Człowiek z lasu - ebook
Człowiek z lasu - ebook
Książka Sylwestra Latkowskiego Człowiek z Lasu. Polska lokalna dokumentuje polską rzeczywistość – dziejącą się poza stolicą, poza centrum kraju. Jest to opowieść prawdziwa, rozgrywa się w miastach województwa świętokrzyskiego, położonych na tyle daleko od Warszawy, żeby stworzyć swój własny, lokalny świat, a jednocześnie na tyle blisko, żeby wciągać weń postacie z pierwszych stron gazet...
Nie ma lepszego przykładu, czym jest mafia w Polsce: układy na dole, sięgające góry. Ale nie o mafii to książka, a o Polsce: tej dzisiejszej… oddalonej o sto kilkadziesiąt kilometrów od Warszawy.
Kategoria: | Inne |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7554-553-1 |
Rozmiar pliku: | 3,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1.
Tylko niektórzy godzą się na rozmowę przy włączonym dyktafonie, pozostali pozwalają jedynie notować, a i tak chwilami z niepokojem patrzą na długopis kreślący na kartce wypowiadane przez nich słowa.
– Tylko off the record – żąda mój rozmówca, polityk, były minister.
– Czego się pan obawia? – pytam.
– Ludzi, ja tutaj mieszkam. Pan stąd wyjedzie, a ja tu zostanę – oznajmia z powagą.
2.
OSOBA 1, znająca tutaj wszystkich lokalnych polityków, kiedyś zaangażowana politycznie, dzisiaj najwyżej im doradzająca, pomagająca w kampaniach wyborczych. Właśnie zakończyła ostatnią kampanię. Z sukcesem – jej kandydaci dostali się do parlamentu:
– Jest taka zasada – rządzimy raz ja, raz ty – żyj i pozwól żyć. A jeśli ktoś z zewnątrz miesza – to wspólny wróg. Oni wszyscy przez lata się ułożyli, powstała jakaś hierarchia; politycy, lokalny biznes, policja. Jedni z tego układu korzystają, inni są po prostu słabsi albo głupsi i przegrywają.
3.
OSOBA 2: A wiesz, że te lokalne układy samorządowe istnieją dzięki wsparciu lokalnej prasy? Trochę to mechanizm korupcyjny. Na przykład naczelny bierze od burmistrzów, prezydentów, posłów za przychylne publicity. Po parę tysięcy bierze od głowy.
4.
27 czerwca 2011 r., godz. 14.10. Wykręcam numer centrali Komendy Wojewódzkiej w Kielcach i słyszę automat: „Dzień dobry, Komenda Wojewódzka Policji w Kielcach, proszę czekać na zgłoszenie się operatora”. I tak przez siedem minut, w kółko to samo. Operator się nie zgłosił. Próbuję po godzinie piętnastej, także bez efektu.
5.
Dramatyczne wydarzenia w hotelu Marki w Łopusznie. 32-letnia menedżerka hotelu została zastrzelona przez dwa lata starszego od niej męża, chwilę później on sam strzelił sobie w głowę. „Gazeta Kielecka” ustaliła, że mężczyzna od lat handlował bronią, był skazany m.in. za przemyt pistoletów maszynowych, które miały dotrzeć do neapolitańskiej mafii.
Kilka dni przedtem, 22 października 2011 r., wczesnym wieczorem, otrzymuję e-maila od – nazwijmy go Wysokim – zatytułowanego „Widmo rewolucji krąży po Człowieku z Lasu… Włoszczowa… Łopuszno… cdn.”. W hotelu znaleziono dwa ciała z ranami postrzałowymi. Skąd tak szybko wiedział, że to odprysk tej samej sprawy? Intuicja? Policja dostała wezwanie o 16.45, kilkanaście minut później przybyli na miejsce tragedii. Media odkryły tło wydarzeń w hotelu Markiz dopiero kilka dni później.
„Gazeta Kielecka” donosiła:
Prokuratorzy znają już wstępny przebieg wydarzeń. – Nie brały w nich udziału żadne osoby trzecie. Około godziny 16.30 do hotelu przyjechał mąż 32-letniej pracownicy. Rozmawiali w pomieszczeniu socjalnym, inni pracownicy najpierw słyszeli kłótnię, a potem cztery strzały. Mężczyzna postrzelił żonę w głowę, szyję i klatkę piersiową. Potem wybiegł z pokoju, być może próbował uciec, ale gdy natknął się na pracowników hotelu, wrócił do pomieszczenia i postrzelił się w głowę – mówi „Gazecie” o pierwszych ustaleniach śledztwa Rafał Orłowski z Prokuratury Okręgowej w Kielcach. Wiadomo, że sprawca broń miał nielegalnie.
– Mężczyzna pracował jako kierowca busa – wyjaśnia mi później autor e-maila, Wysoki. – Kojarzysz wojnę o szlak firm transportowych dowożących ludzi do pracy i domów?
– Podpalenie autobusów i busów w Bliżynie przez Człowieka z Lasu? – pytam, oczekując potwierdzenia.
– Tak. Ten mężczyzna pracował w konkurencyjnej firmie, która chciała wyeliminować z rynku przedsiębiorcę z Bliżyna. To kurier. Jego nazwisko pojawia się w sprawie przemytu broni dla camorry. Miał dwa wyroki za posiadanie i handel bronią w Polsce, ale siedział też we Włoszech. Wpadł tam z pistoletami maszynowymi Skorpion, broń była ukryta w skrytkach wbudowanych w ściany i podłogę busa.
– W e-mailu wspomniałeś także o Włoszczowie?
– Kilkanaście dni wcześniej zadźgano tam nożem mężczyznę. Zajmował się między innymi handlem lewym olejem napędowym. Przedtem dawali mu ostrzeżenia, podpalali mu dom i samochody , aż wreszcie załatwili go pod śmietnikiem bloku, w którym mieszkał.
– To, że wsadzili za kratki Człowieka z Lasu, nie kończy tu niczego, nie zlikwidowano mafijnej sieci w świętokrzyskim. W Szydłowcu znowu pojawiły się haracze, „wykupki” samochodów. To głowa dana w ofierze, żeby reszcie dali spokój.
6.
Ta książka to zapis moich trzech lat bycia świadkiem, obserwatorem tego, co się dzieje niedaleko Warszawy, dwie godziny jazdy samochodem, w województwie świętokrzyskim. Opowiedziana historia przypomina mi klimaty, jakie poznałem, opisując porwanie i śmierć Krzysztofa Olewnika. Tutaj także spotkałem pełnomocnika rodziny Olewników mecenasa Ireneusza Wilka i policjanta Remigiusza M., który publicznie był obarczany błędami popełnionymi w śledztwie w sprawie porwania Krzysztofa (niedawno sąd oczyścił go z zarzutów). Tak jak w Świerczynku, Drobinie, Płocku, i tutaj ludzie w walce z przestępczością zostali pozostawieni sami sobie. Widzę taki sam dramatyczny przykład bierności potężnego aparatu państwa wobec tragedii jednostki. Kiedy w Sejmie siostra Krzysztofa, Danuta Olewnik-Cieplińska, powiedziała: „Ja już nie wierzę w to państwo!”, wielu uznało, że też już nie wierzy. Przykłady tego widzieli na co dzień w swoich miejscowościach.
Przez kilka lat Olewnikowie i ich dramat nie skupiali większej uwagi. Ot, sprawa, jakich wiele. Ktoś zaginął, rodzina go szuka – zwykła rzecz. Wtedy co kilka dni w Polsce uprowadzano kogoś dla okupu, a z enigmatycznych komunikatów policyjnych wcale nie wynikało, że dzieje się coś nadzwyczajnego. Panowała opinia, że wzajemne porwania to forma rozliczeń między gangsterami i lepiej się w to nie mieszać.
O porwaniu syna przedsiębiorcy z Drobina pod Płockiem media donosiły wstrzemięźliwie. Kilka razy wrócił do tej sprawy Michał Fajbusiewicz w swoim programie telewizyjnym „997”, pojawiło się też trochę informacji prasowych. Jedna z niemieckich stacji telewizyjnych nakręciła o tym reportaż, ale jego głównym bohaterem był prywatny detektyw Krzysztof Rutkowski, zaangażowany przez Włodzimierza Olewnika już następnego dnia po porwaniu syna. Generalnie jednak w mediach panowała cisza.
Wydawcy telewizyjni i redaktorzy prasowi nie czuli w tej historii bluesa. Dziennikarze, którzy chcieli podejmować temat na nowo, słyszeli, że sprawa jest już skonsumowana. O czym tu jeszcze pisać, to już staje się nudne! Dzisiaj to zabrzmi jak anegdota, chociaż może mało zabawna: kiedy na kolegium redakcyjnym jednej z gazet reporter zgłosił chęć opisania porwania Krzysztofa Olewnika, usłyszał od szefa działu, że to temat przechodzony i żeby zajął się czymś ciekawszym. A po latach, kiedy Olewnikowie byli już na ustach całej Polski, ten sam szef działu grzmiał w programie telewizyjnym, że to skandal, iż sprawę tego porwania zlekceważono i nawet media nie dostrzegły jej wagi.
Zainteresowanie wzrosło, kiedy schwytano sprawców i w październiku 2006 roku znaleziono ciało zamordowanego Krzysztofa. Potem przed płockim sądem odbył się proces gangu porywaczy, zapadły wyroki.
Rodzina ofiary wciąż przekonywała, że na ławie oskarżonych nie zasiadają wszyscy winni zbrodni, że ktoś odpowiada za błędy w śledztwie, a ktoś inny mógł porwanie zaplanować i teraz kryje się w cieniu. Olewnikowie opowiadali o bezdusznych politykach, których bezskutecznie błagali o pomoc, sugerowali, że osoby z ważnych gabinetów też w jakiejś mierze uczestniczyły w spisku na życie ich syna i brata. Ich wynurzenia traktowano jednak z dystansem. Przeżyli dramat i teraz wszędzie wietrzą spisek. Opinia publiczna nadal nie wykazywała szczególnego zainteresowania tą historią.
Wszystko zmieniło się, kiedy w płockim areszcie popełnił samobójstwo Sławomir Kościuk, jeden z morderców Krzysztofa. To było już drugie samobójstwo w tej sprawie. Rok wcześniej w areszcie w Olsztynie pozbawił się życia Wojciech Franiewski, uznany przez śledczych za szefa gangu. A do tej listy na początku 2009 roku dołączył trzeci główny sprawca, Robert Pazik. Powiesił się w płockim więzieniu. Taka seria podziałała na wyobraźnię. Spowodowała, że nagle wybuchło niebywałe zainteresowanie Olewnikami i ich tragedią.
Temat podjęły wszystkie media. Nagły wybuch ogólnonarodowej fascynacji sprawą Olewników to prawdziwy fenomen społeczny. Łzy ojca, drżący głos siostry i ich przejmująca opowieść o walce i bezradności spowodowały, że zaczęto się z nimi utożsamiać. Ich ból stał się bólem powszechnym. Reakcją na ich płacz był ogólny szloch. Zadawane przez nich pytania powtarzano jako własne. Dlaczego nie uratowaliście naszego syna i brata? Dlaczego zlekceważyliście nasze prośby? Dlaczego nie chcieliście w porę schwytać bandytów?
Dla wszystkich stało się jasne, że oto w majestacie państwa, pod okiem organów ścigania i wymiaru sprawiedliwości, popełniono straszną zbrodnię.
W 2011 roku na łamach „Rzeczpospolitej” ukazał się głośny artykuł Mai Narbutt „Skarżysko, miasto prywatne”. Przypomniała ona, że o tym, co dzieje się w Skarżysku-Kamiennej, dowiedziała się cała Polska:
Kiedy właściciel mającej tu siedzibę firmy Wtórpol oświadczył w styczniu 2007 roku, że nie jest w stanie zapewnić bezpieczeństwa pracownikom i musi zamknąć zatrudniający niemal 800 osób zakład, do miasta zjechały ekipy telewizyjne i reporterzy. Ujawnione fakty szokowały wszystkich. Podpalenia budynków i ciężarówek, ostrzelanie z broni maszynowej domu jednego z pracowników, wrzucenie granatów na posesję, podłożenie ładunków wybuchowych pod mercedesa właściciela układały się w serię przemocy na pozór nieprzystającą do polskiej rzeczywistości.
– Któregoś dnia do firmy przyszedł późnym wieczorem nieznany mężczyzna. Powiedział, że to, co działo się do tej pory, jest niewinną zabawą. Zrozumiałem, że nasza rodzina jest śmiertelnie zagrożona. Nieznajomy zrobił jednak błąd – opowiada brat właściciela Marek Wojteczek. – Wyszedł do toalety, zostawiając na stole komórkę. Zadzwoniłem z niej do siebie i miałem jego numer telefonu.
Ale wtedy stało się coś, co sprawiło, że właściciele firmy zwątpili, czy mogą liczyć na pomoc policji. – Podczas konfrontacji z mężczyzną policjant na komendzie w Kielcach zachowywał się, jakby był jego adwokatem. Mówił, że mężczyzna przyszedł do firmy starać się o pracę – mówi Marek Wojteczek. – Ten policjant już zresztą tam nie pracuje.
Wezwanie mediów było aktem desperacji, zwróceniem się do czwartej władzy w sytuacji, gdy zawiodły instytucje państwowe.
Dramatyczna sytuacja w Skarżysku-Kamiennej, ujawniona opinii publicznej, wywołała wstrząs. Śledztwo objął osobistym nadzorem ówczesny minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro. Zapowiadano, że „wyczyści się do gołej ziemi” lokalne mafie, które terroryzują małe i średnie miasta. Dochodzenie w sprawie Wtórpolu było priorytetowe, przyjęło jednak specyficzny kierunek – prokuratura podejrzewała długo że chodzi w tym wypadku o wewnętrzne rozgrywki mafii, i uważała, że właściciele Wtórpolu nie współpracują z nią wystarczająco.
Tak samo było w sprawie Olewników, w której ostatecznie głównymi winnymi stali się właśnie oni. Prokuratura apelacyjna w Gdańsku, prowadząca śledztwo, nie ukrywa, że to oni są na ich celowniku.
Maja Narbutt pisze dalej:
– Oglądałem w telewizji program o sprawie Olewnika i doszedłem do wniosku, że sytuacja jest podobna. Nasza firma zostanie przejęta, a jeśli się nie zgodzimy, wydarzy się tragedia – mówi właściciel Wtórpolu Leszek Wojteczek. Zwrócił się do adwokata Olewników, mecenasa Ireneusza Wilka.
– Detektywi, których wysłałem, odwiedzili emerytowanych policjantów. Bardzo szybko informacje z tych spotkań wyciekły do przestępców – opowiada mecenas Wilk. – Pojawienie się „obcych”, ludzi z zewnątrz, w Skarżysku-Kamiennej niepokoiło środowisko przestępcze.
W tej książce opowiem między innymi o wspomnianej walce rodziny Wojteczków z lokalnym układem, kiedy to bandyci zbratali się z policjantami, prokuratorami i politykami.Część pierwsza
Chłopaki, zastanówmy się, co robimy
1.
Zwą go przekornie Małym lub Kajtkiem, a jest szczupłym, wysokim, czterdziestoletnim mężczyzną z krótko ostrzyżonymi włosami. Kiedy pierwszy raz go widzę, ma na sobie ciemnografitowy tani garnitur, który zwisa z niego, jakby ktoś powiesił go na wieszaku. Kajtek wbił się w niego nie po to, by wyglądać elegancko; garnitur ma dodać mu powagi i wiarygodności i – co najważniejsze – odróżniać go od jego byłych kumpli, siedzących teraz za pancerną szybą, ubranych w czerwone stroje dla niebezpiecznych aresztantów, w najlepszym wypadku w swetry i dresy.
Stoi przed barierką, z twarzą zwróconą w stronę ławy sędziowskiej.
Przysłuchuję się jego zeznaniom w Sądzie Okręgowym w Kielcach, w sali, która z trudem mieści oskarżonych i obrońców. Nie mogąc się pomieścić, zajęli ławki dla publiczności. Słucham go tylko przez chwilę, niepotrzebnie sięgam do torby po aparat fotograficzny, na co reaguje ubrany w kominiarkę, z długą bronią w rękach, siedzący za mną policjant z AT (wydział antyterrorystyczny policji). Rychło oprzytomniał, tak jak i po chwili sędzia, kilka minut wcześniej pozwolili mi przecież spokojnie wejść do sali, zasiąść w jednej z ławek dla publiczności. Teraz okazuje się, że sprawa jest niejawna. Nie powinienem w ogóle tutaj się znaleźć. Kiedy wychodzę, Kajtek kieruje w moją stronę wychudzoną twarz i z zainteresowaniem mi się przygląda. W jego oczach widzę jakąś desperację.
2.
Kajtek: – To była niedziela, połowa maja 2002 r. W tym czasie odbywały się matury. Zadzwonił do mnie Łukasz, syn mojej siostry, i powiedział, że ma duży problem. Był w Sopocie z Piętusiem, Red Bullem i Ketchupem. Skończyły im się pieniądze, prosił, bym przyjechał po nich. Ratował. Dzień później Glizda podrzucił mnie do Warszawy i stamtąd o szóstej rano wsiadłem w ekspres. To był wtorek. W Sopocie na stacji czekał na mnie Łukasz. Poszliśmy coś zjeść. W czasie gdy jedliśmy, Łukasz powiedział, że zabili chłopaka.
Kajtek od razu pomyślał, że chodzi o maturzystę.
W Skarżysku-Kamiennej i okolicach było głośno o zaginięciu maturzysty, 19-letniego Bartka z Suchedniowa. Rodzina, koledzy Bartka porozwieszali wszędzie ogłoszenia, sporządzone na komputerze i powielone na ksero, z jego zdjęciem i prośbą o kontakt. Kajtek zobaczył jedno z nich na stacji CPN.
Sprawa była zagadkowa. Bartek zdawał właśnie maturę. Egzaminy szły mu świetnie. I nagle, przed ostatnim egzaminem, zniknął. Po południu wziął samochód ojca, bordową hondę civic sedan, i pojechał do Skarżyska. Miał wrócić szybko, bo chciał przygotować się do ustnej części egzaminu. Do domu już nie dotarł. Początkowo rodzice myśleli, że rozbił samochód i boi się wrócić. Były też przypuszczenia, że miał wypadek i mógł stracić pamięć.
Nie miał żadnych kłopotów z rówieśnikami ani rodzicami. Lubił piłkę nożną, pasjonował się internetem, w szkole uczył się świetnie. Nie miał również problemów finansowych, jego rodzice byli zamożni. Wszyscy powtarzali, że nigdy nie nawiązywał kontaktów z obcymi. W dniu zaginięcia Bartek ubrany był w oliwkowy sweter z wąskimi paskami na ściągaczach, ciemne dopasowane spodnie z kieszeniami i granatowe adidasy.
Ksiądz infułat z Suchedniowa, miejscowej parafii, cieszący się dużym autorytetem Józef Wójcik, wielokrotnie z ambony wzywał, apelował do sumienia sprawców, by przynajmniej zostawili w kościele kartkę, gdzie jest Bartek. Zapewniał anonimowość i tajemnicę spowiedzi. Bezskutecznie.
DANE DOTYCZĄCE ZAGINIONEGO
Bartłomiej
lat 19
mieszkaniec Suchedniowa
3.
Do poszukiwań syna bezradni rodzice wynajęli prywatnego detektywa Krzysztofa Rutkowskiego, wówczas była to gwiazda programu TVN „Detektyw”, który na oczach milionów widzów rozwiązywał sprawy, z jakimi policja nie dawała sobie rady, ale nic to nie dało.
4.
Kajtek: – Łukasz opowiedział, jak to się stało. W sobotę wracali z działek razem z Mamlą, Red Bullem i Ketchupem. Wracając, spotkali Minia – swojego kolegę. Miniu był razem z tym maturzystą, Bartkiem. Ten chłopak przyjechał samochodem marki Honda. Widziałem ten samochód później w Sopocie. Łukasz i jego koledzy chcieli, żeby Bartek ich podwiózł. On im ostro odmówił. Odjechał potem z Miniem. Tamci musieli wracać pieszo do miasta.
Gdy dochodzili pod swoje bloki, zobaczyli, że przed klatką Minia stoi ta sama bordowa honda. Miniu z niej wysiadł. Bartek ruszył dalej, miał jednak pecha, bo wyjechał wprost na nich. Stanęli mu na drodze, zatrzymał się. Nie miał zablokowanych drzwi, więc bez problemu wyciągnęli go zza kierownicy i wsadzili na tylne siedzenie.
Pojechali w kierunku Radomia. Prowadził Łukasz. Po drodze kilka razy dzwonił telefon chłopaka, pewnie któreś z rodziców. Nie pozwolili mu odebrać tego telefonu.
Z Radomia pojechali w kierunku Warszawy. Za Grójcem, już na trasie szybkiego ruchu, dwóch z nich wysiadło z maturzystą, a pozostała dwójka pojechała na stację CPN, żeby załatwić jakieś picie. Kiedy wrócili, pojechali dalej.
Bartek musiał usłyszeć, że wydali na niego wyrok.
Po drodze uderzyli go parę razy. Maturzysta zaproponował, aby zadzwonili do matki, to ona na pewno im zapłaci, ale oni obawiali się, że ich wyda.
Jadąc w kierunku Warszawy, z głównej trasy skręcili w prawo. Po ujechaniu około dwóch kilometrów wjechali do małego lasku. Wyprowadzili chłopaka z samochodu. Na głowę naciągnęli mu sweter, który wcześniej miał na sobie. Poszli kawałek w las. Kazali mu się położyć na ziemi. Na brzuchu.
„Chłopaki, zastanówmy się, co robimy” – powiedział Red Bull.
Piętek, który bał się, że Bartek go rozpozna, wziął w rękę spory kamień i rzucił w jego głowę.
Bartek błagalnie wycharczał: „Chłopaki!”.
Łukasz podniósł ten sam kamień i ponownie rzucił w jego głowę. Z ust Bartka bryznęła krew, która ochlapała Red Bullowi spodnie.
Potem każdy z nich kolejno jeszcze kilka razy uderzał w głowę tym samym kamieniem.
Bartek jednak nadal żył.
Piętek miał nóż, wbił go w tył głowy chłopaka, wyciągnął i podał kolejnemu, i tak jak z tym kamieniem, każdy go brał i wbijał w Bartka, w plecy, szyję…
Aż nóż się złamał.
Bartek już nie żył. Przynajmniej tak się im wydawało.
Nieopodal był jakiś dół. Wrzucili do niego ciało, przysypali trochę piachem i przykryli gałęziami.
Pojechali w stronę Gdańska. Po drodze zatrzymali się w Ostródzie, zaszli na jakąś dyskotekę. Tam ukradli kobiecie torebkę. Z Ostródy pojechali do Sopotu.
Kiedy Łukasz skończył opowiadać o wszystkim, dałem mu chyba dwieście lub trzysta złotych. Mieli za to coś zjeść i kupić spodnie Red Bullowi. Krew nie dała się sprać wodą.
5.
Ojciec maturzysty tej nocy, kiedy zaginął Bartek, przebudził się o trzeciej nad ranem.
– Wiedziałem już wtedy, że syna musiał ktoś zabić – wspomina. – Przeczuwałem to, przez lata nie miałem tylko potwierdzenia… No i ciała…