Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Cząstka ciebie - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
5 stycznia 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Cząstka ciebie - ebook

Małżeństwo doskonałe. Druzgocąca tajemnica. Wybór, którego nie sposób dokonać. 

Trzydziestoparoletni Lucy i Luke Harte’owie mają wszystko – wymarzoną pracę, wspaniały dom, kochającą rodzinę i wiernych przyjaciół. Brak im tylko tego, czego pragną najbardziej: dziecka. Po ośmiu poronieniach i latach rozczarowań los wreszcie się do nich uśmiecha. Lucy jest w ciąży od czterech miesięcy – najdłużej w historii ich związku. I ona, i Luke nie posiadają się ze szczęścia. Ale przeznaczenie ma wobec Lucy inne plany. W dniu piątej rocznicy ślubu dochodzi do groźnego wypadku samochodowego. Luke zapada w śpiączkę. W tym czasie Lucy, wspierana przez swoją teściową Patricię, najlepszą przyjaciółkę Dee i szwagierkę Nell, stara się nie dopuścić, by życie rozpadło się jej na kawałki. Lecz dla całej rodziny Harte’ów zmieni się ono bardziej, niż ktokolwiek mógłby to podejrzewać, gdy nieprzytomnego Luke’a odwiedzi w szpitalu Stella – jego koleżanka z pracy…

Czy możliwy jest wybór między miłością życia a pragnieniem posiadania dziecka?
Dlaczego ojcostwo jest często postrzegane jako mniej istotne niż macierzyństwo?
Czy łatwiej jest wybaczyć jednorazową zdradę niż długotrwały romans?

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7961-959-7
Rozmiar pliku: 591 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział pierwszy

LUCY I LUKE

LUTY

Harte, co my tu robimy?

Jeśli w moim głosie pobrzmiewała irytacja, to dlatego że byłam zirytowana. Od piętnastu minut stałam przed szpitalem Luke’a i czułam, jak powoli tracę czucie w palcach u stóp. Był to jeden z tych rześkich, mroźnych poranków, które sprawiają, że wszystkie chodniki i ławki wyglądają tak, jakby jakaś szalona wróżka zabawiała się nad nimi cukrem pudrem. Niewątpliwie wyglądało to efektownie, ale człowiek zamarzał na kość.

– Wytrzymaj jeszcze chwilę. – Luke zmarszczył brwi, spoglądając na zegarek. – Która u ciebie godzina?

– Dziewiąta piętnaście. Twoja mama będzie się gniewać, jeśli się spóźnię do pracy. – Chwyciłam go za nadgarstek i pociągnęłam za sfatygowany metalowy pasek zegarka. – Wiem, że go uwielbiasz, ale szczerze mówiąc, on w ogóle nie trzyma czasu.

– Wiem, wiem. Ale należał do taty… wiesz, że nie mogę go zdjąć. Takie prawo. – Luke się wyprostował. – O, jest panna, na którą czekałem.

Schowałam głębiej twarz w zawój z szalika i chuchałam w dłonie, obserwując śliczną dziewczynę idącą w naszym kierunku. Uśmiechała się i z daleka wyciągała ku nam solidnie zapakowaną paczkę. Poczułam lekkie zaciekawienie, ale chłód skutecznie studził mój entuzjazm.

Dziewczyna zatrzymała się przed Lukiem.

– Luke Harte? Przepraszam za spóźnienie. Oto ona.

– Świetnie! Dziękuję bardzo. Ratujesz mi życie. – Luke wręczył dziewczynie kopertę, która natychmiast zniknęła w jej kieszeni. Wyglądał na nieprzyzwoicie zadowolonego z siebie. – Uwielbiam, gdy wszystko schodzi się, jak należy.

– Co się schodzi?

Dotknął mojego nosa.

– Nie patrz na mnie tak podejrzliwie. Dziś walentynki! Chyba o tym wiesz?

– Owszem, mam tego świadomość.

Nie bez powodu brzmiałam tak zasadniczo. Walentynki miałam dobrze przygotowane i zaplanowane. I zdecydowanie powinny się one odbyć później. Zamówiłam doskonałe jedzenie, nie wierząc własnym zdolnościom kulinarnym (nie bez powodów), kupiłam wino, zadbałam o świece i miałam mgliste plany dotyczące masażu, który chciałam zrobić Luke’owi pod koniec wieczoru.

Spojrzał mi w oczy i zrozumiałam, że postanowił mnie porozpieszczać. Znał mnie na wylot.

– W porządku, wiem, że zazwyczaj odkładamy takie rzeczy na później, ale tego prezentu szukałem od dawna. Jest wybitny. Otworzysz? Nie mogę się doczekać twojej reakcji. – Wepchnął mi paczkę w ręce.

– Tylko bez nacisków. – Uśmiechnęłam się, spuszczając wzrok. – Znam ciebie i twoje prezenty niespodzianki. Zazwyczaj są wspaniałe. Masz pojęcie, jak się wtedy czuję? Sama pomyślałam tylko… no wiesz, o kolacji przy świecach.

Luke machnął dłonią.

– Trafiłaś w dziesiątkę, bo tylko tego chcę. Nie mogę się doczekać. Proszę, otwórz.

Obróciłam paczkę w dłoniach. Czyżby czekoladki? Nie, Luke nie wybrałby czegoś tak oczywistego. Poza tym czekoladki nie wymagałyby osobistego dostarczenia przez sprzedawcę. Może to książka? Oderwałam fragment papieru. Książki doskonale nadawały się na prezent dla kogoś takiego jak ja. Uwielbiam książki. Może to kolejny egzemplarz Wichrowych wzgórz? Zbierałam je – im starsze, tym lepiej. Stare, ilustrowane powieści z dedykacjami wypisanymi na stronach tytułowych wiecznym piórem… poznaczone ostrym, nieczytelnym pismem, którego każdy znak krył jakieś znaczenie.

Rozerwałam opakowanie i natychmiast natknęłam się na twardą okładkę w rozdartej, mocno zużytej obwolucie.

– Księga rozkoszy – przeczytałam. – Urocze... Ale co to jest?

Luke otworzył książkę.

– To antologia poezji i aforyzmów. Takie romantyczne różności. – Przerzucił kilka stron. – W większości pewnie pretensjonalne bzdury, ale wydaje mi się, że jest tu kilka naprawdę dobrych wierszy.

– Mój ty romantyku! – Naprawdę byłam pod wrażeniem.

– Ale nie to jest najlepsze – powiedział Luke. – Spojrzałam na niego z ciekawością. Duma aż go rozpierała. Czyżby chodziło o coś więcej? – Na początku jest dedykacja, przeczytaj. To zdecydowanie najlepsza część prezentu.

Zajrzałam na pierwszą stronę i odczytałam:

– Mojej ukochanej żonie, z całą miłością, Luke. 14 lutego 1954. Pięćdziesiątego czwartego? O co…? Nie rozumiem…

– Jakiś inny Luke napisał to tyle lat temu. – Luke naprawdę pękał z dumy. – Pisał to dla swojej żony, którą kochał. Czy to nie cudowne? Już dawno zleciłem sprawdzanie dedykacji w starych książkach. Liczyłem na coś w stylu Dla Lucy, ale kiedy trafiłem na tę, wiedziałem, że będzie doskonała.

Powiodłam palcami po literach. Pismo było staranne i kształtne… w niczym nie przypominało bezładnego chaosu liter, jaki wychodził spod ręki Luke’a. Przerzuciłam kilka stron i trafiłam na wiersz zatytułowany Oczarowanie. Uśmiechnęłam się. Luke zajrzał mi przez ramię i przeczytał:

Zerknąłem ledwie i chwilę pokochałem,

Nie dłużej niż przez pół godziny.

Wtedy opierać się nie chciałem,

Teraz braknie mi już siły.

Wybuchnął śmiechem.

– Ha, ha, genialne! To przecież o nas.

– Naprawdę? Ojej... – Zamknęłam książkę i pogładziłam jej okładkę. – Po prostu… Jesteś niemożliwy.

– To dla ciebie za dużo? – Zgarbił się, wyraźnie zasmucony. – Wiem, że nie cierpisz niespodzianek.

– Nie. Wcale nie za dużo. Jest idealnie. Po prostu… idealnie. Jesteś…

– Uwielbiam patrzeć, jak rozsypujesz się na kawałki w obliczu czegoś prawdziwie romantycznego. – Luke położył mi rękę na karku. – To jedna z twoich najsłodszych cech.

Rozpłakałam się wbrew wszelkiemu rozsądkowi. Idiotka. Wystarczy mi kupić ckliwą książkę z przejmująco romantyczną dedykacją, a w jednej chwili rozpływam się we łzach. Cóż, prawdę mówiąc, płakałam nie tylko z powodu książki. Cała ta sytuacja była żenująca.

Strach zamknął mnie w lodowatym uścisku. Pomyślałam o witaminach, akupunkturze, lekarzach, terapii, unikaniu alkoholu, nadziei, radości i rozczarowaniu. Oraz o wszystkim tym, co miało nas czekać, gdyby nic innego nie zadziałało.

– Uda się, Lucy. – Luke chwycił mnie za ramiona, jakby czytał w moich myślach. – Będziemy mieli dziecko. – Nie potrafiłam spojrzeć mu w oczy. Gdy się poznaliśmy, te osiem lat temu, w ogóle nie przyszłoby mi do głowy, by wątpić w nasze szanse. Ale osiem lat temu nie wiedziałam nawet połowy tego, co teraz. Najpierw nie zwracaliśmy szczególnej uwagi na antykoncepcję, bo oboje od początku chcieliśmy mieć dzieci. Zostaliśmy nagrodzeni wczesną i niespodziewaną ciążą… A potem srodze ukarani, gdy odebrano nam nasze marzenie. I nie był to jedyny raz, gdy los zdeptał nasze plany. Luke delikatnie uniósł moją głowę i pocałował mnie. – Uda się. Nie mam ani odrobiny wątpliwości. – On był wrażliwy. Ja byłam ostrożna. Jego rozsadzał beztroski optymizm, ja zawsze wszystkim się przejmowałam. Moje zamiłowanie do porządku sprawiało, że Dee, moja najlepsza przyjaciółka, przedstawiała mnie zazwyczaj słowami „Jak Monica z Przyjaciół, tyle że bardziej”. Trzeba przyznać, że trafiła w sedno, choć nie był to najlepszy sposób wprowadzania kogoś w towarzystwo. Poczułam na karku ciepło dłoni Luke’a, podczas gdy on schylił się tak, bym nie mogła już dłużej uciekać przed jego wzrokiem. – Nawet nie myśl, że nam się nie uda, Luce. Bo się uda.

– Ale przecież straciliśmy już… A jeśli nie możemy…

– Uda się.

– Skąd wiesz…

– Po prostu wiem. – Pocałował mnie w czoło i przyciągnął do siebie. – Kocham cię, ty kochasz mnie. Nie ma na świecie rzeczy, której nie zdołalibyśmy razem osiągnąć.

Wtuliłam się w niego, wdychając jego siłę, napawając się jego pozytywnym myśleniem. Miał rację. Damy radę. Ściskałam kurczowo swoją piękną książkę. W tamtej chwili wiedziałam, że wszystko będzie w porządku. Były walentynki, miałam troskliwego męża i wspaniały prezent – oraz to, co najważniejsze. Nadzieję.Rozdział drugi

LUCY

WRZESIEŃ

Kobieta weszła pewnym krokiem do gabinetu lekarskiego. Poczułam narastającą panikę. Nie znałam jej. Gdzie byli ludzie, którzy wiedzieli, przez co przeszliśmy i ile to dla nas znaczyło? Widać ktoś postanowił, że dziś staniemy twarzą w twarz z jedyną w Bath lekarką zajmującą się leczeniem bezpłodności, z którą nie byliśmy jeszcze po imieniu.

Zaczęłam się wiercić na krześle, czując, że wyzwanie zmierzenia się z nieznajomą mnie przerasta. Lekarka zaczęła przeglądać w pośpiechu dokumentację badań. W pewnym momencie obdarzyła nas przelotnym, krótkim uśmiechem. Profesjonalnym, właściwym ekspertom w danej dziedzinie. Niezobowiązującym i pełnym rezerwy. Czyli nie różniła się wiele od innych lekarzy. Każdy z nich miał w zanadrzu cały repertuar uśmiechów na wszelkie możliwe okazje – dających ostrożną nadzieję, pełnych współczucia i skruchy czy też neutralnie pozbawionych wymowy.

Przyglądałam się jej z uwagą. Była to gra, której reguły opanowałam w czasie niekończących się, pełnych udręki godzin oczekiwania, które zawsze stawały się naszym udziałem podczas wizyt w klinice in vitro. Publiczna służba zdrowia działa bez zarzutu, ale oczekiwanie to część rytuału. Luke uważał, że ta zabawa wypływała z mojej miłości do książek, ale w rzeczywistości była to tylko metoda odwracania uwagi. Złe wieści mogły już na nas czekać – albo nie. Tak czy inaczej, cierpliwe czekanie nie leżało w mojej naturze.

Poprawiłam się na krześle. Czy ona miała dzieci? Dobrze skrojona garsonka była ozdobiona na ramionach maleńkimi guzikami, nienagannie czysta, bez plam z mleka czy przecieranych zupek. Jeden punkt na bezdzietną. Niedawno ułożona grzywa ciemnych włosów nie wyglądała, jakby kiedykolwiek – nie tylko tego ranka – znalazły się w niej kawałki weetabixów.

Następny punkt, pomyślałam z ciężkim sercem. W odróżnieniu od innych lekarzy ta kobieta nie wyglądała, jakby musiała wychodzić z domu w pośpiechu. To nie powinno mieć dla mnie znaczenia, ale z pewnych względów miało, i to ogromne. Wolałam, by osoba, która ma pogrzebać moje marzenia, wiedziała, jak straszną było to torturą. Żeby wiedziała, że to będzie jak koniec… cóż. Nie chciałam dłużej o tym myśleć.

Czułam, jak z każdą mijającą w milczeniu minutą narasta we mnie dziwny, niemy krzyk. Ostatnio zachowywałam się irracjonalnie, wiedziałam o tym. Byłam zdenerwowana, łatwo dawałam się ponosić emocjom… a i to pewnie nie wszystko. Staczałam się po spirali, gubiłam w chaosie. Rzuciłam okiem na Luke’a. Miał zaciśnięte szczęki, włosy w nieładzie, ale gdy zwrócił się w moją stronę, zdołał uśmiechnąć się szeroko. Naprawdę zdołał się szeroko uśmiechnąć. Tyle ze mną przeszedł, że sama nie wiem, jak zdołał sobie z tym poradzić. Wahania nastrojów, histeria, gniew… ktoś mniejszego ducha z pewnością by się załamał. Albo chociaż uciekł z krzykiem. Podejrzewam, że Luke’a ratowało to, że chciał dziecka tak samo jak ja.

Czasami zastanawiałam się, co we mnie widział. W odróżnieniu od niego nie byłam specjalnie zabawna. Potrafiłam rzucić kilkoma żartami chyba tylko po kilku kieliszkach wina. Nie zawsze tak to wyglądało. Dawniej byłam… cóż, na pewno znacznie bardziej skłonna do wybuchania śmiechem niż płaczem.

Miałam ciemne włosy, szczere, brązowe oczy, które bez kilku warstw tuszu na rzęsach były mało widoczne, i szczupłą, chłopięcą figurę. Ze słów przyjaciółek wnioskowałam, że byłam ładna w sposób niebudzący zagrożenia. Oznaczało to przypuszczalnie, że partnerzy i mężowie moich przyjaciółek lubili moje towarzystwo – może nawet mieli mnie za osobę atrakcyjną – ale niekoniecznie czuli głęboką potrzebę, by z pasją adorować mnie na kuchennym blacie, gdybyśmy przypadkiem znaleźli się sam na sam.

Potarłam czoło – mimo duchoty panującej w gabinecie moje palce wydawały się dziwnie chłodne. A sytuacja z dzieckiem? Wydaje się, że to przez nią zaczęłam się zachowywać, jakbym miała lekkiego bzika. Więcej niż lekkiego bzika.

Obserwowałam, jak Luke bębni palcami po swoim udzie. Widać było, że jest zaniepokojony, może nawet bardziej niż ja.

Lekarka spojrzała na nas przepraszająco.

– Bardzo mi przykro… Zazwyczaj zapoznaję się z historią pacjentów przed pierwszym spotkaniem. Nastoletnie córki marudzące w drodze do szkoły to codzienne utrudnienie. – Przewróciła oczami, by zaskarbić sobie nasze uczucia. – Proszę o jeszcze chwilę cierpliwości… – Po czym wróciła do studiowania dokumentów.

Spojrzałam na Luke’a, on na mnie. Mojej uwagi nie umknęła jego znacząco uniesiona brew. Zignorowałam nasuwające się usilnie skojarzenie z Rogerem Moore’em. No dobrze, założyłam, że lekarka nie ma dzieci, gdy tymczasem okazało się, że miała, tylko starsze. Stąd ten nieskazitelny wygląd. Niecierpliwie wzruszyłam ramionami. Lekarka czytała strasznie powoli. Tilly, córka Dee, lepiej sobie radziła ze swoimi bajkami.

Luke ścisnął mnie za rękę.

– Będzie dobrze – szepnął z przekonaniem. – Tym razem wszystko pójdzie, jak należy.

Pokiwałam głową. Ironia losu polegała na tym, że jedynym, co nie pozwalało nam osiągnąć pełni szczęścia – łyżką dziegciu w beczce miodu – było to, że musieliśmy siedzieć w tym gabinecie i czekać, aż lekarz, którego nie znamy, powie nam, czy tym razem nasze dziecko przetrwa w moim łonie odpowiednio długo. Fakt pozostawał faktem i powracał do nas z nużącą, straszliwą częstotliwością: nie mogliśmy począć dziecka. W każdym razie nie tak, by ciąża utrzymała się przez dłużej niż dwanaście tygodni.

Na cztery kobiety przypada statystycznie jedna, której w pewnym momencie życia przytrafia się poronienie. Również jedna na pięć ciąż kończy się w ten sposób. Ale osiem kolejnych poronień przyćmiło wszystko inne w naszym życiu. Nie zaszłam w ciążę naturalnie od lat… przynajmniej… nie. O tym nigdy nie rozmawialiśmy. Nigdy, przenigdy o tym nie rozmawialiśmy. Bo nie byliśmy w stanie. Bo tylko to jedno wywoływało między nami rozdźwięk. „To hartuje charakter”, mawiał przez łzy Luke, gdy po raz kolejny zagarniał mnie do siebie i trzymał mocno moje zmaltretowane ciało.

Tak. Hartowanie charakteru. Mieliśmy tego sporo w ostatnich latach. Jak na złość małżeństwo okazało się punktem zwrotnym i nagle poczęcie dziecka stało się problemem. Nie rozumiałam tego. Jeszcze kilka lat temu, pamiętałam to dobrze, Luke bawił się w parku z Frankie, najmłodszą córką Dee i Dana, używając jej jak piłkarzyka Subbuteo: poruszał jej pulchnymi nóżkami i wybuchał śmiechem za każdym razem, gdy udało im się strzelić gola. Przechowywałam ten obraz w pamięci, mając przez wiele lat pewność, że już wkrótce takie harce staną się udziałem naszej powiększonej rodziny.

Wiszący na ścianie zegar tykał miarowo, cicho, jakby naigrawał się z mojego zegara biologicznego. Mnie jego tyknięcia wydawały się szybsze, ich dźwięk przypominał szelest przesypującego się w klepsydrze piasku. Gdyby tylko udało się im określić, co nie działało. Ale wszystkie badania wykazywały jednoznacznie, że sperma Luke’a jest przedniej jakości, a moje jajniki, macica i jajowody są w pełni sprawne i zdrowe. Mimo to cień porażki zaległ pewnie, choć niesprawiedliwie, na moim progu czy raczej na moim łonie. Skoro od trzech lat nie mogliśmy począć dziecka, problemem musiało być moje ciało. Za wyjaśnienia miały wystarczyć nam rzucone nierozważnie pojęcia, takie jak „odrzucenie płodu przez organizm matki” i „wrogie środowisko”. „Wrogie środowisko”? Czy ktoś kiedyś słyszał równie bezmyślne i okrutne określenie? Miałam ochotę wrzeszczeć, gdy padły te słowa. Były atakiem na moją kobiecość i na wszystko to, co w moim odczuciu powinno być w moim zasięgu. Ale jaki sens miałoby podnoszenie o to wrzasku? Wszyscy uznaliby mnie za wariatkę albo stwierdzili, że to problemy z hormonami. Albo jedno i drugie. Tak to się zaczęło. Trzy kursy inseminacji domacicznych (IUI), które nie przyniosły żadnych efektów. Nie czekając dłużej z powodu mojego wieku – mam trzydzieści siedem lat, co w kategoriach zachodzenia w ciążę robi ze mnie osobę prawdziwie wiekową – natychmiast podjęliśmy próbę przeprowadzenia zapłodnienia in vitro. Zastrzyki hormonalne oraz towarzyszące im ohydne efekty uboczne, o których wszyscy mówili, przeprowadzane wielokrotnie badania ultrasonografem, sprawdzające rozmiar i dojrzałość moich komórek jajowych, a potem zastrzyki mające „poprawić” ich jakość. Najlepsze z nich (Luke lubił mówić o nich „jajka po benedyktyńsku”) mieszano z jego spermą (odwirowaną, przepłukaną i starannie wybraną, co mój mąż opisywał z niejakim rozbawieniem, jakby mówił o programie do prania bielizny), by do zapłodnienia doszło, jeszcze zanim umieści się je z powrotem w moim ciele.

Badania cytologiczne nie miały nic wspólnego z cyklami in vitro, o czym przekonałam się z żalem. Od dawna spędzałam więcej czasu, niż chciałabym to przyznać, obnażona od pasa w dół, z nogami w powietrzu. W końcu godność i skromność przestały mieć jakiekolwiek znaczenie. W ciągu kilku minionych lat moja macica została omówiona i przeanalizowana z uwzględnieniem tak intymnych szczegółów, że ledwo mogłam oprzeć się pokusie, by nie nadać jej jakiegoś przezwiska. Luke miał oczywiście kilka propozycji, z których żadna nie nadawała się do publicznej prezentacji, ale wszystkie one śmieszyły mnie niewymownie.

Mów, błagałam w myślach lekarkę. Powiedz nam, że wszystko jest w porządku. Szarpnęłam wystającą ze spodni nitkę, czując się dokładnie jak ten prujący się szew. Ominęły nas wszystkie magiczne momenty, którymi napawa się większość przyszłych rodziców. Choćby cudownie ważne zadanie wybrania imienia. (Na marginesie: Jude, jeśli urodzi się chłopiec, i Bryony, jeśli to będzie dziewczynka). Ale takie drobiazgi zeszły na dalszy plan, podobnie jak dyskusje na temat tego, jakiej płci powinno być dziecko. Powinno? Co za brak umiaru. Niech będzie zdrowe. Po prostu… zdrowe.

Przygryzłam wargę. Ostatnio znajomi i rodzina przestali schlebiać nam uwagami na temat tego, jakimi bylibyśmy cudownymi rodzicami. Zamiast tego pojawiły się wzmianki o dawczyniach komórek jajowych, matkach zastępczych, a nawet o kupnie psa. Tak, zdecydowanie ta dwójka powinna zapomnieć o dzieciach i kupić sobie chihuahuę. Dee… Dee zasugerowała nawet, że powinniśmy się poddać. Poddać się. To była nasza pierwsza poważna kłótnia i minęło trochę czasu, zanim zdołałam jej to przebaczyć.

Ciężko mi to wyjaśnić, ale pragnęłam nosić w sobie dziecko Luke’a. Tak bardzo brakowało mi czegoś wewnątrz i wiedziałam, że tylko nasze dziecko jest w stanie wypełnić tę pustkę. Luke to rozumie, jak sądzę, chociaż w głębi ducha przeczuwam, że w razie potrzeby z prawdziwą przyjemnością rozważyłby inne możliwości. Ja nie potrafię. Muszę wierzyć, że podołamy w ten sposób.

Lekarka wreszcie się wyprostowała.

– No cóż, wygląda na to, że na razie wszystko jest w porządku – stwierdziła raczej pogodnie. – Oczywiście nie wyszliśmy jeszcze na prostą, przed wami daleka droga, ale to najlepszy wynik, jaki udało się wam do tej pory osiągnąć, możemy więc mieć nadzieję, że tym razem ciąża będzie się rozwijać prawidłowo. Czternasty tydzień… rewelacja. – Jej spojrzenie złagodniało. – Naturalnie czekają was regularne badania i kontrole, ale rozumiecie niewątpliwie, że to część procedury. Proszę, macie tu kolejny zestaw zdjęć z USG. Są śliczne. Spójrzcie, tu widać jedną z nóżek dziecka.

Wzięłam zdjęcia. Cała aż drżałam. Euforia Luke’a była ewidentna, ale on zawsze miał serce na dłoni.

– Naprawdę? Wszystko jest w porządku? – Niechcący odrobinę za mocno ścisnął moją dłoń, co było urocze. Moją radość tłumiły nieco okoliczności – można powiedzieć, że byłam ofiarą całego procesu – ale Luke promieniał pozytywną energią.

Lekarka wskazała na wyniki testów dołączone do dokumentacji.

– Na to wygląda. Dziecko jest zdrowe, jego serce bije mocno, a pani testy wypadły wyśmienicie.

– Idealny piecyk, jak się okazuje. Niech mnie szlag, jeśli kiedyś w to wątpiłem. – Luke przyciągnął mnie do siebie i wyszeptał mi do ucha: – Mówiłem ci, Luce, że ten dziad nie wiedział, co mówi. Wiedziałem, po prostu wiedziałem.

Po moich policzkach potoczyły się łzy. Starszy lekarz, o którym mówił Luke, kilka lat temu bezceremonialnie nazwał moją macicę „zepsutym piecykiem” i od tego czasu nie potrafiłam o tym zapomnieć.

– Teraz musimy tylko przetrwać kilka nadchodzących miesięcy, prawda? – Lekarka znów weszła w pełni profesjonalną rolę. Ruszyła ku drzwiom. – Trzymam za was kciuki i do zobaczenia wkrótce.

Trzyma kciuki, bo bez tego nie damy rady czy po prostu dobrze nam życzy? Ugryzłam się w język, żeby nie zapytać. Czy ten dławiący żal kiedyś minie? Chciałam się wreszcie poczuć normalnie. Chciałam móc patrzeć na suszące się na sznurkach maleńkie śpioszki bez wybuchania płaczem. Chciałam móc oddać smutno wyglądającego misia znalezionego w alejce sklepowej jego właścicielowi bez konieczności przygryzania wargi do krwi. A słodki zapach brzoskwiniowego meszku na główce nowo narodzonego dziecka przyjaciółki, który czułam, tuląc niemowlaka w ramionach? Natychmiastowa histeria. Smarki, spazmy… Wszędzie wokół oznaki zakłopotania i ostrożne uwagi, że to chyba już moja kolej. Owszem. Moja kolej.

Przesunęłam palcem po zdjęciu, śledząc kontur idealnie ukształtowanej nóżki dziecka. Może ono chciało nas tak samo mocno jak my jego?

Gdy wyszliśmy na dwór w ciężkie, gorące powietrze lata, Luke czule pogładził mój zaokrąglony brzuch.

– A nie mówiłem, że masz mi zaufać? Nie mówiłem, że w końcu wszystko się ułoży? Po prostu musieliśmy poczekać na to właściwe dziecko. – Był wyraźnie przejęty. – To jest wyjątkowe… ona chce mieć w nas rodziców. Albo on. Wszystko jedno.

– Boże, mam nadzieję. – Dotknęłam jego twarzy. – Byłam okropna, prawda? Zupełnie trzepnięta.

Luke chwycił mnie za rękę.

– Nie trzepnięta. W pełni niepoczytalna. Nawet umysłowo chora... Żartuję! – Zgiął się, gdy uderzyłam go pięścią w ramię. Jego twarz znów nabrała poważnego wyrazu. – Po prostu bardzo tego chcesz. Oboje bardzo tego chcemy. A ten malec też chce zostać w twoim idealnym, idealnym piecyku. To właśnie to, Lucy. To jest TO.

Położyłam jego dłoń na swoim brzuchu. Nasze własne dziecko – będące w części mną, a w części nim. Po ośmiu latach starań, po ośmiu smutno wyglądających pudełkach, które trzymaliśmy w szafie – nasze własne dziecko. Wreszcie.

C.d. w pełnej wersji
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: