Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Darknet - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 marca 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Darknet - ebook

Marzenia czasem się spełniają. Te makabryczne też.

Może nie znosili swojego sąsiada, nie cierpieli dziewczyny wiecznie odnoszącej sukcesy, nienawidzili swojego szefa… Wpisali ich na listę i trzymają kciuki. 
Zasłużyli na śmierć?

Kiedy komisarz hamburskiej policji kryminalnej Daniel Buchholz otrzymuje wezwanie do opuszczonej fabryki, nie spodziewa się, że na miejscu zastanie potwornie okaleczone zwłoki i nową koleżankę – Ninę Salomon.

Pedantyczny Buchholz i wybuchowa Salomon od pierwszej chwili skaczą sobie do oczu. Policjantka posiada jednak nieomylny instynkt, dzięki któremu razem z pracowitym partnerem odkrywa świat zbrodni w najmroczniejszym zaułku Internetu.

Właśnie tam toczy się gra, w której nagrodą jest śmierć. Eliminacje rozpoczęte. Rozgrywka trwa. Każdy ma szansę trafić na listę.

Każdy może zagłosować.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-277-2074-0
Rozmiar pliku: 987 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Prolog

Rzucają go na ziemię i wszystko z niego zdzierają. Wyposażenie, mundur, bieliznę. Biją go i kopią. Stara się zasłonić twarz i genitalia, kuli się i obejmuje ramionami głowę.

Jest ich dwudziestu, może trzydziestu. Mają na sobie luźne szaty, wielu nosi na nich pasy z amunicją. Ansar Dine.

Zaatakowali ich na patrolu, w jakiejś dziurze w północnym Mali, niedaleko miasta Azawad, przez które przejeżdżał jeepem z dwoma towarzyszami. Serge i Ralf zginęli od kul, on został pobity kolbami i zawleczony na skraj wioski.

Wrzeszcząc, krępują mu ręce z przodu i brutalnie ciskają na ścianę jednego z domów. Kuca, oparty o nią plecami. Przedramiona opiera na nagich udach.

Podchodzi jeden z napastników i pokazuje mu granat ręczny. Od razu rozpoznaje model. Amerykański M67. Skuteczny w promieniu piętnastu metrów, w promieniu pięciu – śmiertelny. Zdobyty przez tych fanatycznych skurwysynów w czasie jakiegoś napadu albo kupiony na czarnym rynku od kogoś, kto popiera ich działalność.

Mężczyzna wypluwa niezrozumiałe słowa w języku Tuaregów. Wyjmuje zawleczkę i rzuca ją niedbale na ziemię. Potem bierze szybki zamach i kopie go niespodziewanie w pierś tak mocno, że boleśnie uderza plecami o ścianę. Gdyby jej tam nie było, padłby na ziemię. Zanim udaje mu się podnieść i znów przykucnąć, gość w luźnej szacie wciska granat między mur a jego plecy, na wysokości łopatek. Dźwignia spustowa kłuje go w skórę.

Gdzieś niedaleko rozlegają się kolejne krzyki. Wysoki, histeryczny głos. Mężczyźni nie kryją pogardy. Patrzą na niego po raz ostatni i odwracają się.

Skupia się na tym, by cały czas z taką samą siłą przyciskać granat do ściany. Jeśli pozwoli mu spaść albo choćby przekręcić się na tyle, by zwolnić dźwignię spustową, będzie po wszystkim. Zostaną mu tylko trzy sekundy do detonacji. A to za mało, by zerwać się z tej pozycji i uciec na bezpieczną odległość.

Krzyki przybierają na sile. Z bocznej uliczki wyłania się dwóch bojówkarzy Ansar Dine. Ciągną za sobą jakąś kobietę. Nie, to nie jest kobieta. Z tej odległości nie widzi dokładnie, ale… ma najwyżej piętnaście lat. Jest ubrana na zachodnią modłę, a twarz zasłaniają jej splątane czarne włosy.

Zatrzymują się kawałek od niego i rzucają dziewczynę na ziemię. Kuli się, tak samo jak on wcześniej. Mężczyźni wrzeszczą na nią, a potem zrywają z niej ubranie. Kolejny bojownik przynosi burkę. Siłą zakładają ją pojmanej dziewczynie, wiążą jej ręce i ciągną w stronę pierwszego więźnia. Kiedy są blisko, słyszy jej cichy płacz. Wie, że to panika i strach przed tym, co nieuniknione.

Kilka minut później dziewczyna znajduje się w takiej samej pozycji jak on, plecami oparta o mur.

Bojownicy stoją zbici w grupkę i przyglądają się jej przez chwilę. W końcu odwracają się i znikają za rogiem. Dwójka, która została, siada na ziemi, w cieniu jednego z domów pięćdziesiąt metrów do nich.

Zastanawia się, jak długo dziewczyna obok da radę. Dwie godziny, może trzy. Pod warunkiem, że ma silną wolę i jest wytrzymała fizycznie.

Niemal bez przerwy przemawia do niego płaczliwym, błagalnym tonem. Mówi po francusku, a mimo to nie może zrozumieć ani jednego słowa. Patrzy na nią i mówi, żeby zamilkła i oszczędzała siły. Ona jednak mówi dalej. I dalej płacze.

Cierpną mu nogi. Pół godziny później zachodzi słońce. Minuty dzielą ich od zapadającej ciemności. Wieczór w tym cholernym kraju praktycznie nie istnieje.

Pojawiają się jacyś ludzie. Miejscowi. Zatrzymują się, patrzą, spuszczają wzrok i odchodzą szybkim krokiem, ledwie zauważają uzbrojonych bojowników kawałek dalej.

Dziewczyna nie wytrzymuje trzech godzin. Nie daje rady nawet dwóch.

Detonacja niemal pozbawia go przytomności i wypełnia jego ciało bólem. Coś pryska na jego twarz. Coś ciepłego i mokrego. Kosztem nadludzkiego wysiłku udaje mu się zachować skupienie i nie stracić równowagi. Dopiero kiedy słyszy głosy innych bojowników, zaczyna rozumieć, co się stało. Dookoła walają się dymiące strzępy burki. Między nimi leżą pourywane kończyny i zmasakrowane kawałki młodego ciała.

Obraz znika. Wszystko znika.

Otwiera oczy i wpatruje się w sufit. To nie jest powolny powrót z koszmaru do rzeczywistości, lecz gwałtowne przebudzenie się ze snu. Jak włączenie lampy.

Przez chwilę wraca myślami do tamtego koszmaru i po raz setny przeżywa to samo. Afganistan, Kosowo, Mali. Dopiero dwanaście godzin później pojawił się konwój armii francuskiej. Żołnierze przepędzili bojowników Ansar Dine i pomogli mu się uwolnić. Dwanaście godzin, podczas których te skurwysyny nie spuszczały go z oczu, czekając, aż opuszczą go siły i wykona niewłaściwy ruch. On trwał tymczasem jak skamieniały, jego ciało wypełniał ból, a na twarzy zasychały szczątki rozerwanej wybuchem dziewczyny. W głowie miał tylko jedną myśl: nie dać tym czubkom
satysfakcji.

Siada i czuje, że wraca do rzeczywistości. Nadchodzący dzień będzie wymagał od niego pełnego skupienia.

Sen nie pozostawia w nim wzburzenia ani żadnych innych emocji.

Wtedy, tak samo jak teraz, w jego wnętrzu panowała kompletna pustka. Bardzo użyteczna pustka. I wtedy, i teraz.1

Zbliża się ósma rano, a ja podjeżdżam pod komisariat. Znajduję miejsce parkingowe na uboczu, żeby przynajmniej zmniejszyć ryzyko uszkodzeń lakieru czy nawet wgniotek spowodowanych otwieranymi nieuważnie drzwiami innych aut. Po wyłączeniu silnika czekam jeszcze chwilę, bo z głośników płyną ostatnie tony Music Johna Milesa. Wysiadam dopiero, kiedy utwór się kończy. Ciepły wiatr głaszcze mnie po twarzy, a na niebie nie widać ani jednej chmurki. Wszystko to zapowiada dobry początek tygodnia.

Niestety, przy samym wejściu spotykam Helmuta Vogelbuscha, który sprawia, że muszę zweryfikować swoje optymistyczne nastawienie. Vogelbusch ma około pięćdziesięciu lat i w gruncie rzeczy jest całkiem w porządku. Problemem jest jego silne pragnienie, by zmieniać nie tylko świat, ale i wszystkich jego mieszkańców, każdego z osobna. Pchać ich ku dobremu, rzecz jasna. Czy tego chcą, czy nie.

– Dzień dobry – wita mnie przyjaźnie uśmiechnięty, lecz spogląda przy tym krytycznie na moją koszulę, szyty na miarę garnitur i ręcznie robione buty, a ja przeczuwam, że zaraz się dowiem, co o tym myśli. Helmut kupuje ubrania jedynie w sklepach oferujących rzeczy w pełni ekologiczne i wyprodukowane zgodnie z zasadami sprawiedliwego handlu. Każdy to wie.

Jednak tego ranka oszczędza sobie komentarza na temat mojej garderoby. Zamiast tego przenosi wzrok nieco na bok i spogląda na parking za moimi plecami. Znów wiem, czego mogę się spodziewać.

– Jak tam? Samochodem do pracy? Znowu wozisz powietrze?

– A tobie jak minął weekend? – staram się zignorować jego pytanie i w naturalny sposób zmienić temat na jakiś neutralny.

– Zdajesz sobie sprawę, że tylko jedna czwarta samochodów jeżdżących po ulicach odpowiada za dziewięćdziesiąt procent zanieczyszczenia spalinami?

Razem wchodzimy do holu komisariatu.

– Tak, coś mi się obiło o uszy… – zaczynam, lecz Vogelbusch nie daje się zwieść ani zagadać.

– Niewielka część wszystkich pojazdów silnikowych jest odpowiedzialna za dziewięćdziesiąt trzy procent emisji tlenku węgla i siedemdziesiąt sześć procent emisji zanieczyszczeń organicznych takich jak benzol. Ty chyba jeszcze cały czas jeździsz tym przedpotopowym złomem, prawda? Co to konkretnie jest?
Przypomnisz mi?

Mam ochotę westchnąć, lecz niczego nie daję po sobie poznać.

– Jaguar E-type i co do jednego pełna zgoda: jest stary. Ale w żadnym razie nie nazwałbym go złomem – bronię się.

Mimo że to rzeczywiście złom. Tak, wiem. Jednak poruszenie tematu zużycia paliwa byłoby w przypadku tego auta równoznaczne z bluźnierstwem.

Docieramy do wind. Czekamy. Vogelbusch nic więcej nie mówi, ale sposób, w jaki na mnie patrzy, kręcąc przy tym głową… Jego spojrzenie, które waha się między współczuciem a osłupieniem, bardziej mnie dotyka niż jakikolwiek komentarz.

Nareszcie jedna z kabin jest wolna. Vogelbusch wybiera trzecie piętro, po czym stajemy obok siebie i spoglądamy na podłogę.

Kiedy winda się zatrzymuje, wysiadamy i żegnamy się skinieniem głów. Odwracam się i czuję ulgę, bo mam nadzieję, że już nic mi nie grozi, lecz w tym momencie słyszę jeszcze:

– Doczytaj sobie po prostu o swoim węglowym odcisku palca.

W końcu udajemy się do swoich biur.

Wypieram go z myśli, włączam komputer i spoglądam na zegarek. Piętnaście po ósmej. Za kwadrans rozpocznie się cotygodniowa odprawa w LKA 4 – wydziale do walki z przestępczością przeciwko życiu i zdrowiu.

Komunikat na ekranie informuje o ładowaniu się systemu, a ja spoglądam na puste biurko naprzeciwko. Dziś po raz pierwszy ma pojawić się moja nowa partnerka. Jestem jej bardzo ciekaw, choć niewiele o niej wiem. W zasadzie chyba tylko tyle, że jest jeszcze bardzo młoda.

– Buchholz?

Podnoszę wzrok. W progu stoi moja szefowa, nadkomisarz Magdalena Arendt.

Jeszcze z korytarza głośno wywołuje nazwiska tych, z którymi chce rozmawiać. To typowe dla niej. W głosie przełożonej słyszę lekki wyrzut, nutkę, która sprawia, że nawet to jedno słowo brzmi tak, jakby mnie o coś oskarżała.

A wiem przy tym, że darzy mnie sympatią. Choć może nie tyle mnie, ile raczej sposób, w jaki pracuję.

– Jest pan idealnie o czasie. Mamy zwłoki na Peutestrasse. Dokładniej mówiąc, jest to teren jakiejś starej fabryki tuż przy kanale Hovekanal. Prewencja jest już na miejscu. Niech pan zgarnie kogoś do pomocy i rusza na miejsce. Ja zaraz dołączę. No, do roboty.

I to by było na tyle, jeśli chodzi o dobry początek tygodnia. Wstaję zza biurka.

– Co powinienem wiedzieć?

– Anonimowa informacja o zwłokach dotarła do nas telefonicznie. I to nie jeden raz.

– Jak to nie jeden raz? To jakieś popularne miejsce? Dużo ludzi tamtędy chodzi?

– Nie. Dzwoniący mówili coś o jakimś forum internetowym, na którym ktoś opublikował post z informacją na temat zwłok.

– Forum internetowe. – Nie wierzę własnym uszom. – Chce pani powiedzieć, że ktoś znalazł martwego człowieka i zamiast wezwać policję, napisał o tym na jakimś forum w sieci?

Arendt kręci głową.

– Z tego, co wiem, wyglądało to raczej tak, jakby się chwalił, że go zabił. Koledzy z IT już nad tym pracują. No. Ruszamy, nie ma co marnować czasu.

Idę za Arendt. Przy jednym z biurek widzę Christopha Janninga. Świetnie się składa.

– Chodź ze mną – mówię. – Szkoda marnować taką pogodę na siedzenie w biurze.

Christoph prowadzi pewnie i zna miasto, ale mimo sygnałów świetlnych i dźwiękowych dotarcie na miejsce zajmuje nam bite dwadzieścia minut.

Przy wjeździe na teren dawnej fabryki stoi umundurowany policjant. Gestem wpuszcza nas do środka, a kiedy go mijamy, z kamienną miną wita nas skinieniem głowy.

Podłużny ceglany budynek sprawia ponure wrażenie, a ciemne, pozbawione szyb otwory okienne pogłębiają te odczucia. Nieco dalej, z tyłu, widać ciemną wodę w kanale Hovekanal.

Jedziemy gruntową, błotnistą drogą w kierunku trójki umundurowanych funkcjonariuszy, dwóch mężczyzn i kobiety. Czekają na nas na skraju terenu odgrodzonego biało-czerwoną taśmą. Pośrodku niego pracują ubrani w białe jednorazowe kombinezony technicy kryminalistyki i zabezpieczają ślady. Jeden z nich oraz medyk sądowy kucają obok leżącego na ziemi ciała – potężnej góry tłuszczu odzianej w ciemny garnitur. Wysiadamy i wkładamy identyczne białe kombinezony. Ubrani w nie przechodzimy pod plastikową
taśmą.

Denat leży przed szpalerem wysokich krzewów bambusa, za którymi teren opada stromo w stronę kanału. Obok zwału żwiru znajduje się stos ułożonej kostki brukowej. Duże, ciemne plamy zaschniętej krwi upstrzone połyskującymi okruchami szkła wyglądają tak, jakby ktoś celowo umieścił je dookoła ciała.

Doktora Diewalda witam skinieniem głowy, kiedy tylko unosi wzrok.

– Dzień dobry. Ma pan już coś dla nas?

– Dobry. – Wskazuje brodą na głowę denata. Jego martwa, rozcięta skóra warg i policzków rozchodzi się tak szeroko, że widać wnętrze ust. Dolną część twarzy pokrywa warstwa zaschniętej krwi.

– Ma jamę ustną pełną kawałków potłuczonego szkła. Drobnych, ostrych i cienkich, jakby z kieliszków do wina. Może po sekcji będę mógł ustalić to dokładniej.

Przez dwie, może trzy sekundy przygląda się nalanej, miękkiej twarzy.

– Wiele wskazuje na to, że sporą część szkła zdążył wcześniej połknąć. W takim przypadku ostre krawędzie musiały ciężko poranić wnętrza policzków, gardło i przełyk.

Dłonią wskazuje na plamy przy ciele.

– Jak patrzę na tę jatkę tutaj… musiał zwymiotować kilka razy z rzędu. Wykrwawił się, najpierw wewnętrznie, potem na zewnątrz. Ale to nie jest normalne. Nawet gdyby założyć, że pokaleczył się kawałkami szkła… i tak nie da się wytłumaczyć aż takiej utraty krwi. Możliwe, że wziął jakieś leki obniżające krzepliwość.

Mężczyzna leży twarzą do góry i plecami przygniata do ziemi ramiona. Pozbawione wyrazu oczy skierowane są w niebo. Kompletnie przemoknięta koszula opina się na potężnych zwałach tłuszczu formujących się od klatki piersiowej do bioder. Napór otyłego ciała urwał dwa guziki i ciemny materiał rozchodzi się na boki jak szeroka rana cięta. Widać pod nią skórę, całą umazaną krwią, która jedynie w okolicach wypchniętego na zewnątrz otłuszczonego pępka błyszczy jak żółty ser. Krawat zsunął się na bok i wisi spod podwójnego podbródka. Dolna część materiału leży w kałuży zaschniętej krwi.

– Jak można kogoś zmusić, żeby połknął kawałki szkła? – pytam.

Medyk sądowy wzrusza ramionami.

– Nie mam pojęcia. Może ktoś zatkał mu nos i kiedy nabierał powietrza ustami… to by wystarczyło. Ustalimy to dokładniej w czasie sekcji zwłok.

– Gość nazwa się Michael Kornmeier, jest adwokatem i mieszka w Eppendorfie – wyjaśnia jeden z techników zabezpieczających ślady. – W wewnętrznej kieszeni marynarki miał portfel z dowodem osobistym. I trzystoma euro w gotówce.

– Rodzina?

– Sprawdzamy.

– Ręce ma związane na plecach?

– Tak, opaskami zaciskowymi.

Potakuję i wracam do rozmowy z lekarzem.

– Potrafi pan określić czas zgonu?

– Chyba pan wie, jak niedokładne są takie wstępne szacunki, ale obstawiałbym, że między północą a czwartą nad ranem.

Przyglądam się zwalistemu cielsku i zastanawiam, czy sposób śmierci tego człowieka może wiązać się jakoś z jego tuszą.

Diewald podnosi się i wskazuje na zwłoki.

– Musiał nieludzko cierpieć, bo ktokolwiek mu to zrobił, w ogóle się nie spieszył. Przesrane, żeby tak odejść.

Słyszę szum zbliżającego się samochodu i odwracam głowę. Szara bmw piątka. Moja szefowa.

Dopiero kiedy się zatrzymuje, dostrzegam jeszcze jedną osobę na miejscu pasażera. Otwierają się drzwi po obu stronach auta. Ze środka wysiada Arendt i jakaś młoda kobieta. Ma najwyżej trzydzieści, może trzydzieści kilka lat i kasztanowe włosy, które nosi spięte w niedbały kok. Idąc w ich stronę, przyglądam się nieznajomej dokładniej. Nosi legginsy wiernie oddające kształt jej ciała i równie dopasowaną koszulkę na ramiączkach, na której w okolicach pach zaznaczają się wyraźnie ciemne plamy potu. Wzdrygam się. Na nogach ma brudne buty do biegania i ogólnie nie prezentuje się jak ktoś, obok kogo chciałbym stanąć. Jeden z techników podaje jej kombinezon, który wkłada szybkimi, wprawnymi ruchami. Żywię wielką nadzieję, że to nie jest moja nowa partnerka. Arendt rzuca szybkie spojrzenie na denata za moimi plecami i dopiero wita się
ze mną.

– To komisarz…

– Nina Salomon – kobieta wchodzi jej w słowo i podaje mi dłoń. Spojrzenie, jakim mnie taksuje, przypomina mi sposób patrzenia Vogelbuscha: jest pełne wyrzutu i nieco pogardliwe.

Odsuwam od siebie te myśli i chwytam jej dłoń. Jak na kobietę ma zaskakująco mocny uścisk.

– Prosto z treningu? – pytam i wskazuję głową na kombinezon, pod którym ukryła przepocone ubranie.

– Tak. – Znów to spojrzenie. – A pan? Prosto z zakupów?

Uuu! Jeszcze dobrze się nie przywitała, a już zaczyna od bezczelności! Czuję, że nasza współpraca może być burzliwa. Ukradkiem wycieram dłoń w płaszcz.

– Cieszę się, że od razu przypadliście sobie do gustu – mówi Arendt i głową wskazuje na zwłoki. – Koleżanka Salomon była akurat w trakcie treningu, kiedy zadzwoniłam i podjechałam, żeby ją podwieźć, ale bardzo mi zależało, żebyście nad pierwszą wspólną sprawą od samego początku pracowali razem. No dobrze, to do rzeczy. Co my tu mamy?

Staram się nie myśleć o zarozumiałym spojrzeniu, jakim Nina Salomon patrzy mi prosto w oczy. Nie, zarozumiałe to złe słowo. Bezczelne byłoby lepsze. To dokładnie…

– Buchholz?

– A… tak. Już. – Odwracam się w kierunku szefowej, porządkuję myśli i w kilku słowach zdaję pierwszy raport. Kątem oka widzę, że Salomon uśmiecha się szyderczo, a potem mija mnie i rusza w stronę denata.

– Jeszcze jedna sprawa: to nie był napad rabunkowy – kończę pospiesznie. – W marynarce miał portfel, a w nim ponad trzysta euro.

Potem odwracam się i doganiam Salomon, która zdążyła podejść do zwłok i przykucnąć obok.

– Znajdą się jakieś rękawiczki dla mnie? – pyta jednego z techników.

Mężczyzna potakuje gorliwie i wyjmuje z kombinezonu cienkie jednorazowe rękawiczki. Kusi mnie, żeby zapytać Salomon, co planuje, jednak się powstrzymuję. Kiedy jest już gotowa, chwyta denata za lewe ramię i z zaskakującą lekkością przechyla go na bok.

Przez kilka sekund przygląda się spętanym za plecami dłoniom, a potem opuszcza ciężkie zwłoki na miejsce.

– Czy choćby przez chwilę przemknęło pani przez myśl, że technicy mogli jeszcze nie skończyć zabezpieczać śladów, a pani je właśnie zniszczyła? – pytam zdenerwowany lekkomyślnością, z jaką ta młoda kobieta postępuje.

– Oczywiście, dlatego zapytałam o to, kiedy pan grzecznie składał raporcik.

– Wie pani co… – Jestem blisko wybuchu, ale opanowuję złość i zmuszam się do spokoju. – No dobrze, to może mi pani zdradzi, co pani osiągnęła tą spektakularną akcją? Udało się pani ustalić, że ofiara ma związane ręce? Mogła się pani tego dowiedzieć ode mnie na przykład. Tylko że to wymagałoby postawienia pytania, zanim rzuciła się pani do potrząsania denatem.

– Przede wszystkim udało mi się ustalić, że ten człowiek został zamordowany.

– Doprawdy?

Podnosi się i robi krok w moją stronę. Nasze twarze dzieli ledwie kilkadziesiąt centymetrów. Powoli zsuwa rękawiczki z palców.

– Doprawdy. W moim dotychczasowym miejscu pracy mieliśmy sprawę, w której facet próbował upozorować morderstwo, bo jego polisa ubezpieczeniowa nie obejmowała samobójstw. Sam związał sobie ręce na plecach. Ustaliliśmy to dzięki temu, że z racji ograniczonej swobody ruchów nie był w stanie zaciągnąć opasek zaciskowych tak mocno, jak zrobiłby to ktoś inny.

Robi przerwę i milczy przez kilka sekund.

– Tutaj opaski są tak ciasne – kontynuuje – że dosłownie wrzynają się w ciało ofiary. Sam sobie ich tak nie zaciągnął. Ale po co ja to mówię, ze swoim doświadczeniem musiał pan to wiedzieć od samego początku. Następnym razem zapytam zamiast sprawdzać.

Odwraca się i rusza w stronę lekarza sądowego, który kilka metrów od nas robi zdjęcia.

Po dwóch krokach zatrzymuje się jednak i odwraca w moim kierunku.

– Tak przy okazji… już się cieszę na naszą współpracę.2

Pięć i pół kilometra i wciąż paskudnie mi się biegnie. Pulsometr na moim nadgarstku pokazuje 172, co oznacza sto siedemdziesiąt dwa bolesne ukłucia w skroniach na minutę, a to wcale nie jest zabawne.

Ale – sama jestem sobie winna.

Zwiększam tempo. Albo w końcu poczuję się lepiej, albo się porzygam. Bieganie pomaga na złość i na kaca, a dziś potrzebuję podwój-
nego remedium.

Najwyraźniej jednak coś robię nie tak. Ból głowy przybiera nową, doskonalszą postać i z męczącego staje się piekielny. Biegaczowi, który mija mnie z przeciwka, najchętniej pięścią zmazałabym ten głupi uśmieszek z twarzy. Duży ruch na czteropasmowej drodze, wzdłuż której biegnę, nie poprawia mi humoru.

Taekwondo byłoby pewnie lepszym wyborem, ale nie miałam jeszcze czasu, żeby znaleźć dojo. Wystarczyło mi zamieszania z błyskawiczną przeprowadzką i szukaniem mieszkania na już.

Moja wina.

Wszystko to moja wina. Wszystko, włącznie z ostatnią nocą. Powinnam była spędzić ją z dala od alkoholu i mężczyzn, ale nie, skąd, siedzenie między kartonami z rzeczami nagle staje się nie do wytrzymania i Nina musi wyskoczyć na miasto. Rusza więc, choć nikogo tu nie zna, pije pięć tequili z rzędu i wraca do nowego lokum z jakimś artystą.

W czasie biegu nie mogę się śmiać, bo dostaję napadów kaszlu.

Głupi pomysł w każdym razie, jeśli chodzi o Toma. Z perspektywy poranka oczywiście. Sprawiał wrażenie kogoś nastawionego na coś więcej niż jednorazową przygodę. Snuł plany na przyszłość.

Chciałbym malować. Chciałbym namalować twoją twarz, taką, jak teraz, zamyśloną i jednocześnie dziką.

Czuję, że robi mi się niedobrze, i nie wiem, czy tak działa na mnie wspomnienie Toma, czy pozostały we krwi alkohol.

Idiotka.

Pewnie znacznie lepiej radziłabym sobie z wściekłością, gdyby w głowie nie rozbrzmiewały mi bez przerwy słowa Behringera. Sama jestem sobie winna. „Sama jesteś sobie winna, Salomon. Skoro dotychczas nie dotarło, że jest pani częścią zespołu, to ja pani pomogę i już nie będzie pani jego członkiem. Oszczędzę pani postępowania dyscyplinarnego, ale lepiej, żeby sama przeniosła się pani gdzieś indziej”.

Sześć kilometrów i oślepiające błyski przed oczyma. Ból głowy zwycięża. Zwalniam do truchtu, sięgam po butelkę wody i z kieszonki w pasku wyjmuję tabletki. Dwie thomapiryny i za pół godziny znów powinnam się czuć jak człowiek. I sprawiać wrażenie, że nie posiadam się z radości, stając przed – jak to Behringer powiedział – nową szansą.

Wkładam tabletki do ust i rozgryzam dwukrotnie. Dzięki temu szybciej działają. Nieważne, że mają przez to kurewsko gorzki smak. Popić i przełknąć.

Mam jeszcze butelkę przy ustach, kiedy zaczyna dzwonić mój telefon. Nieznany numer komórkowy.

– Salomon – zgłaszam się krótko.

– Dzień dobry, Arendt z tej strony. Rozmawiałyśmy przez telefon, przypomina sobie pani?

Jakbym mogła zapomnieć. Magdalena Arendt, nadkomisarz. Spoglądam szybko na zegarek – spóźniłam się, czy co? Umawiałyśmy się przecież na wpół do dziesiątej…

Nie czeka na moją reakcję.

– Musimy nieco zmienić plany i nie spotkamy się u mnie w biurze. Z samego rana wpłynęła informacja o zwłokach, duże prawdopodobieństwo działania osób trzecich. Jadę właśnie na miejsce. Gdzie pani jest? W domu?

Przełykam resztki gorzkiej papki, która oblepia mi dziąsła.

– Na treningu. Wyszłam pobiegać.

– Gdzie panią znajdę?

Rozglądam się. Nie znam jeszcze Hamburga.

– Blisko centrum. Niedaleko takiego mostu…

– Most Kennedy’ego – wchodzi mi w słowo. – Świetnie, będę po panią za pięć do siedmiu minut. Proszę czekać przed Atlantikiem, dobrze?

Potrzebuję kilku sekund, żeby uświadomić sobie, że chodzi jej o hotel Atlantic. Rozłącza się, zanim zdążyłam potwierdzić.

Na miejsce spotkania docieramy niemal równocześnie. Elegancka fura zatrzymuje się tuż obok mnie, a szyba w drzwiach pasażera wędruje w dół.

– Pani Nina Salomon?

Potakuję i wsiadam.

Platynowy blond paź, drogi garnitur, mocne, niemal męskie perfumy. Spogląda na mnie krótko, ale w żaden sposób nie komentuje przepoconej koszulki na ramiączkach. Z miejsca przechodzi za to do rzeczy.

– Bardzo mi przykro, że nie będzie miała pani czasu na spokojną aklimatyzację i integrację z zespołem – mówi, włączając się do ruchu. – A ponieważ będzie pani współpracować z Buchholzem i od razu dostajecie zupełnie świeżą sprawę, pomyślałam, że wolałaby pani od samego początku brać udział w czynnościach.

– Nie pomyliła się pani. – Odchylam się i opieram wygodnie. Całe szczęście, że tabletki zaczynają działać. Arendt ma potencjał, żeby zyskać moją sympatię. Jest bezpośrednia, zorientowana na wynik i skuteczna. A te właśnie cechy cenię we współpracownikach najbardziej.

Przez chwilę jedziemy w milczeniu. Kiedy otwieram usta, żeby poprosić o wprowadzenie do tej nowej sprawy, Arendt zaczyna mówić.

– Nikomu nie powiedziałam, dlaczego się pani przeniosła. Moim zdaniem taka wiedza nikomu się u nas nie przyda. Oczekuję jednak, że u nas będzie pani przestrzegała zasad.

Spoglądam na nią kątem oka i liczę do trzech.

– Taki mam plan – mruczę w odpowiedzi i cieszę się, że powstrzymałam pierwsze słowa, które cisnęły mi się na usta. Od jakiegoś czasu moim odruchem jest mocna obrona, więc miałam gotową ripostę.

Docieramy na miejsce w niecałe piętnaście minut. Zaniedbane budynki w przemysłowej okolicy, przed jednym z nich parkuje kilkanaście samochodów. Kawałek dalej dobrze znany widok grupki ludzi schylonych nad jakimś kształtem na ziemi. Nad kimś. Pozostali stoją dwójkami albo trójkami i rozmawiają.

– Okej. – Arendt wyłącza silnik i otwiera drzwi. – Zobaczmy, co tu mamy.

Wysiadamy.

– Zanim zaczniemy, przedstawię panią Buchholzowi – informuje szefowa i rusza w stronę dwóch mężczyzn, którzy zasłaniają nam widok na miejsce, gdzie leżą zwłoki.

Obaj mają na sobie białe kombinezony jednorazowe, obowiązkowe na terenie otoczonym policyjną taśmą, ale zdjęli już kaptury i rozpięli zamki. Jeden z nich – wyraźnie niski, łysawy, z szerokim uśmiechem – wita nas przyjaznym skinieniem głowy.

Drugi pod białym kombinezonem ma ciemny garnitur.

Modlę się w duchu, żeby to krasnal okazał się moim partnerem, przede wszystkim dlatego, że gość w garniaku patrzy na mnie tak, jakbym wygramoliła się właśnie z gnojownika obok chlewu. Pieprzony snob.

Obie z Arendt zakładamy obowiązkowe kombinezony i przechodzimy pod policyjną taśmą. W końcu mogę dostrzec leżące na ziemi zwłoki. Kolejny typ w garniturku, mocna nadwaga, duża utrata krwi. I to on w znacznie większym stopniu wzbudza moje zainteresowanie niż dwóch facetów, przy których stoję. Nie zamierzam przeciągać powitań.

Arendt ruchem głowy wskazuje na wyższego z nich. No pewnie! Życie to nie bajka.

– To komisarz… – przerywa na chwilę, jakby moje nazwisko wypadło jej z głowy.

– Nina Salomon. – Przedstawiam się szybko i wyciągam dłoń. Buchholz ujmuje ją z nieskrywaną niechęcią. Teraz przez kilka godzin będę waliła Diorem Homme, gość chyba musiał się kąpać w tych perfumach. Przesuwam wzrokiem po jego wypolerowanych na lustro, ręcznie szytych butach, osłoniętych jednorazowymi zabezpieczeniami z przejrzystego plastiku. Jasna cholera…

– Prosto z treningu? – pyta.

Błyskotliwe spostrzeżenie.

– Tak. A pan? Prosto z zakupów?

Nawet nie drgnęła mu powieka. Szkoda. Fajnie by było przywitać go małym trzęsieniem ziemi.

– Cieszę się, że od razu przypadliście sobie do gustu. – Arendt przesyła mi ostrzegawcze spojrzenie, a potem spogląda na mojego nowego partnera w sposób, którego nie potrafię zinterpretować. – Koleżanka Salomon była akurat w trakcie treningu, kiedy zadzwoniłam i podjechałam, żeby ją podwieźć, ale bardzo mi zależało, żebyście nad pierwszą wspólną sprawą od samego początku pracowali razem. No dobrze, to do rzeczy. Co my tu mamy?

Buchholz zwleka z odpowiedzią i nie odrywa ode mnie wzroku. Czyżby używał też lakieru do włosów? Bo żelu na sto procent. Poza tym – to zauważam dopiero teraz – ma starannie wypielęgnowane paznokcie.

– Buchholz! – powtarza Arendt, wyraźnie głośniej.

– A… tak. Już. – Odkasłuje. – Zwłoki zostały znalezione dzisiaj rano, krótko przed godziną ósmą. Piętnaście minut później na miejsce dotarli nasi ludzie. Bezpośrednia przyczyna śmierci wydaje się wyjątkowo niecodzienna, bowiem denat zmarł w wyniku wykrwawienia z ran powstałych po połknięciu sporej ilości potłuczonego szkła. Doktor Diewald z całą pewnością będzie mógł powiedzieć o tym znacznie więcej. – Buchholz obserwuje mnie kątem oka, jakby nie był pewny, czy rzeczywiście powinnam słuchać tych wszystkich wiadomości. Niech mu będzie. Zresztą, wolę sama wyrobić sobie zdanie.

Zostawiam go z szefową i ruszam w stronę trupa, starannie omijając plamy krwi i tabliczki z numerami.

Martwy mężczyzna leży twarzą do góry, z rękoma pod plecami. Jedną nogę ma delikatnie zgiętą i widzę, że musiał strasznie krwawić z ust.

– Nina Salomon, komisarz – przedstawiam się technikom kryminalistyki. – Można już? Czy potrzebujecie jeszcze trochę czasu?

Obaj potakują.

– Praktycznie skończyliśmy – mówi niższy i robi mi miejsce. Kucam.

– Znalazłyby się dla mnie jakieś rękawiczki?

Tym razem potakuje wyższy i podaje mi to, o co prosiłam.

Kątem oka widzę buty szyte na miarę. Staranna, ręczna robota. Jakże by inaczej. Udaję, że ich nie zauważam. Chwytam denata za ramię i przekręcam na bok.

Plastikowe opaski. Tak mocno zaciśnięte, że wrzynają się w przerośniętą tłuszczem skórę na nadgarstkach. Mocna opuchlizna po obu stronach pasków ze sztucznego tworzywa.

– Czy choćby przez chwilę przemknęło pani przez myśl, że technicy mogli jeszcze nie skończyć zabezpieczać śladów, a pani je właśnie zniszczyła? – Buchholz tym razem nie ukrywa oburzenia. Rany, serio uważa mnie za żółtodzioba?

– Oczywiście, dlatego zapytałam o to, kiedy pan grzecznie składał raporcik.

Dobra, wiem. Nie musiałam dodawać tego grzecznie. Z drugiej strony dobrze, żebyśmy sobie od razu ustalili pewne rzeczy. W przyszłości też nie zamierzam go pytać o pozwolenie, ilekroć będę chciała coś zrobić.

– Wie pani co… – zaczyna ostro, ale natychmiast się powstrzymuje. – No dobrze, to może mi pani zdradzi, co pani osiągnęła tą spektakularną akcją? Udało się pani ustalić, że ofiara ma związane ręce? Mogła się pani tego dowiedzieć ode mnie na przykład. Tylko że to wymagałoby postawienia pytania, zanim rzuciła się pani do potrząsania denatem.

Urażona męska duma, tego nie da się traktować poważnie. Mimo to gryzę się w język, żeby nie zaogniać sytuacji i tłumaczę swoje powody. Na koniec schlebiam mu nawet delikatnie, choć nie bez nutki sarkazmu w głosie. Ale akurat do tego Buchholz będzie musiał się przyzwyczaić. Tak jak ja do otaczającej go woni perfum.

Znacznie ważniejszy jest w tej chwili lekarz sądowy, który ogląda zdjęcia na ekranie aparatu fotograficznego. Podchodzę, bo mam nadzieję spojrzeć mu przez ramię.

Buchholz nie idzie za mną. Pewnie musi teraz zracjonalizować sobie przegraną pierwszą rundę.

Świetny moment, żeby wyciągnąć do niego rękę. Dlatego odwracam się i patrzę na niego.

– Tak przy okazji… już się cieszę na naszą współpracę.

I naprawdę tak jest, przynajmniej na razie.

Nie mija wiele czasu, zanim zaczynam żałować tych słów, bo Arendt wykorzystuje je, by odmówić mi miejsca w swoim samochodzie, kiedy zwłoki zostały zabrane i wszyscy zbierają się do powrotu do komendy. Zamiast mnie gestem dłoni zaprasza na przednie siedzenie łysawego krasnala.

Kiwa głową w moją stronę.

– Pani pojedzie z Buchholzem – mówi.

W milczeniu idziemy na parking. W końcu nie mamy na sobie kombinezonów i mam możliwość przyjrzenia się Danielowi Buchholzowi w jego nienagannie skrojonej garderobie. Muszę się powstrzymywać, by nie skomentować tego w jakiś nieodpowiedni sposób. „Najpierw ofiara mordu, teraz ofiara mody”, na przykład.

O nie. Jak na pierwszy dzień współpracy i tak pokazałam mu dość dużo prawdziwej Niny Salomon.

Na resztę mamy jeszcze czas.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: