Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Czerwony kaszmir - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
14 lipca 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
29,99

Czerwony kaszmir - ebook

Trzy kobiece losy złączone czerwoną nicią… drogocenną kaszmirową przędzą, sporządzoną odwiecznymi rzemieślniczymi sposobami.

We włoskiej Toskanii mieszka Alessandra, dumna z wysokiej jakości wełnianych, dzianinowych wyrobów, które sprzedaje w swoim butiku we Florencji. Raz do roku kobieta udaje się w podróż do Azji, aby zaopatrzyć się w towar do sprzedaży. Pewnego razu w oczy wpada jej czerwony kaszmirowy sweterek, wytworzony przez młodą mongolską dziewczynę o imieniu Bolormaa. Kupuje go pod wpływem nagłego impulsu, nie wiedząc, jak zmieni on jej życie.

Bolormaa wychowała się w rodzinie koczowników zamieszkujących górzyste stepy Mongolii Wewnętrznej. Tryb życia koczowników jest ściśle powiązany z rytmem przyrody. Gdy mroźna zima dziesiątkuje należące do ojca Bolormy stado kóz, rodzina jest zmuszona opuścić rodzinne okolice i przenieść się do miasta. W wybudowanym od zera na pustyni chińskim mieście Ordos Bolormaa zatrudnia się w fabryce włókienniczej, w której praca odbywa się w niewolniczych warunkach.

Tam poznaje młodą Chinkę, Xiao Li. Wkrótce przyjaciółki postanawiają wziąć los w swoje ręce. Podejmują decyzję o emigracji, mając nadzieję na lepszą przyszłość. Narażają się na wiele niebezpieczeństw. Chińska siatka przemytników ludzi umożliwia im podróż z Pekinu do Moskwy Koleją Transsyberyjską, a następnie przerzuca je zaplombowaną ciężarówką do Prato w Toskanii, gdzie znajduje się największe w Europie Chinatown – ogromna strefa przemysłowa wraz z infrastrukturą mieszkalną, gdzie żyją i pracują setki tysięcy nie zawsze legalnych imigrantów z Azji.

Tak rozpoczyna się pełna niebezpieczeństw podróż ku lepszej przyszłości i spełnionym marzeniom.

Czerwony kaszmir to wibrujący życiem hymn na cześć kobiecej siły, odwagi i przyjaźni.

Christiana Moreau jest malarką i rzeźbiarką, w swoich pracach opowiada historie i dzieli się emocjami. Jej wrażliwość artystyczna znalazła wyraz także w twórczości literackiej. Moreau zadebiutowała w 2017 roku powieścią La Sonate oubliée (Zapomniana sonata). Christiana mieszka w rodzinnym mieście Seraing, w belgijskiej prowincji Liège.

„Piękna powieść, pełna człowieczeństwa i delikatności, w której wieje prawdziwy epicki wiatr: oda do wolności, wyboru, odwagi – tej do pozostawienia wszystkiego, co znane, aby iść w kierunku życia, które daje nadzieję na przyszłość”.

– „Cultur’elle”

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8143-606-9
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

KWIATY

_Nad roz­le­głym ste­pem, bar­wią­cym zło­ci­stym pobla­skiem zmienne niebo, prze­pły­wają pory roku. Uko­ły­sane ich ryt­mem, moje dzie­cięce lata prze­mi­jają jak fale na migo­czą­cym żywym sre­brem jezio­rze._

Bolor­maa wymyka się z jurty, gdzie jej ojciec i dwóch braci, Tsooj i Ser­gee, będą się nara­dzać nad przy­szło­ścią rodziny.

Enkh­tuya, jej matka, zajęła się myciem bla­sza­nych misek, z któ­rych wła­śnie skoń­czyli jeść potrawkę z bara­niny. W powie­trzu wyczuwa się nastrój powagi. To będzie męska roz­mowa, w któ­rej Bolor­maa nie ma prawa uczest­ni­czyć. Jest roz­go­rącz­ko­wana cie­ka­wo­ścią, usta aż ją swę­dzą od nie­za­da­nych pytań, przyj­muje jed­nak z ulgą moż­li­wość ucieczki od nała­do­wa­nej napię­ciem atmos­fery we wnę­trzu.

Kon­trast z tym, co na zewnątrz, jest poru­sza­jący. Wio­sna, mając za nic ich rodzinne kło­poty, zabar­wiła step jaskra­wymi bar­wami. To ulu­biona pora roku dziew­czyny, naj­lep­szy czas, aby nacie­szyć się wspa­niałą, inten­sywną zie­le­nią traw kon­tra­stu­jącą z ciem­nymi pla­mami odle­głych lasów. Dni są już łagodne i sło­neczne, choć nocami na­dal panuje mróz. Na szczy­tach gór wciąż leży zimowy śnieg. Tego roku napa­dało go tyle, że nie stop­nieje przed upły­wem wielu tygo­dni.

– Ohoo! Hoo! – krzy­czy Bolor­maa przez zwi­nięte w trąbkę dło­nie.

Jej okrzyk porywa wiatr wie­jący na prze­strzał przez step. Dziew­czyna oddy­cha głę­boko, pochła­nia­jąc wzro­kiem roz­po­ście­ra­jącą się przed nią roz­le­głą prze­strzeń, poro­śniętą gęstą trawą i prze­ty­kaną kwit­ną­cymi zawil­cami, się­ga­jącą aż do pod­nóża liliowo zabar­wio­nych gór.

Kła­dzie się na lodo­wa­tej ziemi, aby spoj­rzeć pro­sto w nie­skoń­czo­ność nieba usia­nego gwiaz­dami. Gwiazd jest tyle i świecą tak mocno, że widać wszystko nie­mal tak wyraź­nie, jak w dzień. Żadne inne świa­tła nie roz­pra­szają har­mo­nii bajecz­nej deko­ra­cji, ni­gdzie nie widać nawet żaru ognisk. Po zacho­dzie słońca cią­gle jesz­cze jest zbyt zimno, aby spę­dzać wie­czory przy ogni­sku. Tym razem jed­nak Bolor­maa nie jest w sta­nie oddać się w pełni podzi­wia­niu wspa­nia­łego spek­ta­klu, bo nie­po­kój ści­ska jej żołą­dek, nie pozwa­la­jąc głę­biej zaczerp­nąć ożyw­czego powie­trza. Wiatr wysu­sza jej wargi, które bły­ska­wicz­nie pierzchną. Od strony zagrody dla koni do jej zlo­do­wa­cia­łych uszu docho­dzi tupot kopyt. Twarz dziew­czyny, przy­po­mi­na­jącą księ­życ w pełni, omra­cza cień lęku.

Zazwy­czaj o tej porze roku, z nadej­ściem wio­sny, koczow­nicy roz­bie­rają swoje jurty i prze­no­szą się daleko od zimo­wych leży, aż do pod­nóża gór. Konno prze­mie­rzają trudny ste­powy teren i docie­rają tam, gdzie na swo­bo­dzie spę­dziły zimę stada kóz. Zwie­rzęta, zmu­szone zno­sić skraj­nie niskie tem­pe­ra­tury, docho­dzące do trzy­dzie­stu, a nawet czter­dzie­stu stopni Cel­sju­sza poni­żej zera, wykształ­cają gęsty pod­szer­stek chro­niący przed mro­zem. Gdy powie­trze staje się cie­plej­sze, kozy zaczy­nają linieć.

To okres gorącz­ko­wej aktyw­no­ści na gór­skich pastwi­skach. Każdy hodowca wraz z rodziną zaj­muje się swoim sta­dem. Wszyst­kie kozy należy sta­ran­nie wycze­sać, aby pozy­skać cenny puch ukryty pod pokrywą dłu­giej wierzch­niej sier­ści. To z niego powsta­nie kasz­mir.

Mimo świa­do­mo­ści, że czeka ją wyczer­pu­jąca praca, Bolor­maa jak co roku cie­szy się na odwieczny rytuał, który powraca wraz z wio­sną. Setki zwie­rząt należy zago­nić, by zebrały się razem – tym zaj­mują się męż­czyźni na koniach. Następ­nie wszyst­kie kozy są cze­sane, jedna po dru­giej. Trzeba sta­ran­nie oddzie­lić tak pożą­dany puch od sztyw­nej sier­ści i wszel­kich nie­czy­sto­ści. Zanim zosta­nie sprze­dany z prze­zna­cze­niem do pro­duk­cji włó­kien­ni­czej, musi być wyprany. Potrzebne jest wiel­kie doświad­cze­nie, aby zła­pać kozę, unie­ru­cho­mić ją i pozy­skać puch, nie raniąc jej i samemu uni­ka­jąc zra­nie­nia jej rogami czy kopy­tami. Bolor­maa jest w tym świetna. Już jako małe dziecko polu­biła dotyk nie­zrów­na­nie deli­kat­nego koziego puchu, przy­po­mi­na­ją­cego lekką białą chmurę.

Mimo że doroczny zbiór wełny, chęt­nie kupo­wa­nej przez hur­tow­ni­ków, musi zapew­nić prze­trwa­nie całej rodzi­nie aż do następ­nej wio­sny, Bolor­maa uzy­skała od ojca – jako wyraz szcze­gól­nej łaski – pozwo­le­nie na zatrzy­ma­nie na wła­sne potrzeby wełny z pię­ciu pierw­szych kóz, które wycze­sze. Ma zamiar zro­bić z niej potem swe­te­rek, który sprzeda w mie­ście Ordos, tam, gdzie przy­jeż­dżają po zakupy ludzie z Zachodu.

Gdy była mała, przy­glą­dała się uważ­nie, co robi jej babka, i uczyła się od niej tech­nik prze­twa­rza­nia koziego puchu. Babka wpa­jała jej wła­ściwy spo­sób postę­po­wa­nia i poka­zy­wała kolejne gesty. Zapew­niała ją, że ma talent i że ją zastąpi przy pracy, gdy dla niej nadej­dzie pora odej­ścia z tego świata. Oka­zało się, że Bolor­maa ma wro­dzony zmysł odga­dy­wa­nia gustów ślicz­nych tury­stek – zachwy­cały się dzia­ni­nami, które poma­gała babce wyra­biać. W ostat­nich latach zaczęła nawet sama przy­go­to­wy­wać wła­sne kom­po­zy­cje bar­wier­skie do far­bo­wa­nia wełny.

Tego roku jest zde­cy­do­wana prze­kro­czyć próg i odwa­żyć się na samo­dzielne wyko­na­nie swe­terka od początku do końca. Po raz pierw­szy będzie musiała zro­bić wszystko sama, ale wie, że choć babki już nie ma, jej dusza będzie czu­wała nad nią i kie­ro­wała jej ręką.

Wpa­tru­jąc się w podzi­wie w skle­pie­nie nie­bie­skie, Bolor­maa roz­my­śla o czer­wo­nej bar­wie, którą ma zamiar nadać swo­jemu dziełu. To będzie sekretne połą­cze­nie skład­ni­ków, sub­telna mie­szanka róż­nych gatun­ków roślin zebra­nych u pod­nóża gór, wybra­nych z tego koły­sa­nego wia­trem oce­anu usia­nego miliar­dami kwia­tów. Po zbio­rze należy rośliny cier­pli­wie wysu­szyć i prze­cho­wy­wać w skó­rza­nych sakwach chro­nią­cych od świa­tła.

Uzy­ska naj­pięk­niej­szy czer­wony kolor, jaki może ist­nieć!

Nagle z marzeń wyrywa ją zgiełk docho­dzący od strony jurty. Sły­szy pełne gniewu głosy. Gwał­towna kłót­nia, która wybu­chła, ponow­nie kie­ruje jej myśli ku drę­czą­cemu ją zmar­twie­niu.

Tsooj i Ser­gee, jej dwaj bra­cia paste­rze, przy­byli z gór pod wie­czór, po całym dniu podróży wierz­chem. Powie­rzyli swoje stada kóz opiece innych paste­rzy, bo musieli przy­je­chać, żeby poroz­ma­wiać z ojcem o przy­szło­ści rodziny.

Ostro sprze­ci­wiają się Bat­bay­arowi. Wydaje się, że tym razem są cał­ko­wi­cie zde­ter­mi­no­wani, aby sprze­nie­wie­rzyć się odwiecz­nej tra­dy­cji. Zima była o wiele za ciężka i pozba­wiła ich nadziei. Cała Mon­go­lia Wewnętrzna kolejny raz została wysma­gana biczem _zudu_, potwor­nego zimo­wego mrozu, po któ­rym należy się spo­dzie­wać zbyt upal­nego lata. Paste­rze zostali odcięci od świata obfi­tymi opa­dami śniegu i szybko skoń­czył im się opał i zapasy żyw­no­ści. Gdy pokrywa śnieżna jest zbyt gruba, aby zwie­rzęta mogły ją roz­grze­bać i dostać się do trawy, należy im dawać siano. Bra­cia mieli nie­wiel­kie zapasy siana, które zebrali jesie­nią – robi się to ręcz­nie z wiel­kim wysił­kiem – ale zbyt suche lato spo­wo­do­wało, że pastwi­ska były wyschnięte. Bez wystar­cza­ją­cej ilo­ści poży­wie­nia w sezo­nie let­nim zwie­rzęta nie są odpo­wied­nio utu­czone i nie mają szans prze­trwać w eks­tre­mal­nie lodo­wa­tej tem­pe­ra­tu­rze. Nie­do­ży­wione kozy zaczęły masowo padać z głodu i zimna. Tsooj i Ser­gee nie mogli nic na to pora­dzić. Wokół nich leżały dzie­siątki zesztyw­nia­łych, mar­twych zwie­rząt. Stra­cili połowę stada i sami nie­mal przy­pła­cili życiem tę klę­skę. Przed dwu­dzie­stu laty _zud_ był czymś wyjąt­ko­wym, ale ostat­nio stał się zja­wi­skiem coraz częst­szym. Mon­go­lia padła ofiarą ogrom­nych zmian kli­ma­tycz­nych. Dla hodow­ców nie ulega naj­mniej­szej wąt­pli­wo­ści, że w ostat­nich dzie­się­ciu latach tem­pe­ra­tura i śro­do­wi­sko zmie­niły się na gor­sze. Tsooj i Ser­gee posta­no­wili nie nara­żać się po raz kolejny na nie­ludz­kie warunki zimy w górach i zde­cy­do­wali się porzu­cić hodowlę kóz na wełnę, a zamiast tego zna­leźć pracę w mie­ście.

Dzi­siaj muszą sta­wić czoła ojcu, aby prze­for­so­wać swoje posta­no­wie­nie. Bat­bayar jest zacię­cie przy­wią­zany do ojczy­stych oko­lic i do suro­wego trybu życia koczow­ni­ków, od zawsze zma­ga­ją­cych się z nie­przy­ja­znym kli­ma­tem.

„Męż­czy­zna, który rodzi się w jur­cie, umiera na ste­pie” – orzeka. Jest wstrzą­śnięty i głę­boko obu­rzony gniew­nymi okrzy­kami synów.

Bolor­maa zatyka sobie uszy dłońmi.

Świę­to­krad­cze wrza­ski jej braci tłu­mią słab­sze okrzyki Bat­bay­ara, co wska­zuje na to, że syno­wie nie ugną się przed wolą patriar­chy. Jak to zda­rza się w sta­dzie jaków, i tu młode samce ośmie­liły się pod­wa­żyć wła­dzę sta­rego przy­wódcy. Będzie zmu­szony im ustą­pić.

Bolor­maa aż za dobrze zdaje sobie sprawę, co to ozna­cza. Przy­stą­pią do ostat­nich wio­sen­nych zbio­rów wełny, po czym sprze­da­dzą kozy jakie­muś chiń­skiemu pro­du­cen­towi i to będzie koniec z roz­le­głymi prze­strze­niami i z wol­no­ścią. Trzeba będzie osiąść w mie­ście, miesz­kać w klitce w beto­no­wym bloku, pra­co­wać w warsz­ta­cie przy pro­duk­cji ubrań. Będzie zamknięta jak w klatce, pozba­wiona widoku nieba przez nie­koń­czące się godziny i będzie musiała robić wciąż to samo, dzień po dniu. Bolor­maa jest cał­ko­wi­cie zroz­pa­czona. Wizja rezy­gna­cji z nie­skoń­czo­nego czasu, z nie­ogra­ni­czo­nych prze­strzeni, z intym­nego związku z potęgą natury łamie jej serce.

Szczę­ście jest krysz­ta­łem, który pęka w chwili, gdy osiąga swój naj­więk­szy blask. Krysz­tał – takie jest zna­cze­nie jej mon­gol­skiego imie­nia Bolor­maa.

Dziew­czyna prze­czuwa, że wła­śnie teraz poja­wiła się rysa, na razie led­wie widoczna, wątła, ale gro­żąca jej roz­pa­dem na kawałki. Zaci­ska powieki i prze­kręca się twa­rzą do ziemi. Jej długi war­kocz opada na bok, gdy kuli się w sobie i usi­łuje wzy­wać Buddę oraz Ten­griego, ducha wyso­kiego, błę­kit­nego nieba, gór, wody i ziemi. Reli­gia stepu jest pozba­wiona dok­tryny i świę­tych pism. Liczy się jedy­nie prze­strze­ga­nie zasad, a naj­więk­szą wagę ma to, aby być w zgo­dzie z ota­cza­ją­cym świa­tem. Bolor­maa błaga duchy przod­ków, by przy­szły z pomocą jej rodzi­nie.

Potem pod­nosi się, zesztyw­niała aż do bólu z zimna prze­ni­ka­ją­cego przez jej gruby _han­taaz_¹. Rzuca ostat­nie spoj­rze­nie na sza­fi­rowy fir­ma­ment, zanim zbie­rze się na odwagę, by powró­cić pod dach jurty, gdzie cięż­kie mil­cze­nie zastą­piło poprzed­nie gło­śne wybu­chy krzyku.

Jurta jest domem, jest wygod­nym i przy­tul­nym schro­nie­niem. Odporna na nie­po­godę, chroni przed pory­wami wia­tru i panuje w niej miłe cie­pło. Ludzie chęt­nie zbie­rają się razem, aby poroz­ma­wiać czy wspól­nie napić się kumysu. Jed­nak tego wie­czoru w pomiesz­cze­niu panuje atmos­fera ciężka od gróźb.

Bat­bayar, poni­żony, bez ruchu leży na swoim posła­niu. Enkh­tuya koń­czy sprzą­ta­nie naczyń i od czasu do czasu ukrad­kiem ociera z twa­rzy łzy. Tsooj i Ser­gee udają, że czymś się zaj­mują, aby dodać sobie ani­mu­szu. W głębi serca czują się zawsty­dzeni tym, że udało im się odnieść zwy­cię­stwo kosz­tem oka­za­nia rodzi­cowi braku należ­nego sza­cunku.

Bolor­maa odczuwa całą sobą cier­pie­nie ojca. Ma nie­od­partą chęć, aby przy­tu­lić się do niego i szep­tać mu cichym gło­sem słowa pocie­sze­nia. Chcia­łaby mu powie­dzieć, jak bar­dzo go podzi­wia i jak bar­dzo kocha ich koczow­ni­cze życie na ste­pie. Jest do niego podobna, w ich żyłach pły­nie ta sama krew. Ale takich rze­czy się nie robi ani nie mówi. Oka­zy­wa­nie uczuć jest czymś nie­przy­zwo­itym; zwłasz­cza dziew­czyna nie może sobie na to pozwo­lić. Bat­bayar uznałby jej zacho­wa­nie za litość i byłoby to dla niego kolejną znie­wagą. Córka może oka­zać ojcu miłość jedy­nie poprzez posłuszne pod­da­nie się jego woli.

Ze ści­śnię­tym ser­cem zaczyna roz­kła­dać na pod­ło­dze zwie­rzęce skóry, na któ­rych wszy­scy będą spać w tę noc, zanim o świ­cie przyj­dzie pora, aby zło­żyć jurtę i wyru­szyć na ostat­nią wyprawę na pastwi­ska.

Od tej pory nikt nie wypo­wie ani jed­nego słowa i ciem­no­ści, które zapadną we wnę­trzu jurty, będą rów­nie gęste, jak uno­sząca się nad człon­kami rodziny chmura dzie­lą­cej ich nie­zgody.

* * *

W dniu wyprawy Bolor­maa budzi się o brza­sku, gdy niebo bie­leje. Enkh­tuya już zaczęła szy­ko­wać posi­łek, który musi być solidny i długo utrzy­my­wać się w żołądku, bo dzień będzie ciężki i wyczer­pu­jący.

Przy­szedł czas, by cała rodzina opu­ściła zimową sie­dzibę, zało­żoną w sta­ran­nie wybra­nym miej­scu, w małej dolince chro­nią­cej od sil­nych zamieci. Wyru­szą w stronę gór, gdzie znaj­duje się oca­lała resztka ich koziego stada.

Bolor­maa prze­ciąga się i ziewa. Cień wczo­raj­szego napię­cia na­dal ciąży nad miesz­kań­cami jurty. Dziew­czyna wycho­dzi na zewnątrz w poszu­ki­wa­niu świe­żego powie­trza. Przy­gląda się niebu, które obie­cuje sło­neczny dzień, choć powie­trze cią­gle kąsa mro­zem.

– Raarr, rarr! – krzy­czy i wyma­chuje rękami, a cała gro­mada pta­ków trze­po­cze skrzy­dłami i unosi się w powie­trze.

To rytuał, od któ­rego roz­po­czyna każdy ranek. Jej zada­niem jest pło­sze­nie pta­ków, które o świ­cie zla­tują się, aby dzio­bać twarde gomółki _aaru­ulu_ – kwa­śnego twa­rogu z mleka jaków – roz­kła­dane do wysu­sze­nia na dachu jurty.

Blady księ­życ na­dal wid­nieje na nie­bie poró­żo­wia­łym już od zorzy. Zapach ziół, który zaczyna uno­sić się nad ste­pem, nie wystar­cza, aby dziew­czy­nie zro­biło się lżej na sercu ści­śnię­tym od cięż­kiego stra­pie­nia.

Wzdy­cha i powraca do jurty, sta­ran­nie prze­kra­cza­jąc próg prawą nogą. Nie daj Boże nastą­pić na próg – to jeden z naj­pil­niej prze­strze­ga­nych zaka­zów. Wystar­czy, że wczo­raj wie­czo­rem zda­rzyło się coś nie­moż­li­wego do znie­sie­nia, coś potwor­nego. Jej bra­cia naru­szyli tra­dy­cyjne zwy­czaje, odwa­żyli się pod­nieść głos na ojca, krzy­czeć na niego z wście­kło­ścią. Bolor­maa prze­myka do środka, gdzie panuje miłe, pod­no­szące na duchu cie­pło, aby pomóc matce, która już roz­pa­liła ogień w pie­cyku i dorzu­ciła do ognia wysu­szone kulki nawozu jaków. Matka wkłada teraz kawałki ostro przy­pra­wio­nego bara­niego mięsa do kotła wypeł­nio­nego gorącą wodą i sta­wia naczy­nie na buzu­ją­cym pie­cyku. Bolor­maa zabiera się zatem do przy­go­to­wa­nia prosa. Obłu­skuje i kru­szy ziarno w stę­pie, a następ­nie roz­drab­nia w moź­dzie­rzu. Proso jest pod­stawą poży­wie­nia koczow­ni­ków, bo ze wszyst­kich zbóż to wła­śnie ono jest naj­mniej wyma­ga­jące i naj­bar­dziej odporne na suszę. Cóż poczę­liby bez tej życio­daj­nej rośliny, tak dobrze przy­sto­so­wa­nej do suro­wego kli­matu!

Cały czas pogrą­żona w mrocz­nych myślach, Bolor­maa wyko­nuje dobrze sobie znane gesty siłą przy­zwy­cza­je­nia. Naj­pierw praży proso. Następ­nie gotuje w kociołku wodę, do któ­rej wrzuca garść liści her­ba­cia­nych. Przez kilka minut mie­sza ener­gicz­nie płyn kopy­ścią, aby go napo­wie­trzyć, po czym wlewa do naczy­nia mleko jaka i dodaje tro­chę soli. Na koniec wrzuca do kociołka pra­żone proso. Tak powstaje tra­dy­cyjny _suutei cai_.

Wów­czas cała rodzina klęka na zwie­rzę­cych skó­rach wokół ognia i w mil­cze­niu spo­żywa ostatni posi­łek przed wyprawą. Sły­chać jedy­nie trzesz­cze­nie szczęk i porywy wia­tru tar­ga­ją­cego poszy­ciem jurty.

Po prze­łknię­ciu ostat­niego kęsa Bat­bayar z cere­mo­nial­nym sza­cun­kiem przy­stę­puje do wyga­sza­nia ognia roz­pa­lo­nego w samym środku jurty. Domowe ogni­sko jest święte. Jest obiek­tem licz­nych wie­rzeń i zaka­zów. Sym­bo­li­zuje życie, więź przod­ków z potom­kami. To zarze­wie rodu i widome przed­sta­wie­nie następ­stwa poko­leń. Gdy popioły wysty­gną, Bat­bayar zbiera je do spe­cjal­nego naczy­nia. Popioły są wytwo­rem ognia, a więc i one są święte. Zabro­nione jest dep­ta­nie miej­sca po ogni­sku pozo­sta­wio­nym przez rodzinę, nie wolno też wje­chać koniem w takie miej­sce.

Bolor­maa nie może powstrzy­mać myśli, że te wszyst­kie zwy­czaje i gesty, prze­ka­zy­wane z poko­le­nia na poko­le­nie, na zawsze zostaną utra­cone tam na dole, w mie­ście.

Tsooj i Ser­gee zaczy­nają roz­bie­rać jurtę. Demon­taż potrwa cztery godziny, więc muszą się spie­szyć. Jedną po dru­giej zdej­mują wszyst­kie war­stwy pokry­cia izo­lu­ją­cego wnę­trze od mrozu w zimie i od upa­łów w lecie, poczy­na­jąc od wierzch­niej war­stwy bia­łego płótna zaim­pre­gno­wa­nego prosz­kiem kost­nym, który zapew­nia wodo­od­por­ność, poprzez kry­jące się pod nią dwa­na­ście warstw woj­łoku. Następ­nie poluź­niają sznury uple­cione z koń­skiego wło­sia, któ­rymi powią­zane są krzy­żowo sple­cione drew­niane żebra two­rzące ściany, oraz zdej­mują żer­dzie dachowe roz­ło­żone pro­mie­ni­ście i poma­lo­wane na poma­rań­czowo. Bat­bayar układa żebro­wa­nie w wózku wraz z dwoma drew­nia­nymi palami ozdo­bio­nymi rzeź­bio­nym orna­men­tem o sym­bo­licz­nym zna­cze­niu, pod­trzy­mu­ją­cymi od środka górny pier­ścień, sta­no­wiący szczy­towy punkt jurty. Do wózka tra­fiają też solidne, bogato zdo­bione, drew­niane drzwi wej­ściowe oraz płyty two­rzące pod­łogę.

W tym samym cza­sie Enkh­tuya i Bolor­maa krzą­tają się, wyno­sząc meble pokryte poma­rań­czową farbą i zdo­bione malun­kami w żywych kolo­rach oraz zapeł­nia­jąc wiel­kie kosze wszyst­kimi potrzeb­nymi na co dzień przed­mio­tami. To wszystko też zosta­nie zała­do­wane na wózek, który pocią­gną dwa jaki.

Zanim wszystko będzie gotowe, dziew­czyna musi jesz­cze wydoić samicę jaka, żeby mieli mleko na drogę.

– Popo­po­po­po­po­pooo – śpiewa, dając sygnał samicy, że ma nakar­mić swoje młode.

Łapie mło­dego jaka i pod­suwa go pod wymię matki, pozwa­la­jąc mu przy­ssać się na chwilę. Zaraz jed­nak go odsta­wia, z czego zwie­rzak nie jest zado­wo­lony. Pró­buje jej się wyrwać i ssać dalej. Pod­rósł już i stał się kło­po­tliwy, bo nie daje się tak łatwo oszu­ki­wać. Bolor­maa musi go odpę­dzić krzy­kiem. Przy­kuca przy cie­płym boku samicy, sta­ra­jąc się ją uspo­koić koją­cym mru­cze­niem, aby była posłuszna. Jakże przy­jemny jest dotyk szorst­kiej sier­ści na policzku, poczu­cie życia pul­su­ją­cego pod skro­nią przy­tkniętą do boku zwie­rzę­cia, intymny, cie­pły kon­takt z jego cia­łem, gdy pod naci­skiem zwin­nych pal­ców z wymie­nia strzy­kają stru­myczki mleka. Bolor­maa wyczuwa, że mię­dzy nią i samicą ist­nieje wza­jemne zro­zu­mie­nie i współ­czu­cie.

Na koniec wszystko jest już gotowe. Tsooj i Ser­gee pojadą przo­dem, kie­ru­jąc się w stronę pastwisk, na któ­rych zosta­wili kozy. Są rów­nie roz­go­rącz­ko­wani, jak ich wierz­chowce, ner­wowe konie o wypu­kłej piersi, które rżą z nie­cier­pli­wo­ści i potrzą­sają jedwa­bi­stymi grzy­wami. Jeźdźcy żegnają się z ojcem, robiąc szybki, nie­wielki gest dło­nią, zanim ruszą z miej­sca, a następ­nie popę­dzają konie do galopu, kie­ru­jąc się w stronę wierz­chołka wzgó­rza. Reszta rodziny spo­gląda na nich, gdy śmi­gają poprzez gęste trawy, które sma­gają boki koni upo­jo­nych wia­trem, tęt­nią­cych kopy­tami. Syl­wetki jeźdź­ców rysują się na tle świe­tli­stego nieba, po czym giną za hory­zon­tem.

– Oook!

To Bat­bayar daje jakom znak, że mają ruszyć z miej­sca.

Ujmuje lejce, wózek drga i zaczyna się trząść, pocią­gnięty potężną siłą zaprzę­żo­nych zwie­rząt.

Prze­cią­gły ryk jaków roz­lega się po całym sze­ro­kim ste­pie. Bolor­maa i jej matka, przy­ci­śnięte do sie­bie na jed­nym koniu, podą­żają za zaprzę­giem, zamy­ka­jąc kon­wój.

Kot, zamknięty w worku zawie­szo­nym na boku jed­nego z jaków, zosta­nie uwol­niony dopiero wie­czo­rem, na biwaku. Jego obu­rzone wrza­ski, dobie­ga­jące z mio­ta­nego na wszyst­kie strony cia­snego wię­zie­nia, w niczym mu nie pomogą. Jego zada­niem jest łapa­nie myszy w jur­cie, tak więc w cza­sie podróży nie ma dla niego lito­ści. Psu tym razem bar­dziej się poszczę­ściło. Zwy­kle spę­dza całe dnie na łań­cu­chu, słu­żąc za sygnał alar­mowy w razie zbli­ża­nia się wil­ków, więc nic w tym dziw­nego, że nie­mal osza­lały z rado­ści biega wokół i pró­buje polo­wać na małe ste­powe gry­zo­nie. Znie­nacka rzuca się pod kopyta konia, ryzy­ku­jąc, że zosta­nie roz­dep­tany.

Kra­jo­braz wokół zmie­nia się, w miarę jak kon­wój posuwa się do przodu. Nie­kiedy jest ska­li­sty, jakby księ­ży­cowy, innym razem są to pokryte świeżą zie­le­nią idyl­liczne łąki, po któ­rych prze­bie­gają stada dzi­kich koni. Od czasu do czasu w doli­nie wije się rzeka obrze­żona nie­bie­skimi iry­sami.

Bat­bayar ni­gdy nie zaznał niczego innego niż ten wła­śnie rodzaj życia, do któ­rego jest przy­wią­zany całym sobą.

Pro­wa­dząc zaprzęg jaków, sięga pamię­cią do swo­jego dzie­ciń­stwa w rodzin­nej jur­cie i do spo­tka­nia z Enkh­tuyą. To było przed trzy­dzie­stu laty. Przy­był z bar­dzo daleka, aby wziąć udział w Tsa­gaan Sar, świę­cie nowego roku księ­ży­co­wego, które jest obcho­dzone przez Mon­go­łów w lodo­wato zim­nym lutym. Był wów­czas przy­stoj­nym mło­dzień­cem, a na tę oka­zję ubrał się w swój naj­lep­szy strój: kaftan z sza­fi­ro­wego płótna z dłu­gimi ręka­wami o man­kie­tach przy­kry­wa­ją­cych dło­nie, mięk­kie, skó­rzane buty z cho­le­wami i spi­cza­stą czapkę z brze­giem obszy­tym futrem, który można wywi­jać do góry lub spusz­czać na dół, według woli. Z trzech tra­dy­cyj­nych roz­gry­wek – zapa­sów, strze­la­nia z łuku i jazdy kon­nej – Bat­bayar był mistrzem tej ostat­niej dys­cy­pliny, w któ­rej ćwi­czył się od szó­stego roku życia. Miał wła­śnie sta­nąć w szranki, kiedy zoba­czył Ją. To było zauro­cze­nie od pierw­szego wej­rze­nia! Była tak piękna, ze swoją matową cerą i oczami w kształ­cie pół­księ­życa. Stała w pierw­szym sze­regu widzów i jej spoj­rze­nie napo­tkało jego roz­pa­lony wzrok. Miała na sobie długą suk­nię hafto­waną jedwa­biem, a głowę przy­stro­iła prze­pa­ską ze srebr­nych pły­tek inkru­sto­wa­nych kawał­kami koralu, spod któ­rej wymy­kały się dwa czarne, lśniące war­ko­cze, opa­da­jące po obu stro­nach piersi. Poczuł, że jej uśmiech wlewa mu żar w krew, i rzu­cił się na swym wierz­chowcu w dziki, ponad dzie­się­cio­ki­lo­me­trowy wyścig. Step dud­nił odgło­sem kopyt galo­pu­ją­cych koni. Bat­bayar poga­niał swo­jego wierz­chowca aż do sza­leń­stwa, bo musiał, bez względu na wszystko, odnieść zwy­cię­stwo. Enkhuya zro­zu­miała, że ten ogni­sty kawa­ler sta­nął do walki i zwy­cię­żył dla jej pięk­nych oczu, i wrę­czyła mu _kha­dag_, deli­katny, błę­kitny szal cere­mo­nialny, który przy­jął z jej rąk z ogrom­nym wzru­sze­niem.

W następ­nym tygo­dniu, gdy Bat­bayar ponow­nie przy­je­chał z dale­kiego stepu w nadziei ujrze­nia swej pięk­nej, Enkh­tuya domy­śliła się, że ma poważ­nego kan­dy­data na męża.

Opła­cił tra­dy­cyjny wykup za narze­czoną, a ona w zamian wnio­sła do mał­żeń­stwa wypo­sa­że­nie domu. Rodzina i przy­ja­ciele Bat­bay­ara, jak naka­zuje zwy­czaj, zor­ga­ni­zo­wali wiel­kie święto w dniu zaślu­bin, pod­czas gdy rodzice Enkh­tui przy­wdziali żałobę, jakby dziew­czyna wła­śnie umarła. Tra­dy­cji w ten spo­sób stało się zadość i po roku naro­dził się chło­piec, Tsooj, po któ­rym wkrótce na świat przy­szedł drugi syn, Ser­gee. Bolor­maa poja­wiła się po dłuż­szej prze­rwie, jak poda­ru­nek nie­bios.

W tych decy­du­ją­cych chwi­lach, gdy waży się całe jego życie, gdy szy­kuje się wielka zmiana, Bat­bayar cofa się myślami coraz dalej w prze­szłość i prze­peł­nia go ogromny żal za minio­nym cza­sem, gdy przy­szłość ście­liła się przed nim jak lśniąca, gładka wstęga, a nad jego głową nie zbie­rały się jesz­cze czarne chmury.

Bolor­maa z uwagą wpa­truje się w step. Patrzy na bez­miar poro­śnięty dziką roślin­no­ścią, upstrzony makami koloru krwi, jedwa­bi­sty, dzie­wi­czy, który roz­ciąga się aż po gra­nice moż­liwe do ogar­nię­cia wzro­kiem, roz­mywa się w nie­skoń­czo­no­ści.

Wczuwa się w melan­cho­lię stepu, jego paste­lowe niu­anse, jego nie­kiedy nie­po­ko­jące kra­jo­brazy.

O zacho­dzie słońca Bolor­maa odnosi wra­że­nie, że słońce zacho­dzi wła­śnie dla niej, jedy­nie dla niej samej i że barwy nieba o zmierz­chu pocho­dzą z jakiejś innej pla­nety. Wie­czo­rem położą się spać w zupeł­nie nowej prze­strzeni, pod cał­kiem innym nie­bem.

Biel jurty będzie kon­tra­sto­wała z ciemną barwą gruntu, dym wydo­by­wa­jący się przez otwór w dachu roz­pły­nie się wśród ota­cza­ją­cych jurtę rdzawo zabar­wio­nych gór.

Noc w Mon­go­lii zapada bły­ska­wicz­nie, a powie­dzieć, że widzi się gwiazdy na nie­bie, jest bar­dzo dużym nie­do­po­wie­dze­niem. W Mon­go­lii żyje się jak w środku Mlecz­nej Drogi. Jak w środku galak­tyki otwar­tej na nie­skoń­czo­ność. Na abso­lut.

Bolor­maa będzie wsłu­chi­wać się w melo­dię wia­tru, który nie­sie zapa­chy wszyst­kich kwia­tów, i poszuka schro­nie­nia pod przy­tul­nymi war­stwami woj­łoku. A potem zaśnie z ser­cem wypeł­nio­nym gory­czą.

* * *

Bolor­maa, która wstała przed wszyst­kimi, wraca pospiesz­nie do jurty, nio­sąc z ogromną ostroż­no­ścią cenny ładu­nek.

– Szybko, szybko! – budzi Tso­oja, Ser­ge­ego i Bat­bay­ara, któ­rzy jesz­cze śpią. – Zaczęło się!

Odpo­wia­dają jej głu­che pomruki braci.

Pod­cho­dzi do ojca i wkłada mu w ręce cie­pły i pul­su­jący cię­żar, nowo naro­dzone koź­lątko. Bat­bayar z roz­czu­le­niem patrzy na bie­lut­kie kozie nie­mowlę, które cichutko beczy i chce ssać.

– Już się zaczęło – powta­rza Bolor­maa.

Te hor­mony, które powo­dują masowe wykoty kóz na wio­snę, są też odpo­wie­dzialne za ich linie­nie. Naj­wyż­szy czas na roz­po­czę­cie zbio­rów kasz­miru.

Enkh­tuya nie ma czasu na goto­wa­nie, podaje rodzi­nie jedy­nie _bor­cog_, suche i twarde ciastka sma­żone na bara­nim tłusz­czu, które prze­cho­wuje w meta­lo­wej puszce. Muszą poprze­stać na tym skrom­nym poży­wie­niu popi­ja­nym soloną her­batą z mle­kiem jaka. Tsooj i Ser­gee natych­miast ska­czą na koń i wyjeż­dżają, żeby zapę­dzić kozy do zagrody. Sły­chać, jak pokrzy­kują: „Szip­szuuu!” lub „Szaa!”, żeby skło­nić zwie­rzęta do ule­gło­ści, a kobiety w tym cza­sie szy­kują potrzebne narzę­dzia.

Przy­glą­da­jąc się swoim zwie­rzę­tom luźno roz­pro­szo­nym w zagro­dzie, Bat­bayar czuje roz­pacz. Zazwy­czaj widać było jedy­nie poru­sza­jące się jak fale na jezio­rze wypu­kłe grzbiety, ści­śle ści­śnięte jedne obok dru­gich, a tym razem w sta­dzie wid­nieją wiel­kie luki, puste miej­sca. Jego stado zmniej­szyło się o połowę. Bat­bayar nie jest w sta­nie pojąć, jak do tego doszło. Co zro­bił źle? Jak to moż­liwe, że stra­cił kon­trolę nad swoim życiem? Czyżby obra­ził czymś duchy; czy to one msz­czą się teraz na nim? A prze­cież sta­rał się zawsze trak­to­wać je z naj­wyż­szym sza­cun­kiem, gdyż są duszą i pod­sta­wową siłą obecną we wszyst­kim, co czło­wieka ota­cza. Każda rzeka, każdy kamień, roślina i zwie­rzę, zie­mia i zmarli mają swego ducha. Ni­gdy nie ściął drzewa ani nie kopał dołu w ziemi bez koniecz­no­ści. Jeśli był zmu­szony potrzebą do takiej czyn­no­ści, zanim przy­stą­pił do dzieła, wygła­szał modli­twę, aby uspo­koić roz­draż­nione duchy:

„Zie­mio, żywa żywi­cielko, wybacz mi, że Cię muszę zra­nić. Pozwól mi napra­wić tę znie­wagę poprzez ofia­ro­wa­nie _ajragu_² i poprzez zamknię­cie wszyst­kich otwo­rów, któ­rymi podziu­ra­wi­łem Twoją skórę”.

Bolor­maa i jej matka przy­no­szą do zagrody wiel­kie i solidne drew­niane grze­bie­nie o meta­lo­wych, zagię­tych zębach i wszy­scy biorą się do pracy. Nie­mal natych­miast odnaj­dują wła­ściwe gesty i rytm. Cią­gną, szar­pią i roz­plą­tują wiel­kie, splą­tane kłęby wło­sia. Na opo­rzą­dze­nie jed­nej kozy potrze­bują około pół godziny. Naj­pierw muszą unie­ru­cho­mić oporne zwie­rzę, aby unik­nąć ryzyka zra­nie­nia ostrymi rogami. Kozy prze­stają się wyry­wać, gdy zostają prze­wró­cone na bok. Cze­kają z rezy­gna­cją, leżąc spo­koj­nie z wypro­sto­wa­nymi, roz­ło­żo­nymi nogami, aż ludzie wycze­szą je z prze­szka­dza­ją­cego nad­miaru sier­ści. Zaczyna się od koniecz­nego oczysz­cze­nia z pyłu, ze źdźbeł trawy i wszel­kiego brudu, który mógłby zanie­czy­ścić wełnę. Dopiero wów­czas przy­cho­dzi pora na uży­cie grze­bie­nia z gęstymi zębami do wycze­sy­wa­nia pod­szerstka. Wło­sie z tyl­nych nóg jest trud­niej­sze do pozy­ska­nia, pod­czas gdy to z tuło­wia, sporo dłuż­sze, może być zebrane bez uży­cia narzę­dzi; wystar­czy deli­kat­nie pocią­gać za nie dło­nią, aby samo się oddzie­liło. Kasz­mir z szyi i piersi jest krót­szy, lecz pora­sta gęściej. To suro­wiec naj­lep­szej jako­ści. Zebrany puch wkłada się do worka, sta­ran­nie odrzu­ca­jąc dłu­gie i szorst­kie włosy, które mogą się do niego zaplą­tać.

Po zakoń­cze­niu pracy trzeba będzie zwa­żyć worki, żeby oce­nić, ile udało się zebrać, ale na razie Bolor­maa pra­co­wi­cie prze­suwa grze­bie­niem po gęstej sier­ści, nucąc melo­dię pio­senki, którą śpie­wała jej babka. To taka przy­jem­ność, zagłę­biać dło­nie w mięk­kiej, puszy­stej mate­rii przy­po­mi­na­ją­cej białą chmurę, ból ple­ców pojawi się dopiero pod koniec dnia.

Tak czy owak, dziew­czyna ma w gło­wie tylko tę jedną, upo­rczywą myśl: zabrać się jak naj­prę­dzej do prze­twa­rza­nia puchu, który poda­ro­wał jej ojciec. Naj­pierw będzie musiała uprać go w korze­niu mydl­nicy, rośliny o wła­ści­wo­ściach myją­cych, następ­nie zgrę­plo­wać i uprząść, aby zamie­nił się w miękką, deli­katną, puszy­stą nić. Bolor­maa tak się na to cie­szy, że nie­straszna jej ciężka, męcząca praca.

– Te dłu­gie włosy, lżej­sze od wia­tru, są w tym roku wyjąt­kowo piękne – mówi z zado­wo­le­niem Enkh­tuya, która pra­cuje u boku córki.

– Taką sier­ścią pokry­wają się kozy jedy­nie wtedy, gdy panuje wielki mróz. Zima była bar­dzo ciężka… Nie­stety… – Bolor­maa waha się, czy mówić dalej. – Czy zga­dzasz się, matko, z decy­zją Tso­oja i Ser­ge­ego? – pyta, zni­ża­jąc głos, aby jedy­nie matka mogła ją usły­szeć. – Czy ty też myślisz tak jak oni? – szep­cze. – Dla­czego ojciec ugiął się pod ich naci­skiem? Nie mogę uwie­rzyć, matko, żebyś sobie życzyła osie­dlić się w mie­ście i żyć tam jak słu­żąca! Nie możesz chcieć porzu­cić naszego życia na swo­bo­dzie!

– Córko, nie do mnie należy sprze­ci­wiać się ojcu. Wybrał tak, żeby uchro­nić rodzinę od mrozu i głodu. Nie można sprze­ci­wiać się ani swemu ojcu, ani swemu władcy.

– Ale prze­cież dobrze wiesz, że on tego nie chciał! – Bolor­maa pod­nio­sła głos. – Uległ żąda­niom moich braci!

– Star­czy, córko! Nie bądź bez­czelna!

Bolor­maa gry­zie się w język, aby powstrzy­mać nasu­wa­jącą się jej odpo­wiedź. Nie­wy­po­wie­dziana replika znaj­duje ujście w łzach, które dziew­czyna ociera, wtu­la­jąc twarz w kozi bok. Zro­zu­miała, że wszelka nadzieja została utra­cona. Klamka zapa­dła i nie ma mowy o odwo­ła­niu decy­zji wyzna­cza­ją­cej los rodziny. Odtąd będą pro­wa­dzili osia­dły tryb życia, a odwieczne zwy­czaje zostaną na zawsze pogrze­bane.

* * *

Bat­bayar trzy razy naokoło obcho­dzi _owoo_, naśla­du­jąc obieg Ziemi dookoła Słońca. Ma już przy­go­to­wane koń­skie wło­sie, które prze­zor­nie obciął wcze­śniej z ogona swo­jego konia; teraz może je umie­ścić na szczy­cie świę­tej kon­struk­cji, stosu kamieni, które zostały tu nagro­ma­dzone w ciągu dłu­gich lat. _Owoo_ to sie­dziba duchów zamiesz­ku­ją­cych to miej­sce, sym­bol łącz­no­ści Nie­bios i Ziemi. Enkh­tuya składa ofiarę, spry­sku­jąc kur­han wotywny ajra­giem i pro­sząc o pomyśl­ność, jak to zawsze robią noma­dzi, zwi­ja­jąc obóz i opusz­cza­jąc miej­sce pobytu. Tsooj dorzuca swój kamień do stosu. Mogą już spo­koj­nie odejść, licząc na opiekę przod­ków.

Opusz­czają góry po zakoń­cze­niu pracy. Cze­kają ich dłu­gie dni wędrówki w dół, po kamie­ni­stym pod­łożu. Wokół roz­cią­gają się roz­le­głe pej­zaże zapie­ra­jące dech w piersi.

Bat­bayar idzie na czele, za nim jego dwaj syno­wie pro­wa­dzą konie, na które zała­do­wano olbrzy­mie bele koziego puchu. Jaki cią­gną wózek. Bolor­maa i jej matka zamy­kają kon­wój.Wło­żyły na sie­bie _deel_, wierzch­nie tuniki uży­wane w cie­plej­szej porze roku, obszerne i wygodne, prze­wią­zane w talii sze­ro­kim jedwab­nym pasem. Do tego pasa się­gają im wyso­kie trawy, w któ­rych bro­dzą, pozo­sta­wia­jąc za sobą sze­roki łan zdep­ta­nej roślin­no­ści. Towa­rzy­szy im słońce, otu­la­jąc je cie­płymi pro­mie­niami. Wokół żad­nej drogi, żad­nego ludz­kiego śladu. Im głę­biej zapę­dzają się w step, tym bar­dziej przy­po­mina on zie­lony ocean poru­szany wia­trem, który koły­sze wierz­choł­kami traw.

Bolor­maa spę­dziła wiele wie­czo­rów, a nawet część nocy, na pracy nad leciut­kim puchem, ulot­nym jak chmurka. Szar­pała go, zwi­jała, skrę­cała i łączyła w jedno za pomocą wrze­ciona, aby uzy­skać trwałe, sprę­ży­ste włókno, które następ­nie pod­dała wybie­la­niu z uży­ciem spe­cjal­nie przy­go­to­wa­nej mąki ryżo­wej. Posiada teraz piękny, nie­po­ka­la­nie biały motek włóczki, takiej, o jakiej mogłyby jedy­nie marzyć naj­bar­dziej luk­su­sowe zachod­nie marki. Wszystko jest gotowe do przy­stą­pie­nia do koń­co­wego etapu, wyma­ga­ją­cego deli­kat­no­ści i odwagi, tego, o któ­rym dziew­czyna marzy już od dawna.

Prze­mie­rza­jąc step i nie prze­ry­wa­jąc mar­szu, Bolor­maa obiega kra­jo­braz spoj­rze­niem, poszu­ku­jąc roślin, które nada­dzą się do spo­rzą­dze­nia roz­tworu bar­wią­cego.

Od czasu do czasu pochyla się i zrywa całe gar­ście pach­ną­cych kwia­tów, któ­rymi zapeł­nia nie­siony przez sie­bie worek.

Inten­syw­nie błę­kitne niebo odbija się w zwier­cia­dle jeziora obrze­żo­nego trzci­nami, z któ­rych unosi się z trze­po­tem stado dzi­kich gęsi. Rodzina sta­nie nad nim na postój, aby napoić zwie­rzęta i odpo­cząć.

Bolor­maa z pomocą matki przy­rzą­dza odwar z korze­nia mydl­nicy, któ­rego użyją zamiast szam­ponu.

Potem roz­plata swój długi war­kocz i uwal­nia gęstwinę ni­gdy nie­ści­na­nych wło­sów. Enkh­tuya nabiera czy­stej jezior­nej wody i polewa nią głowę córki. Następ­nie przy­cho­dzi pora na pie­niący się jak mydło odwar, do któ­rego Enkh­tuya dorzuca kwit­nące, słodko pach­nące wierz­chołki rośliny. Koń­cówki wło­sów córki sma­ruje mio­dem, aby je odży­wić, po czym płu­cze, roz­plą­tuje i cze­sze kru­czo­czarne, gęste pukle, mie­niące się gra­na­to­wymi reflek­sami w słońcu, i pozo­sta­wia je roz­pusz­czone, aby wyschły w pory­wach wio­sen­nego wia­tru.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: