Czerwony kaszmir - ebook
Czerwony kaszmir - ebook
Trzy kobiece losy złączone czerwoną nicią… drogocenną kaszmirową przędzą, sporządzoną odwiecznymi rzemieślniczymi sposobami.
We włoskiej Toskanii mieszka Alessandra, dumna z wysokiej jakości wełnianych, dzianinowych wyrobów, które sprzedaje w swoim butiku we Florencji. Raz do roku kobieta udaje się w podróż do Azji, aby zaopatrzyć się w towar do sprzedaży. Pewnego razu w oczy wpada jej czerwony kaszmirowy sweterek, wytworzony przez młodą mongolską dziewczynę o imieniu Bolormaa. Kupuje go pod wpływem nagłego impulsu, nie wiedząc, jak zmieni on jej życie.
Bolormaa wychowała się w rodzinie koczowników zamieszkujących górzyste stepy Mongolii Wewnętrznej. Tryb życia koczowników jest ściśle powiązany z rytmem przyrody. Gdy mroźna zima dziesiątkuje należące do ojca Bolormy stado kóz, rodzina jest zmuszona opuścić rodzinne okolice i przenieść się do miasta. W wybudowanym od zera na pustyni chińskim mieście Ordos Bolormaa zatrudnia się w fabryce włókienniczej, w której praca odbywa się w niewolniczych warunkach.
Tam poznaje młodą Chinkę, Xiao Li. Wkrótce przyjaciółki postanawiają wziąć los w swoje ręce. Podejmują decyzję o emigracji, mając nadzieję na lepszą przyszłość. Narażają się na wiele niebezpieczeństw. Chińska siatka przemytników ludzi umożliwia im podróż z Pekinu do Moskwy Koleją Transsyberyjską, a następnie przerzuca je zaplombowaną ciężarówką do Prato w Toskanii, gdzie znajduje się największe w Europie Chinatown – ogromna strefa przemysłowa wraz z infrastrukturą mieszkalną, gdzie żyją i pracują setki tysięcy nie zawsze legalnych imigrantów z Azji.
Tak rozpoczyna się pełna niebezpieczeństw podróż ku lepszej przyszłości i spełnionym marzeniom.
Czerwony kaszmir to wibrujący życiem hymn na cześć kobiecej siły, odwagi i przyjaźni.
Christiana Moreau jest malarką i rzeźbiarką, w swoich pracach opowiada historie i dzieli się emocjami. Jej wrażliwość artystyczna znalazła wyraz także w twórczości literackiej. Moreau zadebiutowała w 2017 roku powieścią La Sonate oubliée (Zapomniana sonata). Christiana mieszka w rodzinnym mieście Seraing, w belgijskiej prowincji Liège.
„Piękna powieść, pełna człowieczeństwa i delikatności, w której wieje prawdziwy epicki wiatr: oda do wolności, wyboru, odwagi – tej do pozostawienia wszystkiego, co znane, aby iść w kierunku życia, które daje nadzieję na przyszłość”.
– „Cultur’elle”
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8143-606-9 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
KWIATY
_Nad rozległym stepem, barwiącym złocistym poblaskiem zmienne niebo, przepływają pory roku. Ukołysane ich rytmem, moje dziecięce lata przemijają jak fale na migoczącym żywym srebrem jeziorze._
Bolormaa wymyka się z jurty, gdzie jej ojciec i dwóch braci, Tsooj i Sergee, będą się naradzać nad przyszłością rodziny.
Enkhtuya, jej matka, zajęła się myciem blaszanych misek, z których właśnie skończyli jeść potrawkę z baraniny. W powietrzu wyczuwa się nastrój powagi. To będzie męska rozmowa, w której Bolormaa nie ma prawa uczestniczyć. Jest rozgorączkowana ciekawością, usta aż ją swędzą od niezadanych pytań, przyjmuje jednak z ulgą możliwość ucieczki od naładowanej napięciem atmosfery we wnętrzu.
Kontrast z tym, co na zewnątrz, jest poruszający. Wiosna, mając za nic ich rodzinne kłopoty, zabarwiła step jaskrawymi barwami. To ulubiona pora roku dziewczyny, najlepszy czas, aby nacieszyć się wspaniałą, intensywną zielenią traw kontrastującą z ciemnymi plamami odległych lasów. Dni są już łagodne i słoneczne, choć nocami nadal panuje mróz. Na szczytach gór wciąż leży zimowy śnieg. Tego roku napadało go tyle, że nie stopnieje przed upływem wielu tygodni.
– Ohoo! Hoo! – krzyczy Bolormaa przez zwinięte w trąbkę dłonie.
Jej okrzyk porywa wiatr wiejący na przestrzał przez step. Dziewczyna oddycha głęboko, pochłaniając wzrokiem rozpościerającą się przed nią rozległą przestrzeń, porośniętą gęstą trawą i przetykaną kwitnącymi zawilcami, sięgającą aż do podnóża liliowo zabarwionych gór.
Kładzie się na lodowatej ziemi, aby spojrzeć prosto w nieskończoność nieba usianego gwiazdami. Gwiazd jest tyle i świecą tak mocno, że widać wszystko niemal tak wyraźnie, jak w dzień. Żadne inne światła nie rozpraszają harmonii bajecznej dekoracji, nigdzie nie widać nawet żaru ognisk. Po zachodzie słońca ciągle jeszcze jest zbyt zimno, aby spędzać wieczory przy ognisku. Tym razem jednak Bolormaa nie jest w stanie oddać się w pełni podziwianiu wspaniałego spektaklu, bo niepokój ściska jej żołądek, nie pozwalając głębiej zaczerpnąć ożywczego powietrza. Wiatr wysusza jej wargi, które błyskawicznie pierzchną. Od strony zagrody dla koni do jej zlodowaciałych uszu dochodzi tupot kopyt. Twarz dziewczyny, przypominającą księżyc w pełni, omracza cień lęku.
Zazwyczaj o tej porze roku, z nadejściem wiosny, koczownicy rozbierają swoje jurty i przenoszą się daleko od zimowych leży, aż do podnóża gór. Konno przemierzają trudny stepowy teren i docierają tam, gdzie na swobodzie spędziły zimę stada kóz. Zwierzęta, zmuszone znosić skrajnie niskie temperatury, dochodzące do trzydziestu, a nawet czterdziestu stopni Celsjusza poniżej zera, wykształcają gęsty podszerstek chroniący przed mrozem. Gdy powietrze staje się cieplejsze, kozy zaczynają linieć.
To okres gorączkowej aktywności na górskich pastwiskach. Każdy hodowca wraz z rodziną zajmuje się swoim stadem. Wszystkie kozy należy starannie wyczesać, aby pozyskać cenny puch ukryty pod pokrywą długiej wierzchniej sierści. To z niego powstanie kaszmir.
Mimo świadomości, że czeka ją wyczerpująca praca, Bolormaa jak co roku cieszy się na odwieczny rytuał, który powraca wraz z wiosną. Setki zwierząt należy zagonić, by zebrały się razem – tym zajmują się mężczyźni na koniach. Następnie wszystkie kozy są czesane, jedna po drugiej. Trzeba starannie oddzielić tak pożądany puch od sztywnej sierści i wszelkich nieczystości. Zanim zostanie sprzedany z przeznaczeniem do produkcji włókienniczej, musi być wyprany. Potrzebne jest wielkie doświadczenie, aby złapać kozę, unieruchomić ją i pozyskać puch, nie raniąc jej i samemu unikając zranienia jej rogami czy kopytami. Bolormaa jest w tym świetna. Już jako małe dziecko polubiła dotyk niezrównanie delikatnego koziego puchu, przypominającego lekką białą chmurę.
Mimo że doroczny zbiór wełny, chętnie kupowanej przez hurtowników, musi zapewnić przetrwanie całej rodzinie aż do następnej wiosny, Bolormaa uzyskała od ojca – jako wyraz szczególnej łaski – pozwolenie na zatrzymanie na własne potrzeby wełny z pięciu pierwszych kóz, które wyczesze. Ma zamiar zrobić z niej potem sweterek, który sprzeda w mieście Ordos, tam, gdzie przyjeżdżają po zakupy ludzie z Zachodu.
Gdy była mała, przyglądała się uważnie, co robi jej babka, i uczyła się od niej technik przetwarzania koziego puchu. Babka wpajała jej właściwy sposób postępowania i pokazywała kolejne gesty. Zapewniała ją, że ma talent i że ją zastąpi przy pracy, gdy dla niej nadejdzie pora odejścia z tego świata. Okazało się, że Bolormaa ma wrodzony zmysł odgadywania gustów ślicznych turystek – zachwycały się dzianinami, które pomagała babce wyrabiać. W ostatnich latach zaczęła nawet sama przygotowywać własne kompozycje barwierskie do farbowania wełny.
Tego roku jest zdecydowana przekroczyć próg i odważyć się na samodzielne wykonanie sweterka od początku do końca. Po raz pierwszy będzie musiała zrobić wszystko sama, ale wie, że choć babki już nie ma, jej dusza będzie czuwała nad nią i kierowała jej ręką.
Wpatrując się w podziwie w sklepienie niebieskie, Bolormaa rozmyśla o czerwonej barwie, którą ma zamiar nadać swojemu dziełu. To będzie sekretne połączenie składników, subtelna mieszanka różnych gatunków roślin zebranych u podnóża gór, wybranych z tego kołysanego wiatrem oceanu usianego miliardami kwiatów. Po zbiorze należy rośliny cierpliwie wysuszyć i przechowywać w skórzanych sakwach chroniących od światła.
Uzyska najpiękniejszy czerwony kolor, jaki może istnieć!
Nagle z marzeń wyrywa ją zgiełk dochodzący od strony jurty. Słyszy pełne gniewu głosy. Gwałtowna kłótnia, która wybuchła, ponownie kieruje jej myśli ku dręczącemu ją zmartwieniu.
Tsooj i Sergee, jej dwaj bracia pasterze, przybyli z gór pod wieczór, po całym dniu podróży wierzchem. Powierzyli swoje stada kóz opiece innych pasterzy, bo musieli przyjechać, żeby porozmawiać z ojcem o przyszłości rodziny.
Ostro sprzeciwiają się Batbayarowi. Wydaje się, że tym razem są całkowicie zdeterminowani, aby sprzeniewierzyć się odwiecznej tradycji. Zima była o wiele za ciężka i pozbawiła ich nadziei. Cała Mongolia Wewnętrzna kolejny raz została wysmagana biczem _zudu_, potwornego zimowego mrozu, po którym należy się spodziewać zbyt upalnego lata. Pasterze zostali odcięci od świata obfitymi opadami śniegu i szybko skończył im się opał i zapasy żywności. Gdy pokrywa śnieżna jest zbyt gruba, aby zwierzęta mogły ją rozgrzebać i dostać się do trawy, należy im dawać siano. Bracia mieli niewielkie zapasy siana, które zebrali jesienią – robi się to ręcznie z wielkim wysiłkiem – ale zbyt suche lato spowodowało, że pastwiska były wyschnięte. Bez wystarczającej ilości pożywienia w sezonie letnim zwierzęta nie są odpowiednio utuczone i nie mają szans przetrwać w ekstremalnie lodowatej temperaturze. Niedożywione kozy zaczęły masowo padać z głodu i zimna. Tsooj i Sergee nie mogli nic na to poradzić. Wokół nich leżały dziesiątki zesztywniałych, martwych zwierząt. Stracili połowę stada i sami niemal przypłacili życiem tę klęskę. Przed dwudziestu laty _zud_ był czymś wyjątkowym, ale ostatnio stał się zjawiskiem coraz częstszym. Mongolia padła ofiarą ogromnych zmian klimatycznych. Dla hodowców nie ulega najmniejszej wątpliwości, że w ostatnich dziesięciu latach temperatura i środowisko zmieniły się na gorsze. Tsooj i Sergee postanowili nie narażać się po raz kolejny na nieludzkie warunki zimy w górach i zdecydowali się porzucić hodowlę kóz na wełnę, a zamiast tego znaleźć pracę w mieście.
Dzisiaj muszą stawić czoła ojcu, aby przeforsować swoje postanowienie. Batbayar jest zacięcie przywiązany do ojczystych okolic i do surowego trybu życia koczowników, od zawsze zmagających się z nieprzyjaznym klimatem.
„Mężczyzna, który rodzi się w jurcie, umiera na stepie” – orzeka. Jest wstrząśnięty i głęboko oburzony gniewnymi okrzykami synów.
Bolormaa zatyka sobie uszy dłońmi.
Świętokradcze wrzaski jej braci tłumią słabsze okrzyki Batbayara, co wskazuje na to, że synowie nie ugną się przed wolą patriarchy. Jak to zdarza się w stadzie jaków, i tu młode samce ośmieliły się podważyć władzę starego przywódcy. Będzie zmuszony im ustąpić.
Bolormaa aż za dobrze zdaje sobie sprawę, co to oznacza. Przystąpią do ostatnich wiosennych zbiorów wełny, po czym sprzedadzą kozy jakiemuś chińskiemu producentowi i to będzie koniec z rozległymi przestrzeniami i z wolnością. Trzeba będzie osiąść w mieście, mieszkać w klitce w betonowym bloku, pracować w warsztacie przy produkcji ubrań. Będzie zamknięta jak w klatce, pozbawiona widoku nieba przez niekończące się godziny i będzie musiała robić wciąż to samo, dzień po dniu. Bolormaa jest całkowicie zrozpaczona. Wizja rezygnacji z nieskończonego czasu, z nieograniczonych przestrzeni, z intymnego związku z potęgą natury łamie jej serce.
Szczęście jest kryształem, który pęka w chwili, gdy osiąga swój największy blask. Kryształ – takie jest znaczenie jej mongolskiego imienia Bolormaa.
Dziewczyna przeczuwa, że właśnie teraz pojawiła się rysa, na razie ledwie widoczna, wątła, ale grożąca jej rozpadem na kawałki. Zaciska powieki i przekręca się twarzą do ziemi. Jej długi warkocz opada na bok, gdy kuli się w sobie i usiłuje wzywać Buddę oraz Tengriego, ducha wysokiego, błękitnego nieba, gór, wody i ziemi. Religia stepu jest pozbawiona doktryny i świętych pism. Liczy się jedynie przestrzeganie zasad, a największą wagę ma to, aby być w zgodzie z otaczającym światem. Bolormaa błaga duchy przodków, by przyszły z pomocą jej rodzinie.
Potem podnosi się, zesztywniała aż do bólu z zimna przenikającego przez jej gruby _hantaaz_¹. Rzuca ostatnie spojrzenie na szafirowy firmament, zanim zbierze się na odwagę, by powrócić pod dach jurty, gdzie ciężkie milczenie zastąpiło poprzednie głośne wybuchy krzyku.
Jurta jest domem, jest wygodnym i przytulnym schronieniem. Odporna na niepogodę, chroni przed porywami wiatru i panuje w niej miłe ciepło. Ludzie chętnie zbierają się razem, aby porozmawiać czy wspólnie napić się kumysu. Jednak tego wieczoru w pomieszczeniu panuje atmosfera ciężka od gróźb.
Batbayar, poniżony, bez ruchu leży na swoim posłaniu. Enkhtuya kończy sprzątanie naczyń i od czasu do czasu ukradkiem ociera z twarzy łzy. Tsooj i Sergee udają, że czymś się zajmują, aby dodać sobie animuszu. W głębi serca czują się zawstydzeni tym, że udało im się odnieść zwycięstwo kosztem okazania rodzicowi braku należnego szacunku.
Bolormaa odczuwa całą sobą cierpienie ojca. Ma nieodpartą chęć, aby przytulić się do niego i szeptać mu cichym głosem słowa pocieszenia. Chciałaby mu powiedzieć, jak bardzo go podziwia i jak bardzo kocha ich koczownicze życie na stepie. Jest do niego podobna, w ich żyłach płynie ta sama krew. Ale takich rzeczy się nie robi ani nie mówi. Okazywanie uczuć jest czymś nieprzyzwoitym; zwłaszcza dziewczyna nie może sobie na to pozwolić. Batbayar uznałby jej zachowanie za litość i byłoby to dla niego kolejną zniewagą. Córka może okazać ojcu miłość jedynie poprzez posłuszne poddanie się jego woli.
Ze ściśniętym sercem zaczyna rozkładać na podłodze zwierzęce skóry, na których wszyscy będą spać w tę noc, zanim o świcie przyjdzie pora, aby złożyć jurtę i wyruszyć na ostatnią wyprawę na pastwiska.
Od tej pory nikt nie wypowie ani jednego słowa i ciemności, które zapadną we wnętrzu jurty, będą równie gęste, jak unosząca się nad członkami rodziny chmura dzielącej ich niezgody.
* * *
W dniu wyprawy Bolormaa budzi się o brzasku, gdy niebo bieleje. Enkhtuya już zaczęła szykować posiłek, który musi być solidny i długo utrzymywać się w żołądku, bo dzień będzie ciężki i wyczerpujący.
Przyszedł czas, by cała rodzina opuściła zimową siedzibę, założoną w starannie wybranym miejscu, w małej dolince chroniącej od silnych zamieci. Wyruszą w stronę gór, gdzie znajduje się ocalała resztka ich koziego stada.
Bolormaa przeciąga się i ziewa. Cień wczorajszego napięcia nadal ciąży nad mieszkańcami jurty. Dziewczyna wychodzi na zewnątrz w poszukiwaniu świeżego powietrza. Przygląda się niebu, które obiecuje słoneczny dzień, choć powietrze ciągle kąsa mrozem.
– Raarr, rarr! – krzyczy i wymachuje rękami, a cała gromada ptaków trzepocze skrzydłami i unosi się w powietrze.
To rytuał, od którego rozpoczyna każdy ranek. Jej zadaniem jest płoszenie ptaków, które o świcie zlatują się, aby dziobać twarde gomółki _aaruulu_ – kwaśnego twarogu z mleka jaków – rozkładane do wysuszenia na dachu jurty.
Blady księżyc nadal widnieje na niebie poróżowiałym już od zorzy. Zapach ziół, który zaczyna unosić się nad stepem, nie wystarcza, aby dziewczynie zrobiło się lżej na sercu ściśniętym od ciężkiego strapienia.
Wzdycha i powraca do jurty, starannie przekraczając próg prawą nogą. Nie daj Boże nastąpić na próg – to jeden z najpilniej przestrzeganych zakazów. Wystarczy, że wczoraj wieczorem zdarzyło się coś niemożliwego do zniesienia, coś potwornego. Jej bracia naruszyli tradycyjne zwyczaje, odważyli się podnieść głos na ojca, krzyczeć na niego z wściekłością. Bolormaa przemyka do środka, gdzie panuje miłe, podnoszące na duchu ciepło, aby pomóc matce, która już rozpaliła ogień w piecyku i dorzuciła do ognia wysuszone kulki nawozu jaków. Matka wkłada teraz kawałki ostro przyprawionego baraniego mięsa do kotła wypełnionego gorącą wodą i stawia naczynie na buzującym piecyku. Bolormaa zabiera się zatem do przygotowania prosa. Obłuskuje i kruszy ziarno w stępie, a następnie rozdrabnia w moździerzu. Proso jest podstawą pożywienia koczowników, bo ze wszystkich zbóż to właśnie ono jest najmniej wymagające i najbardziej odporne na suszę. Cóż poczęliby bez tej życiodajnej rośliny, tak dobrze przystosowanej do surowego klimatu!
Cały czas pogrążona w mrocznych myślach, Bolormaa wykonuje dobrze sobie znane gesty siłą przyzwyczajenia. Najpierw praży proso. Następnie gotuje w kociołku wodę, do której wrzuca garść liści herbacianych. Przez kilka minut miesza energicznie płyn kopyścią, aby go napowietrzyć, po czym wlewa do naczynia mleko jaka i dodaje trochę soli. Na koniec wrzuca do kociołka prażone proso. Tak powstaje tradycyjny _suutei cai_.
Wówczas cała rodzina klęka na zwierzęcych skórach wokół ognia i w milczeniu spożywa ostatni posiłek przed wyprawą. Słychać jedynie trzeszczenie szczęk i porywy wiatru targającego poszyciem jurty.
Po przełknięciu ostatniego kęsa Batbayar z ceremonialnym szacunkiem przystępuje do wygaszania ognia rozpalonego w samym środku jurty. Domowe ognisko jest święte. Jest obiektem licznych wierzeń i zakazów. Symbolizuje życie, więź przodków z potomkami. To zarzewie rodu i widome przedstawienie następstwa pokoleń. Gdy popioły wystygną, Batbayar zbiera je do specjalnego naczynia. Popioły są wytworem ognia, a więc i one są święte. Zabronione jest deptanie miejsca po ognisku pozostawionym przez rodzinę, nie wolno też wjechać koniem w takie miejsce.
Bolormaa nie może powstrzymać myśli, że te wszystkie zwyczaje i gesty, przekazywane z pokolenia na pokolenie, na zawsze zostaną utracone tam na dole, w mieście.
Tsooj i Sergee zaczynają rozbierać jurtę. Demontaż potrwa cztery godziny, więc muszą się spieszyć. Jedną po drugiej zdejmują wszystkie warstwy pokrycia izolującego wnętrze od mrozu w zimie i od upałów w lecie, poczynając od wierzchniej warstwy białego płótna zaimpregnowanego proszkiem kostnym, który zapewnia wodoodporność, poprzez kryjące się pod nią dwanaście warstw wojłoku. Następnie poluźniają sznury uplecione z końskiego włosia, którymi powiązane są krzyżowo splecione drewniane żebra tworzące ściany, oraz zdejmują żerdzie dachowe rozłożone promieniście i pomalowane na pomarańczowo. Batbayar układa żebrowanie w wózku wraz z dwoma drewnianymi palami ozdobionymi rzeźbionym ornamentem o symbolicznym znaczeniu, podtrzymującymi od środka górny pierścień, stanowiący szczytowy punkt jurty. Do wózka trafiają też solidne, bogato zdobione, drewniane drzwi wejściowe oraz płyty tworzące podłogę.
W tym samym czasie Enkhtuya i Bolormaa krzątają się, wynosząc meble pokryte pomarańczową farbą i zdobione malunkami w żywych kolorach oraz zapełniając wielkie kosze wszystkimi potrzebnymi na co dzień przedmiotami. To wszystko też zostanie załadowane na wózek, który pociągną dwa jaki.
Zanim wszystko będzie gotowe, dziewczyna musi jeszcze wydoić samicę jaka, żeby mieli mleko na drogę.
– Popopopopopopooo – śpiewa, dając sygnał samicy, że ma nakarmić swoje młode.
Łapie młodego jaka i podsuwa go pod wymię matki, pozwalając mu przyssać się na chwilę. Zaraz jednak go odstawia, z czego zwierzak nie jest zadowolony. Próbuje jej się wyrwać i ssać dalej. Podrósł już i stał się kłopotliwy, bo nie daje się tak łatwo oszukiwać. Bolormaa musi go odpędzić krzykiem. Przykuca przy ciepłym boku samicy, starając się ją uspokoić kojącym mruczeniem, aby była posłuszna. Jakże przyjemny jest dotyk szorstkiej sierści na policzku, poczucie życia pulsującego pod skronią przytkniętą do boku zwierzęcia, intymny, ciepły kontakt z jego ciałem, gdy pod naciskiem zwinnych palców z wymienia strzykają strumyczki mleka. Bolormaa wyczuwa, że między nią i samicą istnieje wzajemne zrozumienie i współczucie.
Na koniec wszystko jest już gotowe. Tsooj i Sergee pojadą przodem, kierując się w stronę pastwisk, na których zostawili kozy. Są równie rozgorączkowani, jak ich wierzchowce, nerwowe konie o wypukłej piersi, które rżą z niecierpliwości i potrząsają jedwabistymi grzywami. Jeźdźcy żegnają się z ojcem, robiąc szybki, niewielki gest dłonią, zanim ruszą z miejsca, a następnie popędzają konie do galopu, kierując się w stronę wierzchołka wzgórza. Reszta rodziny spogląda na nich, gdy śmigają poprzez gęste trawy, które smagają boki koni upojonych wiatrem, tętniących kopytami. Sylwetki jeźdźców rysują się na tle świetlistego nieba, po czym giną za horyzontem.
– Oook!
To Batbayar daje jakom znak, że mają ruszyć z miejsca.
Ujmuje lejce, wózek drga i zaczyna się trząść, pociągnięty potężną siłą zaprzężonych zwierząt.
Przeciągły ryk jaków rozlega się po całym szerokim stepie. Bolormaa i jej matka, przyciśnięte do siebie na jednym koniu, podążają za zaprzęgiem, zamykając konwój.
Kot, zamknięty w worku zawieszonym na boku jednego z jaków, zostanie uwolniony dopiero wieczorem, na biwaku. Jego oburzone wrzaski, dobiegające z miotanego na wszystkie strony ciasnego więzienia, w niczym mu nie pomogą. Jego zadaniem jest łapanie myszy w jurcie, tak więc w czasie podróży nie ma dla niego litości. Psu tym razem bardziej się poszczęściło. Zwykle spędza całe dnie na łańcuchu, służąc za sygnał alarmowy w razie zbliżania się wilków, więc nic w tym dziwnego, że niemal oszalały z radości biega wokół i próbuje polować na małe stepowe gryzonie. Znienacka rzuca się pod kopyta konia, ryzykując, że zostanie rozdeptany.
Krajobraz wokół zmienia się, w miarę jak konwój posuwa się do przodu. Niekiedy jest skalisty, jakby księżycowy, innym razem są to pokryte świeżą zielenią idylliczne łąki, po których przebiegają stada dzikich koni. Od czasu do czasu w dolinie wije się rzeka obrzeżona niebieskimi irysami.
Batbayar nigdy nie zaznał niczego innego niż ten właśnie rodzaj życia, do którego jest przywiązany całym sobą.
Prowadząc zaprzęg jaków, sięga pamięcią do swojego dzieciństwa w rodzinnej jurcie i do spotkania z Enkhtuyą. To było przed trzydziestu laty. Przybył z bardzo daleka, aby wziąć udział w Tsagaan Sar, święcie nowego roku księżycowego, które jest obchodzone przez Mongołów w lodowato zimnym lutym. Był wówczas przystojnym młodzieńcem, a na tę okazję ubrał się w swój najlepszy strój: kaftan z szafirowego płótna z długimi rękawami o mankietach przykrywających dłonie, miękkie, skórzane buty z cholewami i spiczastą czapkę z brzegiem obszytym futrem, który można wywijać do góry lub spuszczać na dół, według woli. Z trzech tradycyjnych rozgrywek – zapasów, strzelania z łuku i jazdy konnej – Batbayar był mistrzem tej ostatniej dyscypliny, w której ćwiczył się od szóstego roku życia. Miał właśnie stanąć w szranki, kiedy zobaczył Ją. To było zauroczenie od pierwszego wejrzenia! Była tak piękna, ze swoją matową cerą i oczami w kształcie półksiężyca. Stała w pierwszym szeregu widzów i jej spojrzenie napotkało jego rozpalony wzrok. Miała na sobie długą suknię haftowaną jedwabiem, a głowę przystroiła przepaską ze srebrnych płytek inkrustowanych kawałkami koralu, spod której wymykały się dwa czarne, lśniące warkocze, opadające po obu stronach piersi. Poczuł, że jej uśmiech wlewa mu żar w krew, i rzucił się na swym wierzchowcu w dziki, ponad dziesięciokilometrowy wyścig. Step dudnił odgłosem kopyt galopujących koni. Batbayar poganiał swojego wierzchowca aż do szaleństwa, bo musiał, bez względu na wszystko, odnieść zwycięstwo. Enkhuya zrozumiała, że ten ognisty kawaler stanął do walki i zwyciężył dla jej pięknych oczu, i wręczyła mu _khadag_, delikatny, błękitny szal ceremonialny, który przyjął z jej rąk z ogromnym wzruszeniem.
W następnym tygodniu, gdy Batbayar ponownie przyjechał z dalekiego stepu w nadziei ujrzenia swej pięknej, Enkhtuya domyśliła się, że ma poważnego kandydata na męża.
Opłacił tradycyjny wykup za narzeczoną, a ona w zamian wniosła do małżeństwa wyposażenie domu. Rodzina i przyjaciele Batbayara, jak nakazuje zwyczaj, zorganizowali wielkie święto w dniu zaślubin, podczas gdy rodzice Enkhtui przywdziali żałobę, jakby dziewczyna właśnie umarła. Tradycji w ten sposób stało się zadość i po roku narodził się chłopiec, Tsooj, po którym wkrótce na świat przyszedł drugi syn, Sergee. Bolormaa pojawiła się po dłuższej przerwie, jak podarunek niebios.
W tych decydujących chwilach, gdy waży się całe jego życie, gdy szykuje się wielka zmiana, Batbayar cofa się myślami coraz dalej w przeszłość i przepełnia go ogromny żal za minionym czasem, gdy przyszłość ścieliła się przed nim jak lśniąca, gładka wstęga, a nad jego głową nie zbierały się jeszcze czarne chmury.
Bolormaa z uwagą wpatruje się w step. Patrzy na bezmiar porośnięty dziką roślinnością, upstrzony makami koloru krwi, jedwabisty, dziewiczy, który rozciąga się aż po granice możliwe do ogarnięcia wzrokiem, rozmywa się w nieskończoności.
Wczuwa się w melancholię stepu, jego pastelowe niuanse, jego niekiedy niepokojące krajobrazy.
O zachodzie słońca Bolormaa odnosi wrażenie, że słońce zachodzi właśnie dla niej, jedynie dla niej samej i że barwy nieba o zmierzchu pochodzą z jakiejś innej planety. Wieczorem położą się spać w zupełnie nowej przestrzeni, pod całkiem innym niebem.
Biel jurty będzie kontrastowała z ciemną barwą gruntu, dym wydobywający się przez otwór w dachu rozpłynie się wśród otaczających jurtę rdzawo zabarwionych gór.
Noc w Mongolii zapada błyskawicznie, a powiedzieć, że widzi się gwiazdy na niebie, jest bardzo dużym niedopowiedzeniem. W Mongolii żyje się jak w środku Mlecznej Drogi. Jak w środku galaktyki otwartej na nieskończoność. Na absolut.
Bolormaa będzie wsłuchiwać się w melodię wiatru, który niesie zapachy wszystkich kwiatów, i poszuka schronienia pod przytulnymi warstwami wojłoku. A potem zaśnie z sercem wypełnionym goryczą.
* * *
Bolormaa, która wstała przed wszystkimi, wraca pospiesznie do jurty, niosąc z ogromną ostrożnością cenny ładunek.
– Szybko, szybko! – budzi Tsooja, Sergeego i Batbayara, którzy jeszcze śpią. – Zaczęło się!
Odpowiadają jej głuche pomruki braci.
Podchodzi do ojca i wkłada mu w ręce ciepły i pulsujący ciężar, nowo narodzone koźlątko. Batbayar z rozczuleniem patrzy na bielutkie kozie niemowlę, które cichutko beczy i chce ssać.
– Już się zaczęło – powtarza Bolormaa.
Te hormony, które powodują masowe wykoty kóz na wiosnę, są też odpowiedzialne za ich linienie. Najwyższy czas na rozpoczęcie zbiorów kaszmiru.
Enkhtuya nie ma czasu na gotowanie, podaje rodzinie jedynie _borcog_, suche i twarde ciastka smażone na baranim tłuszczu, które przechowuje w metalowej puszce. Muszą poprzestać na tym skromnym pożywieniu popijanym soloną herbatą z mlekiem jaka. Tsooj i Sergee natychmiast skaczą na koń i wyjeżdżają, żeby zapędzić kozy do zagrody. Słychać, jak pokrzykują: „Szipszuuu!” lub „Szaa!”, żeby skłonić zwierzęta do uległości, a kobiety w tym czasie szykują potrzebne narzędzia.
Przyglądając się swoim zwierzętom luźno rozproszonym w zagrodzie, Batbayar czuje rozpacz. Zazwyczaj widać było jedynie poruszające się jak fale na jeziorze wypukłe grzbiety, ściśle ściśnięte jedne obok drugich, a tym razem w stadzie widnieją wielkie luki, puste miejsca. Jego stado zmniejszyło się o połowę. Batbayar nie jest w stanie pojąć, jak do tego doszło. Co zrobił źle? Jak to możliwe, że stracił kontrolę nad swoim życiem? Czyżby obraził czymś duchy; czy to one mszczą się teraz na nim? A przecież starał się zawsze traktować je z najwyższym szacunkiem, gdyż są duszą i podstawową siłą obecną we wszystkim, co człowieka otacza. Każda rzeka, każdy kamień, roślina i zwierzę, ziemia i zmarli mają swego ducha. Nigdy nie ściął drzewa ani nie kopał dołu w ziemi bez konieczności. Jeśli był zmuszony potrzebą do takiej czynności, zanim przystąpił do dzieła, wygłaszał modlitwę, aby uspokoić rozdrażnione duchy:
„Ziemio, żywa żywicielko, wybacz mi, że Cię muszę zranić. Pozwól mi naprawić tę zniewagę poprzez ofiarowanie _ajragu_² i poprzez zamknięcie wszystkich otworów, którymi podziurawiłem Twoją skórę”.
Bolormaa i jej matka przynoszą do zagrody wielkie i solidne drewniane grzebienie o metalowych, zagiętych zębach i wszyscy biorą się do pracy. Niemal natychmiast odnajdują właściwe gesty i rytm. Ciągną, szarpią i rozplątują wielkie, splątane kłęby włosia. Na oporządzenie jednej kozy potrzebują około pół godziny. Najpierw muszą unieruchomić oporne zwierzę, aby uniknąć ryzyka zranienia ostrymi rogami. Kozy przestają się wyrywać, gdy zostają przewrócone na bok. Czekają z rezygnacją, leżąc spokojnie z wyprostowanymi, rozłożonymi nogami, aż ludzie wyczeszą je z przeszkadzającego nadmiaru sierści. Zaczyna się od koniecznego oczyszczenia z pyłu, ze źdźbeł trawy i wszelkiego brudu, który mógłby zanieczyścić wełnę. Dopiero wówczas przychodzi pora na użycie grzebienia z gęstymi zębami do wyczesywania podszerstka. Włosie z tylnych nóg jest trudniejsze do pozyskania, podczas gdy to z tułowia, sporo dłuższe, może być zebrane bez użycia narzędzi; wystarczy delikatnie pociągać za nie dłonią, aby samo się oddzieliło. Kaszmir z szyi i piersi jest krótszy, lecz porasta gęściej. To surowiec najlepszej jakości. Zebrany puch wkłada się do worka, starannie odrzucając długie i szorstkie włosy, które mogą się do niego zaplątać.
Po zakończeniu pracy trzeba będzie zważyć worki, żeby ocenić, ile udało się zebrać, ale na razie Bolormaa pracowicie przesuwa grzebieniem po gęstej sierści, nucąc melodię piosenki, którą śpiewała jej babka. To taka przyjemność, zagłębiać dłonie w miękkiej, puszystej materii przypominającej białą chmurę, ból pleców pojawi się dopiero pod koniec dnia.
Tak czy owak, dziewczyna ma w głowie tylko tę jedną, uporczywą myśl: zabrać się jak najprędzej do przetwarzania puchu, który podarował jej ojciec. Najpierw będzie musiała uprać go w korzeniu mydlnicy, rośliny o właściwościach myjących, następnie zgręplować i uprząść, aby zamienił się w miękką, delikatną, puszystą nić. Bolormaa tak się na to cieszy, że niestraszna jej ciężka, męcząca praca.
– Te długie włosy, lżejsze od wiatru, są w tym roku wyjątkowo piękne – mówi z zadowoleniem Enkhtuya, która pracuje u boku córki.
– Taką sierścią pokrywają się kozy jedynie wtedy, gdy panuje wielki mróz. Zima była bardzo ciężka… Niestety… – Bolormaa waha się, czy mówić dalej. – Czy zgadzasz się, matko, z decyzją Tsooja i Sergeego? – pyta, zniżając głos, aby jedynie matka mogła ją usłyszeć. – Czy ty też myślisz tak jak oni? – szepcze. – Dlaczego ojciec ugiął się pod ich naciskiem? Nie mogę uwierzyć, matko, żebyś sobie życzyła osiedlić się w mieście i żyć tam jak służąca! Nie możesz chcieć porzucić naszego życia na swobodzie!
– Córko, nie do mnie należy sprzeciwiać się ojcu. Wybrał tak, żeby uchronić rodzinę od mrozu i głodu. Nie można sprzeciwiać się ani swemu ojcu, ani swemu władcy.
– Ale przecież dobrze wiesz, że on tego nie chciał! – Bolormaa podniosła głos. – Uległ żądaniom moich braci!
– Starczy, córko! Nie bądź bezczelna!
Bolormaa gryzie się w język, aby powstrzymać nasuwającą się jej odpowiedź. Niewypowiedziana replika znajduje ujście w łzach, które dziewczyna ociera, wtulając twarz w kozi bok. Zrozumiała, że wszelka nadzieja została utracona. Klamka zapadła i nie ma mowy o odwołaniu decyzji wyznaczającej los rodziny. Odtąd będą prowadzili osiadły tryb życia, a odwieczne zwyczaje zostaną na zawsze pogrzebane.
* * *
Batbayar trzy razy naokoło obchodzi _owoo_, naśladując obieg Ziemi dookoła Słońca. Ma już przygotowane końskie włosie, które przezornie obciął wcześniej z ogona swojego konia; teraz może je umieścić na szczycie świętej konstrukcji, stosu kamieni, które zostały tu nagromadzone w ciągu długich lat. _Owoo_ to siedziba duchów zamieszkujących to miejsce, symbol łączności Niebios i Ziemi. Enkhtuya składa ofiarę, spryskując kurhan wotywny ajragiem i prosząc o pomyślność, jak to zawsze robią nomadzi, zwijając obóz i opuszczając miejsce pobytu. Tsooj dorzuca swój kamień do stosu. Mogą już spokojnie odejść, licząc na opiekę przodków.
Opuszczają góry po zakończeniu pracy. Czekają ich długie dni wędrówki w dół, po kamienistym podłożu. Wokół rozciągają się rozległe pejzaże zapierające dech w piersi.
Batbayar idzie na czele, za nim jego dwaj synowie prowadzą konie, na które załadowano olbrzymie bele koziego puchu. Jaki ciągną wózek. Bolormaa i jej matka zamykają konwój.Włożyły na siebie _deel_, wierzchnie tuniki używane w cieplejszej porze roku, obszerne i wygodne, przewiązane w talii szerokim jedwabnym pasem. Do tego pasa sięgają im wysokie trawy, w których brodzą, pozostawiając za sobą szeroki łan zdeptanej roślinności. Towarzyszy im słońce, otulając je ciepłymi promieniami. Wokół żadnej drogi, żadnego ludzkiego śladu. Im głębiej zapędzają się w step, tym bardziej przypomina on zielony ocean poruszany wiatrem, który kołysze wierzchołkami traw.
Bolormaa spędziła wiele wieczorów, a nawet część nocy, na pracy nad leciutkim puchem, ulotnym jak chmurka. Szarpała go, zwijała, skręcała i łączyła w jedno za pomocą wrzeciona, aby uzyskać trwałe, sprężyste włókno, które następnie poddała wybielaniu z użyciem specjalnie przygotowanej mąki ryżowej. Posiada teraz piękny, niepokalanie biały motek włóczki, takiej, o jakiej mogłyby jedynie marzyć najbardziej luksusowe zachodnie marki. Wszystko jest gotowe do przystąpienia do końcowego etapu, wymagającego delikatności i odwagi, tego, o którym dziewczyna marzy już od dawna.
Przemierzając step i nie przerywając marszu, Bolormaa obiega krajobraz spojrzeniem, poszukując roślin, które nadadzą się do sporządzenia roztworu barwiącego.
Od czasu do czasu pochyla się i zrywa całe garście pachnących kwiatów, którymi zapełnia niesiony przez siebie worek.
Intensywnie błękitne niebo odbija się w zwierciadle jeziora obrzeżonego trzcinami, z których unosi się z trzepotem stado dzikich gęsi. Rodzina stanie nad nim na postój, aby napoić zwierzęta i odpocząć.
Bolormaa z pomocą matki przyrządza odwar z korzenia mydlnicy, którego użyją zamiast szamponu.
Potem rozplata swój długi warkocz i uwalnia gęstwinę nigdy nieścinanych włosów. Enkhtuya nabiera czystej jeziornej wody i polewa nią głowę córki. Następnie przychodzi pora na pieniący się jak mydło odwar, do którego Enkhtuya dorzuca kwitnące, słodko pachnące wierzchołki rośliny. Końcówki włosów córki smaruje miodem, aby je odżywić, po czym płucze, rozplątuje i czesze kruczoczarne, gęste pukle, mieniące się granatowymi refleksami w słońcu, i pozostawia je rozpuszczone, aby wyschły w porywach wiosennego wiatru.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki