Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Czerwony pluton - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Seria:
Data wydania:
4 września 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Czerwony pluton - ebook

Bestseller „New York Timesa”!

Służba w amerykańskiej bazie Keating w Afganistanie była traktowana przez żołnierzy jako najcięższe zadanie. Lokalizacja placówki – w dolinie między piętrzącymi się górskimi zboczami – kłóciła się z wszystkimi regułami bezpieczeństwa. Obszar był zbyt rozległy, by w razie ataku obrońcy zdołali rozstawić się na odpowiedniej liczbie pozycji, i zbyt mały, by pomieścić lądowisko. Kiedy już wydawało się, że misja dobiega końca, przyszedł nieoczekiwany atak, silniejszy niż wszystkie do tej pory – bitwa pod Kamdesz nazywana afgańskim „Helikopterem w ogniu”.

3 października 2009 roku kilka minut po szóstej talibowie rozpoczęli zmasowane natarcie. Rozstawieni w pobliskiej wiosce i na okolicznych wzgórzach mieli tylko jeden cel – zmieść amerykańską bazę z powierzchni ziemi. Ponad setce talibów stawiło czoło kilkudziesięciu żołnierzy, w tym członkowie Czerwonego Plutonu, którzy przez ponad dwanaście godzin odpierali atak nieprzyjaciela.

Clinton Romesha, były żołnierz odznaczony Medalem Honoru, zdaje relację z przebiegu bitwy minuta po minucie. Barwny język, ostre pióro i wiarygodność bezpośredniego uczestnika starcia składają się na porywającą opowieść o piekle wojny i kruchej granicy między życiem a śmiercią.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8049-923-2
Rozmiar pliku: 7,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Seria LINIE FRONTU

Grzegorz Kaliciak Karbala. Raport z obrony City Hall

Michael Golembesky, John R. Bruning Marines. Bohaterowie operacji specjalnych

Grzegorz Kaliciak Afganistan. Odpowiedzieć ogniem

Dan Raviv, Yossi Melman Szpiedzy Mossadu i tajne wojny Izraela (wyd. 2)

Karol K. Soyka, Krzysztof Kotowski Cel za horyzontem. Opowieść snajpera GROM-u (wyd. 2)

Karol K. Soyka, Krzysztof Kotowski Krew snajperów. Opowieść żołnierza GROM-u

Andrzej Brzeziecki Czerniawski. Polak, który oszukał Hitlera

Witold Repetowicz Allah Akbar. Wojna i pokój w Iraku

Grzegorz Kaliciak Bałkany. Raport z polskich misji

Paweł Pieniążek Po kalifacie. Nowa wojna w SyriiCZERWONY PLUTON

1 PLUTON

Oddział B

3 Szwadron

61 Pułk Kawalerii

4 Brygada

4 Dywizja Piechoty

SEKCJA ALPHA

Porucznik Andrew Bundermann

Sierżant sztabowy Clinton Romesha

Sierżant Joshua Hardt

Sierżant Bradley Larson

Specjalista Nicholas Davidson

Specjalista Justin Gregory

Specjalista Zachary Koppes

Specjalista Timothy Kuegler

Szeregowy pierwszej klasy Josh Dannelley

SEKCJA BRAVO

Sierżant pierwszej klasy Frank Guerrero

Sierżant sztabowy James Stanley

Sierżant Justin Gallegos

Sierżant Joshua Kirk

Specjalista Kyle Knight

Specjalista Stephan Mace

Specjalista Thomas Rasmussen

Specjalista Ryan Willson

Szeregowy pierwszej klasy Christopher Jones

DODATKOWO

Sierżant Armando Avalos junior, przedni zwiadowca

Specjalista Allen Cutcher, medyk

PODODDZIAŁ BLACK KNIGHT PLACÓWKA KEATING

PLUTON SZTABOWY

Kapitan Stoney Portis

Pierwszy sierżant Ron Burton

CZERWONY PLUTON

Porucznik Andrew Bundermann

Sierżant pierwszej klasy Frank Guerrero

BIAŁY PLUTON

Porucznik Jordan Bellamy

Sierżant pierwszej klasy Jeff Jacobs

NIEBIESKI PLUTON

Porucznik Ben Salentine

Sierżant pierwszej klasy Jonathan Hill

MIĘDZYNARODOWE SIŁY WSPARCIA BEZPIECZEŃSTWA AFGANISTAN, MAJ–PAŹDZIERNIK 2009

BAZA SIŁ POWIETRZNYCH BAGRAM, KABUL

Generał Stanley McChrystal, dowódca MSWB

Generał David McKiernan, dowódca MSWB

BAZA FENTY, DŻALALABAD, PROWINCJA NANGARHAR

Pułkownik Randy George, dowódca 4 Brygady

PLACÓWKA KEATING, PROWINCJA NURESTAN

Kapitan Melvin Porter, dowódca (ustępujący), pododdział Black Knight

Kapitan Stoney Portis, dowódca (wstępujący), pododdział Black Knight

Porucznik Robert Hull, oficer wykonawczy, pododdział Black Knight

BAZA BOSTICK, PROWINCJA KUNAR

Podpułkownik Robert Brown, dowódca 3 Szwadronu 61 Pułku KawaleriiWstęp

Lepiej nie będzie

5.45, baraki Czerwonego Plutonu Placówka Keating Prowincja Nurestan, Afganistan

Zach Koppes leżał na pryczy, na wpół obudzony, nasłuchując radia z sąsiedniej kanciapy, kilka metrów dalej. W ciemności poprzedzającej świt czekał na „sygnał”, upierdliwe wezwanie, które przychodziło zazwyczaj parę minut przed rozpoczęciem jego porannej warty.

I proszę, jak w zegarku:

– Hej, emm… Czy ktoś może tu przysłać moją zmianę? – W radiu pośród szumów i trzasków rozległ się głos. – Muszę się pilnie wysrać.

Koppes westchnął.

Każdego ranka to samo. Josh Hardt był dowódcą jednej z czterech drużyn w Czerwonym Plutonie, a więc przewyższał Koppesa o cały stopień i służył w wojsku o pięć lat dłużej, ale z reguły nie potrafił dotrwać do końca porannej warty, bo prędzej czy później w jego kiszkach odzywał się wulkan. Stąd prośba, a właściwie rozkaz, by zmiennik przyszedł wcześniej i zajął miejsce w opancerzonym humvee, określanym jako LRAS1, po wschodniej stronie obozu. Zaraz po przekazaniu stanowiska Hardt pędził w kierunku latryn, znajdujących się sto metrów na zachód.

Koppes miał wrażenie, że wezwanie przychodzi zawsze, ilekroć to on ma następną zmianę. Innym się to nie przytrafiało. Zwlókł się z pryczy i zaczął zakładać oporządzenie, powtarzając sobie, że ten dzień jest wyjątkowy z kilku ważnych względów – choćby za sprawą tego, co leżało obok na posłaniu.

Uporał się ze sprzętem i sięgnął po nowo przysłane czasopismo, które planował przeczytać w wieżyczce humvee, zrolował je tak ciasno, jak się tylko dało, i starannie ukrył. Nie było przecież mowy, żeby przyszedł na wartę, wymachując gazetą – tego rodzaju zachowanie niechybnie skończyłoby się totalnym opeerem ze strony naszego pierwszego sierżanta Rona Burtona, człowieka ściśle przestrzegającego wszelkich przepisów i reguł. Koppes urządził sobie jednak mały tajny schowek (nazywał go „zakamarkiem”) pod panelem z ceramicznymi płytami chroniącym szyję i tors.

Nienawidziliśmy tych płyt. Ważyły strasznie dużo i było w nich potwornie gorąco, aczkolwiek miały parę zalet, przede wszystkim potrafiły zatrzymać kulę z AK, zanim ta przerobiła narządy w klatce piersiowej na mokrą karmę dla psów. Poza tym pod kamizelką było odrobinę wolnego miejsca i Koppes odkrył, że można tam wcisnąć czasopismo, które pozwoli jakoś dotrwać do końca warty.

Metoda sprawdzała się na tyle dobrze, że w ciągu naszych pięciu miesięcy w terenie Koppes często brał ze sobą do pojazdu stare numery „Playboya”. Jego kumpel Chris Jones dysponował sporym zapasem świerszczyków, przysyłanych przez brata. Na rozkładówkach widniały między innymi Carmen Electra, Bo Derek i Madonna. Po długich dyskusjach Jones i inni żołnierze doszli do wniosku, że dziewczyny z nieprawdopodobnie odległej epoki lat osiemdziesiątych były w sumie całkiem niezłe.

Ale rankiem 3 października Koppes miał pod kamizelką coś lepszego niż staroświeckie soft porno. Poprzedniego popołudnia przyleciał chinook z dostawami i jakimś cudem dostaliśmy pocztę, a w niej prawie najnowszy numer „SportsPro” z Peytonem Manningiem na okładce i ze szczegółowym przeglądem stu najlepszych zawodników NFL w sezonie jesiennym 2009.

Jasne, znajdowaliśmy się jedenaście tysięcy kilometrów od najbliższego baru sportowego i mieliśmy tu tkwić jeszcze długo po zakończeniu play-offów i Super Bowl. Koppes wiedział jednak, podobnie jak my wszyscy, że być może wróci do domu w metalowej trumnie owiniętej amerykańską flagą, więc myśl, że poprzegląda sobie statystyki zawodników i rankingi drużyn, że pozwoli, by jego umysł powędrował daleko poza czarne skały Hindukuszu, otaczające nas ze wszystkich stron i zapewniające naszym wrogom znakomite warunki do przeprowadzenia ataku, że urządzi sobie choćby krótką podróż w wyobraźni, wprawiała go w niezwykle pozytywny nastrój. Właśnie dlatego, kiedy wepchnął pismo pod kamizelkę i ruszył w kierunku humvee, znajdującego się jakieś pięćdziesiąt kroków od baraku, wymamrotał pod nosem słowa, które wszyscy powtarzaliśmy sobie w takich momentach: zwięzłą i przenikliwą mantrę, dobrze wyrażającą paradoksalne uczucia żołnierzy przydzielonych do tej najbardziej odległej, niebezpiecznej i idiotycznie położonej placówki w Afganistanie.

Lepiej nie będzie.

Pod sklejkowym sufitem w baraku naszego plutonu poprzedni lokator, żołnierz jednostki, która stacjonowała tu wcześniej, nabazgrał sobie krótką przypominajkę o życiu w Afganistanie. Mnie i innym chłopakom z Czerwonego bardzo się ona spodobała i już po tygodniu pobytu stała się naszym nieoficjalnym mottem. Dobrze wyrażała, jak to jest znaleźć się w odległym zakątku kraju, miejscu tak bardzo dla nas niegościnnym, że paru generałów i polityków, przez których tu trafiliśmy, nazywało je „ciemną stroną księżyca”.

Słowa nabazgrane przez żołnierza były tak trafne, że ilekroć coś się spieprzyło – na przykład ilekroć dowiadywaliśmy się, że znowu przez tydzień nie będzie gorącego żarcia, bo generator oberwał z granatnika przeciwpancernego, albo że poczta z domu z zeszłego miesiąca nadal nie została dostarczona, bo piloci chinooka nie chcieli ryzykować, jeśli nie chodziło o najbardziej niezbędne dostawy – posyłaliśmy sobie na wpół żartobliwy uśmiech, unosiliśmy brew i mówiliśmy:

– Lepiej nie będzie.

Kryła się tu najważniejsza chyba prawda o tym, jak to jest tkwić w obozie tak ewidentnie narażonym na poważny atak. Nazwa „Keating” stała się swego rodzaju dowcipem, określeniem sytuacji, w której obstawiasz, ryzykując totalnie spektakularną klęskę, ale nie chcesz odejść od stołu.

Pogodziliśmy się milcząco z wadami Keating, bo jako żołnierze nie wtykaliśmy nosa w sprawy, które przekraczały nasze kompetencje, a już zwłaszcza nie zadawaliśmy sobie ogólniejszych pytań typu: po co w ogóle tu jesteśmy i co mamy osiągnąć. Nasze podstawowe zadanie było proste i jednoznaczne: przeżyć i nie dopuścić wroga za ogrodzenie. Jednak od czasu do czasu któryś z moich chłopców nie umiał się powstrzymać i rozmyślał o misji i o tym, po co, na litość boską, utrzymywać bazę, której położenie w tak oczywisty sposób kłóciło się z podstawowymi regułami sztuki wojennej.

W takich przypadkach ostrej odpowiedzi udzielał zazwyczaj Josh Kirk, jeden z sierżantów i chyba największy kozak w całym plutonie. Dorastał w Idaho, na farmie pośrodku niczego, w okolicy Ruby Ridge, i zawsze szedł na czołowe, choćby chodziło o zupełny drobiazg.

– Chcecie wiedzieć, co tu robimy? – spytał nas pewnego wieczoru, rozpakowując z plastiku zestaw obiadowy MRE, a konkretnie omlet z warzywami, wyjątkowo nielubiany, bo wyglądem przypominający cegłę ze skompresowanych rzygów. – Nasza misja tu, w Keating, polega na przerabianiu racji żywnościowych na gówno.

Prawdziwe piękno maksymy „lepiej nie będzie” polegało na tym, że prezentowała obie strony medalu. Wyrażała – nie bez podziwu – to, co miał na myśli Kirk, mianowicie bezsensowność istnienia Keating, czyniącą je tak okropnym miejscem. Człowiek, który potrafił spojrzeć z odpowiedniej perspektywy, czuł przekorną, lecz szczerą dumę, że tu trafił.

Z drugiej strony hasło „lepiej nie będzie” znaczyło też coś zupełnie odwrotnego. Chwytało żarliwe pragnienie jakiegoś celu, typowe dla młodych chłopaków – zwłaszcza wyposażonych w broń o ogromnej sile rażenia – którzy lądują w sytuacji spierdolonej totalnie i nie do naprawienia.

Oczywiście życie w Keating nie mogło stać się lepsze, bo od samego początku było zupełnie nieznośne. Jednak dziwna sprawa: wszyscy mieliśmy absolutną pewność, że jeśli przeżyjemy ten cholerny pobyt, to zapamiętamy go jako jeden z najbardziej niezwykłych okresów w naszym życiu. Tylko grupa żołnierzy piechoty na pierwszej linii frontu potrafi docenić taką ironię losu.

Mocno nas irytowało, że pierwszy sierżant Burton, najwyższy rangą podoficer w naszym oddziale w Keating, zupełnie tego nie pojmował. Uwielbiał wszelkiego rodzaju wojskowe reguły i protokoły, które, owszem, sprawdzają się w obozach treningowych, ale nie mają żadnego sensu w strefie wymiany ognia. Uznał, że nasze małe motto stanowi dowód „kiepskiego morale”, więc ilekroć je słyszał, natychmiast podchodził i kazał zamknąć gębę.

Burton nie rozumiał, że w takim miejscu jak Keating nie da się niczego zabronić raz na zawsze. Już pod koniec pierwszego tygodnia placówka wryła nam w głowy hasło „lepiej nie będzie”. Słowa zakorzeniły się w ciemnych, żyznych warstwach naszych umysłów, po czym zakiełkowały, rodząc absolutną pewność. Wyplenienie jej było niemożliwe, podobnie jak pozbycie się talibów ze zboczy i grzbietów górskich okalających obóz ze wszystkich stron albo wyrwanie wszystkich ciernistych krzaków i maleńkich trujących kwiatów w Hindukuszu.

Jak dla nas, w Keating nie mogło być lepiej, bo i tak robiliśmy, co w naszej mocy.

Wszyscy czerpaliśmy z tego satysfakcję. Dobrym przykładem był Koppes, idący zmienić Hardta z czasopismem ukrytym pod kamizelką.

Opancerzony humvee, w którego stronę zmierzał Koppes, był jednym z pięciu takich pojazdów rozmieszczonych przy granicy obozu i stanowiących element pierwszej linii obrony. Miał stalową wieżyczkę w dachu nadwozia, wyposażoną w Mk 19 – coś w rodzaju karabinu maszynowego, tyle że strzelającego czterdziestomilimetrowymi granatami. Broń ta potrafi wypluwać ponad trzysta pocisków na minutę, zapewniając ogromną siłę ognia, i w niecałe sto osiemdziesiąt sekund może zamienić piętrowy budynek w kupę gruzu.

Koppes nigdy nie widział takiej akcji, ale sama świadomość dodawała mu nieco otuchy, ilekroć gramolił się do humvee i musiał rozmyślać o wszystkich słabych punktach pojazdu, poczynając od tego, że kiedy zajmował pozycję przy Mk 19, jego nogi, ramiona i tors były dobrze osłonięte, ale głowa i dłonie – wcale. Poza tym broń obracała się o zaledwie sto dziesięć stopni, co nie pozwalało odpowiedzieć ogniem, gdyby ktoś spróbował zajść Koppesa od tyłu.

Sytuacja ta była zdecydowanie daleka od ideału – jak to w Keating – dlatego zamierzaliśmy zastąpić pojazd porządną wieżą strażniczą. Niestety nasz plan nigdy nie został zrealizowany, bo kazano nam przygotować się do zwinięcia obozu, spakowania wszystkich gratów i spieprzania z tej części Nurestanu. Cała operacja miała się zacząć w ciągu następnych siedemdziesięciu dwóch godzin, choć większość niższych rangą podoficerów – w tym Koppes – jeszcze o tym nie wiedziała.

Wnętrze baraków Czerwonego Plutonu

Nim Koppes dotarł do pojazdu, Hardt zlazł już z wieżyczki. Chciał jak najszybciej znaleźć się w ubikacji; zdążył tylko przekazać zmiennikowi najnowsze wieści.

Według niewielkiej sieci afgańskich informatorów, których zadaniem było przekazywanie oficerom w Keating wszelkich ważnych doniesień na temat okolicy, w Urmul, maleńkiej wiosce położonej na drugim brzegu rzeki Darja-je Kusztaz, zaledwie sto metrów na zachód od naszego przyczółka, zbierała się grupa talibów.

Nie była to żadna nowina. Odkąd zjawiliśmy się tu cztery miesiące wcześniej, mieliśmy wrażenie, że tego typu wiadomości przychodzą co trzy, cztery dni. Za każdym razem sytuacja wyglądała identycznie. W raporcie stało, że od pięćdziesięciu do siedemdziesięciu pięciu wrogów szykuje się do zmasowanego natarcia, lecz w ataku uczestniczyło potem czterech, może pięciu bojowników, a najczęściej tylko jeden lub dwóch. Z czasem zaczęliśmy sceptycznie podchodzić do podobnych doniesień.

Nie znaczy to, że nie spodziewaliśmy się kłopotów: w końcu przez całe lato i jesień byliśmy ostrzeliwani średnio cztery razy w tygodniu. Jednak dla chłopaków pełniących wartę informacje o szykowanym natarciu nie brzmiały już alarmująco, więc gdy Hardt przekazał wiadomość, Koppes tylko pokiwał głową i zainstalował się w wieżyczce, po czym skupił uwagę na ważniejszych sprawach.

Żołnierzowi w randze Koppesa życie w Keating nie oferowało zbyt wielu przyjemności, więc trzeba było nacieszyć się każdą chwilą rozrywki, choćby i najdrobniejszej. Nowy numer „SportsPro” bez wątpienia dawał taką okazję. Samo czasopismo zdołałoby zapewnić Koppesowi świetny poranek, poza tym była sobota, więc każdego z pięćdziesięciu Amerykanów stacjonujących w obozie czekały dwa gorące posiłki.

Trudno przecenić znaczenie tego faktu. W Keating dostawaliśmy mniej więcej jeden gorący posiłek tygodniowo. W pozostałe dni musieliśmy obywać się racjami MRE, pop-tartsami i budyniem czekoladowym, którego termin ważności upłynął tak dawno temu, że człowiek się zastanawiał, czy aby nasza armia nie chce dać talibom forów.

Perspektywa dwóch ciepłych posiłków jednego dnia niemal przekraczała granice wyobraźni Koppesa, zwłaszcza że na śniadanie miały być jajka z kaszą kukurydzianą. W grę wchodził nawet bekon – wszystko zależało od szczodrości naszego kucharza Thomasa. A na tym nie koniec.

Z perspektywy Koppesa najlepsze było to, że jeśli twoja warta wypadała w czasie, gdy Thomas wydawał posiłek w stołówce, koleś z poprzedniej zmiany musiał ci go przynieść. W sumie dawało to absolutnie błogą sytuację: czasopismo plus gorące śniadanie, dostarczone prosto do pojazdu, jak gdyby Koppes właśnie zajechał humvee do restauracji drive-in.

Owszem, w tym przypadku kelnerem był Hardt, który przed chwilą walnął poranną kupę, ale co z tego? „Nic”, odpowiadał sobie stanowczo Koppes, który po części zgodnie z naszym mottem zawsze potrafił dopatrzyć się czegoś pozytywnego nawet w wyjątkowo gównianych okolicznościach.

„Wiesz co, Hardt? – mówił sobie w myślach, zajmując pozycję przy Mk 19, kiedy sierżant pobiegł w kierunku latryn. – Idź no sobie do tego swojego sracza i rób, co masz do zrobienia. Tutaj wszystko jest totalnie w porządku”.

Kiedy Koppes był już na swoim miejscu, szeregowy Stephan Mace odliczał ostatnie minuty czterogodzinnej zmiany w innym pojeździe, ustawionym po drugiej stronie placówki, jakieś sto dwadzieścia metrów na zachód. Tamten humvee – LRAS2 – znajdował się w najdalszej i najbardziej odsłoniętej pozycji strażniczej w całym obozie. Rzeka Darja-je Kusztaz płynęła zaledwie czterdzieści metrów dalej. Za nią wznosiło się skupisko trzydziestu kilku glinianych domów, czyli wioska Urmul.

Mace, najlepszy przyjaciel Koppesa, czekał, aż zmieni go mój najlepszy kumpel, czyli sierżant Brad Larson. Podobnie jak Koppes i Hardt, mieli własny mały rytuał, odprawiany prawie za każdym razem, kiedy jeden zastępował drugiego na stanowisku.

Mace był jednym z najniższych rangą żołnierzy w Keating, ale wyróżniał się poczuciem humoru – ostrym i totalnie pojechanym. Potrafił sypać dowcipami i zabawnie pyskować, dzięki czemu każdy, choćby na sekundę lub dwie, zapominał o nieszczęściach dokoła. Krótko mówiąc, wszyscy lubiliśmy jego towarzystwo, czego dowodzi fakt, że nawet Larson – mrukliwy samotnik z Nebraski, który rzadko zamieniał z kimś więcej niż dwa słowa, nawet ze mną – z własnej woli wstawał parę minut wcześniej i dreptał do pojazdu, żeby posiedzieć chwilę na przednim siedzeniu i posłuchać nawijki Mace’a.

Rozmawiali o najróżniejszych sprawach. Spierali się zaciekle, jakie zwierzę najfajniej byłoby zastrzelić podczas safari w Afryce, albo opisywali w szczegółach seksowne nauczycielki ze szkoły średniej. Treść grała mniejszą rolę, liczył się fakt, że lubili swoje towarzystwo. Czasem po prostu siedzieli i gapili się przez przednią szybę. Mace wyciągał papierosa z paczki Marlboro Light, a Larson sięgał do puszki z tytoniem do żucia.

Jednak tego ranka odpuścili sobie zwyczajowy rytuał, bo Larson musiał najpierw załatwić pewną sprawę. Zamiast wsiąść do humvee, minął drzwi od strony kierowcy, położył hełm i broń na masce, stanął w rozkroku, rozpiął rozporek i zwrócony na zachód wysikał się z dużą przyjemnością, żeby nabrać energii po wczesnej pobudce.

Powinien był skorzystać ze szczalni – plastikowych rur o średnicy dziesięciu centymetrów, wkopanych metr w ziemię koło przyczepy z prysznicami. Mijał je w drodze do pojazdu opancerzonego i zazwyczaj tam przystawał, jednak szczalnia cuchnęła najgorzej w całym obozie i Larson uznał, że dziś wyjątkowo nie ma ochoty wdychać smrodu stęchłej uryny.

Kiedy Mace zobaczył, co robi Larson, zszedł z wieżyczki i ruszył na wschód w kierunku baraku, w którym spała reszta naszego plutonu.

Była 5.50, właśnie świtało. Larson sikał, podziwiając widok. Pierwsze promienie porannego słońca barwiły ściany domów w Urmul złocistoróżowawym światłem. Wzrok Larsona powędrował w kierunku najwyższego budynku w wiosce, czyli meczetu.

Świątynie w większych, bogatszych miastach i miasteczkach w Afganistanie miewały iglice lub cebulaste kopuły, ale meczet w Urmul był zwyczajną prostopadłościenną wieżą. Jego skromna architektura wyrażała nie tylko surowe i okrutne warunki panujące w tej niesamowicie odległej i niedostępnej części Afganistanu, ale także tutejszą skromność.

Nieco bliżej przed sobą Larson widział rzekę. Jej spienione, przejrzyste wody płynęły pod jednoprzęsłowym betonowym mostkiem, który prowadził na niewielką wysepkę. Wysepka służyła za lądowisko chinooków, potężnych śmigłowców w kształcie kowadła. Były one pępowiną łączącą nas ze światem. Dostarczały wszystko – od paliwa i amunicji po zgrzewki napoju Dr Pepper i butelkowaną wodę do picia.

Na drugim brzegu rzeki w zielonej gęstwinie kryły się małpy, ptaki i inne dzikie zwierzęta zamieszkujące niezwykle wąską dolinę, w której leżało Keating. Spoglądając wyżej, Larson widział góry, dominujący element pejzażu i naszego życia.

Z doliny wyrastały strome ściany. Ponad nimi wznosiły się ośnieżone szczyty, pobłyskujące w pomarańczowym świetle poranka na tle nieba, które przybrało ciemną, nieprzeniknioną barwę kobaltu.

W innym miejscu, w innym czasie taki widok zapierałby dech w piersiach. Ale nie można było ulec temu uwodzicielskiemu pięknu i zapomnieć, że jesteśmy na wojnie, a ludzie, z którymi mieliśmy tu walczyć, kryją się gdzieś pośród malowniczego krajobrazu, gotowi zabić tak wielu z nas, jak tylko się da.

Kiedy teraz myślę o tamtej chwili, próbuję sobie wyobrazić, jak to wyglądało z perspektywy trzystu talibańskich bojowników, którzy przyszli w nocy, wypędzili okolicznych mieszkańców z domów, rozlokowali się w budynkach i na wzgórzach ze wszystkich czterech stron i odliczali ostatnie sekundy przed rozpoczęciem skoordynowanego ataku z użyciem granatników przeciwpancernych, moździerzy, karabinów maszynowych, broni ręcznej i dział bezodrzutowych.

Zebrali siły zapewniające im sześciokrotną przewagę liczebną. Mieli przeprowadzić jeden z największych, najbardziej zaciekłych i najlepiej obmyślonych ataków w tej części Afganistanu, przez dowództwo amerykańskich sił zbrojnych nazywanej Sektorem Wschodnim.

Ten opis robi wrażenie, ale naprawdę niesamowity był fakt, że nikt z nas nie wiedział, co się szykuje.

Kiedy Brad Larson stał z fujarą na wierzchu, słuchając, jak mocz obryzguje ziemię koło jego butów, nie miał pojęcia, że co najmniej dziesięciu snajperów ma go na celowniku rosyjskiego karabinu SWD i że każdy chce posłać mu kulę kalibru 7,62 milimetra prosto w twarz.

Zach Koppes nie wiedział jeszcze, że nikt nie dostarczy mu ciepłego śniadania, że nie wyjmie czasopisma spod kamizelki, że za moment stanie samotnie przeciwko dziesiątkom wrogów, podczas gdy trzydziestu kilku żołnierzy Afgańskiej Armii Narodowej, naszych rzekomych sojuszników i partnerów, opuści stanowiska i ucieknie, pozostawiając wschodni sektor Keating całkowicie bez obrony.

Josh Hardt nie przypuszczał, że w ciągu godziny bojownicy wedrą się za ogrodzenie, przejmą magazyn amunicji, podpalą większość naszych budynków, że będą próbowali mu rozwalić łeb z granatnika przeciwpancernego RPG.

Ja natomiast spędziłem te ostatnie sekundy, zanim talibowie rozpętali piekło, leżąc zwinięty na pryczy i pogrążony w głębokim śnie. Nie wiedziałem, że za pół godziny ci z nas, którzy pozostaną przy życiu, będą się wycofywać na „pozycję Alamo” i szykować się do ostatecznej walki w dwóch budynkach nieogarniętych pożarem – i że dziesięciu chłopaków nie będzie mogło do nas dołączyć.

No więc wracamy do naszego motta, do słów, które dodawały nam otuchy.

Lepiej nie będzie.

Na terenie Keating znajdowało się tego dnia pięćdziesięciu Amerykanów, w tym członkowie Czerwonego Plutonu. Dzięki naszej maksymie w jakiejś mierze nie tylko rozumieliśmy fatalną sytuację, ale też potrafiliśmy w pełni się z nią pogodzić. Siły były beznadziejnie rozłożone, granice bazy nie do obrony, pomoc znajdowała się daleko. Ale i tak żaden z nas nie umiał przewidzieć, jak straszliwa furia spadnie nam na głowy.

Ta książka nie jest historią jednego człowieka, lecz całego plutonu, opowieścią pełną brudu i błota. Jej bohaterowie w różnych momentach, tych mało znaczących i tych ważnych, zachowywali się mniej heroicznie, niżbyśmy chcieli, ale zarazem byli bardziej ludzcy, niż sugerują oficjalne uzasadnienia medali wręczanych po bitwie.

Chłopcom z Czerwonego Plutonu daleko było do grzecznych ministrantów, ale nie przypominali też superbohaterów o stalowym spojrzeniu. Ci ostatnio chyba coraz częściej pojawiają się w opowieściach na temat wojny w Afganistanie. Nie mieliśmy wiele wspólnego z twardzielami z wojsk specjalnych, którzy krótko po 11 września przebyli równiny w północnej części kraju i zdobyli miasto Mazar-i Szarif, ani tym bardziej z czteroosobową jednostką komandosów z Navy SEALS (to, co spotkało ich latem 2005 roku, kilka kilometrów na południe od Keating, stało się później kanwą książki Przetrwałem Afganistan i filmu Ocalony).

Jeśli w ogóle uznać nas za bohaterów, to nasz heroizm tamtego jesiennego dnia 2009 roku był bardziej prymitywny. Pomieszał się z typowymi wadami zwykłych ludzi poddanych niezwykłemu sprawdzianowi – ludzi nękanych przez lęki i wątpliwości, czasem małostkowych, spierających się o drobiazgi, mających na karku rozmaite słabości i problemy: zmagania z depresją i uzależnieniami, apatią i poczuciem bezsensu, nieszczerością i gniewem.

Może i stanowiliśmy kompanię braci, zjednoczonych we wspólnej walce, ale skoro tak, trzeba pamiętać, że na przykład jeden z nas wypił kiedyś płyn do czyszczenia dywanów, próbując popełnić samobójstwo, a innego przyłapano na paleniu haszyszu w strefie wymiany ognia, kiedy miał pełnić wartę. Ja sam tak bardzo paliłem się do wyjazdu na wojnę, że zgłosiłem się na ochotnika do Iraku, nawet nie przegadawszy tego z żoną, a potem okłamywałem ją, twierdząc, że dostałem rozkaz.

To wszystko prawda – ale prawdą jest też, że byliśmy żołnierzami i kochaliśmy jeden drugiego miłością żarliwą i czystą, niemającą sobie równej w świecie cywilów.

Zrozumiecie, o co mi chodzi, jeśli najpierw opowiem wam, jak powstał mój pluton i skąd wzięliśmy się w Afganistanie.1

Strata

Pochodzę z Nevady, ze starej rodziny ranczerów. Nasze tradycje wojskowe sięgają Aury’ego Smitha, mojego dziadka, który latem 1943 roku na ochotnika zajął miejsce brata, wziętego do armii z poboru. Znalazł się w Normandii w wojskach saperskich zaledwie parę dni po lądowaniu aliantów. Pół roku później razem ze 101 Dywizją Powietrznodesantową walczył w oblężonym Bastogne podczas ofensywy w Ardenach. Jakimś cudem zdołał przeżyć. Do końca pobytu w Europie uczestniczył w pokazach USO^(), popisując się umiejętnością jazdy rodeo bez siodła.

Prawie trzydzieści lat później mojego tatę wysłano do Wietnamu. Nigdy nie powiedział słowa na temat dwóch tur w 4 Dywizji Piechoty w pobliżu kambodżańskiej granicy, gdzie straty były wręcz przerażające, ale jego milczenie miało tak ogromną wagę, że i ja, i obaj moi bracia zaciągnęliśmy się do wojska.

Travis, najstarszy z naszej trójki, wstąpił do armii zaraz po ukończeniu szkoły średniej. Wziął udział w inwazji na Haiti, potem przeniósł się do sił powietrznych. Preston wybrał marines. Kiedy byłem w ostatniej klasie liceum w Lake City w Kalifornii, miejscowości tak małej, że cały rocznik liczył tylko piętnaście osób, bracia oczekiwali, że też się zaciągnę. Natomiast ojciec miał nadzieję, że zerwę z rodzinną tradycją i pójdę ścieżką, którą dla mnie wybrał, zapisując mnie w dziewiątej klasie do mormońskiego seminarium.

Bracia mieli rację. We wrześniu 1999 roku wstąpiłem do armii. Przydzielono mnie do pododdziału Black Knight, wchodzącego w skład wojsk pancernych. Służyło w nim sześćdziesięciu pięciu ludzi, podzielonych na trzy plutony: Czerwony, Biały i Niebieski.

Black Knight stanowił część 4 Brygady liczącej cztery tysiące osób i wchodzącej w skład dwudziestotysięcznej 4 Dywizji Piechoty. Przekładając to na język laików: byłem maleńkim trybikiem w największej i najbardziej wyrafinowanej machinie wojennej świata. Poza tym służyłem w tej samej dywizji co mój ojciec.

Pierwszą misję odbyłem w Kosowie, w ramach kontyngentu pokojowego, więc nie trafiło mi się zbyt wiele akcji bojowych, jednak po ataku na World Trade Center w 2001 roku zgłosiłem się na ochotnika do Iraku. Trafiłem tam dopiero piętnaście miesięcy później (wcześniej wysłano mnie do Korei). Dowodziłem czołgiem M1 Abrams w Al-Habbanii, jakieś osiemdziesiąt kilometrów na zachód od Bagdadu, dokładnie pomiędzy Ar-Ramadi a Al-Falludżą. Przez większą część roku 2004 walczyliśmy z zatwardziałymi bojownikami z Al-Kaidy, którzy specjalizowali się w improwizowanych materiałach wybuchowych. Średnio raz dziennie zaliczaliśmy wybuch miny pułapki.

Po zakończeniu pierwszej tury w Iraku przeniesiono nas do Kolorado. Jednostka zmieniła przeznaczenie: odtąd mieliśmy zająć się rekonesansem i przygotować się do walk czekających nas w Afganistanie. Wysłano mnie wówczas na przeszkolenie zwiadowcy. Jedenaście miesięcy później, w czerwcu 2006 roku, znów byliśmy w Iraku, tym razem w Salman Bak nad rzeką Tygrys, mniej więcej trzydzieści kilometrów na południe od Bagdadu, niedaleko słynnych instalacji wojskowych, w których Saddam Husajn miał rzekomo składować broń chemiczną i biologiczną. Miasto stanowiło przyczółek ekstremistycznych bojówkarzy. Potrafili obrzydzić nam życie tak bardzo, jak się tylko dało.

Właśnie tam mogłem wypróbować moje świeżo nabyte umiejętności.

Uważa się, że zwiadowca jest przede wszystkim oczami i uszami dowódcy podczas bitwy, lecz w rzeczywistości odgrywa nieco ważniejszą rolę. Mówimy o sobie „kolesie od wszystkiego”. Dzięki przeszkoleniu potrafimy jako tako wykonać dowolną robotę w armii. Jesteśmy specjalistami od rekonesansu, przeciwdziałania obserwacji i orientacji w terenie, poza tym świetnie radzimy sobie ze wszystkim, co ma związek z komunikacją radiową i satelitarną. Formujemy trzyosobowe zespoły szturmowe, nieźle wychodzi nam przeprowadzanie eksplozji za pomocą min i materiałów wybuchowych kruszących. Możemy służyć jako medycy, mechanicy i saperzy. Dobrze znamy się też na systemach uzbrojenia, od dziewięciomilimetrowej broni krótkiej po studwudziestomilimetrowe haubice.

Wielu żołnierzy ma problem z opanowaniem tak zróżnicowanego zestawu umiejętności, mnie jednak przyszło to zaskakująco łatwo. Przed wojskiem słabo radziłem sobie w szkole, zwłaszcza z abstrakcyjnymi przedmiotami, ale teraz uczyłem się tak instynktownie, że aż czułem niepokój. Bez względu na to, czy chodziło o taktykę niewielkich jednostek, czy o manewry czołgowe całej kompanii, z miejsca chwytałem logikę. Ponadto uwielbiałem absolutnie każdy aspekt pracy zwiadowcy, choć największą smykałkę miałem do tak zwanych ćwiczeń z reagowania na atak, które wymagały natychmiastowego opracowania planu bojowego, jeśli sytuacja akurat się posrała.

Jednak dwie rzeczy nie były ani trochę łatwe.

Pierwsza dotyczyła naszej roli w Iraku, gdzie mogliśmy jedynie reagować na działania nieprzyjaciela, zgodnie z bardzo ściśle określonymi zasadami użycia siły, zabraniającymi chociażby otwierania ognia, o ile wróg nie zaczął strzelać pierwszy. Oznaczało to, że mogliśmy co najwyżej odpowiedzieć na atak.

Było to nie do wytrzymania – nie tylko z taktycznego punktu widzenia, ale też psychicznie. Stąd właśnie wziął się mój nietypowy sposób dowodzenia, po części oparty na prowokowaniu wroga. Gdy prowadziłem opancerzony konwój, często rozkazywałem załodze czołgu, by zjechała bez ostrzeżenia na przeciwległy pas ruchu: cała moja kolumna pruła pod prąd, zmuszając kierowców do ucieczki z drogi. W skrajnych przypadkach sam robiłem za wabik: na przykład właziłem na sponson głównego czołgu, czyli duży występ w pancerzu, łapałem równowagę jak na desce surfingowej i tak krążyłem po ulicach Al-Habbanii, podpuszczając ukrytych irackich snajperów, żeby spróbowali mnie zdjąć i ujawnili swoje pozycje.

Tego rodzaju taktyki często się sprawdzały, ale i tak czułem frustrację z powodu zasad użycia siły. Było to jednak niczym wobec drugiego problemu, stanowiącego nieuchronną konsekwencję dowodzenia w strefie wojny.

Okazało się, że najtrudniejszą rzeczą jest patrzeć, jak ginie któryś z moich chłopców. Pierwszy raz spotkało mnie to niedaleko Miasta as-Sadra, kiedy życie stracił jeden z najlepszych żołnierzy, jakich znałem.

Latem i jesienią 2007 roku dla wszystkich trzech plutonów frontowych pododdziału Black Knight zaczął się kiepski okres. Od kilku miesięcy realizowaliśmy nową strategię, która według administracji George’a W. Busha miała przynieść stabilizację w Iraku. Przysłano pięć dodatkowych brygad i niemal wszystkim żołnierzom wydłużono czas wykonywania misji. Uspokoiło to sytuację, ale z jakichś tajemniczych powodów nasza jednostka była teraz atakowana częściej i zacieklej. Może po prostu mieliśmy pecha? We wrześniu jeden z dowódców drużyny Białego Plutonu dostał w plecy. Przeżył, ale kula uszkodziła mu kręgosłup i spowodowała paraliż od klatki piersiowej w dół. Nieco później Biały stracił kolejnych dwóch ludzi na skutek wybuchu przydrożnej bomby. A potem, we wrześniu, oberwał Snell.

Kiedy poznałem Erica Snella, był zwiadowcą, miał trzydzieści cztery lata i dopiero się zaciągnął, ale i tak od razu czułeś, że to niezwykły gość. Ukończył szkołę średnią w Trenton w New Jersey. Przyjęto go do gry na zapolu w drużynie bejsbolowej Cleveland Indians, ale zrezygnował z kariery w lidze i wybrał uczelnię. Ukończył nauki polityczne, po czym przeniósł się do Republiki Południowej Afryki, gdzie pracował jako menedżer w AT&T. Znał francuski, przez jakiś czas mieszkał we Włoszech, wyglądał tak, że spokojnie mógłby robić za modela w pismach typu „Mademoiselle”, „Modern Bride” albo „Vibe”.

Miał wszystko, czego można chcieć, więc postanowił zostać żołnierzem, który absolutnie każde zadanie wykonuje perfekcyjnie. Polecenia i instrukcje chwytał za pierwszym razem, uczył się szybko i dobrze, wykazywał się inicjatywą i zdolnościami przywódczymi. Jedno tylko wydawało się w nim dziwne, mianowicie dlaczego w ogóle się zaciągnął.

– Do cholery, Snell, jesteś wykształcony, masz doświadczenie – powtarzaliśmy mu. – Co ty tu, kurwa, robisz?

– No, któregoś dnia zamierzam zostać oficerem – odpowiadał. – Ale najpierw muszę się przekonać, jak to jest być żołnierzem.

To również robiło na nas wrażenie.

Eric Snell

Dwa lata po wstąpieniu do armii został awansowany na sierżanta; zdecydowanie wyprzedził kumpli. Zaledwie dwa tygodnie później, 18 września 2007 roku, kazano nam wraz z dwoma innymi chłopakami osłaniać grupę irackich żołnierzy pod Miastem as-Sadra podczas rozstawiania betonowych barier chroniących przed zamachowcami samobójcami. Rano odpowiadał za to Biały Pluton, potem kapitan wysłał nas na zmianę. I ja, i mój sierżant uważaliśmy to za kiepski pomysł, bo jeśli w okolicy znajdowali się jacyś snajperzy, to zdążyli już poznać nasze ruchy.

Zignorowano te obawy, więc razem ze Snellem zabraliśmy się do zabezpieczania terenu. Siedziałem w humvee pochylony i przez radio koordynowałem nasze położenie z innym plutonem po drugiej stronie. Snell stał za mną z tyłu pojazdu, miał odsłoniętą głowę i trafiła go snajperska kula. Weszła tuż pod hełmem, przeszyła prawe oko i rozerwała tył czaszki. Upadł na ziemię; spojrzałem na niego i od razu zorientowałem się, że nie żyje.

Nigdy wcześniej nie widziałem, jak ginie jeden z moich chłopców.

Do tamtej pory zdawało mi się, że to, co przytrafi ci się w bitwie, zależy od twoich umiejętności. Kiedy jednak Snell został zastrzelony, pojąłem zasadniczą prawdę na temat wojny: straszne rzeczy mogą spotkać każdego, nawet żołnierza, który wszystko robi perfekcyjnie.

Przez następne dni męczyły mnie skutki tego odkrycia. Mogłeś się starać, mogłeś wymagać od innych, żeby spełniali wysokie standardy, ale ostatecznie ni chuj się to nie liczyło, nawet dla takiego asa jak Snell.

Kiedy ginie tego rodzaju żołnierz, człowieka ogarnia rezygnacja. Skoro pole bitwy jest w zasadzie loterią, to po co doskonalić umiejętności? Po co dążyć do perfekcji?

No i dochodzą jeszcze problemy praktyczne. Żołnierz klasy Snella dostaje kulę w łeb, więc musisz go zastąpić, ale skąd wziąć kogoś, kto będzie się sprawdzał równie dobrze?

A jednak uśmiechnęło się do mnie szczęście, bo spotkałem człowieka, który później w Afganistanie stał się moją prawą ręką i pomógł Czerwonemu Plutonowi przejść prawdziwą próbę ognia.

Od śmierci Snella minął mniej więcej miesiąc, kiedy z Fort Carson, niedaleko Colorado Springs, przyjechał do Iraku kontyngent żołnierzy, by zająć miejsce poległych.

Sierżanci ze wszystkich trzech plutonów dokonali przeglądu nowo przybyłych i jak zwykle zaczęli się kłócić o ich przydział. Negocjacje bywały czasem zaciekłe, bo ich rezultat mocno wpływał na jakość każdej jednostki, przy czym główne kryteria wiązały się z naszą ulubioną rozrywką, czyli futbolem.

Ray Didinger, dziennikarz sportowy, który przez ponad ćwierć wieku zajmował się rozgrywkami NFL, stwierdził kiedyś, że futbol to „najbardziej drużynowa z gier”. Jeśli zawodnicy nie nauczą się perfekcyjnie robić, co do nich należy, zespół nic nie osiągnie. „Podczas akcji każdy musi wykonać swoje zadanie. Starczy, że jeden z chłopaków zawiedzie, że nie zrozumie taktyki albo pobiegnie w niewłaściwym kierunku, i wszystko bierze w łeb”.

To samo można powiedzieć o pododdziałach wojskowych – nic dziwnego, skoro w futbolu, podobnie jak na wojnie, chodzi o zajęcie terytorium przeciwnej drużyny i utrzymanie go mimo kontrataków. Poza tym – tu znowu zacytuję Didingera – „futbol jest brutalny i zawodnicy muszą się z tym pogodzić”. Może właśnie dlatego traktowaliśmy ten sport niezwykle poważnie, zwłaszcza w Czerwonym, który przez lata nie przegrał ani jednego meczu w rozgrywkach między plutonami.

Brad Larson pochodził z Chambers w Nebrasce. Mieszkało tam 288 osób, niewiele więcej niż w maleńkiej mieścinie, w której sam dorastałem. Miał uszy odstające jak u dzbana i grube, ciemne brwi; niemal nic nie wskazywało, że jest obdarzony talentem sportowym. Z początku ostentacyjnie go olewałem, choć został kierowcą mojego humvee. Przez pierwsze dwa tygodnie słyszał ode mnie wyłącznie polecenia typu „w lewo” albo „w prawo”.

Okazało się, że zanim wstąpił do wojska, uczęszczał do koledżu w Nebrasce i grał na pozycji safety w tamtejszej drużynie. Poradziłby sobie świetnie na dowolnej pozycji, bo był nieprawdopodobnie szybki, co wyszło na jaw, gdy wreszcie pozwoliliśmy mu wziąć udział w jednym z meczów. Jeszcze większe wrażenie robiła jego spostrzegawczość. Ilekroć rozgrywający szykował się do rzutu, Larson instynktownie wyczuwał, gdzie wyląduje piłka – starczyło, że popatrzył gościowi w oczy i ocenił kąt ramienia. (Nie sprawdzało się to tylko w przypadku jednego z zawodników, który rzucał w strasznie dziwny i zupełnie nieprzewidywalny sposób). Natychmiast biegł w odpowiednie miejsce i przejmował piłkę.

Brad Larson

Dzięki temu zwróciłem na niego uwagę. Talent Larsona na boisku zapoczątkował naszą przyjaźń, bo wkrótce zrozumiałem, że Larson potrafi wykorzystać swoje umiejętności również podczas manewrów bojowych.

Szybko się adaptował. Rzadko musiałem mu cokolwiek tłumaczyć. Po prostu obserwował mnie podczas wykonywania czynności, skupiał się i, cholera, wszystko podłapywał.

Gdy zrozumiałem, z kim mam do czynienia, zacząłem przydzielać mu zadania dowódcy drużyny, wykonywane wcześniej przez Snella. Larson także wykazał się niesamowitą precyzją i przywiązywał wielką wagę do szczegółów. Najbardziej jednak podobał mi się sposób, w jaki się porozumiewaliśmy.

Wystarczyło kilka miesięcy, a byliśmy idealnie zgrani. Kiedy ćwiczyliśmy atak na wybrany cel czy poszukiwanie ukrytego składu broni, przekazywałem drużynie rozkazy, objaśniałem krótko misję, po czym rzucałem: „Larson, idziesz z przodu”. Następnie ruszaliśmy: Larson na czele, ja z tyłu, między nami dwóch lub trzech chłopaków.

Gdy docieraliśmy do punktu, w którym należało zrobić taktyczny postój i ocenić, co dalej (np. zdecydować, jak obejdziemy przeszkodę albo czy zejść z wyżej położonego terenu), Larson odwracał się i rzucał mi spojrzenie. Każdy z nas miał radio, ale nie musieliśmy go używać. Patrzyliśmy na siebie, kiwałem głową i Larson dokładnie wiedział, co ma robić. Byliśmy jak jedna istota o dwóch parach rąk i dwóch parach oczu.

W dodatku świetnie się uzupełnialiśmy, więc nasz duet sprawdzał się o wiele lepiej niż każdy z nas z osobna. Jestem zupełnym beztalenciem, jeśli chodzi o liczby, natomiast Larson miał do nich naturalną smykałkę. Dowodzenie na patrolu wiąże się z otrzymywaniem mnóstwa informacji. Ilekroć ich zalew mnie przytłaczał i nie nadążałem z robieniem notatek na moich rękawicach albo na szybie humvee, odwracałem się do Larsona i mówiłem: „Współrzędne celu to 4S M6J 180 2245, zapamiętaj”.

Dwadzieścia minut później prosiłem, żeby mi to powtórzył, a on recytował wszystko z pamięci.

Nigdy wcześniej nie doświadczyłem w wojsku czegoś podobnego. Zgraliśmy się ze sobą, byliśmy idealnie zsynchronizowani i dzięki temu każdy z nas stawał się lepszym żołnierzem.

Nie wiem, czy istnieje na to jakieś określenie, w każdym razie żadnego nie znam. Może nie da się nazwać tak trudno uchwytnej rzeczy? Ważne, że tworzyliśmy świetny duet. Reszta plutonu też zdawała sobie z tego sprawę; budziliśmy wielką ciekawość, aż w końcu porucznik wezwał nas na rozmowę i spytał, o co tu chodzi.

Z braku lepszej odpowiedzi Larson i ja udzieliliśmy mu jedynego wytłumaczenia, jakie przyszło nam do głowy.

– To trochę jak ze szperą w fordzie mustangu – powiedziałem.

– Czyli? – zapytał porucznik.

– Z jednej strony można powiedzieć, że to mechanizm różnicowy o ograniczonym poślizgu, który zapewnia pewne zróżnicowanie prędkości kątowej końcówki wału napędowego.

– Ale z drugiej strony w zasadzie wszystko sprowadza się do NKM – dokończył Larson.

– Dobra, zaryzykuję – mruknął porucznik. – Co to, do cholery, jest NKM?

– NKM to technologia tak zaawansowana, że w zasadzie nie da się jej odróżnić od czarów – wyjaśniłem. – Normalnie, kurwa, magia.

– No właśnie – powiedział Larson. – NKM.

Intensywność tego, co człowiek przeżywa podczas walki, rodzi zaufanie, jakiego nie spotyka się nigdzie indziej. Biorą się stąd poważne zobowiązania – i tu wracamy do nauki, którą otrzymałem, kiedy zginął Eric Snell.

Musiałem pogodzić się z faktem, że walka ma własną dynamikę, jest poza ludzką kontrolą. Mimo to istnieją co najmniej dwie rzeczy, na których warto się skupić i na które można wpłynąć.

Po pierwsze, postanowiłem zwiększyć szanse swoje i moich chłopaków, robiąc wszystko totalnie jak należy, zgodnie z zasadą uosabianą przez Snella i Larsona.

Po drugie, jest rzeczą niezwykle ważną, żeby zakończyć sprawę po swojemu. Nie zawsze mogłem zapanować nad wydarzeniami podczas walki, ale kontrolowałem to, co działo się później. A ciąg dalszy miał ogromne znaczenie.

Kiedy zgarnęliśmy Snella z ulicy, musieliśmy go zabrać do bazy. Był to pierwszy etap jego podróży, wiodącej przez bazę sił powietrznych w Dover w stanie Delaware, gdzie znajduje się największa kostnica wojskowa w Stanach Zjednoczonych (właśnie tam trafiają szczątki żołnierzy poległych za granicą), aż na cmentarz w Trenton w New Jersey. Standardowa procedura nakazywała umieścić zwłoki na masce humvee, ale nie chciałem, żeby Snell jechał odsłonięty i na widoku. Położyliśmy go więc na dwóch siedzeniach z tyłu, był jednak niesamowicie wysoki i przez to nie dawało się domknąć bocznych drzwi, nawet gdy zgięliśmy mu nogi.

Jazda opancerzonym humvee z otwartymi drzwiami stanowiła poważne naruszenie zasad bezpieczeństwa, ale miałem to gdzieś. Zająłem miejsce na siedzeniu dowódcy, sięgnąłem do tyłu i chwyciłem dwustukilowe drzwi, po czym ruszyliśmy ostro ulicami Bagdadu, biorąc zakręty tak szybko, jak tylko się dało, byle nie wywrócić samochodu.

Tego rodzaju gest mógł się wydawać bezsensowny, może nawet absurdalny, lecz w tamtym czasie sposób, w jaki przewieźliśmy Snella z powrotem do bazy, ogromnie się dla mnie liczył.

Teraz myślę o tym dokładnie tak samo.2

Zapasy

Podczas naszego pobytu w Iraku pododdział Black Knight stracił trzech żołnierzy, w tym Snella. Sześciu innych odniosło rany, w kilku przypadkach bardzo ciężkie, ale kiedy skończyliśmy misję i wróciliśmy do Kolorado w marcu 2008 roku, nasze szeregi przerzedziły się z całkiem innych względów. Część osób dostała nowy przydział, część zwolniono z wojska, część została karnie przeniesiona i tak oto w ciągu kilku tygodni Czerwony Pluton stał się niemal wydmuszką. W Iraku było nas dwudziestu, teraz zostało tylko trzech: ja, jeden koleś (niedługo potem został ranny, kiedy ręce zmiażdżyła mu naczepa) i uchaty żołnierz z Nebraski o niesamowicie czarnych brwiach. Cała reszta przepadła.

Tak więc, oprócz spędzania czasu z rodzinami i robienia innych rzeczy, o których marzyliśmy, dławiąc się irackim upałem i kurzem, musieliśmy zbudować naszą jednostkę praktycznie od zera.

Nie sprowadzało się to wyłącznie do zgarnięcia dla siebie dobrych chłopaków wszelkimi możliwymi środkami. Trzeba było też stworzyć z nich spójną ekipę. Jej członkowie musieli umieć ze sobą współpracować, darzyć się zaufaniem i ratować sobie nawzajem tyłki podczas naszej następnej misji – przy czym wyglądało to na cholernie trudne wyzwanie.

Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

czarne.com.pl

Wydawnictwo Czarne

@wydawnictwoczarne

Sekretariat i dział sprzedaży:

ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice

tel. +48 18 353 58 93

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

Dział promocji:

ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa

tel. +48 22 621 10 48

Skład: d2d.pl

ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków

tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]

Wołowiec 2019

Wydanie I
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: