Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dama z młodzieńcem - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Rok wydania:
2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Dama z młodzieńcem - ebook

Zaskakujące połączenie subtelnej erotyki i rozliczeń z przeszłością. Dojrzała bohaterka opowiada swoje życie młodszemu mężczyźnie, łącząc wspomnienia z dzieciństwa w wielokulturowym Bukareszcie z barwnymi obrazami literackiego świata lat 70. XX wieku, ale także z późniejszymi wydarzeniami i postaciami. W rezultacie otrzymujemy gęstą, w dużej mierze autobiograficzną narrację, która oferuje bogatą panoramę współczesnej Rumunii z perspektywy „pierwszej damy rumuńskiej literatury”. Temat wybrany przez Norę Iugę drażni i prowokuje, dając nam poczucie profanowania tabu niczym w Lolicie Nabokova, oraz budzi ten rodzaj nienasyconej ciekawości, który staramy się na co dzień ukrywać. Dzięki językowej maestrii i elegancji opowieści możemy podziwiać niezwykłą umiejętność indywidualizowania uczuć bohaterów. Powieść Iugi to znakomite studium ludzkiej psychiki uhonorowane licznymi nagrodami, a także przetłumaczone na wiele języków.
Nora Iuga (ur. 1931, właśc. Eleonora Almosnino) – wybitna rumuńska poetka, prozaiczka i tłumaczka z języka niemieckiego oraz szwedzkiego, autorka kilkudziesięciu cenionych zbiorów wierszy, opowiadań i powieści. Laureatka wielu nagród literackich, a także wyróżnień państwowych. W 2007 roku otrzymała nagrodę Friedrich-Gundolf przyznawaną przez Deutsche Akademie für Sprache und Dichtung tym, którzy przyczyniają się do propagowania niemieckiej kultury w świecie. Tłumaczyła na rumuński m.in. Augusta Strindberga, Fryderyka Nietzschego, Ernsta Jüngera, Paula Celana, Güntera Grassa, Elfriede Jelinek, Hertę Müller, Aglaję Veteranyi. Aktywna blogerka i komentatorka rumuńskiego życia literackiego.
Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-242-3374-8
Rozmiar pliku: 460 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Nie lubię strzyżenia włosów, nie lubię golenia pod pachami, nie lubię koszenia trawy; widocznie noszę w sobie instynkt, którego nie da się ucywilizować. Może dlatego wciąż boję się publicznych telefonów, wind, o komputerach nie wspominając. Kobieta podkula nogi, zakrywa stopy brzegiem spódnicy, mrużąc przy tym oczy, których skośny wykrój nadaje jej wygląd drapieżnika. Mężczyzna siedzi na wprost niej na małym stołeczku w niezbyt wygodnej pozycji, kolana jego długich nóg dotykają prawie podbródka. Nosi białą koszulę ze zwykłego płótna, podwinięte powyżej łokci rękawy odsłaniają muskularne, opalone ramiona; ma krótko ostrzyżone włosy i rudawy, lekki zarost na twarzy. Jest, a może raczej wygląda na nieogolonego, jednym słowem – prototyp mężczyzny w sam raz do łóżka. Na oko jest przynajmniej o dwadzieścia pięć lat młodszy od kobiety. Ona dawno skończyła sześćdziesiątkę.

Za mostem rosły topole, zaś baraki – wciąż mam je przed oczami – rozciągały się na tym pustkowiu niczym trumny na pustyni. Po zachodzie słońca pracujący na dniówkę siadali w trzech zwartych grupach nad brzegiem Seretu i każdy zabawiał się po swojemu. Wieczór rozbrzmiewał chóralnymi śpiewami Serbów, których przeciągłe Tamo daleko przeszywało powietrze i odbierało wszelką nadzieję. Na prawo, na tyłach kantyny, gdzie ziemia była bardziej ubita, Szwabi tańczyli tradycyjnego ländlera do dźwięków akordeonu, na którym grał jasnowłosy dryblas w czapce wciśniętej głęboko na tył głowy. W dole rzeki widać było ziemianki szczelnie otulone trzciną, to tam Cyganie urządzali niedzielne bale. Dopiero co zdałyśmy egzamin końcowy na uczelni, Goethe z jego Powinowactwami z wyboru i Latami nauki Wilhelma Meistra wychodził z nas wszystkimi porami skóry. Byłyśmy młode, jędrne i ciekawe mężczyzn. Nie miałyśmy pieniędzy, by pojechać nad morze albo w góry. Przez jeden letni miesiąc pracowałyśmy w fabryce konserw Flora przy sortowaniu warzyw, po czym wylądowałyśmy w PGR Zagna Vădeni, dokąd zawiozła nas ciężarówka wypełniona nastoletnimi wychowankami domu dziecka, szczerbatymi i usmarkanymi. Na północ od nas był Gałacz, a na południe Braiła. Terry miała dziadków w obydwu miastach, ale nigdy wcześniej ich nie odwiedziła. Teraz miałaby wielką ochotę przejść się główną ulicą miasta, a wieczorem pójść do portu pogapić się na statki. Od dawna marzyła, by stać się kimś ważnym. Anna nie miała nikogo w Gałaczu ani w Braile i nikim nie chciała zostać. Kiedy miała trzy latka, ktoś zapytał ją, kim chciałaby być, gdy już będzie duża, a ona odpowiedziała: „wodą”. Tak opowiadała jej matka. Terry była długonogim, piegowatym rudzielcem z dużymi piersiami. Leżałyśmy na trzcinowej macie przy wejściu do ziemianki; nigdy nie zapomnę tej pozycji – teren łagodnie opadał w dół, my z głowami na zewnątrz i resztą ciała w środku, niczym przecięte na pół, patrzyłyśmy w niebo. Ona opowiadała o swoich miłosnych przygodach piętnastolatki z wnukiem węgierskiego barona, który podczas wakacji w Gătaia, gdzie jej rodzice mieli małe gospodarstwo, przynosił jej tuberozy i szampana. Węgierski baron zmienił oczywiście swój życiorys i został członkiem partii. Przyjmowała zalotnika ubrana w różowe kimono w szare ptaszki, klękała obok łóżka i rozwiązywała mu sznurowadła, tymczasem ja miałam przed oczami scenę z ekranizacji Kawabaty. Nie wierzyłam w ani jedno jej słowo, ale lubiłam jej słuchać. Ładnie opowiadała i tak sobie myślałam, że szkoda by było, żeby nie została pisarką. I została.

W styczniu, kiedy choinek jeszcze nie rozebrano i nie zrzucono z balkonów, Anna skończyła sześćdziesiąt pięć lat. Poczynając od pięćdziesiątej rocznicy, przestałam chcieć, by pamiętano o moich urodzinach. Wydawało mi się to równie absurdalne jak zmienianie wody uschniętym kwiatom. Z samego rana zamykałam drzwi pokoju gościnnego, żeby nie było słychać włączonego telewizora, i odkładałam słuchawkę, żeby ewentualni amatorzy składania życzeń myśleli, że numer jest zajęty. Zagłębiałam się fotelu i czekałam na coś. Mężczyzna wiercił się na zbyt małym stołeczku, miał ochotę wstać, ale wstydził się, bo ona wciąż mówiła. Chcąc jej przerwać, zapytał, czy może zapalić. Możesz palić, mnie to nie przeszkadza, chociaż rzuciłam palenie cztery lata temu, wiesz, małe problemy z sercem. Ostatnie słowa wymówiła, niby to żartując, z kokieterią, z jaką staruszkowie usprawiedliwiają kłopoty z pamięcią. On palił całkiem naturalnie, nie kreśląc kółek w powietrzu ani nie wypuszczając dymu nozdrzami, trzymał papierosa, jakby chciał się przeżegnać, między kciukiem, palcem wskazującym i środkowym, po chłopsku. Patrząc jej prosto w oczy, mógł swobodnie błądzić myślami gdzie indziej. Jego zielone spojrzenie było pozbawione wyrazu, jakby pływało w pustce szklanego naczynia. On nawet mnie nie słucha, nieważne, będę mówiła dalej, zawsze to lepiej niż do fotografii albo do kota. Anna miała na myśli zdjęcie jej męża, Nina, który umarł przed trzema laty, i kotkę Drakulę, z którą dzieliła się mortadelą. Powtarzała to samo zdanie po kilka razy, żeby go sprawdzić, ale on nie reagował. Tak jest lepiej, słucham własnych słów jak kapiącej z zepsutego kranu wody. Anna nie była piękna, ale chełpiła się swoją figurą i gdyby tylko nie ten przeklęty obwisły brzuch, także i teraz przypominałaby trzydziestolatkę. Jestem podobna do mamy, tyle że jej choroby dopadły mnie wcześniej o dziesięć lat. Myślę więc sobie, że mogę dociągnąć do siedemdziesiątki, mama kończy teraz osiemdziesiąt dwa. Terezę Kövary poznałam na drugim roku studiów, byłyśmy razem na germanistyce – to brzmi jak rekomendacja dla działu kadr z lat pięćdziesiątych – i zostałyśmy przyjaciółkami. Tak brzmiało prawdziwe, węgierskie nazwisko Terry. Być może to moje ugro-ałtajskie geny po ojcu sprawiły, że od razu się z nią zaprzyjaźniłam. Wymieniałyśmy się sukienkami, idąc na randki, i pierścionkami przed egzaminami, na szczęście.

Kobieta prostuje ścierpnięte nogi i odsłania przy tym stopy. Zielone spojrzenie wwierca się w jej źrenice. Ani mnie to cieszy, ani boli. Milczy. Mężczyzna milczy również, na kilka minut pokój staje się jakby mniejszy, mrocznieje, zaczyna przytłaczać, pewnie za sprawą obecności anioła, który rzuca cień między nas. Wyczekuję, liczę w myślach, minuty parzą, mam wrażenie, że ktoś wlewa mi niecierpliwość do żył. Czekam nie wiadomo na co, czuję, że to niemożliwe, że to potworne, że to wzbudza we mnie strach. Wyglądam żałośnie we własnych oczach. Nie wiem, jaką widzą mnie inni, ale oni nie mogą wiedzieć, kto w moich myślach gasi światło i kotłuje porządnie zasłane łóżko.

W Zagna Vădeni uprawiano warzywa, które wysyłano do fabryki konserw Flora. Seret płynął leniwie pośród zagonów, częściowo nieuprawianych i spękanych od suszy, a częściowo obsadzonych pomidorami i marchwią. Ostrożeń polny tak się rozplenił, że opryski nie ustawały ani za dnia, ani w nocy. Kroczyłyśmy wśród chwastów niczym beznogie strachy na wróble, w papierowych czapkach na głowach. Cyganie odrywali się na chwilę od plewienia i co poniektóry bardziej zadziorny, koniecznie wąsaty i w czarnym kapeluszu, odwracał odruchowo głowę i wlepiał wzrok w nasze wypukłości, spluwał i wypowiadał dwa magiczne słowa „szukar czej”, które dla nas były ekscytujące niczym zaklęcie „Sezamie, otwórz się!”. Co rano, gdy mijałyśmy brygadę cygańską, byłyśmy witane niezmiennym „szukar czej”. Umierałyśmy z ciekawości, co też może to znaczyć; zapytana o to stara Cyganka przetłumaczyła: „ech, ślicznotko”. W swobodnie rozpiętych drelichowych bezrękawnikach odsłaniających pokryte piegami i spalone słońcem ramiona musiały z pewnością rozbudzać męskie żądze. Do takiego wniosku doszedł też inżynier Berbecaru i inspektor z wojewódzkiego komitetu partii, Buruiană. Któregoś wieczoru, kiedy już sprawdzili karty obecności robotników rolnych i uraczyli się zielonym bimbrem w baraku inżyniera, koło jedenastej, gdy się ściemniło na dobre, a na niebie zawisł księżyc, ogromny i śmieszny niczym dynia rozświetlona od środka, obaj imprezowicze zawitali do dziewczęcej alkowy. Musieli przy tym mocno pochylić plecy, bo ziemianka miała damski rozmiar. Inżynier wybrał brunetkę, zaś inspektor – rudą. Butelka z zielonym płynem przechodziła z rąk do rąk. Dziewczyny próbowały prowadzić intelektualną dyskusję, już to o dramaturgii Schillera i Grillparzera, już to o wyjątkowo nowoczesnej konstrukcji dramatów Hebbla. W swojej dziewczęcej naiwności liczyły, że mężczyzn, których ręce poczynały sobie coraz śmielej, zawstydzi w końcu wysoki poziom kultury i wybiorą rozkosze duchowe zamiast ponętnych lędźwi. Intelektualiści z Zagna Vădeni nie mieli jednak pojęcia, ile tajemnic skrywa umysł jednej germanistki, i nadal robili swoje, czyniąc desperackie próby zawładnięcia szczupłymi, niesfornymi ciałami, które co rusz wyślizgiwały się im na skąpane w świetle księżyca słomiane maty. Poczułyśmy, że żarty się skończyły. Inżynierowi udało się przygwoździć mnie do poduszki wypełnionej słomą, zaś Terry z trudem łapała oddech pod grubokościstym ciałem inspektora. Zielone spojrzenie ocknęło się, przede mną jest teraz pies strzygący uszami. Nagle w świetle księżyca zobaczyłam towarzysza Buruiană, jak wstaje gwałtownie, i usłyszałam soczyste przekleństwo od razu wchłonięte przez gliniane ściany obite słomą. Dostrzegłam w jednej chwili zielonkawą, nieruchomą twarz przyjaciółki, jej spuszczone powieki i usta otwarte niczym u ryby w pustym akwarium. Terry perfekcyjnie symulowała atak serca. Byłam jej wdzięczna, że potrafiła powstrzymać zapędy obu samców, którzy zdążyli już na czworakach opuścić w pośpiechu ziemiankę tkwiącą w środku pola niby ogromna kobieta z rozłożonymi nogami. Wtedy po raz pierwszy Anna dowiedziała się, jak znakomitą aktorką była Terry i jak dobrze umiała kłamać. Zaczęła żywić dla niej niemy podziw, równocześnie jednak, ilekroć ich spojrzenia się spotykały, odczuwała niczym nie uzasadnione zakłopotanie. Od tamtego dnia zaczęłam przybierać w jej obecności maskę, która mnie zdradzała.

Zielone spojrzenie utkwione dotąd w moich oczach spływa niczym kropelka ciepłej wody po nosie, czuję je, nieco bardziej gorące, na wargach, potem przesuwa się po podbródku, łaskoce po szyi, dociera do bluzki zapiętej na wszystkie guziki, przechodzi obojętnie obok piersi i ślizga się po ramionach, zatrzymuje się na dłoniach, na palcach, na paznokciach. Ogarnia mnie panika, chyba po raz pierwszy zauważam moje nabrzmiałe żyły podobne do sinych dżdżownic, poobgryzane paznokcie, brązowe wątrobiane plamy. Nagłym ruchem odwracam dłonie i trzymam je uniesione niby dwa naczynia czekające na zieloną ciecz. Teraz spływa w dół wzdłuż linii życia; czuję, że mam wilgotne ręce, spocone czoło, czuję wilgoć w rowku między piersiami. Czuję obrzydzenie do siebie. W moim pępku tkwi mały palec wwiercający się we mnie.

Nie wiem, dlaczego nie mogłam spać ostatniej nocy. Miotałam się w łóżku męczona dziwacznymi przywidzeniami: trzymałam na rękach kota, uciskałam jego brzuch i próbowałam odkręcić mu głowę. Dziwiłam się, że pasta do zębów nie chce wyjść z tubki. Albo przymierzałam różne pantofle, a kiedy wysuwałam z nich stopy, te zamieniały się w drewniane prawidła, które odpadały od kostek. W końcu zrezygnowałam z dalszych prób zaśnięcia i wróciłam do pokoju z telewizorem, żeby obejrzeć jakiś film. Musiało być koło dwunastej i na kanale Antena 1 szedł program o polityce. Z gatunku takich, w których moderator proszący się, by mu dokopać, wiesz na pewno, o czym mówię, obnosi się nonszalancko ze swoją wulgarnością i brakiem kultury. Zaproszonymi gośćmi byli Adrian Păunescu i Sorin Roșca Stănescu. Temat był ekscytujący: kolejna próba przyjazdu górników do Bukaresztu, oczywiście podróż koleją gratis i dewastowanie dworców w zestawie. Boże, jaka krwawa jatka była wtedy na placu Uniwersyteckim! I ona w środku tego piekła, w spodniach rybaczkach i z torbą oblepioną amerykańskimi znaczkami na ramieniu. I tamte ordynarne baby wołające za nią: „ale pięknie się ubrałaś, kochana, niczym dziwka”, i pięść jak uderzenie młota między łopatki, i mężczyzna, który pomógł mi się podnieść, i ten górnik w podejrzanie nowym, błyszczącym ubraniu roboczym, jego oczy dzikiej bestii, rozbiegane gorączkowo jak u narkomana, i tamten zwierzęcy strach, kiedy zaczęła uciekać. Adrian nie dostrzegał w ich zachowaniu żadnego bandytyzmu, przyznawał im rację, udzielał lekcji etyki socjalistycznej swojemu rozmówcy, który od czasu do czasu replikował, podnosząc głos, gdyż inaczej nie mógł tamtemu przerwać. W pewnej chwili przestałam ich słyszeć, widziałam jedynie usta poruszające się coraz szybciej, jakby w środku obrazu pojawił się wir rozmazujący rysy twarzy. Jednemu powiększyły się szczęki i wydłużył nos do wielkości ryja, chrząkał i grzebał w papierach, oczy zrobiły mu się całkiem małe, a rzęsy – krótkie i białe; ten drugi pokrył się cały kasztanowym włosem, błyszczącym i kędzierzawym. Szczekał jak oszalały, bardziej ujadał, robiąc małe przerwy. Pudel i prosiak, brzmi jak tytuł bajki. W sam raz. Dlaczego nie zabiorę się za pisanie bajek, skoro uporczywe wizje ludzi przemienionych w zwierzęta prześladują mnie coraz częściej, nawet w miejscach i sytuacjach, które nie kojarzą się ludycznie, na przykład na koncertach, w cerkwi, w Bibliotece Akademii? Opowiem ci, co przydarzyło mi się w dzieciństwie, kiedy mieszkałam w Sybinie. Byłam z mamą na nabożeństwie wielkoczwartkowym. Odprawiał je sam metropolita, wysoki, szczupły, w niebieskich szatach liturgicznych przetykanych złotą nicią, miał ostry, piskliwy głos, a obok niego, machając nieustannie kadzielnicą, stał młody pop, drobnej postury, może jeszcze diakon, w czarnej sutannie z wyszywaną srebrem stułą, która w świetle żyrandola wyglądała, jakby była całkiem biała. I nagle słyszę szept mamy: paw i pingwin. Zaczęłyśmy się śmiać jak szalone, właściwie to nie był śmiech, tylko takie prychanie w chusteczki do nosa, udawałyśmy kaszel. Nie było rady, musiałyśmy wyjść. I kiedy wstawałam z klęczek, raptownie, jak ktoś, kto już nie może wytrzymać, zrzuciłam ikonę z Chrystusem. Dopiero wtedy śmiech, jak wszystko, co zabronione, wytrysnął ze mnie z niepohamowaną furią. Wychodziłam z cerkwi, potrącając ludzi stojących ze świecami w rękach, którzy patrzyli na mnie z przestrachem, jakby ujrzeli zjawę. Sama śmieje się z własnych słów. Przeżywa scenę na nowo w najdrobniejszych szczegółach. Odchyla głowę do tyłu, odsłania zęby, którym brakuje jednego trzonowego, piersi podskakują jej pod bluzką, wielkie i miękkie. Zielone spojrzenie cofa się zakłopotane, niczym ręka wysuwana z przyciasnej rękawiczki, śledzi muchę i zatrzymuje się na szybie, za którą chwieje się topola.

Anna nigdy nie lubiła polityki. Urodzona w rodzinie artystów, w domu zawsze znajdowała książki, nie gazety. Trzy rzeczy były dla niej torturą: gra na skrzypcach, jedzenie faszerowanej papryki i czytanie gazet. Co nie oznacza, że nie chciała zostać dziennikarką. Przypominam sobie, jak w czwartej klasie liceum wychowawczyni kazała nam wyjąć kartkę papieru i napisać, kim chcielibyśmy zostać w przyszłości. Napisałam, bez chwili wahania, kurtyzaną albo kobietą-szpiegiem, ale dodałam także – dziennikarką, nie wiem dlaczego. Niewątpliwie przemawiały przeze mnie dziesiątki amerykańskich filmów, które pożerałam bez wytchnienia w kinach przy Calea Griviţei i przy placu Matache. Kiedy myślę o dzieciństwie, czasem ogarnia mnie wstyd, jak bardzo podobały mi się wszelkie świecidełka, uwielbiałam ostre kolory, krzykliwe, wiem, że te opowieści stawiają mnie w niekorzystnym świetle. Możesz wierzyć lub nie, ale zawsze lubiłam kicz. Ja sama jestem, bez cienia przesady, kiczowata. Kiedy teraz patrzysz na mnie, trudno ci wyobrazić sobie dziewczynę o czarnych, długich włosach, spiętych z tyłu w gruby ogon, nosiłam kretonową sukienkę z falbankami, bez ramion, zakładałam czarne baletki wiązane czerwonymi albo żółtymi wstążkami w kostce, dobieranymi do koloru sukienki, wplatałam sobie kwiaty we włosy. Przechodnie odwracali głowę, żeby na mnie popatrzeć, i cierpiałabym, gdyby mnie nie zauważyli.

Na widok jej oczu, które nabrały ciepła, miękkości, prawie płynnej konsystencji, zielone spojrzenie korzysta z okazji i podstępnie mości się w nich na dłużej. Gdybyś mnie wtedy był spotkał, wszystko byłoby prostsze, bez tego płotu pomiędzy nami, przez który nie możemy się dotknąć, a jedynie na siebie patrzeć. Zielone spojrzenie staje się słodkie niczym pistacjowy sorbet, mam ochotę je ucałować.

Na początku Terry była tak samo jak ja pozbawiona uprzedzeń. Nad brzegiem Seretu obydwie uwodziłyśmy na zmianę Jozsiego, syna kucharki z kantyny, traktorzystę o cerze albinosa i wypłowiałych rzęsach. Okłamałam go, mówiąc, że ja jestem fryzjerką, a ona manikiurzystką, i jeżeli ożeni się z jedną z nas, druga nie będzie miała o to pretensji. Pochodził z zamożnej rodziny szwabskiej z Darovej. Na początku lat pięćdziesiątych właściciele większych gospodarstw, Serbowie i Niemcy z Banatu, zostali wywiezieni razem z rodzinami do Bărăganu, żeby uprawiać razem z Cyganami tamtejszą jałową ziemię; pewnie słyszałeś, musieli w szczerym polu budować sobie gliniane chałupy. My spędziłyśmy tam tylko dwa tygodnie. Przez piętnaście dni, niezmiennie, rano, w południe i wieczorem, jadłyśmy wyłącznie kapustę z baraniną. Zdaje się, że życie zesłańców z Bărăganu nie różniło się wiele od losu Sasów i Szwabów wywiezionych do syberyjskich kopalń za to, że służyli w Wehrmachcie, a co poniektórzy nawet w SS. Prawda jest taka, że płacili słono za swoją pracowitość, że mieli gospodarstwa, które wzbudzały zawiść gołodupców podjudzanych przez rząd komunistyczny popierany przez Moskwę.

Terry i Anna różniły się pod wieloma względami, inaczej się odżywiały, inaczej ubierały, kochały i marzyły też inaczej. Myślę, że byłam lepiej przygotowana do życia od Terry, bo pożerałam niczym wygłodniały wilk kolejne miski kapusty z baraniną, ba, zjadałam również jej porcje. Nawet się dziwiłam, gdzie też mieści się taka ilość jedzenia w ciele, które miało pięćdziesiąt osiem centymetrów w talii. Terry niczego nie mogła przełknąć, za to pod koniec tygodnia, gdy wypłacano nam pieniądze, dostawała ode mnie imponującą sumę dwudziestu pięciu lei, za które kupowałyśmy w sąsiedniej wiosce ser i śmietanę. Na cygańskich balach ona tańczyła wyłącznie z bulibaszą, ja wolałam urodziwego młodzika z czarnym wąsikiem, który nosił czarny kapelusz i nie liczył się w hierarchii taboru. Zupełnie nie wiem, czy ciebie interesują te wszystkie głupstwa, bo jedynie kobieta – o kobiecości płocha! – pozostaje do końca życia przywiązana do drobiazgów, które nadają smak ludzkiemu istnieniu. Tak jak ci już mówiłam, ubierałyśmy się inaczej; ja sama wymyślałam swoje ubrania, lubiłam wyglądać jak gwiazda sceny. Skąd ten nieodparty pociąg do teatralności? Może miałam to po mamie, która była tancerką. Terry, przeciwnie, nosiła wyłącznie to, co było akurat modne, lubiła rzeczy, które podobały się zdecydowanej większości dziewczyn w jej wieku. Różniłyśmy się tym, że ja wyprzedzałam modę, a ona szła razem z nią. Być może z tego samego powodu ona cieszyła się ogólnym uznaniem w literaturze, a mnie doceniali nieliczni. Pamiętasz, co mówiłam o naszych marzeniach, też były całkiem różne. Ona zazwyczaj widziała we śnie realne postaci w sytuacjach prawdopodobnych, takie sny szybko zapominasz, podczas gdy ja... À propos, posłuchaj, co mi się przyśniło kilka dni temu. Byłam w Wiedniu; prawie wszystkie moje sny rozgrywają się w Wiedniu albo w Timiszoarze, w mojej podświadomości te dwa miasta nakładają się na siebie. Odnajduję w nich przestrzeń, która zdaje się przynależeć do mnie od zawsze. Stałam przed Urzędem Kanclerskim sąsiadującym z Hofburgiem, twarzą do Löbelgasse, gdzie kiedyś mieszkałam, mając po lewej stronie Metastasiogasse i Ballgasse, które wychodziły na plac z kościołem włoskim, w istocie to była katedra prawosławna z Cetate, z wysoką wieżą pokrytą holenderską dachówką. I nagle zobaczyłam, jak z bramy pałacu, zza ogrodzenia ze smukłych metalowych prętów zakończonych pozłacanymi grotami, wychodzą dwaj jasnowłosi młodzieńcy w uniformach huzarów. We śnie wiedziałam, że to arcyksiążęta: Rudolf i Franciszek Ferdynand. Ruszyli w górę Ringu, a za nimi cwałował tabun dzikich koni, które roznosiły w pył wszystko, co napotykały na drodze. Ukryłam się w bocznej uliczce nad brzegiem Dunaju, to mogła też być Bega, na tyłach hoteli Palace i Loyd, na których fasadach czytałam, o dziwo, napis Pałac Eszterhazy, Pałac Palfi albo Palavicini... a kiedy podniosłam wzrok, zobaczyłam przepastne niebo, okrągłe i żółte, żubra z okaleczonym, krwawiącym pyskiem, i w jednej chwili całe niebo zamieniło się w jedną wielką kałużę krwi, w której zwierzę tonęło. Myślę, że we śnie ukazał mi się zmierzch imperium.

Chociaż często sprawiam wrażenie, że bujam gdzieś w nadrzeczywistości, to przecież jednak jest niemało powodów, które pozwalają mi wierzyć, również dzisiaj, że jestem lepiej przygotowana do życia niż Terry. Wyśmiejesz mnie, powiesz, że jestem naiwna, ale ja naprawdę przeżywam całym ciałem radość z życia w każdych warunkach. Uwielbiam stałość przyrody, piękno powtarzających się niezmiennie pór roku, ale także świat ludzi, wystawiony na zmiany, które ja wyczuwam na każdym kroku, przypominające wkroczenie w jasną wolność dnia po długiej nocy polarnej. Istnieje mnóstwo rzeczy, które robią na mnie wrażenie. Kiedy mijasz plac Miniș, koło tego budynku przypominającego wagon z małymi sklepikami i pocztą pośrodku, nie wiem, czy kojarzysz, zaczyna się szeroki skwer wysadzony lipami i dziką różą. Tam, na skraju trawnika ktoś postawił zaimprowizowaną budę z kartonu, którą przykrył kawałkiem plastikowej folii. I w tym kartonie leży ruda suka z wiszącymi do samej ziemi cyckami, które zawzięcie ssie jedenaście szczeniaków przypominających puchowe kule. Z braku innych rozrywek dzieciaki i emeryci przystają i gapią się na tę scenę niczym w zoo. Anny to też dotyczy. Przed budą stoi zawsze miska z kawałkami chleba zamoczonymi w świeżym mleku i leżą w trawie porozrzucane kawałki kabanosów. Mówiłam już, że na każdym kroku czuję zmiany. Rumuni znowu zaczęli być tacy jak kiedyś, litościwi i dobrzy. Mam w uszach głos starszego mężczyzny, który mówi do suczki – rozzłoszczonej pojawieniem się policjanta: „Daj spokój, malutka, nie przejmuj się nimi, nie warto”. Wciąż przychodzą mi do głowy jakieś zdania i odzywki, które nie wiem, z czym powiązać. Na przykład, dwóch smyków na oko dziesięcioletnich na trzepaku, w sam raz do ćwiczeń gimnastycznych, a dwa kroki od nich dwie dziewczynki. Panny wchodzą pierwsze na trzepak, no jasne, ladies first. Jak szybko się uczymy, jak szybko! Wygląda to trochę na kradzież, nieprawdaż? Skoro się mówi „kradnie mi robotę”, dlaczego nie można by powiedzieć „kradnie moje dobre maniery”?

Anna wstaje i idzie otworzyć okno. Przemyka jej myśl, że może on zrozumie aluzję i przestanie tyle palić. Przez cienką tkaninę obszernej, przewiewnej spódnicy czuje na sobie jego zielony wzrok. Zwleka trochę dłużej przy oknie, dokładnie na wprost tych kilku topoli, pod którymi zwykli rozpalać ogniska Cyganie. Zostawiają swoje graty na krawędzi chodnika, potem kładą się na trawniku, puszczają w obieg butelkę i szczypią jeden drugiego gdzie popadnie, niczym psiaki, gdy suka ma cieczkę. Właśnie tam, właśnie teraz... noc, kępa krzaków obok siedziby Związku Pisarzy, ściana deszczu i pajęczo chude nogi Terry owinięte wokół głowy Dimiego... Zielone spojrzenie pnie się po kręgosłupie i klei do karku. Co też mnie napadło zawracać głowę mężczyźnie, który mógłby być moim synem, tymi chaotycznymi, dziwacznymi opowieściami? Wiem dobrze co, ale wstydzę się przyznać, bo jestem jak ta kotka na parapecie, gdy zobaczy przez szybę gołębia. Zwierzenia mogą być bardziej zmysłowe niż akt seksualny. Biorą w posiadanie tego, komu się intymnie zwierzasz. Uprawiasz miłość z duszą! Możemy i tak ją określić, tę niemożliwą do zdefiniowania, najbardziej żarłoczną istotę na tym świecie. Ją, która gryzmoli na niebie własne projekcje, a w chwili orgazmu wymawia imię Pańskie.

Wróciłam na miejsce i spojrzałam na niego uważnie. Przede mną siedział obcy. Miał znudzoną minę, z tego, na co patrzył, nic go nie interesowało. Nie wiedziałam, o czym mam dalej mówić. Zebrałam się na odwagę, by podbić stawkę. Wiesz, dlaczego tak lubię rozmawiać z tobą, ponieważ jesteś niezwykle czarującym słuchaczem. Milknie wystraszona śmiałością wyznania i kontynuuje w myślach. Kiedy jesteśmy ze sobą, wszystko odbywa się normalnie, jak między przyjaciółmi. Ale gdy tylko się rozstajemy, zaczyna się szaleństwo, zaczyna się samogwałt. Powtarzam monolog i dzielę go pomiędzy siebie i niego; dla siebie zostawiam połowę, drugą przypisuję jemu. Zaczynam wierzyć, że część słów wypowiedzianych przeze mnie tak naprawdę powiedział on. Ponieważ zaś każde słowo jest nacechowane emocjonalnie, zaczynam także sądzić, że się we mnie kocha. Potencjalne uczucie między nami już nie wydaje mi się niedorzeczne z powodu różnicy wieku, ale wyjątkowe i niepowtarzalne. Czasami mówię mu rzeczy, których następnie się wstydzę, i ogarnia mnie strach, że on mógłby je odebrać jako umizgi i odejść. Nie widzisz, jak wiele mamy ze sobą wspólnego?, chcę powiedzieć, jak bardzo jesteśmy do siebie podobni, no i ta radość z rozmowy z tobą, która rodzi się nagle, poczucie, że wzajemnie się inspirujemy, dwie bratnie dusze przeżywające olśnienie... zamilkła znowu, zdała sobie sprawę, że gada głupstwa, przypisywanie jej własnych słów temu młodemu mężczyźnie tak cierpliwie jej słuchającemu było kłamstwem. W rzeczywistości on był jej wytworem, projekcją, i gdzieś głęboko w jej podświadomości nabierało kształtu pragnienie aktu miłosnego z samą sobą. Zielone spojrzenie przez długie minuty było skupione na sznurówkach jego adidasów. Bawiąc się trzymanym w dłoni brelokiem, wyglądał na zakłopotanego. Anna nie wiedziała, jak ma naprawić popełnioną gafę, jakie słowa mam znaleźć, by on na powrót uwierzył w naszą ciepłą, wstydliwą przyjaźń. Wybacz to żałosne intermezzo. Cóż począć, jestem egzaltowana. Na czym to stanęłam? A, już wiem, na Terry.

Kövary Arpad trafił do więzienia w 1955 roku pod zarzutem zdrady tajemnicy państwowej. Był szefem telekomunikacji w Timiszoarze i przez nieuwagę przekazał wyliczenia dotyczące planu rocznego swoim serbskim partnerom, z którymi utrzymywał służbowe relacje, nadzorując łącza międzynarodowe. Wtedy jeszcze Anna nie domyślała się, dlaczego Terry trzyma zawsze w domu butelkę mocnego alkoholu. Oczywiście, kto miał się o tym dowiedzieć, to się dowiedział, wiesz przecież, jak wtedy było, to znaczy, nie wiesz, jeszcze cię wtedy nie było na świecie, czaili się jak te hycle i jak tylko ktoś się potknął, zaraz brali go za kark i wsadzali do pierdla. Terry trzęsła się, że ją wyrzucą ze studiów, byłam jedyną osobą, której o tym powiedziała, ale upiekło się jej, o dziwo. Gdy po dwóch latach więzienia jej ojciec wrócił do domu, był wrakiem człowieka. Nikt go już nie zatrudnił. Skierowali go na oddział nieuleczalnie chorych z rozpoznaniem schizofrenii paranoidalnej. I umarł na udar mózgu w szpitalu dla chorych psychicznie w Gătaia. Terry bardzo to przeżyła i przyrzekła sobie, że się zemści. Ponieważ jemu niczego nie udało się osiągnąć w życiu, dla niej najważniejszym celem stało się zajść jak najwyżej, za wszelką cenę. Myślę, że całe jej pisarstwo zrodziło się z nienawiści. Na studiach Terry trzymała się raczej na uboczu, nie zaprzyjaźniała się łatwo. Z domu wyniosła znajomość niemieckiego i miała solidną wiedzę o niemieckiej literaturze. To zresztą uczyniło z niej numer jeden w grupie, w której było siedmioro studentów, w większości Niemców. Ostatnie dwa miejsca zajmowały natomiast Anna i Kinka Cziliewicz, drobniutka Polka o żółtych jak majonez włosach, które spływały po plecach aż do kostek. Kinka podobała się Annie, była najinteligentniejsza z grupy, potrafiła być ironiczna, ale z umiarem, mówiła bardzo mało, myślę, że miała kompleksy spowodowane słabą znajomością niemieckiego. Ale kiedy wychodziłyśmy z uczelni, w drodze do akademika w Ghencea, gdzie razem mieszkałyśmy, zaczynała recytować własne aliteracje, które wymyślała na poczekaniu, na wzór staroniemieckich Stabreime, jakie przeżuwaliśmy bez końca na seminariach, aż nam języki sztywniały. Pamiętam taką jedną: „Colbert der Kahle und/ Korn das verkrachte Kanikel”. Akcent stawiała oczywiście na sylabach Ka i Ko, żeby zakpić z naszych sztywniackich profesorów, to była jej zemsta. Terry nie przepadała za Kinką, po pierwsze dlatego, że była najsłabsza w grupie, a dwa, że specyficzne poczucie humoru Polki nie dawało jej szans na ripostę. Terry chciała być perfekcyjna pod każdym względem, wstąpiła do Związku Młodzieży Komunistycznej, była bardzo aktywna, liczyła, że jej gorliwość zostanie doceniona. Jedyną osobą pozbawioną jakichkolwiek kompleksów była Anna. Przy swoich dwudziestu latach szła przez życie jak źdźbło słomy pływające w wiadrze wody, najlżejszy podmuch pchał ją albo do środka, albo do krawędzi. Zaprzyjaźniała się łatwo i szybko. Nie robiło jej różnicy, czy miała do czynienia z traktorzystą, czy z asystentem na uczelni, równie dobrze mogła kochać obydwu. W tym wieku, jeszcze niezepsuta konwencjami społecznymi bądź zawodowymi, nie rozumiała wiele z walki klas, tak modnej w latach pięćdziesiątych, właściwie, to wcale jej to nie interesowało, a o prześladowaniach elit miałam dowiedzieć się dużo później. Nie miałam innego ideału niż radość. Terry już wtedy zdarzało się mnie ostro krytykować. Nie mogę cię zrozumieć, dla mnie ktoś pozbawiony kompleksów i bez poczucia winy jest człowiekiem małym, który zupełnie nie budzi mojego zainteresowania. Ja tymczasem lubiłam funkcjonować jak drobne żyjątko, nie szukałam powodów do radości, jedynie nie odrzucałam tych, jakie się pojawiały, lubiłam chodzić na bosaka po ciepłym asfalcie podwórka, lubiłam całować się z Paulem Mormânt, hersztem bandy nożowników z Manu Cavafu, a moim jedynym kryterium moralnym było kryterium cielesne ze wszystkimi jego przyjemnościami i potrzebami pochodzącymi od Boga, zatem bezgrzesznymi. Mogłam iść do łóżka z każdym mężczyzną, który mi się spodobał, ale nie byłam w stanie tego zrobić z kimś, kto gwarantował zyski z procederu. Muszę opowiedzieć ci historię związaną poniekąd z tą moją cechą.

Jesienią, po powrocie z Zagna Vădeni, wręczono nam nakazy pracy. Terry od razu została zaangażowana jako redaktor w „Neuer Weg” z miesięczną pensją osiemset pięćdziesiąt lei, ja tymczasem dostałam posadę nauczycielki niemieckiego w Sybinie za czterysta dwadzieścia pięć netto. Czułam się szczęśliwa, bo uniezależniłam się materialnie od rodziców, byłam niczym noworodek, któremu odcięto pępowinę. Mogłam wreszcie dać ujście swojemu szaleństwu – jak pisze Blaga w jednym z poematów – które zawsze było dobrym usprawiedliwieniem dla mojej żywiołowości. Anna nie miała mieszkania służbowego w Sybinie, w pojedynkę nie znalazła też żadnego pokoju do wynajęcia. Niewykluczone, że miejscowi Sasi z ich rygorystycznymi zasadami moralnymi nie mogli ścierpieć libertynki z Królestwa pod swoim dachem. Przez trzy tygodnie Anna sypiała na stole w laboratorium chemicznym. Niewątpliwie byłam dobrze przygotowana do życia. Wieczorem, przed wyjściem ze szkoły, dyrektor zaglądał do laboratorium, niby sprawdzając, czy wszystko jest w porządku. Wystraszona Anna zeskakiwała ze stołu w samej halce z urwanym ramiączkiem, niezmienianej od dziesięciu dni, która służyła mi również za koszulę nocną. Do dzisiaj nie wiem, czy bardziej mnie zawstydziła własna golizna, czy stan halki. Zauważyłam, że od chwili gdy się zestarzałam, stałam się bardziej pruderyjna. To nie jest świadomość własnego wieku ani obawa przed śmiesznością, tylko poczucie, że moje ciało przestało być piękne. Anna podbijała stawkę, chcąc sprawdzić reakcję mężczyzny i licząc, że on zaprzeczy, a ona w jego słowa uwierzy.

Zielone spojrzenie było teraz utkwione w jej fotografii z czasów, gdy miała czterdzieści lat, powiększonej i położonej pod szkłem na biurku, które należało do Nina. Na zdjęciu stoi oparta o kolumnę cerkwi Stavropoleos, ma głęboki dekolt odsłaniający piersi i zgrabne nogi – za młodu to był mój powód do dumy – zakryte spódnicą sporo powyżej kolan. Zdjęcie zostało zrobione w przeddzień wyjazdu na wakacje nad morze. Co on tam takiego znalazł w tym kartonie, że prawie mnie nie zauważa? Zielone spojrzenie nie może odkleić się od dyskretnego rowka między piersiami, który przypomina łechtaczkę małej dziewczynki, przynajmniej tyle można dostrzec w dekolcie. Chyba dopiero teraz zrozumiałam tak naprawdę doktora Fausta, gdy zaprzedałabym swoją duszę diabłu, byle tylko móc uaktualnić zawartość tego zdjęcia.

Dyrektor, który nie był ani stary, ani brzydki, stał się agresywny. Powiedziałam nie, ponieważ nie lubiłam przełożonych, ponieważ nie byłam zainteresowana ani otrzymaniem wychowawstwa siódmej klasy, ani umieszczeniem mnie na liście nauczycieli-przodowników pracy, którą on co tydzień wysyłał do powiatowego wydziału oświaty. I wtedy stałam się świadkiem najobrzydliwszego aktu seksualnego, jaki w życiu widziałam. Obiecał, że nic mi nie zrobi i nie będzie miał do mnie pretensji, mam tylko być grzeczna i patrzeć na niego. Rozpiął rozporek, a ja zobaczyłam sinego członka, wielkiego niczym bycze prącie, który zaczął przebijać powietrze trzymany we wnętrzu jego dłoni. Narząd poruszał się do przodu i do tyłu, jego właściciel spinał się niczym pies, uderzał brzuchem o zgięty łokieć, przy każdym ruchu słychać było mlaśnięcie mokrej skóry i chrząkanie, przysięgłam sobie wtedy nigdy więcej nie dopuścić tak blisko żadnego przełożonego.

Wiesz, czego pragnęłabym teraz najbardziej, być w twoim wieku i móc wyjechać razem z tobą w góry. Idziemy z plecakami Doliną Jepilor z Bușteni, nic nie mówimy, słuchamy ciszy jak w podłej powieści. Ty idziesz przede mną, ja czuję się pewniej na kamienistych odcinkach trasy; kauczukowa podeszwa moich espadryli zdaje się mieć lepszą przyczepność do kamienia. Twarda skała sprawia, że strach znika jak ręką odjął, działa na mnie niczym panaceum, zmienia mi płeć, jak by to powiedzieć, staję się wszechmocna. Nad nami niebo jak ogromna emaliowana misa z niebieskim dnem. Tylko my we dwoje na grzbiecie Caraimanu, gdzie możesz robić wszystko i nikt cię nie widzi, absolutne uwolnienie od wzroku obcych... od czyjegokolwiek wzroku. Ilekroć moje myśli zrywają się z uwięzi, wyobrażam je sobie jako włosy w stanie nieważkości, które Bóg wie jak daleko mogą sięgnąć, czuję na karku oddech wszechobecnej bestii, to ostrzeżenie, że Bóg demona nie kocha. Daję się unosić słowom niczym samochód pozbawiony drążka kierowniczego. Wtedy znów pojawia się strach i wracam do dawnej płci, nudnej, niewyrazistej i uległej. Nie wierz za bardzo w to moje szaleństwo, ono istnieje jedynie na papierze, tak jak bohaterstwo, dekompozycja, stargane nerwy. Kłamię jak z nut, w rzeczywistości płynę wytrwale i ulegle krytą żabką w stronę punktu, który mną steruje.

Dzieci ze szkoły numer jeden z niemieckim jako językiem wykładowym traktowały Annę trochę jak koleżankę, która wiedziała nieco więcej od nich. Były niezwykle zaborcze w swojej miłości do niej, nie szanowały ani jej prawa do prywatności, ani potrzeb towarzyskich, zagarnęły ją dla siebie w całości. Anna nie miała w Sybinie żadnego przyjaciela, ponieważ wszystkie niedziele i dni świąteczne spędzała z uczniami w lesie zwanym Dumbrava albo w górach, w Păltiniș. Odczuwała wtedy taką radość, że trudno jej było wyobrazić sobie, iż można czegoś pragnąć równie mocno. Palili ogniska w lesie, chociaż to było zabronione, smażyli plasterki słoniny nad ogniem, robili Gletscherwonne, czyli coś w rodzaju lodów kręconych na miejscu z nazbieranych malin i śniegu ze zbocza. Potem zaczynały się zabawy, wkraczaliśmy w świat fikcji równoznacznej z zasadą: wszystko jest możliwe. Ona zawsze grała rolę Winnetou, rzecz oczywista, a jej ulubiony uczeń Manfred Kirschner był Old Shatterhandem. Pozostali byli, na zmianę, Indianami albo kowbojami. Wdrapywaliśmy się na drzewa i organizowaliśmy zawody w gwizdaniu na palcach. Miały miejsce regularne bijatyki, mocowaliśmy się do ostatniego tchu, turlaliśmy się w dół zbocza, czasami aż do traka stojącego pod ściętym do połowy drzewem. Chłopcy byli silniejsi ode mnie i w trakcie tych zapasów, gdy chciałam złapać oddech, najczęściej lądowałam na ziemi przygnieciona ciężarem ciała jakiegoś czternastolatka. Dopiero wtedy jego wzrok uświadamiał mi, że zabawa przybrała formę niezupełnie niewinną... Terry nigdy by sobie nie pozwoliła na zapamiętanie się w zabawie, zawsze miała trzeźwą głowę, ale wtedy nocą w krzakach, błoto i leżący na niej, sapiący Dimi... Wstawaliśmy szybko z ziemi, bez słów i w zakłopotaniu, ale reszta nie widziała w tym niczego dziwnego ani niezgodnego z regułami; siadaliśmy w kółku i paliliśmy fajkę pokoju. Nie zakazywałam palenia papierosów. Zdaję sobie sprawę, że tobie może się to wydać skandaliczne, ale chcę, żeby choć jeden mężczyzna poznał mnie taką, jaką jestem naprawdę, i jeśli mnie pokocha mimo to, poczuję się rozgrzeszona. Ostatnie słowa miały bardzo konkretnego adresata, ale zielone spojrzenie bawiło się właśnie frędzlami draperii. Pozwalałam im palić w mojej obecności, bo nie chciałam, żeby kłamali i ukrywali się z tym, chciałam zrobić z nich wolnych ludzi. Mówiliśmy sobie po imieniu, dostawałam od nich karłowate morele, mirabelki i dzikie róże. Po upływie roku zasugerowano mi odejście z zawodu nauczycielskiego. Zrobiłam to, nie próbując się bronić, jak ktoś, kto wie, że dotyka go niesprawiedliwość, i jest z tego dumny. Miałam do stracenia jedynie spontaniczne, niekontrolowane uczucie moich nastoletnich podopiecznych. Wtedy jeszcze nie podejrzewałam, że już nigdy więcej z czymś takim się nie spotkam. Kiedy coś robimy, zazwyczaj nie wiemy, które z naszych czynności są skazane na zapomnienie, a które mają szansę zachować się w liście, na fotografii czy w książce. Utwierdzam się nieustannie w pełnym współczucia przekonaniu, że wydarzenia bądź słowa mają swoje własne przeznaczenie, podobnie jak ludzie, którzy nie wiedzą z góry, czy ocaleją z trzęsienia ziemi. Wczoraj bardzo się wystraszyłam. Miałam atak serca. Wzięłam od razu nitroglicerynę, którą noszę cały czas ze sobą, ale dała efekt dopiero po dwudziestu minutach. Siedziałam zupełnie nieruchomo w fotelu, starając się nawet nie oddychać, bo myślałam, że serce to piłeczka wypchana trocinami, wisząca na cienkiej gumce, przypominająca te, które sprzedawano w czasach mojego dzieciństwa na odpuście, i jeśli zakołyszę nią zbyt gwałtownie, gumka się urwie. Nie do wiary ile naiwnych myśli kłębi się w naszych głowach, gdy jesteśmy śmiertelnie przerażeni! Jakie znaczenie ma dwadzieścia minut, skoro śmierć może nadejść w ciągu kilku sekund?

Mężczyzna znowu zapala papierosa, zielone spojrzenie błądzi po meblach, ślizga się po obłych kształtach komody, zatrzymuje się na chwilę na grzbietach książek stojących na półkach w artystycznym nieładzie, który możesz spotkać jedynie u pisarzy. Anna była pisarką. Pisarką ni gaie, ni triste, mam ochotę powiedzieć, co oznaczałoby mniej więcej: nie za bardzo, lecz w sam raz. Właściwie nie pisarką, tylko poetką, a to zupełnie co innego, nie sądzisz? Prozaik pracuje systemowo, według określonego planu, trudno sobie wyobrazić pisarza, który zabiera się do pisania powieści z niczego, bez myśli przewodniej, bez wstępnego szkicu, ot tak, pod wpływem impulsu. Lubię dawać ci lekcje pisania prozy, uczę ojca, jak się dzieci robi. Mam wrażenie, że powieści nie da się napisać, używając wyłącznie inspiracji, powiem więcej, niektóre książki każą sądzić, że proza czegoś takiego wręcz nie potrzebuje. Prozę można pisać, wykorzystując inteligencję, poezja nie obędzie się bez instynktu. Podświadomość jest mądrzejsza od osobniczej inteligencji. Myślę, że instynkt jest bliższy naszym odwiecznym przyzwyczajeniom, mam tu na myśli nasz dziedziczny bagaż. Poezja to ancestralność wciąż żyjąca w nas. To wieczny powrót. Takie legowisko instynktu, który utrzymuje nas blisko praźródła. Pozwolę sobie na ryzykowne porównanie. Zauważyłeś, że wszystkie prądy awangardowe, wszelkie eksperymenty oderwały się od poezji jako takiej, wręcz zwróciły się przeciwko niej. W dzisiejszych czasach umysł artysty walczy z metafizyką, z kosmicznością, z korzeniami egzystencji, z wielkimi tajemnicami, których tak blisko byli starożytni, w wymiarze czasowym i duchowym. Poezja coraz bardziej przypomina prozę. Tracimy element najistotniejszy, to oczywiste. I nic nie można zrobić, nie da się powstrzymać tego nurtu. Niepokojące.

Zatem Anna była poetką, nie jakąś tam, ale poetką w czystej postaci, ja nie mam parcia na szkło, nikt mnie nie tłumaczył na języki obce, nie mam ani poczty głosowej ani domofonu. Przyznaj, wydaję ci się niezbyt zdrowa na umyśle z tym moim chełpieniem się materialną mizerią, jakby ubóstwo i niewygody były cnotą najwyższą? Może i jestem poetką – nie ukrywam, że odczuwam z tego powodu dumę, i wiem, że jestem niesprawiedliwa wobec prozaików, bierzesz to także do siebie, prawda? – ale przyznaję, że w okresach posuchy poetyckiej piszę także prozę. Przesadzam, nie pomyśl tylko, że piszę opowiadania na podobieństwo niedźwiedzia, który je liście z braku poziomek. Czuję potrzebę prozy, ponieważ poezja z jej arystokratyczną, niedostępną pozą nie pozwala mi wyrazić się w pełni. W swoim wnętrzu nie noszę jedynie anioła, choćby i upadłego z wyżyn metafizycznych, ale także istotę przeciętną. Noszę w sobie wulgarność i jędzowatość, która każe mi obgadywać przyjaciółkę i opowiadać, jak się przespałam z jej mężem. Poeci pokolenia lat dziewięćdziesiątych robią to samo z pełną dezynwolturą, za co ich podziwiam, ale ja nie mogę wypiąć gołego tyłka, choćbym i chciała, nie mogę być w poezji kimś innym niż „damą”. To śmieszne, ale ten wizerunek to zaledwie połowa Anny, może nawet mniej. Jej dystyngowanie to raczej pozór; w rzeczywistości należy do osób, które nie opowiadają o swoim życiu. Dyskrecja zawsze kojarzyła się jej ze szlachetnym pochodzeniem. Jej życie prywatne było dla większości ludzi niedostępne, pozostała zatem, nawet dla znajomych, obca. Zdawała sobie sprawę, że jej droga przez życie przypomina przejazd pancernego pociągu z niewiadomym ładunkiem, dlatego postanowiła wreszcie opowiedzieć o wszystkim, tym razem bez litości dla samej siebie, bo przecież proza wszystko zniesie. Lubię dywagować na temat spostrzeżeń naocznych, a nie wyczytanych w książkach, odczuwam wtedy ogromną radość, jakbym stwarzała świat na nowo. Nie wiem, dokąd zaprowadzą mnie te kompromitujące wynurzenia, wcześniej mówiłam ci, że jestem kiczowata, teraz masz mnie pewnie też za ćwierćinteligentkę.

Zielone spojrzenie spotyka się z jej wzrokiem, wydaje się trochę zagniewane, po czym znowu się oddala niczym mimowolne machnięcie ręki, którym chcesz zlekceważyć niewygodne stwierdzenie.

RESZTA TEKSTU USUNIĘTA W WERSJI DEMONSTRACYJNEJ!!!Posłowie

Dama z młodzieńcem, wydana po raz pierwszy w 2000 roku powieść Nory Iugi, cieszy się w Rumunii niesłabnącym powodzeniem zarówno wśród krytyków literackich, jak i zwykłych czytelników. Świadczą o tym prestiżowe nagrody dla autorki, entuzjastyczne recenzje, przekłady na wiele europejskich języków, a także nowe edycje książki w poczytnych seriach wydawniczych. Nieczęsto się zdarza, by takiego zaszczytu dostąpiła pozycja podobnie skromna objętościowo i – zdawałoby się – nieefektowna, którą łatwo przeoczyć w zalewie popularnej literatury o hucznych tytułach, zalecającej się kolorowymi okładkami i rozbudowaną narracją. To rzecz jasna duże uproszczenie, choć nie sposób nie zauważyć, że tym, co świadczy o wielkości prozy Iugi, jest właśnie umiar w konstruowaniu świata przedstawionego idący w parze z niewymuszoną, nieco staroświecką elegancją stylu. Przy czym są to umiar i elegancja, którym towarzyszy odważna, nieledwie prowokacyjna, tematyka.

Konstrukcja powieści zdaje się prosta: oto przyjmujemy perspektywę tajemniczego młodzieńca wysłuchującego opowieści – spowiedzi, to bardziej odpowiednie porównanie – ponad sześćdziesięcioletniej kobiety. Coś, co wydaje się jedynie technicznym zabiegiem mającym ułatwić śledzenie historii życia bohaterki-narratorki, szybko okazuje się pułapką z mistrzowskim wyczuciem zastawianą na czytelnika. Poznajemy szczegóły miłosnego życia doświadczonej mówczyni, która z dezynwolturą właściwą atrakcyjnej damie świadomej swoich wdzięków i przewagi intelektualnej nad słuchaczem testuje możliwości, jakie niesie z sobą konwencja autobiograficznej wypowiedzi.

Wypowiedzi, trzeba dodać, bezpruderyjnej, choć przecież jednocześnie zamkniętej w gorsecie retorycznych wybiegów. Kuszącej bezpośredniością i barwnymi szczegółami z towarzyskich zabaw tylko po to, by co chwilę podawać w wątpliwość ich niefikcyjne istnienie. Czytelnik, podobnie jak młodzieniec uwodzony opowieścią, widzi siebie na miejscu bohaterów, obserwuje ich losy na tle zmieniającej się scenerii powojennej Rumunii, wraz z nimi podróżuje między deltą Dunaju a Bukaresztem, między chłopską prostotą a blichtrem wielkiego miasta, nie mogąc zrezygnować z uczestnictwa w grze pozorów.

Nie mogąc zrezygnować z prostego powodu. Dama z młodzieńcem to bowiem literacki majstersztyk; monolog tytułowej bohaterki wciąga i oczarowuje, daje złudzenie satysfakcji z wkraczania w intymność drugiej osoby – intymność kobiecą, zarazem cielesną i uczuciową – która czyni nas powiernikami słodko-gorzkich tajemnic. W związku z tym, że pragnienie dotarcia do coraz to pikantniejszych, bardziej odważnych opowieści narasta bezustannie, lecz nie jest zaspokajane, bo ofiaruje jedynie obietnicę spełnienia, czytelnik-słuchacz nie może ani na moment porzucić wątku. Iuga umiejętnie szafuje perspektywą i co jakiś czas pozwala na skierowanie uwagi na inne postaci, w tym na młodzieńca – ofiarę syreniego śpiewu.

Monolog głównej bohaterki nie staje się bynajmniej przewidywalną historią przywołującą na myśl Nabokovowską Lolitę podaną à rebours, warianty konfesyjnego Amadeusza Petera Shaffera czy wyreżyserowanej przez Larsa von Triera Nimfomanki. Biografia erotyczna zamienia się tu bowiem w opowieść rozliczeniową, pozwalającą na spojrzenie w głąb Rumunii epoki komunizmu i na dekady wolnościowych przemian w niebanalny, i dla niektórych obrazoburczy, sposób. Niewątpliwym sukcesem powieści Nory Iugi jest porzucenie quasi-realistycznych, „dokumentalnych” klisz obecnych w większości fikcyjnych przedstawień codziennego funkcjonowania pod rządami Nicolae Ceauşescu, jakie obowiązują w prozie rumuńskiej ostatnich dekad. Okazuje się, że intersubiektywny filtr nie tylko nie zamazuje obrazu rzeczywistości, lecz wręcz wyostrza ogląd konkretnych wydarzeń, relacji i postaw. W konsekwencji prywatność przejawiająca się u Iugi w predylekcji do poetyckiego detalu góruje zdecydowanie nad jakąkolwiek tendencją do historycznego uogólniania.

Dama z młodzieńcem zasługuje na tę wyjątkową pozycję w panoramie współczesnej rumuńskiej prozy także dlatego, że wyjątkową pozycję ma sama jej autorka. Status „pierwszej damy rumuńskiej literatury”, wyrażany w powszechnym uznaniu dla literackiego kunsztu Nory Iugi, ale również w jej niespotykanej aktywności jako uczestniczki i komentatorki życia kulturalnego Rumunii, uznaje się za coś oczywistego. Pisarka, której prawdziwe imię i nazwisko brzmi Eleonora Almosnino – Nora Iuga to pseudonim literacki – urodziła się w Bukareszcie w 1931 roku w artystycznej rodzinie. Jej matka była tancerką baletową, ojciec skrzypkiem. Podróże po Europie odbywane w młodym wieku ukształtowały jej zainteresowania. W latach 50. XX wieku skończyła studia germanistyczne, pracowała jako nauczycielka języka niemieckiego, a następnie spróbowała swoich sił w przekładzie literackim. Z doskonałym skutkiem – dziś uchodzi za jedną z najwybitniejszych rumuńskich tłumaczek, a do jej „kolekcji” należą choćby powieści Herty Müller, Aglai Veteranyi, Elfriede Jelinek, Güntera Grassa, Eginalda Schlattnera czy poezja Paula Celana i Oskara Pastiora. Z powodzeniem tłumaczy także z języka szwedzkiego, w tym dzieła Augusta Strindberga.

Nora Iuga łączy działalność prozatorską, której rezultatem jest kilkanaście książek publikowanych od początku lat 90., z poetycką, wcześniejszą i uprawianą regularnie od dekad; właśnie mija pół wieku od jej książkowego debiutu – w tym czasie wydała około dwudziestu zbiorów wierszy. Niezależnie od formy wypowiedzi, twórczość autorki Damy z młodzieńcem, nagradzaną i żywą także poza granicami Rumunii, charakteryzuje otwartość, z jaką wplata w opowiadane historie wątki autobiograficzne, ale i społeczne czy obyczajowe, oraz niesłabnące zaangażowanie w życie kulturalne. Mimo budzącego szacunek wieku Nora Iuga jest aktywną blogerką i recenzentką literackich nowości.

Bez wątpienia autobiograficzny kontekst można dostrzec również w Damie z młodzieńcem. Niemniej powtórzyć wypada, że istotniejsza od potencjalnego „efektu realności” jest w tej prozie gotowość do balansowania między precyzją języka i szczegółu a poetyckim, niekiedy bardziej onirycznym, niekiedy delikatnie melancholijnym, obrazowaniem. Obrazowaniem jednak zawsze prywatnym, niestroniącym od prowokacji i bezpośredniości, a przy tym bezbłędnie skomponowanym, co znakomicie wybrzmiewa w przekładzie Kazimierza Jurczaka. W serii „Rumunia dzisiaj” to pierwsza, lecz z pewnością nie ostatnia książka Nory Iugi.

Jakub Kornhauser
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: