Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Czas nieprzewidziany - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
14 listopada 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Czas nieprzewidziany - ebook

Czas nieprzewidziany to skarbnica wiedzy o polskiej kulturze ostatnich dekad, katalog kluczowych dla polskiej humanistyki nazwisk, zbiór smacznych anegdot i szczegółowa mapa intelektualnych kamieni milowych polskiej nauki. Imponująca wiedza Głowińskiego, erudycja i językowe wyczucie sprawiają, że rozmowa urasta do rangi przewodnika po Polsce – jej niezabliźnionych ranach, kompleksach, ale też pięknie i sile.

Dopóki się jeszcze zachowało pewną świeżość umysłu, dopóty starość, zwłaszcza jeśli się żyje na pewnym poziomie, jest do zniesienia. Mnie jest bliższe pierwsze stanowisko – optymistyczne. Wynika to w jakiejś mierze z mojej biografii, uważam bowiem, że mam życie darowane; po latach Zagłady, pobycie za murami getta, ukrywaniu się, ceni się życie. – Michał Głowiński

Kategoria: Rozmowy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8032-295-0
Rozmiar pliku: 2,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział 1

Trochę retrospekcji

Grzegorz Wołowiec: O czym będziemy rozmawiać?

Michał Głowiński: Rozmawiać będziemy o życiu, czyli o wszystkim po trochu. Chciałbym przyjąć takie założenie: ograniczamy maksymalnie wątki autobiograficzne. Poświęciłem im dwie książki: Czarne sezony i Kręgi obcości, a uwzględniłem też w pozostałych opublikowanych opowieściach. Zdaję sobie sprawę, że nie da się ich całkowicie pominąć, chciałbym jednak w miarę możliwości uniknąć powtórzeń. Zacząłbym od czasów powojennych i od pewnej deklaracji, choć jestem świadom, że wielu nie będzie się ona podobać, a brzmi tak: wejście Armii Czerwonej na tereny polskie z mojego punktu widzenia jest wyzwoleniem. Rozumiem, że takie stwierdzenie może budzić różnorakie wątpliwości i niechęć, ale w moim przypadku, tak jak i wszystkich osób pochodzenia żydowskiego, przestawałem być zwierzyną łowną skazaną na śmierć.

Czy to wyzwolenie przez Armię Radziecką widziałeś na własne oczy?

Tak. Byłem wtedy u zakonnic na wschodniej Lubelszczyźnie. Latem 1944 roku zaczęły docierać odgłosy frontu. Front przez tę okolicę nie przeszedł, ale pamiętam doskonale, jak na pobliskich polach postawiono namioty, w których się zainstalowały oddziały Armii Radzieckiej. To była zmiana zasadnicza na tym terenie, mogę mówić w istocie o jednej wsi i jej okolicach, ci żołnierze zachowywali się wzorowo i przyzwoicie. Nic się nie działo takiego, co można by określić jako naganne. Siostry służebniczki Najświętszej Maryi Panny, u których w internacie lub sierocińcu, jak się tam mówiło, zakładzie czy z ukraińska monastyrze byłem, obawiały się wejścia Armii Czerwonej. Wiedziały, co się działo w czasie rewolucji bolszewickiej z osobami duchownymi, więc spodziewały się najgorszego. Piszę o tym w Czarnych sezonach, ale to powtórzę, że jakieś dwa tygodnie wcześniej trzej bracia (nazywali się Zielińscy) w pewną niedzielę okrążyli mnie i powiedzieli: „my wiemy, że ty jesteś Żydem i jak w najbliższych dniach będą tu Niemcy, my im o tym powiemy. My cię wydamy, bo ty nie powinieneś tu być”. Ja się przeraziłem i powiedziałem o tym siostrze Róży, opiekunce mojej grupy. Ona mnie zapewniła, że nic się nie stanie; o ile wiem, siostra przełożona wezwała tych trzech braci, moich rówieśników, może trochę starszych, i odpowiednio ich zrugała. Rzeczywiście nic nie zaszło, ale też nic zajść nie mogło, bo front już przeszedł i weszli Rosjanie. W rzeczywistości nie byli tam sami Rosjanie, ale przedstawiciele różnych nacji, Związek Radziecki reklamował się jako państwo stu narodów. Nie wiem, czy tak było, w każdym razie weszła Armia Czerwona, o jej zachowaniu mogę mówić wyłącznie dobrze.

Właśnie, bo z jednej strony, z czasów Polski Ludowej pamiętamy propagandowe obrazy wyzwolenia, przedstawiające, jak wojska radzieckie i polskie wkraczają do polskich miast, miasteczek i wsi, a tłumy radośnie witają je kwiatami. Z drugiej strony, jest opowieść przeciwna, że barbarzyńcy ze Wschodu przynieśli nie wyzwolenie, a zniewolenie, dokonywali grabieży i represjonowali. Prawda o tamtej rzeczywistości jest, jak się zdaje, bardziej skomplikowana niż oba te przedstawienia.

Byłem we wsi Turkowice, leżącej w okolicach Hrubieszowa i Zamościa, tam nic takiego się nie działo. Nie było kwiatów, bo niby kto miał je wręczać, najbliższe wsie były wyludnione, stosowano tam taktykę spalonej ziemi. Ale ta legenda prawicowa też jest mitem, bo w tym przypadku, a ja mówię o swoim doświadczeniu, tam nic nagannego się nie stało. Powtarzam: dla mnie to było wyzwolenie.

Z mojej rodziny ze strony matki ocalało z Zagłady dziewięć osób. To dużo. Pruszków, miejscowość, w której przed wojną mieszkali moi dziadkowie, była punktem zbornym. Znalazłem się w Pruszkowie w 1945 roku, na początku sierpnia, a jak wiadomo, szkoła zaczynała się pierwszego września. Właściwie nie miałem prawie żadnych doświadczeń szkolnych, bo niby jakim cudem miałem je zdobyć. W warszawskim getcie chodziłem przez jakiś czas na komplety. Za pierwszym razem miały one jeszcze trochę charakter przedszkolny, za drugim razem to już było coś przybliżonego do, oczywiście potajemnej, nieoficjalnej szkoły. Tak zwane komplety organizowali nauczyciele, było ich sporo i były zróżnicowane językowo, nie wiem, jak to się procentowo przedstawiało i ile było szkół uczących w danym języku. Były komplety w języku polskim, w jidysz i w języku hebrajskim. Moja rodzina posługiwała się polskim, więc ja chodziłem na komplety polskojęzyczne, by użyć tego słowa, które nabrało, niestety, niedobrego zabarwienia. To była oddolna inicjatywa ludzi, którzy niecałkowicie zbiednieli, więc mogli za niewielką opłatą posyłać swoje dzieci na te komplety. Prowadzenie tych zajęć dawało możliwość jakiegoś zarobku części inteligencji żydowskiej, która została pozbawiona wszelkich źródeł dochodu i możliwości pracy. Nauczyłem się czytać i pisać wcześnie. Nie wiem, kiedy to się stało i jak. Gdy coś przychodzi łatwo, to się tego nie pamięta, w każdym razie kiedy znaleźliśmy się w warszawskim getcie, już czytać umiałem i jakoś stawiać litery również, ale w 1945 roku żadnego formalnego wykształcenia nie miałem.

W Turkowicach szkoły nie mieliście?

To jest skomplikowane. Oczywiście przed wojną tam szkoła podstawowa była i byli nauczyciele świeccy, którzy mieszkali w okolicy i w szkole tej pracowali. Formalnie za moich czasów, czyli w ostatnim okresie okupacji, tam już praktycznie żadna szkoła nie funkcjonowała. Odbywały się od czasu do czasu jakieś lekcje, które prowadziła jedna z sióstr o zakonnym imieniu Alojza, mająca uprawnienia nauczycielskie. Byłem tam prawie dwa lata, w tym czasie lekcji odbyło się kilka, nie miały charakteru systematycznego. Gdy w 1945 roku wyjeżdżałem z Turkowic, zaczęto organizować szkołę. Pojawił się nauczyciel, który był zresztą przed wojną wychowankiem tego zakładu, i muszę powiedzieć, stało się coś, za co jestem siostrom niezwykle wdzięczny. Ja wtedy nie nazywałem się Głowiński, miałem dokumenty na inne nazwisko. Otóż siostra przełożona, która była wielką postacią, i ten nauczyciel, nie pamiętam jego nazwiska, wystawili mi cenzurę zaświadczającą, że skończyłem pięć klas. Ja ich nie skończyłem, a potem już w Pruszkowie nie znosiłem szkoły i do dzisiaj jestem wdzięczny, że mogłem ją opuścić, mając siedemnaście lat. Bo tyle ich miałem, kiedy zdałem maturę. Oczywiście tam mogło być napisane, że umiałem biegle czytać i pisać, że skończyłem trzy klasy i tak dalej. Siostry napisały, że pięć i w związku z tym pierwszego września 1945 roku poszedłem w Pruszkowie do szkoły, która tradycyjnie nosiła imię Józefa Piłsudskiego. Była to oczywiście szkoła podstawowa, wtedy mówiło się powszechna. Poszedłem do szóstej klasy i od tego czasu zaczęło się moje życie szkolne.

Powiedziałeś przed chwilą, że szkoły nie znosiłeś. Dlaczego?

Bardzo trudno było mi wejść w rolę zwykłego ucznia; ze względu na niedaleką przeszłość w pewnym sensie nie byłem uczniem normalnym. Powiedziałbym, że byłem nienormalnym uczniem, dlatego że wciąż tkwiło we mnie doświadczenie, które stało się moim udziałem w latach Zagłady. O sprawach osobistych trudniej mi mówić. Nosiłem w sobie swoją niedawną przeszłość, w istocie wszystkiego się bałem. We mnie taki lęk czy strach tak głęboko się zakotwiczył, mimo że wiedziałem, iż nikt nie przyjdzie i mnie nie zabije, nie pośle do komory gazowej. Ale właściwie bałem się wszystkich, bałem się kolegów. Najmniej bałem się nauczycieli, bo to byli sympatyczni ludzie. Najprawdopodobniej uchodziłem wśród kolegów i koleżanek trochę za głupka, trochę za dziwaka, który właściwie nie umiał z nimi nawiązać kontaktu. W liceum było podobnie. To zresztą utrudniało mi życie przez wiele lat. Myślę, że później nauczyłem się mieć dobre kontakty z ludźmi, czy wtedy, kiedy to były kontakty typu koleżeńsko-przyjacielskiego, czy dydaktyczne. Ty chodziłeś na seminarium, które prowadziłem, i chyba nie zauważyłeś moich kłopotów w kontaktach z uczestnikami, ale musiało upłynąć wiele lat... Z kolegami nie miałem wspólnego języka. Oni pasjonowali się sportem, mnie to nic nie obchodziło. Znali nazwiska tych wszystkich wyczynowców i gwiazd sportu. Byłem marnym uczniem, gorzej przygotowanym, nie miałem za sobą systematycznej nauki. Mnie to wszystko wydawało się nieważne i niepotrzebne. Nie lubiłem się uczyć, mnie to nudziło. Miałem swoje zainteresowania, które nie korespondowały z obowiązkami szkolnymi. Lubiłem czytać encyklopedie i słuchać muzyki. Wcześnie zafascynowałem się muzyką. Nie miałem o niej pojęcia, ale jedną z pierwszych rzeczy w domu, którą kupili moi rodzice po wojnie, był aparat radiowy, jakiś składak, bo jak wiesz, Niemcy kazali oddać wszystkie odbiorniki radiowe w 1939 roku. Wtedy aparatów radiowych jeszcze nie produkowano w Polsce, słynny pierwszy polski odbiornik, który nazywał się Pionier, pojawił się później. Ojciec kupił jakieś radio, zacząłem słuchać muzyki. Mnie to niezwykle zafascynowało. Nikt mnie do tego nie nakłaniał, to przyszło samo. Trochę później o tym opowiem. W szkole źle się czułem. Niedawno, porządkując papiery, odnalazłem cenzury z klasy szóstej i siódmej, czyli z lat 1946 i 1947. Na obydwu z polskiego mam stopień dostateczny.

Twoje złe samopoczucie, nieumiejętność włączenia się w grupę rówieśników, z pewnością wynikały z odmienności doświadczeń, to oczywiste, ale zapewne też z tego, że byłeś sam ze sobą po tym wszystkim. O tych sprawach po wojnie się nie mówiło, były tematem dla jednych bolesnym, dla innych obojętnym albo drażliwym.

Szkoła imienia Piłsudskiego przed wojną nie była szkołą endecką, to była szkoła sanacyjna z chyba pepesowskim nachyleniem, i tam na samym początku trochę się o tym mówiło. Dla mnie to było niewypowiadalne, ale z innego powodu, przez lęk i traumę. W czasie ukrywania się po aryjskiej stronie, o tym opowiedziałem w tych dwóch książkach, o których wspomniałem, nauczyłem się, że trzeba być zamkniętym, ukrywać się, niczego o sobie nie mówić, zachowywać dystans wobec wszystkich i wszystkiego. Mnie to poniekąd weszło w krew. Koledzy byli na ogół sympatyczni, choć jeden mnie pobił, bo to ja zamordowałem Pana Jezusa.

Taki podpuszczony przez księdza Bujalskiego. Piszesz o nim w Czarnych sezonach.

No, nie dosłownie podpuszczony, to był wyjątkowy tępak, ten chłopak, a tu się okazał pojętnym uczniem. Właściwie w trakcie lekcji myślałem o tym, jak najszybciej wrócić do domu. To była strefa bezpieczeństwa. Moi rodzice przeżyli Zagładę cudem i po prostu ja się w tym mieszkaniu, zresztą bardzo nędznym wtedy, czułem u siebie, nie musiałem się niczego bać.

Długo to trwało?

Trochę zmieniło się na korzyść w liceum, bo minęło już kilka lat i ja byłem bardziej zsocjalizowany, natomiast poczucie obcości miałem zawsze. To charakterystyczny objaw, że na przykład, gdy szedłem ulicą, bałem się młodych mężczyzn. Miałem w pamięci szmalcowników i szaulisów idących do getta, czy Ukraińców, którzy zaganiali ludzi na Umschlagplatz w Warszawie i potem do pociągu jadącego do Treblinki. Dlatego nie lubiłem wychodzić z domu.

Jak wspominasz swoich nauczycieli?

W szkole podstawowej i potem w liceum nauczycieli miałem dobrych. Wychowawczynią mojej klasy była pani Maria Ciechońska, która uczyła różnych przedmiotów w podstawówce. Ona promowała postawy prospołeczne, organizowała akcje Czerwonego Krzyża. Nie wiem, czy z sukcesem, ale robiła to konsekwentnie. O ile pamiętam, ze strony nauczycieli nie było żadnych prób uczenia nacjonalizmu. Jedynym żałosnym wyjątkiem był ten koszmarny ksiądz Franciszek Bujalski. I ja tu powtórzę opinię księdza Józefa Tischnera, że nie zna nikogo, kto się zniechęcił do Kościoła przez czytanie Karola Marksa, ale zna takich, którzy się zniechęcili przez miejscowego proboszcza. Nie wiem, czy ksiądz Bujalski był proboszczem, chyba nie, on pracował w Tworkach, czyli w szpitalu psychiatrycznym. Był to ksiądz, który uczył nienawiści. Powiem ci, dlaczego ja chodziłem na lekcje religii, nie musiałem, bo moim rodzicom na tym nie zależało. Dla dziadka byłaby to aberracja, że jego wnuk chodzi na zajęcia katolickie. O tym decydowały różne względy; po pierwsze, rodzice bali się, że jak nie będę chodził na religię, to będę się wyróżniał, a to podsyci wrogość. O ile pamiętam, na cenzurze musiał być stopień z religii, kto da mi stopień z religii, jeśli nie ksiądz katolicki. W liceum moja matka i jej siostry na żadną religię nie chodziły, ale raz do roku dziadek szedł do rabina z prośbą, żeby ten wystawił stopień na cenzurę, bo to było konieczne, i dawał jakiś datek, na synagogę zapewne. Po wojnie w okolicy nie było rabina, zresztą moja rodzina w pokoleniu rodziców była całkowicie zlaicyzowana. To było najprostsze rozwiązanie, chodzić na lekcje religii katolickiej.

To zarządzenie, że musi być ocena z religii na świadectwie, było jeszcze przedwojenne?

Tak, ale przecież wiesz, że Polska Ludowa miała najróżniejsze kłopoty na głowie i nie od razu ono przestało obowiązywać. Był podział, bo funkcjonowały szkoły, które się nazywały szkołami TPD; to była przedwojenna socjalistyczna organizacja – Robotnicze Towarzystwo Przyjaciół Dzieci, związana z PPS-em. Przetrwało wojnę, przymiotnik „robotnicze” zniknął, nie wiem dlaczego. W szkołach TPD nie było obowiązkowych lekcji religii; zniknęły z planu kilka lat później. Na przykład w Pruszkowie moja kuzynka Elżbieta, która jest o cztery lata ode mnie młodsza, miała w szkole podstawowej religię, bo jeszcze nie założono szkoły TPD. Kiedy cztery lata po mnie zaczęła naukę w liceum, w 1955 roku, było to już liceum TPD i ze stopniem z religii nie miała kłopotu. Nie pamiętam, kiedy zniesiono naukę religii w szkołach i przeniesiono do sal parafialnych, mnie to już nie dotyczyło, ale chyba na początku lat pięćdziesiątych. Przywrócenie jej do szkół było jednym z postulatów ludu pracującego w czasie Października.

Tak, minister Władysław Bieńkowski to przeprowadził.

Chodziło o odpowiedź na nastroje społeczne i Bieńkowski, ówczesny minister oświaty, to zrobił. W liceum zaczęła się stalinizacja, ale to już jest inna historia. Wydaje mi się, że szkoła tużpowojenna niewiele się jeszcze różniła od tej sprzed wojny. O tym trudno mi mówić, w momencie wybuchu wojny nie dotyczył mnie obowiązek szkolny, bo w 1939 roku nie miałem pięciu lat, ale z tego, co wiem, co słyszałem, to byli przedwojenni nauczyciele. Formacja nauczycielska była interesująca. Tworzyli ją ludzie w średnim i zaawansowanym wieku, którzy mieli za sobą przedwojenną praktykę. W liceum nauczyciele byli młodsi, co się może wydać paradoksalne. Zresztą każdemu uczniowi nauczyciele z natury rzeczy wydają się starzy. Pamiętam, że moja pani od polskiego, o której będę mówił, bo jej dużo zawdzięczam, wydawała mi się mocno starszą panią, choć kiedy zdawałem maturę, miała lat trzydzieści dwa. Bardzo była sędziwa dla mnie wtedy. To byli albo młodzi ludzie, albo ludzie ze stażem przedwojennym, dobrze wykształceni. Pani Alina Żarska, czyli nauczycielka polskiego, zaczęła studia przed wojną, zrobiła magisterium w 1948 roku. Napisała pracę o Norwidzie na seminarium Wacława Borowego, trudno o lepszy punkt wyjścia. Była rzetelną, świetnie wykształconą nauczycielką, która po doprowadzeniu naszej klasy do matury w 1951 roku zmieniła zawód. Podjęła pracę w Państwowym Wydawnictwie Naukowym jako redaktorka książek w dziale filologii obcych. Dobrze znała języki, potem zresztą tłumaczyła z francuskiego. Takie wycofywanie się dobrych nauczycieli, zwłaszcza przedmiotów humanistycznych, było jednym ze skutków stalinizacji szkoły. Specjalnie jej nie odczułem, odczułem stalinizację Uniwersytetu. W szkole byli nauczyciele albo starej daty, albo studenci, bo nie było ludzi odpowiednio wykształconych, którzy mogliby się podjąć pracy w zawodzie nauczyciela i w liceum na przykład chemii i fizyki przez pewien czas uczyli studenci. Dopiero w klasie maturalnej lekcje zaczęła prowadzić pani Anna Piotrowska, która była pracownikiem Politechniki. Praca w szkole była jej dodatkowym zajęciem. Notabene, powiedziała mi: dam ci trójkę z fizyki, ale musisz mi obiecać, że nie pójdziesz na Politechnikę. Ja byłem tępol do tych rzeczy. Przyrzeczenie łatwo mi przyszło, bo nie miałem zamiaru zdawać na Politechnikę. Myślę, że nauczyciele studenci, kiedy dochodzili do magisterium, przestawali być nauczycielami, podejmowali inną pracę. Gdy się zaczęła stalinizacja szkoły, problemy mieli nie tylko nauczyciele przedmiotów humanistycznych, ale także biologii, dlatego że wtedy za jej wielką postać w skali światowej uznawany był Iwan Miczurin, „czarodziej sadów”. Taki tytuł miał film, na który uczniowie musieli pójść. O Łysence jeszcze filmów nie było. Istniało towarzystwo marksistowskie, które się zajmowało propagandą łysenkizmu. Z punktu widzenia nauki była to aberracja, więc nauczyciele biologii też mieli trudności.

Oczywiście szkoła to nie tylko nauka, ale i wychowanie. Nauczyciel matematyki czy fizyki, nawet jeśli jego dyscyplina w niewielkim stopniu podlegała ideologii, jako wychowawca tę ideologię i związane z nią powinności musiał już w swojej pracy uwzględniać.

Tak, ja o tym opowiem. Otóż wychowawczynią klasy była Alina Żarska, czyli pani od polskiego. Ona nie wprowadzała żadnych wątków religijnych, choć była osobą głęboko wierzącą, czytającą „Tygodnik Powszechny” i „Znak”, czyli katoliczką w najlepszym tego słowa znaczeniu. Nie pamiętam, żeby szła na jakiekolwiek kompromisy. Lekcji wychowawczych nie było dużo, ale żeby nie iść na kompromisy i nie uczyć tego, czego od niej wymagano, musiała zmienić zawód. Wtedy w ogóle brakowało nauczycieli. Gdy byłem w dziewiątej klasie, nauczycielką matematyki została bardzo kulturalna starsza pani, która na lekcjach opowiadała o przedstawieniach teatralnych ze swojego rodzinnego Lwowa, a także śpiewała arie operetkowe. Kiedyś u niej w połowie roku miałem czwórkę, mimo że z klasówki dostałem dwie dwójki; po prostu je dodała. Byłem szczęśliwy, bo nie musiałem słuchać wymówek, że się nie uczę, że jestem nicpoń i tak dalej. W końcu do dyrekcji szkoły dotarło, że ona jednak nie może być nauczycielką. Nie znaleziono następcy i reaktywowano w tej roli bardzo miłą starszą panią, ogromnie wymagającą, która uczyła matematyki przez dziesiątki lat, nim przed laty przeszła na emeryturę. Naprawdę była już sędziwa nie tylko w oczach ucznia. O nieszczęsnej pani profesor, która była wielbicielką teatru, napisałem opowiadanie opublikowane w tomie Magdalenka z razowego chleba.

Czyli ta szkoła nie miała jeszcze charakteru nowej komunistycznej szkoły?

Trochę miała, za sprawą Związku Młodzieży Polskiej.

Pomówmy zatem teraz o ZMP.

Była to organizacja ideologiczna, wychowująca obywateli PRL-u. W przeciwieństwie do poprzednich organizacji młodzieżowych czy komunistycznych, masowa, wzorowana na radzieckim Komsomole, należała do niej prawie cała klasa. To była domena nudy, oczywiście odbywały się jakieś zebrania, niektóre dotyczące spraw uczniowskich, szkolnych, przede wszystkim instruujące ideologicznie. W mojej pamięci zachowało się zebranie związane z procesem węgierskiego przywódcy komunistycznego Lászla Rajka. Przyszedł jakiś działacz ZMP z pruszkowskiego zarządu miejskiego i opowiadał, jaki to straszny spisek przygotowano przeciwko socjalizmowi, mówił o wielkiej zbrodni i karze śmierci. Prelegent otworzył dyskusję, zapanowało milczenie. W pewnym momencie powiedział: no, jeśli nie ma dyskusji, to ja was będę pytać, czy dobrze zapamiętaliście i zrozumieliście to, o czym mówiłem. Wtedy jeden z kolegów, mocno zapyziały, który dojeżdżał do Pruszkowa z odległej wsi, poprosił bystrego kolegę: podpowiedz mi jakieś pytanie, to je zadam. Oczywiście, on chciał mieć pewność, że nie będzie wywołany do odpowiedzi. Usłyszał: zapytaj, jaką rolę w tym procesie odegrał Eryk Pryk? I on zapytał w swojej naiwności. Klasa wybuchła śmiechem, łącznie z tym instruktorem miejskim ZMP, który, muszę powiedzieć, postąpił rozsądnie; zrobiło się wesoło, więc zakończył zebranie i mieliśmy święty spokój.

W innych okolicznościach mogłaby się z tego sprawa zrobić.

Tak, ale się nie zrobiła.

Przypomina się tutaj powieść Kundery Żart.

Ten żart uszedł płazem. Chciałbym tu wspomnieć o charakterystycznej dla czasów stalinowskich manipulacji. Z jednej strony, ZMP było sposobem trzymania za mordę młodzieży: instruowanie, ideologizowanie, gadanie o prawach historii, o dobrodziejstwach Polski Ludowej, o miłości do Związku Radzieckiego, cały ten repertuar stalinowski. Z drugiej strony, dbano o pozory, udawano, że organizacja ma jakiś wpływ na to, co się dzieje w szkole. De facto nie miała wpływu żadnego, poza jednym wyjątkiem, mianowicie takich superdziałaczy, bardzo ostrych, przodujących ideologicznie, fanatycznych komunistów. W każdej klasie był ktoś taki. W mojej chłopak, którego bali się nie tylko uczniowie, lecz także nauczyciele. W pewnym momencie stał się ideologicznym naddyrektorem szkoły, a trzeba wiedzieć, że dyrektor szkoły w gremium nauczycielskim był jedynym partyjnym. Wkładem języka chińskiego do polszczyzny jest między innymi słowo „hunwejbin”, wtedy jeszcze nieznane. Do nas trafiło w latach sześćdziesiątych, kiedy byłem dawno po maturze. Tak określano supergorliwych okrutnych realizatorów myśli Mao Tse-tunga w czasie tak zwanej rewolucji kulturalnej. Do tego fanatycznego młodzieńca określenie hunwejbin doskonale pasuje.

Co się z nim potem stało, wiesz?

Przypuszczałem, że zrobi wielką karierę partyjną. Wcześnie wstąpił do partii, kariery nie zrobił, mimo że był naprawdę bardzo inteligentny. To jedyny człowiek spośród znanych mi, o którym mogę powiedzieć, że był przekonanym komunistą. Po maturze wyjechał do Sowietów i studiował chemię. Miał nadzieję, że go wyślą do Moskwy bądź Leningradu, że będzie w dużym mieście, a wysłali go do jakiegoś miasta, nie pamiętam jakiego, na Ukrainie. Wrócił z tytułem inżyniera chemii, ale pracował jako urzędnik w jakimś zarządzie. Był bardzo oczytany, rozgarnięty. Zmarł nagle na początku XXI wieku. Ostatni raz widzieliśmy się rok przed jego śmiercią. Poglądów nie zmienił. A znajomość odnowiliśmy dzięki temu, że przeczytał Czarne sezony i do mnie zadzwonił. Zaprosiłem go do domu, potem jeszcze kilka razy się z nim widziałem. Jako siedemnastolatek był postrachem szkoły.

W jednej z mikropowieści Andrzejewski podjął temat takiego fanatyzmu młodych adeptów ideologii. Chodzi o Ciemności kryją ziemię, utwór w stylu ezopowym, z pozoru o inkwizycji, w istocie jednak o stalinizmie.

Słyszałem, że któreś z podwarszawskich miasteczek w tym okresie było terroryzowane przez ucznia. Nie pamiętam ani nazwiska tego człowieka, ani o jakie miasteczko chodziło. Wygrywano takich hunwejbinów przeciw nauczycielom, także partyjnym, a jednocześnie posługiwano się nimi przy narzucaniu superrygorystycznego porządku ideologicznego. Należałem do ZMP jak prawie wszyscy, przemawiały do mnie jakieś elementy ówczesnej ideologii. Wrażenie zrobiła wizja losów ludzkości, zaczynająca się od wspólnoty pierwotnej, potem następuje czas niewolnictwa, później feudalizmu, kapitalizmu, potem socjalizmu jako okresu przejściowego i wreszcie pojawia się ten cudowny raj, czyli komunizm. Wszystko jest za darmo, ludzie są piękni i zdrowi, nikt nikogo nie bije, nie wyzyskuje. Byłem wtedy nastolatkiem i to przemawiało do wyobraźni. Dość szybko zdałem sobie sprawę, że to bzdura. Powiedziałem kiedyś, uzupełniając znaną formułę Miłosza, że to było heglowskie ukąszenie pubertalne dla nastolatków. Dla mnie ZMP to zebrania, nieustanne tak zwane czyny społeczne na 1 Maja, na rocznicę rewolucji, z całą tą fikcją. Pamiętam, że kiedyś przerwano lekcje i posłano nas do warsztatów kolejowych, mieliśmy tam coś robić. Myśmy się zgłosili, brygadzista powiedział: nic od was nie chcemy, tylko nam nie przeszkadzajcie. To wszystko mi się kojarzyło z zakłamaniem i z okropną nudą. O tej nudzie stalinowskiej to jeszcze będę mówić, gdy dojdziemy do czasów uniwersyteckich.

Czy z przynależnością do ZMP wiązał się jakiś strój organizacyjny?

Zielona koszula i czerwony krawat.

Miałeś coś takiego?

To było konieczne. Pamiętam, że na 1 Maja kazano nam przyjść właśnie w strojach organizacyjnych i tak się wystroiliśmy. Zgonili wszystkich na stadion pruszkowskiej drużyny, nie wiem, jak ona się teraz nazywa, wtedy nazywała się Znicz. Transmitowano centralne uroczystości z Warszawy, ale była też część miejscowa. Przyjechał do Pruszkowa jakiś dygnitarz, nie pamiętam kto. Pogoda była koszmarna, niewiele powyżej zera, ale zabroniono nam włożenia swetrów czy marynarek. Następnego dnia klasa była praktycznie pusta, bo wszyscy zachorowaliśmy. To był chyba 1949 rok.

Chciałbym powiedzieć parę słów o zakłamaniu. Było ono niejako wpisane w ówczesne zachowania. O pewnych rzeczach nie można było mówić. Przede wszystkim, w większości domów słyszało się co innego niż to, co mówiła propaganda i z czym się wiązały naciski ideologiczne. Tego typu zakłamanie można przy pewnych dobrych chęciach określić jako formę „pluralizmu”, charakterystycznego dla życia w systemie totalitarnym czy autorytarnym. Mówię w tej chwili żartobliwie. System zakłamania tworzył reakcje uboczne, które powodowały nieufność wobec wszystkiego, co się słyszy. Przytoczę historię, którą ktoś mi opowiedział. Zdarzyło się to podobno w szkole podstawowej wśród małych dzieci, może w trzeciej, może czwartej klasie. Pani na lekcji geografii mówiła o rzekach, jakie płyną w Europie, i powiedziała, że Wołga jest większa niż Wisła. Któryś uczeń mówi do kolegi: no tak, ona musiała to powiedzieć, a przecież Wisła jest najpiękniejsza, największa na świecie. To pokazuje, że nawet to, co było twierdzeniem odpowiadającym rzeczywistości, mogło być traktowane jako kłamstwo czy przejaw propagandy. Myślę, że ta anegdotka doskonale pokazuje mechanizm podwójności życia.

Wtedy najsilniejszym wątkiem propagandy była miłość do Związku Radzieckiego. To był wątek, który ciągnął się niemal do końca, do czasów Gorbaczowa. Kursował taki dowcip, że w okresie Polski Ludowej przymiotnik „dobry” zyskał czwarty stopień: dobry, lepszy, najlepszy, radziecki. Pamiętam to z lat pięćdziesiątych. W związku z tym w naiwnej recepcji to, co nawet było prawdziwe, a dotyczyło szeroko rozumianej Rosji – nie mówiło się Związek Radziecki, mówiło się potocznie Rosja – traktowano jako fałsz.

Uważam, że lata stalinizacji były latami rusyfikacji; w latach stalinowskich jednym z głównych zadań sowietyzacji była rusyfikacja. Po roku 1956 sowietyzacja pozostała, w łagodniejszej formie zresztą, natomiast niemal zniknął wątek rusyfikacji. Przejawem rusyfikacji nie było narzucanie, wspaniałej skądinąd, kultury rosyjskiej, tylko tego, co było rosyjskim produktem kultury sowieckiej. Tłumaczono wtedy niezliczone ilości powieści sowieckich, ich w ciągu roku ukazywało się chyba więcej niż powieści polskich. Tego nikt nie czytał, bo to były potwornie nudne, źle napisane, źle tłumaczone książki. Mimo to w notkach wydawniczych informowano o bardzo wysokich nakładach – pięćdziesiąt tysięcy, siedemdziesiąt pięć tysięcy. Myślę, że to była rzewna lipa, albo wydawnictwa musiały tyle produkować; w realnym socjalizmie istniało pojęcie „produkcja na magazyn”, chodziło o towary, o których z góry było wiadomo, że nikt ich nie kupi. Tutaj to nawet nie była produkcja na magazyn, to była produkcja na przemiał. Tomy socrealistycznych wierszy, jak pamiętam, miano wydawać w nakładzie pięciu tysięcy egzemplarzy. Kto by to kupił, gdzie by znaleziono tak wielką rzeszę amatorów ówcześnie wydawanej poezji, którzy mogliby, chcieli to kupować? Trudno to sobie wyobrazić.

Natomiast pewne rzeczy się przyjęły. Na przykład Polskie Radio lansowało piosenki radzieckie. Niektóre były dobre i one się spopularyzowały, były lubiane. Piosenki z czasów wojny, sentymentalne, różne. Nigdy nie uczestniczyłem w pijackich ucztach, ale podobno zwyczaj śpiewania piosenek radzieckich trwał przez dziesięciolecia. Nie wiem, czy dzieje się tak jeszcze dzisiaj.

W którym momencie zaczęło się wszystko to, o czym mówisz? Dopiero kilka lat po wojnie?

ZMP nie powstało w 1945 roku, powstało w połowie 1948. Działało ZWM, które było ściśle partyjne, komunistyczne, działała także związana z PPS-em Organizacja Młodzieżowa Towarzystwa Uniwersytetów Robotniczych, były jeszcze jakieś inne. Połączono je i powstała masowa organizacja ZMP, z tym że ona była masowa nie dlatego, że te, które się na nią złożyły, były duże liczebnie. To były zupełnie innego typu organizacje. Przy przyjmowaniu do ZMP pytano kandydata, czy należy do Sodalicji Mariańskiej; gdyby powiedział, że należy, to zapewne by go nie przyjęto. ZMP było dość ostro antyreligijne.

Czyli, jak widać, cezura 1948 i 1949, ważna w życiu politycznym, miała też odczuwalne konsekwencje dla życia codziennego. To, co było przedtem, na przykład sposób funkcjonowania szkoły, wyraźnie różniło się od tego, co zaczęło się po 1948 roku?

Tak i wpłynęło na programy szkolne, dlatego – jak wspominałem – wielu dobrych nauczycieli odeszło z zawodu. To jeden z powodów późniejszego upadku szkoły, dlatego że nauczaniem zajęli się ci, którzy studiowali w tym czasie co ja; jeśli chodzi o polonistów, poza superwulgarnym marksizmem nie znali na ogół niczego innego. Absolwent polonistyki Anno Domini 1955 uczył o literaturze jako o zjawisku klasowym, bo o niczym innym mógł nie słyszeć, zwłaszcza jeśli pochodził ze środowiska, w którym o literaturze czy kulturze nie mówiło się w życiu codziennym.

Czy twój dom rodzinny reagował w jakiś sposób na ideologizację szkoły?

Mój dom rodzinny nie był wtedy domem reprezentatywnym, był całkowicie zlaicyzowany, więc tu konfliktu nie było. W domu codziennie słuchano jednej z zachodnich rozgłośni radiowych. Wtedy nie było jeszcze Wolnej Europy (powstała w roku 1952), słuchano Głosu Ameryki albo BBC. Do dzisiaj pamiętam pierwsze zdanie w audycjach Głosu Ameryki: „nadajemy wiadomości dobre lub złe, ale zawsze prawdziwe”. Utkwiło mi to w pamięci. Mój dom był niechętny komunizmowi, aczkolwiek doceniano, że nowe rządy nie są antysemickie. To, oczywiście, było po Zagładzie, o której się mało mówiło, ale stanowiła główny punkt odniesienia. To jedno. Po drugie, pamiętano, co się działo przed wojną; Kościół katolicki był w dużej mierze antysemicki, o tym nie można zapominać. Dalej, nie należy zapominać, że mordowano Żydów po 1945 roku, i to nie ograniczało się do pogromu kieleckiego. Dlatego komunizm, reżim był traktowany jako mniejsze zło.

A inne hasła rewolucji komunistycznej, które były przecież jakoś realizowane? Awans społeczny, walka z analfabetyzmem, reforma rolna, uprzemysłowienie kraju i tak dalej? Czy to było jakoś dostrzegane, odczuwane, oceniane w środowisku, w jakim żyłeś?

W domu o tych rzeczach raczej niewiele się mówiło. Antykomunizm matki był specyficzny, drażniło ją zakłamanie, zniewolenie, mimo że sama była kobietą domową. Uważam, można to pokazywać w różnych przekrojach, że głupi antykomunizm de facto sprzyjał komunizmowi. Antykomunizm, który nie kwestionował zmian społecznych, natomiast kwestionował terror, idiotyzmy ekonomiczne, relacje między ludźmi, taki antykomunizm był jak najbardziej pozytywny. To rozróżnienie – głupi i mądry antykomunizm – jest aktualne do dzisiaj, jestem o tym przekonany.

Jak najbardziej. Wydaje mi się, że jedną z konsekwencji komunizmu, chcianą czy niechcianą, ale rzeczywistą, stała się znaczna w porównaniu z okresem przedwojennym demokratyzacja społeczeństwa polskiego, zmniejszenie olbrzymich różnic pomiędzy jego grupami.

To była demokratyzacja, ale jednocześnie rodziły się nowe księżniczki, ekonomiczne przywileje, podziały. To raczej była świadomość, że istnieje pewna retoryka, którą narzucano. Ciekawa byłaby historia użycia słowa „robotnik” w Polsce Ludowej. Z jednej strony, znaczenie mityczne, ten, który decyduje o biegu historii, który jest twórcą dziejów, ich podmiotem. Z drugiej strony, to ten, którego posyła się do najcięższych robót, który jest niewykształcony, skazany na posłuszeństwo w miejscu pracy i tak dalej. Opisanie użycia słowa „robotnik” jest trudnym zadaniem, gdyż trzeba uwzględniać potoczne wypowiedzi, a one nie zostały zapisane. Wrócę do przykładu mojego kolegi hunwejbina. Przy każdej okazji, kiedy to było dla niego korzystne, podkreślał, że pochodzi z rodziny robotniczej. Jego ojciec pracował w pruszkowskim magistracie jako goniec, on się tego ojca wstydził, więc jakby równocześnie grał na dwóch klawiaturach. Wykorzystywał to, że ojciec jest człowiekiem niewykształconym, magistrackim robotnikiem, jednakże ów ojciec, który biegał po ulicach miasteczka i roznosił, jak się mówiło za czasów carskich, „powiestki”, był dla niego problemem. On sobie z tego zdawał sprawę. Z jednej strony, podmiot dziejów, a z drugiej, ten nic nieznaczący posłaniec, starszy człowiek wtedy. To nie było spójne.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: