Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Czereśnie zawsze muszą być dwie - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
8 maja 2017
Ebook
26,90 zł
Audiobook
44,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Czereśnie zawsze muszą być dwie - ebook

Drzewo czereśni potrzebuje innego drzewa, aby rosnąć i dawać owoce.

Tak jak człowiek, gdy kocha – rozkwita.

Zosia Krasnopolska otrzymuje w spadku od pani Stefanii zrujnowaną willę w Rudzie Pabianickiej. Rudera okazuje się domem z duszą uwięzioną w dalekiej przeszłości. Stary dom otoczony sadem – niegdyś bardzo piękny – kryje sekrety swoich mieszkańców. Zosia powoli zgłębia jego tajemnice. Kiedy na jej drodze pojawi się Szymon, odkryje najważniejszy sekret: dowie się, czym są prawdziwa przyjaźń oraz miłość. Zrozumie, że tak jak drzewa czereśni muszą rosnąć obok siebie, by wydać owoce, tak ludzie muszą się kochać, by ich wspólna droga przez życie miała sens.

Powieść o przeszłości zaklętej w każdym dniu i o darach, które otrzymujemy od losu, jeśli patrzymy także sercem…

Najnowsza powieść Magdaleny Witkiewicz to historia o tym, że nawet najbardziej niepozorna decyzja wpływa na nasze życie, a przeszłość zawsze wybrzmiewa w teraźniejszości.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8075-287-0
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WSTĘP

Czasami nie zdajemy sobie sprawy, że zupełnie nieistotne decyzje mogą mieć wpływ na nasze dalsze życie. To czy zrobimy krok w lewo, czy w prawo, decyduje o tym, kim będziemy w przyszłości, kim będą nasze dzieci, a nawet o tym, czy spotkamy szczęście, czy też nasza droga będzie wybrukowana niepowodzeniami.

Jeden mały krok.

Czasem żałujemy naszych wyborów życiowych, zastanawiamy się, „co by było gdyby”. Wydaje nam się, że bylibyśmy szczęśliwsi, gdybyśmy w przeszłości poszli inną drogą, spotkali innych ludzi. A może byłoby zupełnie inaczej? I niekoniecznie nazywalibyśmy to „szczęściem”.

*

Siedziałam na ganku mojego domu. Był chłodny, wiosenny wieczór. Właśnie przestał padać deszcz. Owinęłam się ogromnym, szydełkowym kocem w kolorze morza, za którym czasem nawet tęskniłam, i wąchałam różę, która niedawno zakwitła w moim ogrodzie.

Zakwitła, jak co roku, tego samego dnia. Zakwitła specjalnie dla mnie. Skąd wiem, że specjalnie dla mnie? Wiem. I o tym właśnie jest ta historia.

Gdyby kilka lat temu ktoś mi powiedział, że będę miała własny dom gdzieś pod Łodzią, że będę siadywała na ganku przytulona do mężczyzny, którego kocham, nie uwierzyłabym. Wtedy chyba chciałam przemierzać ten świat zupełnie samotnie. Gdybym wówczas zastanawiała się nad swoją przyszłością, przed oczami miałabym zapewne zupełnie innego mężczyznę i zupełnie inny dom.

Czy byłabym szczęśliwa? Nie wiem. Pewnie tak. Ale wiedząc to, co wiem dzisiaj, nie żałuję, że życie czasem traktowało mnie nieco brutalnie. Teraz każdy ślad odciśnięty na mojej psychice tworzy cudną mozaikę obecnego świata. Wraz z rysami, załamaniami i drobnymi potłuczeniami, które zafundował mi wcześniej los.

Gdy patrzę na mój ogród i kwitnące drzewa owocowe, wspominam słowa starszego pana, który odszedł, ale na zawsze znalazł miejsce w moim sercu.

„Czereśnie zawsze muszą być dwie” – powiedział dawno temu, gdy staliśmy w ogrodzie. Wtedy dopiero zaczynałam to rozumieć. Wtedy dopiero dostrzegłam, że życie to przede wszystkim relacje między ludźmi. I nasza przyszłość zależy od tego, obok kogo właśnie stoimy.

Róża pachniała pięknie. Gdy pierwszy raz zobaczyłam jej krzak, nie spodziewałam się, że kiedykolwiek będzie cieszyć moje zmysły.

Bardzo cieszy. I przypomina o minionych dniach, o wydarzeniach całkiem niedawnych, w których odgrywałam znaczącą rolę, ale także o dalekiej przeszłości tego miejsca i osób, bez których nie byłoby mnie tutaj, na tym ganku ukochanej już przeze mnie starej willi. Willi otoczonej lasem i przyjaznymi ludźmi.

Kocham to miejsce. Stary zniszczony dom, który już prawie doprowadziłam do świetności, leśną drogę i kwitnące drzewa owocowe.

Tuż obok domu, przy drodze, stała mała kapliczka. Musiała mieć ze sto lat. Któryś z sąsiadów położył tam pachnące kwiaty. Te plastikowe, pożółkłe od deszczu i mrozu, też tam stały. Na wypadek gdyby ktoś zapomniał o świeżych.

Zapadał zmrok, słychać było szczekanie psów z pobliskich gospodarstw. Gdzieś w oddali płakało dziecko. Zwykłe hałasy z przedmieścia.

Uśmiechnęłam się do siebie. Byłam bardzo wdzięczna światu za to, co mam. Bo mam wszystko, o co kiedykolwiek prosiłam. Po drodze bywało różnie, ale gdy siedziałam skulona pod tym niebieskim kocem, było mi ciepło i czułam, że jestem bardzo szczęśliwa.1

O całym moim dorosłym życiu zadecydowały wagary w ósmej klasie szkoły podstawowej. Zaskakujące, prawda?

Gdyby mi ktoś wtedy powiedział, że od tego, czy pójdę grać w butelkę do domku na ogródkach działkowych na gdańskim Przymorzu, zależy całe moje życie, nie uwierzyłabym. Przecież życie zależy tylko od bardzo ważnych decyzji, a nie od takich, czy w kawiarni wybierzesz kawę czy herbatę, albo czy pierwszy raz w życiu pójdziesz na wagary, by klasa, której z całego serca nienawidzisz, przestała wreszcie uważać cię za kujona i zaczęła traktować jak równą sobie. Równą sobie dziewczynę, która jest taka dzielna, że nawet chodzi na wagary, nie bacząc na konsekwencje. Nieważne, że był właśnie dzień wagarowicza i ze szkoły uciekali prawie wszyscy.

Naprawdę kosztowało mnie to wiele wyrzeczeń. Gdy przekraczałam próg szkoły, trochę skulona, bo przecież niedobrze, by ktoś mnie zauważył, poczułam na sobie wzrok pani od matematyki. Miałam wrażenie, że było jej przykro. Czy czułam, że robię coś niewłaściwego? Oczywiście, że tak. Ale chciałam być taka superfajna. Taka równa z nimi wszystkimi. Chciałam głośno się śmiać i grać w butelkę w tym obskurnym drewnianym domku na działce. O tym, że jest obskurny, wychodząc ze szkoły, jeszcze nie wiedziałam. Miałam nadzieję, że to jedno moje odważne wyjście spowoduje, że wreszcie będę z nimi. Będę lubiana, zapraszana na urodziny i wybierana na WF-ie do drużyny.

Nie tak jak zawsze – najlepsza uczennica, grająca na pianinie i recytująca poezję na szkolnych akademiach, ale stojąca z boku roześmianej grupy. Wtedy podobał mi się Krzysztof. Dla niego chyba uciekłam. Teraz oczywiście nie żałuję mojego zachowania, ale były chwile, kiedy zrobiłabym wszystko, by cofnąć czas i zostać tego dnia w szkole. Nie zostałam. Wyszłam, siląc się na uśmiech, próbując dotrzymać kroku biegnącym kolegom i koleżankom, i robiąc dobrą minę do złej gry. Czy było fajnie? Nie wiem. Chyba nawet nie. Spadły pierwsze krople deszczu i przemoknięci biegliśmy schronić się przed nadciągającą ulewą. W domku było ciemno, duszno. Pojawiły się jakieś papierosy, nie mogłam oddychać.

– Zosia, spróbujesz? – zapytał Krzysztof.

Pokręciłam głową.

Ktoś prychnął.

– Zofia Krasnopolska? Wiadomo, że nie spróbuje!

– Daj. – Wyciągnęłam rękę po papierosa, którego przed chwilą podawano sobie z ust do ust.

– Daj spokój. – Krzysztof przejął ode mnie papierosa.

– No co? Bronisz panny porządnickiej? – zapytała Anka.

– Mnie nikt nie musi bronić – powiedziałam. Zaciągnęłam się papierosem. Nie wiedziałam, że umiem. W oczach mi pociemniało, poczułam, że nie mogę oddychać. Co w tym niby jest takiego przyjemnego? Atak kaszlu rozsadzał mi płuca.

– No mówiłam, że panna porządnicka. – Anka wzruszyła ramionami. Zaciągnęła się papierosem, powstrzymując kaszel.

– Pójdę już – powiedziałam.

– Tylko do szkoły nie wracaj, bo nam siary narobisz – zawołała za mną Anka.

– Nie wróci – powiedział Krzysztof.

– Nie wrócę – potwierdziłam.

No bo jak miałam niby wracać teraz do szkoły? I co powiedzieć? Nie musiałam nic mówić. Śmierdziałam wilgocią działki, na której nikt nie był od jesieni, i tytoniem z tanich papierosów. Z całej siły kopnęłam kamień leżący na drodze. Dlaczego to ja miałam się podporządkowywać? Dlaczego tak chciałam się dopasować do towarzystwa, które zupełnie mi nie odpowiadało? Może dlatego, że czułam się samotna? Nie miałam przyjaciółki. Miałam tylko koleżanki. Dziewczyny dobierały się w grupki, a ja stałam zawsze z boku. A w domu? Też byłam sama. Rodzice wiecznie zabiegani, znajdowali czas tylko na to, by prowadzać mnie na dodatkowy angielski czy lekcje pianina. Nienawidziłam tego. I angielskiego, i pianina.

– To dla twojego dobra – mówiła mama. – Kiedyś nam za to podziękujesz.

Podziękuję? Za to, że gdy inni grali w dwa ognie na ulicy pomiędzy blokami, ja ćwiczyłam gamy na pianinie? I tak dobrze, że na pianinie. W domu był również akordeon. Na początku miałam grać na nim.

Nie miałam żadnych obowiązków, poza tym pianinem, angielskim i szkołą. Tak, szkoła była bardzo ważna. Musiałam przynosić same piątki. Gdy dostawałam jakąś z minusem, matka patrzyła na mnie wnikliwie spod przymrużonych powiek, zaciskała usta i nerwowo wystukiwała stopą sobie tylko znany rytm. Nie musiała nic mówić. Wystarczył ten wzrok. Zatem rzadko przynosiłam piątki z minusem.

– Kujon! – wołali na mnie.

Nie byłam kujonem. Nauka przychodziła mi łatwo, wystarczyło dwa razy przeczytać i już wszystko umiałam. Nie chciałam robić sobie kłopotów w domu. Raz przyniosłam trójkę. Z fizyki chyba albo z chemii. Mama nie odzywała się do mnie cały dzień. Tata siedział naburmuszony. Coś mówił o tym, że flaki sobie wypruwają, a ja niewdzięczna…

Czy byłam niewdzięczna? Nie. Tamtego dnia dużo intensywniej niż zwykle grałam na pianinie, dłużej i bardziej wytrwale ćwiczyłam gamy.

Gdy uciekałam ze szkoły, wtedy w ósmej klasie, w dniu wagarowicza, cały czas myślałam o tych zaciśniętych ustach mojej mamy, o tej stopie wygrywającej znany tylko sobie takt i o tej mojej niewdzięczności za wypruwanie sobie przez rodziców flaków. Ale chciałam poczuć, jak to jest być z kimś. Nie samej. Chciałam poczuć, jak to jest być częścią grupy. Jedną z nich. Jedną z tych, którzy roześmiani wybiegają ze szkoły.

Niestety. Nie byłam jedną z nich.

Byłam Zofią Krasnopolską, tą, która zawsze jest przygotowana do lekcji, ma odrobione zadanie domowe i występuje na akademiach. Tą, co nie ma piątek z minusem i tą, która naprawdę źle się czuje w zatęchłym pomieszczeniu pełnym dymu z tanich papierosów. Nie umiałam nagle być nimi. Anką, Krzysztofem, Grześkiem, Magdą czy Sebastianem. Między nami był mur. Mur budowany bardzo długo przez moich rodziców, którzy za wszelką cenę chcieli, bym zaszła daleko. Może dalej niż oni. Może myśleli, że grając na pianinie, wygram sobie lepsze życie?

Na razie byłam bardzo samotnym dzieckiem. Dzieckiem, które potrzebowało czułości, miłości i obecności drugiej osoby. Takiej, przy której mogło być po prostu sobą.

*

Ucieczka z lekcji oczywiście zakończyła się konsekwencjami. Poważnymi i mniej poważnymi również. Do tych poważniejszych należał telefon do rodziców, wzrok mojej mamy i jej stopa w czarnym lakierku na płaskim obcasie, stukająca w podłogę gabinetu dyrektora.

– Musisz ponieść karę – powiedziała pani dyrektor. – Jednak nie będziesz miała obniżonego sprawowania.

Ulga.

– Nie będziesz miała również obniżonych ocen.

Ulga.

– Jednak będziesz musiała wykonywać prace społeczne.

Zmarszczyłam brwi. Prace społeczne wiązały się zwykle ze sprzątaniem śmieci na boisku szkolnym i grabieniem liści. Zawsze najsłabszy osobnik w klasie odwalał robotę za wszystkich, a reszta, siedząc na trawie, obrzucała go drwiącymi spojrzeniami. Czy muszę wspominać, kto w mojej klasie był najsłabszym psychicznie osobnikiem?

– Myślałam o sprzątaniu boiska – powiedziała pani dyrektor. – Ale jedna z wieloletnich przyjaciółek szkoły skręciła nogę. Myślę, że mogłabyś jej pomóc od czasu do czasu. Będziesz codziennie zanosić obiad ze stołówki szkolnej, zrobisz zakupy, trochę ogarniesz.

Po raz kolejny odetchnęłam z ulgą. Będę mogła robić coś samodzielnie. Może życie w grupie nie było dla mnie? Może niepotrzebnie tak chciałam się dopasować?

Mogłam chodzić do starszej pani, rozmawiać z nią, robić zakupy. Bylebym nie musiała udawać w gronie rówieśników kogoś, kim nie byłam. Do końca szkoły podstawowej zostało mi kilka miesięcy. Potem szłam zupełnie gdzieś indziej. Do liceum, do którego nikt z mojej klasy nie miał zamiaru iść. Nie mogłam się doczekać nowego życia, które rysowało się na mapie mojej przyszłości. Miałam wrażenie, że mogę zacząć od nowa. Od zera. W nowej szkole nikt przecież nie wiedział, jaka jestem. Mogłam być kimkolwiek chciałam. Mogłam grać kogoś innego albo pozostać sobą. Bo lubiłam chodzić własną, dobrze mi znaną drogą, mimo że czasem z niej zbaczałam. A pomaganie starszej pani było bardziej „po drodze” niż zamiatanie chodnika z rówieśnikami, którzy nie zauważali mojego istnienia.

*

Pani Stefania Pilch okazała się jedną z najważniejszych osób, które spotkałam w życiu. Pojawiła się w moim świecie, kiedy naprawdę bardzo tego potrzebowałam. Teraz sobie myślę, że lubiła przebywać w towarzystwie młodych ludzi. Potrzebowałyśmy siebie nawzajem. I wcale nie dlatego, że pani Stefania ze skręconą nogą czuła się niesprawna. Dawała sobie doskonale radę, ale, tak jak ja, była bardzo samotna. I zawsze potem mówiła, że tamtego dnia, gdy stanęłam na progu jej domu, trzymając w ręku termos z obiadem, poczuła się, jakby zapukało do niej szczęście. I że miała nadzieję, że to szczęście już nigdy jej nie opuści. Wtedy jeszcze tego nie wiedziałam.

*

Pani Stefania była po sześćdziesiątce, mieszkała tuż obok mnie, w wielkim, długim bloku, który ze względu na swój kształt zwany był falowcem. Falowiec powstał w latach siedemdziesiątych jako przejściowe rozwiązanie problemów mieszkaniowych. Jak wiadomo, wszystkie tymczasowe rozwiązania okazują się najbardziej trwałe – ten długi, pofalowany blok stoi po dziś dzień.

Ja mieszkałam w czteropiętrowym bloku naprzeciwko pani Stefanii. Falowiec zasłaniał mi cały świat. Zamiast widoków mogłam podziwiać życie tysiąca osób, które co chwilę wychodziły na swoje balkony. Balkonu pani Stefanii nie widziałam. Był tuż nad cepelią znajdującą się w przejściu pod falowcem, tam, gdzie rosła wielka wierzba płacząca, co roku bardzo brzydko i zbyt krótko podcinana przez pracowników zieleni miejskiej.

Mieszkanie pani Stefanii miało dwa pokoje i znajdowało się na dziewiątym piętrze. Widok z balkonu ukazywał cały Gdańsk. Do mieszkania wchodziło się z galerii – otwartego korytarza przypominającego balkon.

Wtedy to chyba jeszcze była ulica Lumumby. Potem zmieniono nazwę na Jagiellońską. Kiedyś nawet pytałam ojca, czym i komu zaszkodził biedny Lumumba, że został pozbawiony ulicy swojego imienia, ale dowiedziałam się tylko, że to jakiś czarnoskóry komunista. Nieważne, nie wnikałam w jego biografię. Ważne, że przy ulicy jego imienia znajdowało się mieszkanie, do którego chodziłam z wielką przyjemnością przez ponad dziesięć lat mojego życia.2

Pamiętam, jak wchodziłam do tego wielkiego budynku. Ciemna klatka schodowa, a na dole mała klitka z napisem „Wypożyczalnia kaset video”. Teraz tylko uśmiecham się na to wspomnienie. Jednak w moich myślach wciąż są te piracko przegrywane kasety, które zaczęłam wypożyczać, gdy tata wreszcie kupił odtwarzacz. Pamiętam również, jak ukrywałam mój niezmiennie ukochany film Dirty Dancing, bo ktoś niefortunnie przetłumaczył jego tytuł jako Wirujący seks. Gdyby moi rodzice zobaczyli u mnie film o takim wyuzdanym tytule, nie skończyłoby się to dobrze. Pewnie odtwarzacz wyleciałby przez okno, a ja wraz z nim. Chociaż może nie. Tata by mnie wziął na rozmowę. Och, jak ja nienawidziłam tych rozmów.

Słowa: „Zofio, chodź tu do mnie” nigdy nie wróżyły nic dobrego. Gdy mój ojciec uważał, że zachowałam się niewłaściwie, zapraszał mnie „na rozmowę” do swojego pokoju. Tak bardzo zazdrościłam wtedy dzieciom, które po prostu dostają klapsa, czy nawet dwa, i mają problem z głowy. Ja często musiałam wysłuchiwać dwugodzinnej tyrady na temat niestosowności mojego zachowania. Oglądanie Wirującego seksu z pewnością było niestosowne. Tym bardziej oglądanie go kilka razy na miesiąc, wygrywanie na pianinie She’s like the wind zamiast koncertu fortepianowego Chopina i nauka kroków mambo w nocy, gdy powinnam już spać.

*

Pierwszy raz do pani Stefanii poszłam tuż po lekcjach w jeden z kwietniowych poniedziałków. Bałam się. Życzliwe koleżanki doniosły mi, że u takiej starej baby z pewnością śmierdzi i nie będę mogła wytrzymać. Przecież one wielokrotnie bywały u „takich starych bab”. Również nosiły tam obiady. Moje koleżanki zawsze były przekonane, że one to się lepiej urządzą w życiu.

Zajrzałam do karteczki z adresem. Klatka I. Stałam właśnie pod jej drzwiami. Otworzyłam ciężkie drzwi. Na dziewiąte piętro wbiegłam dość szybko. Trochę nieporęcznie było mi z tą zupą w olbrzymiej kance, ale wolałam nie korzystać z windy. Zatrzymywała się co dwa piętra i naprawdę nie chciałam się denerwować, że stanie gdzieś pośrodku, w ciemności. Koleżanki, które mieszkały w falowcu, często opowiadały, że musiały być wyciągane przez małą szparkę, bo winda akurat zdecydowała się nie jechać dalej.

Zasapana stanęłam przed drzwiami. Najpierw zadzwoniłam domofonem przed wejściem na galerię. Otworzono mi bez pytania „kto tam?”. Weszłam. Trzecie drzwi były uchylone. Wyglądała zza nich uśmiechnięta kobieta. Inaczej wyobrażałam sobie tę „staruszkę”, której miałam pomagać. Czekała na mnie szczupła, średniego wzrostu, na oko sześćdziesięcioletnia kobieta. Miała półdługie, jasne, prawie białe włosy założone za uszy, a na nosie okulary w złotej oprawce. Przez ich szkła zobaczyłam duże, niebieskie, śmiejące się do mnie oczy.

– Dzień dobry. – Uśmiechnęłam się nieśmiało. – Nazywam się Zofia Krasnopolska i przyniosłam pani zupę – powiedziałam po prostu.

– Dziękuję. Wejdź. – Kobieta zaprosiła mnie do środka.

Weszłam do jasnego mieszkania o rozkładzie typowym dla wielu mieszkań w tym bloku. Po lewej stronie malutka kuchnia, dalej jeszcze mniejsza łazienka i dwa dość duże, długie pokoje, wyglądające na kompletnie nieustawne. Pachniało wanilią i czekoladą. Najwyraźniej pani Stefania coś piekła. Nie wyglądała na osobę, która potrzebuje pomocy. Lekko utykała na jedną nogę, ale mimo to sprawiała wrażenie, jakby to ona mogła się zająć całym światem.

– Też się Trudzia uparła, że ja nie jestem w stanie sama nic ugotować. – Pokręciła głową. – A w tej stołówce mają takie niedoprawione. Więcej z tym roboty, niż jakbym sama zrobiła. Ale jak to się mówi? Darowanemu koniowi się w zęby nie zagląda. Toteż nie zaglądam. Doprawię zupę i sobie zjemy.

– Ale to dla pani. Nie dla mnie – próbowałam tłumaczyć.

– Zjemy zupę, a potem murzynka. – Była nieugięta. – Upiekłam specjalnie dla ciebie. Rzadko mnie ktoś odwiedza. Bardzo jestem szczęśliwa, że chciałaś przyjść.

Nie wyprowadziłam pani Stefanii z błędu, że to nie ja chciałam przyjść, a kazano mi ją odwiedzić. Gdy usiadłam przy jej stole, poczułam, że naprawdę chciałam to zrobić.

Pamiętam to pierwsze spotkanie. Rozmawiałyśmy długo. O wszystkim i o niczym. Grałam jej na pianinie ze słuchu wszystkie piosenki z Dirty Dancing. Obiecałam, że przyniosę kasetę i go wspólnie obejrzymy. Byłam bardzo zaskoczona, że ktoś mnie słucha. Że ktoś interesuje się nie tylko tym, czy odrobiłam lekcje oraz czy ćwiczyłam gamy na pianinie. Cieszyło mnie to, że dla kogoś wreszcie jestem na tyle interesującym człowiekiem, że chce mu się ze mną rozmawiać. Dla piętnastoletniej dziewczyny, którą wtedy byłam, było to bardzo ważne.

Ciąg dalszy w wersji pełnejPowieści Magdaleny Witkiewicz:

Pracownia dobrych myśli

Ballada o ciotce Matyldzie

Awaria małżeńska (wspólnie z Nataszą Sochą)

Po prostu bądź

Moralność pani Piontek

Pierwsza na liście

Szczęście pachnące wanilią

Panny roztropne

Pensjonat marzeń

Szkoła żon

Milaczek

Zamek z piasku

Opowieść niewiernej

Cześć, co słychać?

Opowiadania Magdaleny Witkiewicz

znajdą Państwo również w zbiorach:

Siedem życzeń

Cicha 5

Księgarenka przy ulicy Wiśniowej
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: