce'ie, uda­my się do Lon­dy­nu z li­sta­mi do Sir Joh­na. W Lon­dy­nie po­win­ni­śmy jed­no­cze­śnie za­an­ga­żo­wać le­ka­rza i wy­wie­dzieć się, jak się tyl­ko da, o kro­kach, ja­kie rząd za­mie­rza przed­się­wziąć na wy­pa­dek woj­ny z Fran­cją.

Za­le­d­wie skoń­czy­li­śmy roz­mo­wy, gdy go­niec wy­sła­ny po pana Tre­na­la wró­cił z oznaj­mie­niem, że zja­wi się on za pół go­dzi­ny. Za­raz po­tem do­szły nas dźwię­ki pisz­cza­łek, bęb­na i skrzy­piec, a gdy wy­szli­śmy, aby zo­ba­czyć, co było przy­czy­ną tego ha­ła­su, uj­rze­li­śmy Jaga i Cun­dy'ego oraz ich dru­hów Be­era i Mo­xo­na wraz z oko­ło dwu­dzie­stu in­ny­mi zu­cho­wa­ty­mi że­gla­rza­mi. Oświad­czy­li, że przy­szli za­mu­stro­wać na sta­tek Black Prin­ce, pod roz­ka­zy ka­pi­ta­na Ro­ber­ta Haw­kin­sa.

Cun­dy wy­stą­pił, jak zwy­kle, jako rzecz­nik ca­łej gro­ma­dy, zwra­ca­jąc się co chwi­la do Jaga o po­twier­dze­nie swych słów. Oznaj­mił, że lu­dzie ci, wszyst­ko do­bre chło­py i praw­dzi­wi ma­ry­na­rze, go­to­wi są po­pły­nąć ze mną do każ­dej czę­ści świa­ta i że mogą wy­szu­kać jesz­cze wie­lu in­nych, jako że ku­ter na­ga­nia­czy opu­ścił już rze­kę.

Spy­ta­łem pana Mer­ric­ka, czy moż­na tych lu­dzi za­raz za­mu­stro­wać i ka­zać im przy­stą­pić do prac przy wy­po­sa­że­niu Black Prin­ce'a, wie­dzia­łem bo­wiem z do­świad­cze­nia, że ma­ry­na­rze mają dużo wię­cej za­ufa­nia do ta­kie­lun­ku i osprzę­tu, któ­ry sami przy­go­to­wa­li, niż gdy uczy­ni­li to inni, za­in­te­re­so­wa­ni tyl­ko w jak naj­szyb­szym po­zby­ciu się ro­bo­ty.

Przy­nie­sio­no za­raz księ­gę za­ło­gi, do któ­rej wpi­sa­łem Jaga jako głów­ne­go ka­no­nie­ra, zaś jego przy­ja­cie­la Cun­dy'ego jako bos­ma­na okrę­to­we­go.. Sam Mo­xon otrzy­mał funk­cję ża­glo­mi­strza, do cze­go, jak na­uczy­ło mnie do­świad­cze­nie z Eli­za­beth, bar­dzo się nada­wał. Wszyst­kich po­zo­sta­łych za­mu­stro­wa­no jako star­szych ma­ry­na­rzy, od któ­rych, we­dług zwy­cza­jów pa­nu­ją­cych w ma­ry­nar­ce bry­tyj­skiej wy­ma­ga­no, aby umie­li:

re­fo­wać, zwi­jać, ste­ro­wać, zszy­wać, sta­wiać, son­do­wać.

Gdy umo­wę opa­trzo­no stem­pla­mi, oznaj­mi­łem im, że mamy do­bry sta­tek, na któ­rym spo­dzie­wam się od­być szczę­śli­wą i po­myśl­ną po­dróż za­koń­czo­ną po­wro­tem z kie­sze­nia­mi peł­ny­mi do­la­rów. Da­łem im rów­nież kil­ka du­blo­nów, aby wy­pi­li za po­myśl­ność Black Prin­ce'a, jego wła­ści­cie­li oraz ka­pi­ta­na i ka­za­łem sta­wić się na dru­gi dzień rano do pra­cy.

Wy­da­li trzy grom­kie „hur­ra!” i od­ma­sze­ro­wa­li kupą z or­kie­strą na cze­le, ura­do­wa­ni na­dzie­ją za­ba­wy, jak to zwy­kle ma­ry­na­rze na lą­dzie.

W tym cza­sie nad­szedł Tre­nal i usta­li­li­śmy wkrót­ce, że obej­mie on od na­stęp­ne­go dnia obo­wiąz­ki Jo­ne­sa, po czym zwol­ni lu­dzi za­trud­nio­nych obec­nie przy ta­klo­wa­niu stat­ku i przy­stą­pi do pra­cy z ma­ry­na­rza­mi przed chwi­lą za­mu­stro­wa­ny­mi. Pan Mer­rick obie­cał, że w ra­zie po­trze­by doda im do pra­cy tu­zin Mu­rzy­nów spro­wa­dzo­nych z ryn­ku, gdzie w tej chwi­li było ich wie­lu na sprze­daż. Znaj­do­wa­li się wśród nich tacy, któ­rzy na­le­że­li do za­łóg stat­ków przy­by­łych z In­dii Za­chod­nich, jako że duża część tych za­łóg wy­mar­ła na żół­tą fe­brę. Pro­si­łem go, aby sta­rał się szcze­gól­nie o tych, któ­rzy pły­wa­li ze mną na Eli­za­beth, gdyż było mię­dzy nimi wie­lu do­brych ma­ry­na­rzy. Mia­łem przy tym na­dzie­ję, że w ra­zie gdy­by­śmy przy­pad­kiem za­szli do Char­le­sto­nu, może uda­ło­by mi się przy ich po­mo­cy po­ro­zu­mieć się z moją dro­gą Mu­riel.

Te i tym po­dob­ne spra­wy za­peł­ni­ły nam cały dzień i praw­dzi­wie się ucie­szy­łem, gdy pan Mer­rick za­pro­po­no­wał, abym zjadł ko­la­cję z nim i jego ro­dzi­ną. Było to znacz­nie przy­jem­niej­sze niż to­wa­rzy­stwo mego go­spo­da­rza Joh­na Pye'a, po­czci­we­go zresz­tą je­go­mo­ścia, w go­spo­dzie Wo­ol­pack.

Już przed­tem po­zna­łem mat­kę i dwie sio­stry Toma, tak że nie czu­łem się tam obco. Spę­dzi­łem bar­dzo miły wie­czór i, gdy oko­ło dzie­wią­tej na­de­szła pora po­że­gna­nia, nie za­uwa­ży­łem, że czas mi­nął tak szyb­ko.

Tom Mer­rick to­wa­rzy­szył mi do Wo­ol­pack na faj­kę i szklan­kę pon­czu, przy któ­rej oma­wia­li­śmy na­szą bli­ską po­dróż do Lon­dy­nu. Chcąc unie­za­leż­nić się od wia­tru i prą­du, po­sta­no­wi­li­śmy od­być po­dróż kon­no za­miast mo­rzem. Tom za­pew­nił, że może do­star­czyć mi dziel­ne­go wierz­chow­ca, jak rów­nież do­brych koni dla Toby'ego i Stan­de­na. Za­pro­po­no­wał, aby po­łą­czyć się z gru­pą jego przy­ja­ciół, wy­bie­ra­ją­cych się do Lon­dy­nu w in­te­re­sach, da­ło­by nam to po­trzeb­ną ochro­nę prze­ciw­ko oprysz­kom i in­nym nie­bez­pie­czeń­stwom mo­gą­cym czy­hać na dro­dze.

Gdy po­wie­dzia­łem Toby'emu, że zo­ba­czy Lon­dyn, któ­re­go nig­dy nie wi­dział, choć na­słu­chał się mnó­stwo o jego dzi­wach, ucie­szył się okrut­nie. Ra­dość jego przy­ga­sła jed­nak nie­co, gdy mu oświad­czy­łem, że całą dro­gę bę­dzie mu­siał od­być kon­no, jako że nig­dy do­tąd nie zda­rzy­ło mu się sie­dzieć na koń­skim grzbie­cie.

Po dwu dniach za­koń­czy­li­śmy przy­go­to­wa­nia. W tym cza­sie, co mnie bar­dzo ura­do­wa­ło, Black Prin­ce spły­nął na wodę i rzu­cił ko­twi­cę na­prze­ciw kan­to­ru pana Mer­ric­ka. Pod kie­run­kiem Tre­na­la pra­ce po­stę­po­wa­ły na nim szyb­ko.

Ran­kiem trze­cie­go dnia opu­ści­li­śmy z To­mem dom pana Mer­ric­ka, do­siadł­szy dwóch dziel­nych i pew­nych wierz­chow­ców. Za nami je­cha­li Toby i Stan­den, każ­dy uzbro­jo­ny w gar­łacz i parę pi­sto­le­tów. My z To­mem oprócz pi­sto­le­tów mie­li­śmy jesz­cze krót­kie mie­cze o sze­ro­kiej klin­dze. Do sio­deł przy­tro­czy­li­śmy zwi­nię­te, ob­szer­ne płasz­cze, zaś w we­wnętrz­nej kie­sze­ni każ­dy z nas miał akre­dy­ty­wę i li­sty po­le­ca­ją­ce. Po­że­gnaw­szy się z mymi pra­co­daw­ca­mi i ro­dzi­ną Toma pod­je­cha­li­śmy do wzgó­rza gra­nicz­ne­go, gdzie umó­wi­li­śmy się z to­wa­rzy­sza­mi ma­ją­cy­mi od­być wraz z nami po­dróż do Lon­dy­nu. Gdy nad­je­cha­li, oka­za­ło się, że gru­pa na­sza skła­da się z czter­na­stu do­brze uzbro­jo­nych lu­dzi, co – jak są­dzi­li­śmy – było do­sta­tecz­ną licz­bą dla od­par­cia ata­ku roz­bój­ni­ków lub ban­dy de­zer­te­rów, któ­rych wie­lu w tym cza­sie włó­czy­ło się po dro­gach, ścią­ga­jąc ha­racz z każ­de­go, kogo uda­ło im się za­stra­szyć i zmu­sić do ule­gło­ści.

Po­dróż mi­ja­ła nam bez żad­ne­go god­ne­go wzmian­ki wy­pad­ku do chwi­li opusz­cze­nia go­spo­dy na Spu­sto­szo­nych Wzgó­rzach, gdzie przy­sta­nę­li­śmy na po­pas i po­si­łek. Je­cha­li­śmy dość szyb­ko, ja zaś z To­mem, sie­dząc na lep­szych od in­nych ko­niach, wy­sfo­ro­wa­li­śmy się nie­co na­przód. Na­gle, tuż po za­pad­nię­ciu zmierz­chu, kula świ­snę­ła mi nad gło­wą i czte­rech jeźdź­ców, prze­sko­czyw­szy ży­wo­płot, za­krzyk­nę­ło:

– Stój, pod­daj się!

Wy­szarp­ną­łem pi­sto­let z ol­stra i wy­ce­lo­waw­szy w naj­bliż­sze­go oprysz­ka po­cią­gną­łem za cyn­giel, pi­sto­let jed­nak nie wy­pa­lił. Do­by­łem prze­to mie­cza i rzu­ci­łem się na na­past­ni­ków. Z ich stro­ny pa­dło kil­ka strza­łów pi­sto­le­to­wych, z któ­rych je­den za­bił ko­nia pod To­mem, po­zba­wia­jąc mnie na pe­wien czas po­mo­cy. Zręcz­ny­mi ru­cha­mi ko­nia uda­ło mi się uda­rem­nić pró­by ścią­gnię­cia mnie z sio­dła, sam zaś zdo­ła­łem za­dać jed­ne­mu z oprysz­ków cios mie­czem w gło­wę, któ­ry zwa­lił go na zie­mię.

Tom, uwol­niw­szy się od swe­go ru­ma­ka, schwy­tał ko­nia po­wa­lo­ne­go ra­bu­sia, a trzej jego kam­ra­ci, wi­dząc nad­jeż­dża­ją­cych na­szych to­wa­rzy­szy, umknę­li. Ka­za­łem Toby'emu za­jąć się le­żą­cym na dro­dze ran­nym, ję­czą­cym i na wpół ogłu­szo­nym. Toby za­apli­ko­wał mu łyk moc­ne­go trun­ku, po któ­re­go prze­łknię­ciu ran­ny uniósł gło­wę, a otwarł­szy oczy i uj­rzaw­szy tuż obok swej twa­rzy czar­ną twarz Toby'ego, wy­krzyk­nął:

– O Boże, dia­beł mnie schwy­cił i leje mi w gar­dło płyn­ny ogień! – po czym po­rwał się na nogi i prze­sa­dziw­szy płot, znik­nął.

Część to­wa­rzy­szy chcia­ła go ści­gać, ale po­zo­sta­li do­ra­dzi­li, aby tego za­nie­chać ze wzglę­du na trud­ność do­sta­wie­nia go do mia­sta i moż­li­wość dłu­gie­go prze­trzy­ma­nia nas jako świad­ków; zda­nie to prze­wa­ży­ło. Zdję­li­śmy sio­dło, uzdę i cza­prak z ko­nia Toma, mo­cu­jąc je na jego wa­li­zie za Stan­de­nem. Tom zaś do­siadł wierz­chow­ca zdo­bycz­ne­go nie mo­gąc za­prze­czyć, że do­ko­nał za­mia­ny na lep­sze. Nowy koń oka­zał się bo­wiem pięk­nym i do­brze od­kar­mio­nym zwie­rzę­ciem.

Po­zo­sta­wiw­szy na dro­dze mar­twe­go ru­ma­ka ru­szy­li­śmy w dal­szą dro­gę, po­sta­na­wia­jąc mieć się na bacz­no­ści aż do osią­gnię­cia celu po­dró­ży. Obej­rzaw­szy na­szą broń stwier­dzi­li­śmy, że pod­syp­ka zo­sta­ła wszę­dzie usu­nię­ta z pa­ne­wek, co wska­zy­wa­ło, że ra­bu­sie mu­sie­li być w zmo­wie ze sta­jen­ny­mi w go­spo­dzie na Spu­sto­szo­nych Wzgó­rzach, gdzie sta­wa­li­śmy na po­pas.

Po przy­by­ciu do Lon­dy­nu po­że­gna­li­śmy z To­mem na­szych to­wa­rzy­szy po­dró­ży i skie­ro­wa­li­śmy się do go­spo­dy w Hol­born, gdzie, zle­ciw­szy opa­trzyć ko­nie, zje­dli­śmy ko­la­cję i uda­li­śmy się na spo­czy­nek.

Rano obu­dził nas do­no­śny, roz­le­ga­ją­cy się na ze­wnątrz ha­łas. Pod­szedł­szy do okna zo­ba­czy­łem ze­bra­ny pod go­spo­dą tłum, a otwarł­szy je do­sły­sza­łem, jak ciż­ba krzy­cza­ła coś o roz­bój­ni­kach. W tej sa­mej chwi­li drzwi na­szej izby otwar­ły się z trza­skiem, po czym wkro­czy­ło do niej kil­ku lu­dzi oświad­cza­jąc, że je­ste­śmy aresz­to­wa­ni. Tom, bę­dąc jesz­cze w łóż­ku, do­py­ty­wał w czym rzecz, sta­jen­ny zaś kro­czą­cy u boku tych lu­dzi, któ­rych czer­wo­ne ku­bra­ki wska­zy­wa­ły, że są straż­ni­ka­mi miej­ski­mi, za­wo­łał:

– Tak, to ten w łóż­ku! On je­chał na du­żym kasz­ta­nie o bia­łych pę­ci­nach, ze strzał­ką na łbie. To ka­pi­tan Star­li­ght!

– Ka­pi­tan Star­li­ght? Lu­dzie, o co wam cho­dzi? – rzekł Tom.

– Chodź, ka­pi­ta­nie – po­wie­dział przy­wód­ca. – Nie ma co się wy­łgi­wać, cap­nę­li­śmy cię i mu­sisz pójść z nami,

– O czym my­śli­cie? – wtrą­ci­łem się.. – To jest mój przy­ja­ciel, pan Mer­rick z Li­ver­po­olu, ar­ma­tor, a ja je­stem ka­pi­ta­nem jed­ne­go z jego stat­ków.

– Do­brze, do­brze. Nig­dy nie sły­sza­łem, aby oprysz­ko­wie dro­go­wi mie­li coś wspól­ne­go z mo­rzem. Port wasz, jest da­le­ko, jak się o tym za­raz prze­ko­na­cie. Nig­dy nie przy­pusz­cza­łem, że ka­pi­tan bę­dzie tak sza­lo­ny, aby swe­go kasz­ta­na umiesz­czać tu, w Hol­born.

– Mo­że­my do­wieść kim je­ste­śmy. Oto na­sze pa­pie­ry.

– Pa­pie­ry zo­sta­ną spraw­dzo­ne, ale te­raz mu­si­cie obaj iść z nami. Ubie­raj­cie się szyb­ko i jaz­da!

Wi­dząc, że opór jest bez­ce­lo­wy, na­ło­ży­li­śmy ubra­nia i oświad­czy­li­śmy, że mo­że­my być za­raz go­to­wi, ale niech nam bę­dzie wol­no na­pi­sać parę słów do Sir Joh­na Do­rme­ra.

– Och, mo­że­cie pi­sać, jak za­pła­ci­cie… Ale to pi­sa­nie.. Ha, ha! Opry­chy ko­re­spon­du­ją z rad­nym miej­skim! Chodź le­piej, ka­pi­ta­nie Star­li­ght, gwi­ne­je przy­da­dzą się wam w New­ga­te. Je­stem do­bry czło­wiek i wolę, aby­ście za­trzy­ma­li wa­szą kie­skę. Wie­lu już ta­kich cap­ną­łem, ale żad­ne­go z taką fan­ta­zją jak wa­sza.

– Czło­wie­ku, nie je­stem roz­bój­ni­kiem. Je­śli koń, któ­re­go wczo­raj do­sia­dłem, na­le­żał do ta­ko­we­go, mogę ła­two wy­ja­śnić, w jaki spo­sób do­stał się w moje po­sia­da­nie.

– Tak, mo­żesz wy­ja­śnić. Ale co do mnie wiem, żeś wart sto gwi­nei, a każ­dy z two­jej kom­pa­nii – pięć­dzie­siąt. Cap­ną­łem już trzech; robi to ra­zem dwie­ście pięć­dzie­siąt gwi­nei i stać mnie na wspa­nia­ło­myśl­ność. Pisz, nie po­li­czę wię­cej jak pięć gwi­nei.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: