Czerwone jak krew - ebook
Czerwone jak krew - ebook
Fińska sensacja dla młodzieży. Skandynawia podbija serca młodych wielbicieli kryminału!
Główną bohaterką „barwnej” trylogii (zainspirowanej Królewną Śnieżką braci Grimm), którą rozpoczyna powieść „Czerwone jak krew”, jest siedemnastoletnia licealistka Lumikki Andersson. Jej imię znaczy po fińsku „Śnieżka”. Nie miała łatwego dzieciństwa. Prześladowana przez uczniów nauczyła się maskować uczucia. Gdy dokonuje makabrycznego odkrycia zachowuje zimną krew. Jest doskonałym obserwatorem ludzkich zachowań. Nie oznacza to bynajmniej, że Lumikki nie rzuca się w oczy. Gdy po ukończeniu gimnazjum wyjeżdża z rodzinnego Riihimäki do Tampere i podejmuje naukę w liceum artystycznym, mimo wszystko zwraca na siebie uwagę. Ma wyrobione zdanie na każdy temat. Zgarnia najwyższe oceny i z fizyki, i z filozofii. Odgrywa rolę Ofelii tak, że dwie nauczycielki wpadają w furię, a reszta płacze. Gdy zetknie się z morderstwem przydadzą jej się zdolności aktorskie by przetrwać i wygrać.
Sensacja Salli Simukki ma w sobie typowy skandynawski mrok, odpowiednią dawkę strachu i tak lubiane w kryminałach nieoczywiste rozwiązanie.
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7881-333-0 |
Rozmiar pliku: | 2,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ziemia skrzyła się bielą. Piętnaście minut wcześniej stary śnieg pokryła warstwa świeżego, czystego puchu. Piętnaście minut wcześniej jeszcze wszystko było możliwe. Świat wydawał się piękny, a rysująca się przed nią jaśniejsza przyszłość tchnęła spokojem i wolnością. Przyszłość, dla której warto podjąć szalone ryzyko, postawić wszystko na jedną kartę i spróbować się wyrwać raz na zawsze, za pierwszym podejściem.
Piętnaście minut wcześniej prósząca z nieba biel rozścieliła się puszystym dywanem na brudnym śniegu i wtem przestało padać tak nagle, jak zaczęło, a spomiędzy chmur wyjrzało słońce. Równie pięknego dnia nie było chyba od początku zimy.
Na tej nieskazitelnej bieli z każdą chwilą przybywało czerwieni. Rozszerzała się, rozprzestrzeniała i barwiąc po drodze kryształki śniegu, przepływała na kolejne. Trochę czerwieni prysnęło dalej. Była tak jaskrawa, że gdyby miała głos, musiałaby krzyczeć.
Natalia Smirnowa wpatrywała się w splamiony czerwienią śnieg brązowymi, niewidzącymi oczami. Nie myślała o niczym. Niczego nie chciała. Niczego się nie bała.
Dziesięć minut wcześniej Natalia chciała tak dużo i bała się tak bardzo, jak jeszcze nigdy w życiu. Drżącymi dłońmi upychała banknoty do swojej torby, oryginalnego louisa vuittona. Wytężała słuch, łowiła najmniejszy szmer. Uspokajała samą siebie, tłumaczyła sobie w duchu, że nie ma się czego bać. Przecież wszystko zaplanowała. Wiedziała jednak, że nie ma planów całkowicie pewnych. Wystarczył byle podmuch, żeby zawalić wznoszony od miesięcy domek z kart.
W torebce miała paszport i bilet na samolot do Moskwy. Nic więcej ze sobą nie zabrała. Na lotnisku w Moskwie spotka się z bratem. Wynajętym samochodem zawiezie ją kilkaset kilometrów do domku letniskowego, o którego istnieniu wiedziało zaledwie parę osób. Tam będą już na nią czekać matka i jej trzyletnia córeczka Olga. Natalia nie widziała jej od ponad roku. Czy dziewczynka ją pamięta? Będą miały dość czasu, aby od nowa się poznać, bo zaszyją się w daczy przez miesiąc lub dwa. Dopóki Natalia nie uwierzy, że wreszcie jest bezpieczna. Dopóki o niej w końcu nie zapomną.
Uciszyła w myślach natrętny głos, który uparcie krakał, że nigdy nie zapomną. Nie pozwolą jej zniknąć. Wmawiała sobie, że nie jest przecież nikim ważnym i bez trudu znajdą na jej miejsce kogoś innego. Nie opłaci im się szukać.
Od czasu do czasu ludzie przepadali. Razem z forsą. Specyfika branży, skalkulowane ryzyko, nieuniknione ubytki inwentarza, jak w warzywniaku – owoce się psują i trzeba je wyrzucać.
Natalia nie liczyła pieniędzy. Upychała po prostu banknoty do torebki, byle więcej. Trochę się pogniotą, ale co z tego? Zmięte pięćset euro warte jest tyle samo co gładkie. Za jeden taki papierek można kupić jedzenia na trzy miesiące, a gdy ma się głowę na karku i węża w kieszeni – nawet na cztery. Pięćset euro może na długo zamknąć człowiekowi usta. To dla wielu bardzo dobra cena za trzymanie języka za zębami.
Natalia Smirnowa, lat dwadzieścia, leżała na brzuchu z twarzą zanurzoną w lodowatej bieli. Jej policzki były nieczułe na palący ziąb. Jej odkrytych uszu nie szczypał siarczysty mróz.
W tym obcym kraju zimne wiosny są,
Natalio, ty marzniesz...
Mężczyzna nucił chrapliwie i fałszował. Natalia nigdy nie lubiła tej piosenki. Zmarznięta Natalia z fińskiego przeboju była przecież Ukrainką, a ona Rosjanką. Podobało jej się jednak, że mężczyzna śpiewa dla niej i głaszcze ją po włosach. Starała się nie wsłuchiwać w słowa. Na szczęście nie było to wcale trudne. Poznała już trochę fiński i dużo więcej rozumiała, niż sama umiała powiedzieć, ale gdy przestała się wysilać, obce słowa traciły znaczenie i zlewały się w zwykłe zbitki dźwięków, spływające cicho z ust mężczyzny na jej nagą szyję.
Pięć minut wcześniej Natalia myślała o innym mężczyźnie i o jego nieporadnych dłoniach. Czy będzie za nią tęsknił? Może trochę. Odrobinkę. Niedługo, bo naprawdę jej nie kochał. Gdyby faktycznie kochał, załatwiłby jej sprawy, co tyle razy obiecywał. W końcu dziewczyna musiała sama wziąć wszystko w swoje ręce.
Dwie minuty wcześniej Natalia z trudem domknęła torbę, która pękała w szwach. Szybko zatarła ślady swojej obecności i w holu zerknęła jeszcze w lustro. Utlenione włosy, brązowe oczy, cienkie brwi i jaskrawoczerwone usta. Była blada. Pod oczami kręgi po nieprzespanej nocy. Pora iść. W ustach czuła smak wolności i lęku. Smak żelaza.
Dwie minuty wcześniej zatrzymała spojrzenie na swoich oczach w lustrze i uniosła podbródek. Nie może przepuścić takiej okazji. Czemu i ona nie mogłaby czegoś z tego mieć?
Wtedy usłyszała zgrzyt klucza w zamku. Zamarła. Jedne kroki, potem drugie, i jeszcze trzecie. Trojka. Do środka weszła trojka. Pozostała jej tylko ucieczka.
Minutę wcześniej Natalia wbiegła do kuchni i dopadła drzwi na zewnątrz. Nie mogła ich otworzyć trzęsącymi się dłońmi. Jednak jakimś cudem klamka ustąpiła i Natalia wybiegła na ośnieżony taras, a potem do ogrodu. Kozaki grzęzły w śniegu, ale biegła, nie oglądając się za siebie. Nic nie słyszała. Zdążyła nawet pomyśleć, że może wyjdzie z tego cało, że jej się uda, ucieknie i wygra z nimi.
Trzydzieści sekund wcześniej rozległo się tępe mlaśnięcie. Kula wystrzelona z pistoletu z tłumikiem przeszyła płaszcz Natalii Smirnowej i wbiła się w plecy, otarła o kręgosłup i rozszarpała wnętrzności, niszcząc na końcu rączkę torebki, którą Natalia przyciskała do brzucha. Kobieta upadła w czysty, dziewiczy śnieg.
Kałuża pod nią rozlewała się na wszystkie strony, pożerając biały puch. Czerwień była jeszcze nienasycona i ciepła, lecz z sekundy na sekundę stygła coraz bardziej. Ciężkie kroki zbliżały się powoli. Ale Natalia ich nie słyszała.2
Cała trójka przepychała się w drzwiach. Każdy chciał pierwszy wejść do środka.
– Ej, zróbcie trochę miejsca, nie mogę trafić do zamka.
– Ty nie tylko do zamka nie możesz trafić.
Śmiech, psykanie, śmiech.
– Zaczekajcie chwilę. Zaraz wam pokażę, jak to się robi. Najpierw klucz. Przekręcam go powoli. Bardzo powoli. Wow. Niesamowite. W pale się nie mieści, że jednym przekręceniem klucza można otworzyć drzwi. Że ktoś wymyślił taki system. Trzynasty cud świata, mówię wam.
– Zamknij się wreszcie i otwieraj.
Jednocześnie pchnęli drzwi i zaczęli się cisnąć do środka. Dziewczyna omal nie upadła. Jeden chłopak wydawał z siebie ciche, piskliwe odgłosy i słysząc ich echo w pustej przestrzeni, głośno zachichotał. Drugi ze zmarszczonym czołem wstukiwał mozolnie kod na panelu systemu antywłamanigo.
– Jeden... siedem... trzy... dwa. Ja pierdolę, udało się! Czternasty cud świata! Wstukujesz cyferki i alarm się wyłącza. Ja pierdolę. Teraz już wiem, kim zostanę, kiedy dorosnę. Ślusarzem. Jest taki zawód, no nie? Ktoś chyba musi zarabiać na życie dorabianiem kluczy, co? Albo lepiej zostanę ochroniarzem.
Tamci jednak go nie słuchali. Biegali po pustych, ciemnych korytarzach, krzycząc i rechocząc. W końcu trzecie dołączyło do reszty. Śmiech odbijał się od ścian i wybrzmiewał echem na schodach.
– Jesteśmy najlepsi!
Najlepsi. Ajlepsi. Jlepsi. Lepsi. Epsi. Psi. Si. I.
– I w pytę bogaci!
Wpadali rozmyślnie na siebie i upadali. Tarzali się po ziemi, parskając śmiechem. Robili orły na kamiennych posadzkach. W końcu ktoś sobie przypomniał.
– Jesteśmy bogaci, tylko pieniądze mamy brudne.
– Tak jak mówisz. Dirrrty money.
– Mieliśmy iść do ciemni. Po to tu przyszliśmy.
Żeby tak jeszcze sobie przypomnieć, co było wcześniej. Wszystko ginęło we mgle, w której przebłyskiwały jakieś obrazy. Ktoś rzyga. Reszta pławi się nago w basenie. Drzwi zamknięte na klucz, choć miały być otwarte. Rozbity kryształowy wazon i odłamki, ktoś z rozciętą nogą. Krew. Za głośna, pulsująca muzyka. Oops, I did it again. Zapomniany hit, który jakiś baran puszcza na okrągło. I played with your heart, got lost in the game. Jakaś dziewczyna zanosi się żałosnym płaczem, ale niczego nie chce. Podłoga śliska od rozlanego rumu. Cierpko-słodki smród.
Tylko że te obrazy nie chciały się ułożyć w żaden sensowny film. Kto przyniósł worek? Kiedy? Kto go rozwiązał, kto włożył do środka dłoń, a potem oblizał palce? Kiedy zrozumieli?
Musiała coś łyknąć. Jak najszybciej. Natychmiast.
– Zostało wam trochę? Chcę jeszcze.
– Ja mam.
Trzy pigułki. Po jednej na głowę. Jednocześnie położyli je sobie na języku.
– Ta ma moc. Oh yeah. Jest moc.
Ciemnia. Ciemność. Potem ktoś pstryknął włącznik.
– Niech się stanie światłość. I stała się światłość.
Worek na stół. Banknoty.
– Ja pierdolę, ale śmierdzi.
– Pieniądze nie śmierdzą. Pieniądze pachną.
– Mamy tu w pytę kasy.
– I podzielimy ją równo.
– Po prostu nie mogę! Chyba śnię! Kocham was. Kocham cały świat.
– Tylko bez całowania. Koncentracja mi siądzie i zacznę myśleć wyłącznie o seksie.
– Nie widzę przeszkód, choćby zaraz.
– Ale ja widzę. Bierzmy się do mycia.
Woda do kuwet. Banknoty do wody. Umyte na sznurki.
– To się nazywa pranie brudnych pieniędzy. Patrzcie i się uczcie.3
Pobudka! Otwieraj oczy! Wstawaj! Zapomnij o drzemce!
Bębenki Lumikki Andersson omal nie pękły od tego wrzasku. Znajomego do znudzenia. Jej własnego głosu. Nagrała go i przypisała w komórce do sygnału pobudki, bo uznała, że nic jej lepiej nie wygoni z ciepłej pościeli. Działało. O drzemce faktycznie zapominała od razu.
Usiadła rozespana na brzegu łóżka i spojrzała na ścienny kalendarz z Muminkami. Poniedziałek, 29 lutego. Dzień dodany. Najbardziej zbędna data w historii. Nie mogli go ogłosić międzynarodowym dniem wolnym? Przecież i tak był nadprogramowy. Chyba ludzie mogliby choć raz nie robić nic sensownego i zapomnieć o produktywności?
Lumikki wsunęła stopy w niebieskie jeżyki i szurając nogami, powlokła się do kuchni. Nalała wody do kawiarki i nasypała kawy. Tego ranka nie wstanie z martwych bez mocnego espresso. Było jeszcze ciemno, zdecydowanie za ciemno na rozpoczynanie dnia. Wysokie zaspy niewiele rozjaśniały mrok. Szaruga nie ustąpi jeszcze długo. Będzie trzymać Krainę Północy w swoich posępnych szponach pewnie do końca marca.
Lumikki nie cierpiała tej fazy zimy. Śnieg i mróz. Za dużo jednego i drugiego. A wiosna bynajmniej nie za pasem. Mrozy ciągnęły się bez końca, odbierając resztki nadziei, spowalniając i przytępiając wszystko swym lodowatym tchem. Lumikki marzła w domu, na dworze i w szkole. Niekiedy łapała się na paradoksalnej myśli, że tylko w przerębli nie odczuwa zimna, lecz przecież nie mogła codziennie kąpać się w jeziorze. Wciągnęła na grzbiet szary, obszerny sweter i nalała sobie kawy do filiżanki. Poszła do jedynego prawdziwego pokoju swojej kawalerki, gdzie na siedemnastu metrach kwadratowych mogła się czuć jak pani na włościach. Skuliła się w wytartym fotelu, żeby się trochę ogrzać. Od okna bez przerwy ciągnęło, choć jesienią okleiła ramy dodatkową pianką.
Kawa smakowała kawą. I Lumikki nie wymagała niczego więcej. Nie znosiła tych obrzydliwie słodkich, przekombinowanych czekoladowo-orzechowo-waniliowych kaw z jakimś kardamonem czy innym wynalazkiem. Kawa to kawa, ma być czarna i mocna. A sprawa to sprawa, stancja to stancja. Liczy się konkret.
Matka znowu była w szoku, gdy ostatnio odwiedziła Lumikki. „Czy ty w ogóle nie zamierzasz się tu jakoś urządzić? Stworzyć tu sobie namiastki domu?”. Nie zamierzała. Mieszkała sama w kawalerce od półtora roku. Za łóżko służył leżący na podłodze gruby materac, poza tym miała biurko, laptop i fotel. Nic więcej. W pierwszych miesiącach matka nalegała, że kupi jej łóżko i regał na książki, ale Lumikki stanowczo się sprzeciwiała. Książki stały w kilku stosach na podłodze. Jedynym ukłonem w stronę „namiastki” był wiszący na ścianie czarno-biały kalendarz z Muminkami. Po co tracić czas na jakieś wicie gniazdka? Nie przyjechała tu przecież bawić się w Ikeę. Stancję traktowała wyłącznie jako lokum na czas nauki. Nie zamierzała zapuszczać korzeni. Chciała mieć wolną rękę po skończeniu szkoły. Móc wyjechać, dokądkolwiek zechce, i nie tęsknić za nikim i niczym.
Zresztą u rodziców w Riihimäki to też nie był dom. Ostatnimi czasy czuła się tam obco. Rzeczy i sprzęty przypominały jej sprawy, które wolałaby wymazać z pamięci. I bez tego często wracały do niej w myślach, snach czy koszmarach.
Reakcje rodziców na jej wyprowadzkę z domu wydawały się dziwnie sprzeczne. Niekiedy miała wrażenie, jak gdyby im ulżyło. To prawda, że w domu często panowała napięta atmosfera, ale tak było od zawsze. W każdym razie odkąd Lumikki sięgała pamięcią. Nie zdołała ustalić źródła tych napięć, bo nigdy nie widziała, aby rodzice się kłócili, a i ona głośno się nie buntowała. Gdy zbliżał się dzień wyjazdu do szkoły, matka i ojciec czasem długo ją tulili w ramionach. Było to równie dziwne, co irytujące, bo nie mieli wcześniej takiego zwyczaju.
Jeszcze potem matka brała jej twarz w dłonie i wpatrywała się w nią dziwnie długo i badawczo.
– Mamy tylko ciebie. Tylko ciebie.
Powtarzała to w kółko z taką miną, jakby z trudem powstrzymywała łzy. Pod koniec wakacji Lumikki zaczęło to już męczyć. Gdy z pomocą rodziców przewiozła do Tampere wszystkie swoje rzeczy i po raz pierwszy wreszcie zamknęła za nimi drzwi kawalerki, miała wrażenie, że ktoś zdjął jej z ramion ciężar, o którego istnieniu nawet nie wiedziała.
– Na pewno poradzisz sobie sama?
Matka wciąż ją o to pytała. Ojciec podchodził do sprawy bardziej rzeczowo.
– Flickan blir snart myndig. Hon måste ju klara sig¹.
I Lumikki sobie radziła. Z każdym dniem coraz lepiej.
Tego ranka z lustra w łazience spoglądała na nią zmęczona dziewczyna. Kofeina zaczynała już działać, ale za wolno. Lumikki umyła twarz zimną wodą i spięła kasztanowe włosy w koński ogon. Rodzice wydumali dla niej imię, które nijak się miało do bajkowej rzeczywistości. Śnieżka Andersson. Włosy nie były czarne jak hebanowe drzewo, cera nie lśniła bielą, usta nie biły po oczach czerwienią. Farba do włosów i makijaż upodobniłyby ją do bajkowej imienniczki, tylko po co? Lumikki w zupełności wystarczyło jej własne odbicie w lustrze, a z opinii otoczenia niewiele sobie robiła.
Przez trzy sekundy rozważała, w co się ubrać do szkoły. Postanowiła zostać w szarym swetrze, na nogi wciągnęła dżinsy. Glany, na sweter czarny płaszcz, zielony szal i łapawice, szara czapka. Na ramię plecak Fjällrävena.
W żołądku poczuła ukłucie głodu. Lodówka nie powitała jej nawet światłem. Żarówka przepaliła się dwa tygodnie temu, ale Lumikki nie chciało się jej zmienić. Będzie musiała kupić w szkolnej kafejce kanapkę albo dwie. I koniecznie drugą kawę.
W drzwiach liceum uderzył w nią znajomy, chaotyczny gwar. Wszystkim się gdzieś spieszyło i każdy głośno to komunikował. Błyskotliwa, inteligentna i wybitnie kreatywna młodzież z liceum artystycznego. Lumikki wiedziała, że ironizuje, ale niekiedy po wejściu do szkoły jej tolerancja na krzykliwe stroje i dramatyczne gesty spadała poniżej normy. Na rozsadzające ramy obowiązującej w szkole niepisanej umowy wszelkie warianty osobowości i indywidualności. Jednakże pod irytacją kryła się wdzięczność. Że może chodzić właśnie do tej szkoły. Że nie musi już mieszkać w Riihimäki. Bo złożyła papiery do liceum artystycznego w Tampere, żeby uciec z rodzinnego miasteczka. Rodzice pewnie nie zaakceptowaliby jej wyjazdu, gdyby nie chodziło właśnie o tę elitarną szkołę. W pierwszych miesiącach nauki Lumikki miała wrażenie, że trafiła do raju. Euforia powoli się wypaliła, gdy życie licealistki w Tampere spowszedniało i za fasadą wesołych uśmiechów Lumikki zaczęła dostrzegać zazdrość, pretensjonalność, grę, egotyzm i niepewność.
Na szczęście w szkole było nie tylko głośno, ale też ciepło i skostniałe kończyny Lumikki powoli budziły się do życia. Jeszcze chwila i poczuje to straszne mrowienie, gdy krew dotrze ponownie do palców stóp i dłoni. Trzeba było włożyć dwie pary grubych skarpetek. W szatni Lumikki rzuciła płaszcz na wieszak i zbiegła po schodach do stołówki, przy której funkcjonowała szkolna kawiarenka.
– Dzisiaj z zieleniną czy bez? – Kucharka wiedziała już, o co ją pytać.
– Najlepiej obie wersje – odrzekła Lumikki. – I dużą kawę.
– Do pełna i bez mleka. – Kobieta roześmiała się, nalewając kawę po sam brzeg papierowego kubka.
Lumikki usiadła przy stoliku i czekała, aż ciepło powoli rozpłynie się po kończynach. Au, au, au. Mrowienia jednak nie sposób uniknąć. Chwilę trzymała dłonie splecione wokół kubka, potem ugryzła kęs kanapki. Bezmięsna była duża i smaczna, pomidor dojrzały, a papryka jędrna. Lumikki wyznawała wegetarianizm ekonomiczny. Nie kupowała mięsa za własne pieniądze, ale gdy płacił lub częstował ktoś inny, jadła chętnie. Może i obłudne, ale praktyczne. Sąsiedni stolik okupowały trzy dziewczyny. Blondyna, ciemna i czerwona. Pierwsza falowała piórami, druga czochrała się po krótkich odrostach, trzecia mięła nerwowo końcówki. Stołówką zawładnął zapach Baby Doll Laurenta, Fantasy Britney Spears i Miss Dior Chérie.
– Padnę, jeśli dziś znów będzie mnie traktował jak powietrze. Na balangach gostek nie ma żadnych zahamowań, a w szkole nawet cześć nie powie. Trudno uwierzyć, że skończył osiemnaście lat.
– Ja padnę i bez tego. Trzeba było sobie odpuścić te ostatnie drinki. Nie wiem nawet, co w nich było.
– Daj spokój, to były zwykłe drinki.
Miny sztucznego przerażenia. Wytrzeszczone oczy.
– Nie mówisz chyba poważnie...?
– No to chyba byłaś ślepa, jeśli nie widziałaś źrenic Elisy. I nie słyszałaś tych jej poronionych tekstów.
– Ona ma zawsze poronione teksty.
– Ale teraz były do setnej potęgi.
Ukradkowe spojrzenia. Trzy głowy zbliżyły się do siebie. Szepty. Lumikki dopiła kawę i spojrzała na zegarek. Dziesięć minut do lekcji. Wstała, zabierając nieruszoną kanapkę z masłem. Nie mogła już zdzierżyć wynurzeń tych trzech z kosmetycznej mafii, a poza tym smród perfum stawał się nie do zniesienia.
Dziewczyny z obsesją na punkcie swojego wyglądu, które będą potem zdawać na prawo i ekonomię. Poszły do liceum artystycznego, bo trzeba mieć wysoką średnią, a poza tym – „ma się tę kreatywność, co nie?”.
Wielkie artystki i jeszcze więksi intelektualiści, dla których szkoła była sposobem na zaistnienie.
Matematyczni geniusze, którzy sprawiali wrażenie trochę zagubionych.
Zwyczajni i przeciętni uczniowie, którzy wypełniali korytarze i tłoczyli się na schodach, wystawali w długich kolejkach w stołówce i nie odróżniali się od reszty szarej masy ani wyglądem, ani zapachem, ani sposobem mówienia. Za parę lat nikt nie będzie pamiętał ich imion i nazwisk. Już teraz nikt nie pamięta.
Oczywiście zdarzali się także ludzie fajni i poukładani. A Lumikki zazwyczaj przy nikim nie zadzierała nosa. Wiedziała, że wielu z nich gra, zakłada szkolną maskę, aby łatwiej odnaleźć swoje miejsce pośród setek rówieśników. I Lumikki nie miała o to do nich pretensji. Sama jednak już pierwszego dnia nauki postanowiła, że nie pozwoli się zaszufladkować i przypisać do żadnej grupy, aby nie dawać nikomu podstaw do uproszczonych ocen.
Na powstające podziały, frakcje i kliki patrzyła z umiarkowanym zainteresowaniem i odrobiną rozbawienia. Sama trzymała się na uboczu, pozostawała autsajderką. Nie była jednak samotną świruską przemykającą pod ścianami w czarnych łachach. Wszyscy pamiętali, jak się nazywa.
Lumikki Andersson. Ta Szwedofinka z Riihimäki.
Ta, która ma gotowe zdanie na każdy temat.
Ta, która zbiera dziesiątki i z fizyki, i z filozofii.
Która tak zagrała Ofelię, że dwie nauczycielki się wkurzyły, a reszta wzruszyła do łez.
Która nie bierze udziału w żadnych szkolnych akcjach ani wydarzeniach.
Która zawsze je sama, choć nigdy nie wygląda na osamotnioną. Jak puzzel z innej układanki – nie pasowała nigdzie, by wtopić się w każde tło.
Nie była taka jak reszta. Była dokładnie taka jak reszta.
Lumikki stanęła przed drzwiami pracowni fotograficznej i rozejrzała się. Nikogo na horyzoncie. Weszła do środka i zamknęła za sobą drzwi. Przedsionek pracowni pogrążył się w mroku. Wprawnym, zdecydowanym ruchem otworzyła drzwi ciemni. Ręka znała wszystkie odległości. Nieprzenikniony mrok. Cisza. Spokój. Jej chwila tylko dla siebie przed rozpoczęciem lekcji. Reset. Ładowanie baterii. Codzienny rytuał, o którym nikt nie wiedział. Który łączył teraźniejszość z przeszłością. Lumikki przez wiele lat musiała się chować, ponieważ się bała. Sztuka wynajdywania tajnych skrytek i bezpiecznych przystani stanowiła warunek przeżycia. Teraz w grę nie wchodził już strach, lecz chęć znalezienia własnego miejsca także w przestrzeni dostępnej dla ogółu. Ciemnia była dla niej wolną strefą, gdzie mogła pobyć chociażby kilka minut w ciszy przed zanurzeniem się w chaosie rozmów, głosów, opinii i emocji.
Lumikki oparła się o ścianę i wpatrywała w mrok. Powoli opróżniała umysł z myśli. Najłatwiej ustępowały powszednie i przeważnie jałowe rozmyślania orbitujące po stałych trajektoriach: kolejna lekcja matematyki, ewentualne zakupy po szkole, wieczorem może combat. Tym razem nie mogła sobie poradzić nawet z tym banalnym szumem mentalnym. Coś jej nie pozwalało. Coś przeszkadzało.
Zapach.
Ciemnia pachniała inaczej niż zwykle. Lumikki nie potrafiła nazwać tego zapachu. Postąpiła krok przed siebie. Coś musnęło ją delikatnie po policzku, odskoczyła jak oparzona do drzwi i zapaliła czerwoną lampę.
Pięćseteurowy banknot.
Dziesiątki mokrych pięćseteurowych banknotów wiszących na sznurkach w ciemni. Prawdziwe? Lumikki dotknęła palcami pierwszego z brzegu. Papier wydał się autentyczny. Sprawdziła, czy w kuwetach nie ma odbitek, i zapaliła zwykłą lampę.
Banknot pod światło. Znak wodny na swoim miejscu, cyfry nominału w całości. Nie brakło również hologramu i nitki zabezpieczającej. Jeśli pieniądze nie były prawdziwe, to oglądała właśnie doskonałe fałszywki.
Ciecz w kuwetach miała lekko brunatny odcień. Lumikki zanurzyła czubki palców. Woda.
Na podłodze dostrzegła rdzawe plamy. Spojrzała jeszcze raz na banknot, narożnik miał dokładnie taki sam rdzawy kolor. I wtedy ją olśniło. Już wiedziała, co jej dzisiaj tak bardzo przeszkadza w ciemni.
Odór stęchłej krwi.