Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dash i Lily - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
12 listopada 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
29,90

Dash i Lily - ebook

Pełna wdzięku romantyczna historia z książkami i świątecznym Nowym Jorkiem w tle

Szesnastoletnia Lily zostawia czerwony notatnik pełen wyzwań na półce w swojej ulubionej księgarni. Notes czeka na odpowiedniego chłopaka, który odważy się podjąć grę. Okazuje się, że to właśnie ciekawski, lekko cyniczny Dash nie boi się zagadek.

Lily Dash i urządzają podchody na wielką skalę – szukają notesu (i siebie nawzajem) po całym opanowanym świąteczną gorączką Manhattanie. Podczas zabawy w wyzwania rodzi się między nimi uczucie. Czy zauroczenie nie zniknie po pierwszym spotkaniu Dasha i Lily?

Na podstawie powieści powstał serial telewizyjny – do zobaczenia od połowy listopada na platformie Netflix

Kategoria: Young Adult
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8074-304-5
Rozmiar pliku: 3,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

pierw­szy

pierw­szy

–Dash–

21 grud­nia

Wyobraź sobie, że:

Jesteś w swo­jej ulu­bio­nej księ­garni, prze­glą­dasz półki. Docie­rasz do regału z pozy­cjami two­jego ulu­bio­nego autora i widzisz czer­wony notat­nik wetknięty mię­dzy zna­jome grzbiety ksią­żek.

Co robisz?

Jak dla mnie, odpo­wiedź jest oczy­wi­sta:

Zdej­mu­jesz z półki czer­wony notat­nik. Otwie­rasz go.

A potem robisz wszystko, co ci każe.

Boże Naro­dze­nie w Nowym Jorku, naj­bar­dziej odra­ża­jący okres roku. Tabuny ludzi, nie­koń­czące się wizyty ponu­rych krew­nych, namiastka rado­ści, sztucz­nie wywo­ły­wana weso­łość – w takich warun­kach moja wro­dzona nie­chęć do kon­taktu z ludźmi mogła ulec wyłącz­nie nasi­le­niu. Gdzie­kol­wiek bym się ruszył, lądo­wa­łem na złym końcu kawal­kady zaku­po­wi­czów. Nie mia­łem nastroju do dzie­le­nia się „zba­wie­niem” z jaką­kol­wiek „armią”. Byłem deka­bry­stą, bol­sze­wi­kiem, zawo­do­wym prze­stępcą, fila­te­li­stą w pułapce nie­po­zna­nej udręki – tym, kim nikt inny być nie chciał. Prze­my­ka­łem się moż­li­wie nie­zau­wa­że­nie przez kla­sycz­nie uwa­run­ko­wane, pijane hordy spłu­ka­nych do szczętu mło­dych ludzi, korzy­sta­ją­cych ze świą­tecz­nej prze­rwy w nauce, i tury­stów, któ­rzy prze­le­cieli pół świata, by zoba­czyć zapa­la­nie świa­te­łek na drzewku, kom­plet­nie bez świa­do­mo­ści pogań­skich źró­deł tego rytu­ału.

Jedy­nym jasnym punk­tem tego mrocz­nego czasu było zamknię­cie szkół (co wymy­ślono praw­do­po­dob­nie po to, byśmy mogli do znu­dze­nia odda­wać się zaku­pom i odkryć, że kon­takty z rodziną – na podo­bień­stwo arsze­niku – naj­le­piej sto­so­wać w małych daw­kach… chyba że ktoś życzy sobie śmierci). Tego roku na wła­sne życze­nie zosta­łem świą­teczną sie­rotą: matce powie­dzia­łem, że spę­dzam Boże Naro­dze­nie z ojcem, a ojcu, że spę­dzam je z matką, w związku z czym oboje zare­zer­wo­wali sobie świą­teczne wyjazdy w towa­rzy­stwie swo­ich nowych part­ne­rów. Moi rodzice od ośmiu lat nie zamie­nili ze sobą słowa, co dawało mi pew­ność, że mój plan się nie wyda. Dzięki temu zyska­łem dużo czasu dla sie­bie.

Zatem wyje­chali, a ja krą­ży­łem swo­bod­nie mię­dzy ich miesz­ka­niami – jed­nak naj­czę­ściej snu­łem się po Stran­dzie, ostat­nim bastio­nie eru­dy­cji. Strand to nie jest zwy­kła księ­gar­nia. Raczej połą­cze­nie stu róż­nych księ­garni, w któ­rej na kilo­me­trach rega­łów wysta­wione są wszel­kie moż­liwe lite­rac­kie wraki. Sprze­dawcy – nie­mal zawsze w rur­kach i koszu­lach z lum­pek­sów – snują się mię­dzy nimi nie­spiesz­nie, spra­wia­jąc wra­że­nie wiecz­nie roz­tar­gnio­nych i zaję­tych, niczym star­szy brat, który ni­gdy przeni­gdy nie zwróci na cie­bie uwagi, nie wspo­mi­na­jąc o ode­zwa­niu się do cie­bie w towa­rzy­stwie swo­ich zna­jo­mych… któ­rzy zdają się go nie opusz­czać. Nie­które księ­garnie pozują na cen­tra spo­łecz­no­ści, swego rodzaju domy kul­tury, gdzie zaję­cia z pie­cze­nia cia­ste­czek mają zachę­cić do kupna Pro­usta. W Stran­dzie jesteś pozo­sta­wiony samemu sobie, na polu walki orga­ni­za­cji i oso­bli­wo­ści. Oso­bli­wość zawsze wygrywa. Innymi słowy, na tym prze­dziw­nym cmen­ta­rzy­sku czu­łem się jak u sie­bie.

Zwy­kle zaglą­da­łem do Strandu bez kon­kret­nego planu. Cza­sem posta­na­wia­łem, że dane popo­łu­dnie będzie spon­so­ro­wane przez kon­kretną literę. Innym razem poświę­ca­łem czas wybra­nemu dzia­łowi lub zapo­zna­wa­łem się z naj­śwież­szymi zwro­tami, wyło­żo­nymi w koszach poza porząd­kiem alfa­be­tycz­nym. Kiedy indziej sku­pia­łem się na książ­kach w zie­lo­nych okład­kach, zasko­czony tym, jak dawno nie czy­ta­łem książki w zie­lo­nej okładce.

Pew­nie mogłem zamiast tego uma­wiać się ze zna­jo­mymi, ale więk­szość z nich spę­dzała ten czas z rodziną lub ze swoją Wii. (Swoim Wii? Swoją Wii? Jak to się wła­ści­wie odmie­nia?) Zamiast tego wybie­ra­łem towa­rzy­stwo mar­twych, umie­ra­ją­cych i zde­spe­ro­wa­nych ksią­żek – mówi się o nich uży­wane, choć ni­gdy nie okre­śli­li­by­śmy tym mia­nem osoby, chyba że mia­łoby to spra­wić jej przy­krość. („Spójrz na Cla­rissę… taka młoda, a taka zużyta”).

Byłem nie­ule­czal­nym molem książ­ko­wym i przy­zna­wa­łem się do tego bez żad­nych opo­rów, choć zda­wa­łem sobie sprawę, że nie zyski­wa­łem na tym popu­lar­no­ści. Uwiel­bia­łem samo brzmie­nie tego wyra­że­nia – mól książ­kowy – choć inni ludzie uży­wali go rów­nie czę­sto jak słów wycior, kum­pel czy klawy.

Tego dnia mia­łem chęć spraw­dzić, co sły­chać u moich ulu­bio­nych auto­rów, z nadzieją, że kolek­cja ich ksią­żek wzbo­ga­ciła się o rzad­kie wyda­nia po wyprze­daży księ­go­zbioru jakie­goś zmar­łego biblio­fila. Prze­glą­da­łem półkę jed­nego z mych ulu­bień­ców (niech pozo­sta­nie ano­ni­mowy, gdy­bym miał się kie­dyś zwró­cić prze­ciwko niemu), gdy nie­spo­dzie­wa­nie moją uwagę zwró­ciła plama czer­wieni. Czer­wony notat­nik Mole­skine – nie wie­dzieć czemu tak bar­dzo kul­towy wśród tej grupy moich zna­jo­mych, któ­rzy odczu­wają potrzebę prze­le­wa­nia swo­ich wynu­rzeń w for­mie innej niż elek­tro­niczna. Pokaż mi, gdzie pro­wa­dzisz dzien­nik, a powiem ci, kim jesteś – ja sam jestem wier­nym fanem gru­bych, stu­denc­kich bru­lio­nów w sze­roką linię: nie mia­łem zacię­cia rysow­nika i podo­bało mi się, jak moje drobne pismo gubi się w prze­strzeni linia­tury. Naj­bar­dziej popu­larne są jed­nak zeszyty o czy­stych kart­kach. Mam tylko jed­nego kum­pla, Thi­baud, który pro­du­kuje się w notat­niku w kratkę – a przy­naj­mniej pro­du­ko­wał do czasu, aż peda­gog szkolny skon­fi­sko­wał jego dzien­niki jako dowód pla­no­wa­nej zbrodni na naszym histo­ryku. (Nie zmy­śli­łem tego).

Grzbiet czer­wo­nego notat­nika był pusty – zdją­łem go z półki, by spraw­dzić okładkę. Na kawałku papie­ro­wej taśmy przy­kle­jo­nej z przodu czar­nym cien­ko­pi­sem napi­sano: GOTOWY NA WYZWA­NIE? Na pierw­szej stro­nie napo­tka­łem krótką notatkę:

Wewnątrz znaj­dziesz wska­zówki.
Jeśli chcesz je poznać, prze­wróć stronę.
Jeśli nie – pro­szę, odłóż notes na półkę.

Styl pisma zdra­dzał płeć autora. Kur­sywa z zawi­ja­sami. To musiała być dziew­czyna, takie rze­czy się wie.

Zresztą nie­ważne, i tak zaj­rzał­bym dalej.

A więc pod­ją­łeś decy­zję.

1. Zacznijmy od Pia­ni­styki fran­cu­skiej.
Nie znam się na tym,
ale podej­rze­wam,
że nie­prędko opu­ści półkę.
Char­les Tim­brell to czło­wiek, któ­rego szu­kasz.
88/7/2
88/4/8
Nie zaglą­daj dalej,
dopóki nie uzu­peł­nisz luk
(pro­szę, nie pisz w tym notat­niku).

Nie powiem, żebym kie­dy­kol­wiek sły­szał o pia­ni­styce fran­cu­skiej. Gdyby jed­nak jakiś gość na ulicy (koniecz­nie w melo­niku) zapy­tał, czy uwa­żam Fran­cu­zów za naród lubu­jący się w dźwię­kach pia­nina, bez namy­słu odpo­wie­dział­bym twier­dząco.

Siatka przejść mię­dzy rega­łami w księ­garni Strand była mi bliż­sza niż topo­gra­fia rodzin­nego domu (domów). Wie­dzia­łem, gdzie się udać – do działu muzycz­nego. W notatce padło imię autora, co wydało mi się zbyt­nim uła­twie­niem. Za kogo ona mnie ma? Za jakie­goś pro­staka, leniu­cha, tępaka? Chcia­łem tro­chę uzna­nia, nawet jeśli jesz­cze sobie na nie nie zapra­co­wa­łem.

Wła­ściwą książkę odna­la­złem bez pro­blemu – o ile czter­na­ście minut poszu­ki­wań to nie­wiele. Wyglą­dała dokład­nie tak, jak ją sobie wyobra­ża­łem. Tego typu pozy­cje potra­fią latami oku­po­wać regały. Wydawca nie zadbał nawet o ilu­stra­cję na okładce. Wid­niały na niej tylko tytuł: Pia­ni­styka fran­cu­ska w uję­ciu histo­rycz­nym, nazwi­sko autora: Char­les Tim­brell i dopi­sek pod spodem: „Ze wstę­pem autor­stwa Gaby Casa­de­sus”.

Wymy­śli­łem sobie, że liczby zapi­sane w notat­niku ozna­czają daty – 1988 musiał być dla fran­cu­skiej pia­ni­styki rokiem burz­li­wych zmian. Nie udało mi się jed­nak odna­leźć w książce żad­nych odnie­sień ani do roku 1988, ani 1888… czy 1788. Liczba 88 była w grun­cie rze­czy cał­ko­wi­cie nie­obecna. Na moment mnie to przy­ha­mo­wało… aż wresz­cie dotarło do mnie, że moja prze­wod­niczka posłu­żyła się w swych wska­zów­kach sta­rym, spraw­dzo­nym kodem moli książ­ko­wych: strona/wers/słowo. Otwo­rzy­łem książkę na stro­nie 88, spraw­dzi­łem wers 7, słowo 2, a następ­nie wers 4, słowo 8.

Czy jesteś

Kim? Czym? Musia­łem to spraw­dzić. Uzu­peł­ni­łem luki (w gło­wie, pozo­sta­wia­jąc kartkę nie­tkniętą, tak jak pro­siła) i prze­wró­ci­łem stronę.

OK. Tylko bez pod­glą­da­nia.
Co zdzi­wiło cię w okładce tej książki
(poza bra­kiem ilu­stra­cji)?

Zasta­nów się i zaj­rzyj na następną stronę.

Łatwi­zna. Nie cier­pia­łem zwrotu „w uję­ciu histo­rycz­nym”. Co to wła­ści­wie ma zna­czyć? O wiele zgrab­niej brzmia­łoby po pro­stu: Histo­ria pia­ni­styki fran­cu­skiej.

Prze­wró­ci­łem stronę.

Jeśli wybra­łeś nie­for­tunne sfor­mu­ło­wa­nie
„w uję­ciu histo­rycz­nym”,
możesz kon­ty­nu­ować.

Jeśli nie, pro­szę, odłóż dzien­nik na półkę.

Prze­wró­ci­łem kolejną stronę.

2. Pusz­czal­ska kró­lowa balu
64/4/9
119/3/8

Tym razem nie podano autora. Nie­do­brze.

Wzią­łem pod pachę Pia­ni­stykę fran­cu­ską (zbli­ży­li­śmy się do sie­bie, nie potra­fił­bym ot tak jej zosta­wić) i pod­sze­dłem do punktu infor­ma­cyj­nego. Pra­cow­nik wyglą­dał, jakby ktoś dosy­pał mu do coli zero sil­nych środ­ków uspo­ka­ja­ją­cych.

– Szu­kam Pusz­czal­skiej kró­lo­wej balu – oznaj­mi­łem.

Chło­pak nie odpo­wie­dział.

– To tytuł książki, a nie osoba – dopre­cy­zo­wa­łem.

Nic. Cisza.

– Czy mógł­byś cho­ciaż podać mi autora?

Gość spoj­rzał na kom­pu­ter, ale nie wstu­kał nic na kla­wia­tu­rze – zupeł­nie jakby sprzęt miał samo­dziel­nie coś mu pod­po­wie­dzieć.

– Czy masz w uszach nie­wi­dzialne słu­chawki? – spy­ta­łem.

Podra­pał się po wewnętrz­nej stro­nie łok­cia.

– Czy my się znamy? – Nie ustę­po­wa­łem. – Czyż­bym spu­ścił ci w przed­szkolu lanie, za które teraz pró­bu­jesz się zemścić? Ste­fa­nie Malutki, czy to ty? Przy­znaj się! Byłem wtedy mały i wystar­cza­jąco nie­roz­ważny, że fak­tycz­nie o mały włos, a pod­to­pił­bym cię w tej fon­tan­nie. Na swoją obronę powiem tylko, że znisz­czy­łeś moją recen­zję książki w niczym nie­uspra­wie­dli­wio­nym akcie agre­sji.

Udało się. Pra­cow­nik punktu infor­ma­cyj­nego pokrę­cił prze­cząco owło­sioną głową.

– Czy to ma ozna­czać „nie”? – dopy­ty­wa­łem.

– Nie wolno mi ujaw­niać infor­ma­cji na temat poło­że­nia Pusz­czal­skiej kró­lo­wej balu – odpo­wie­dział. – Ani tobie, ani nikomu innemu. I nie, nie nazy­wam się Ste­fan Malutki, ale powi­nie­neś się wsty­dzić tego, co mu zro­bi­łeś. Bar­dzo wsty­dzić.

W porządku, a więc będzie trud­niej, niż myśla­łem. Posta­no­wi­łem spraw­dzić dane książki na Ama­zo­nie, ale w księ­garni zasięg był słaby i strona nie łado­wała się na tele­fo­nie. Wyde­du­ko­wa­łem, że Pusz­czal­ska kró­lowa balu to raczej nie lite­ra­tura faktu (to by dopiero było cie­kawe!), więc ruszy­łem do działu lite­ra­tury pięk­nej. Po bez­owoc­nych poszu­ki­wa­niach zde­cy­do­wa­łem się prze­cze­sać regały z lite­ra­turą mło­dzie­żową, które stały na pię­trze. Intu­icja pod­po­wia­dała mi, że tytuł taki jak ten po pro­stu musiał zostać wydany w różu – i oto na wyso­ko­ści litery M cze­kał na mnie mój Graal.

Spraw­dzi­łem strony 64 i 119:

gotów by

Prze­wró­ci­łem stronę.

Bar­dzo spryt­nie.

Odna­la­złeś ten tytuł w dziale dla mło­dzieży,
więc pozo­staje mi zapy­tać:
Czy jesteś nasto­let­nim chłop­cem?

Jeśli tak, możesz zaj­rzeć dalej.
Jeśli nie, odłóż notat­nik na miej­sce.

Mia­łem szes­na­ście lat i speł­nia­jący wyma­ga­nia zestaw orga­nów płcio­wych. Tę prze­szkodę poko­na­łem bez pro­blemu.

Następna strona:

3. Radość seksu gejow­skiego
(trze­cie wyda­nie!)
66/12/5
181/18/7

Nie mia­łem wąt­pli­wo­ści, gdzie szu­kać tej pozy­cji. W dziale seks i sek­su­al­ność atmos­fera gęst­niała, a wśród spoj­rzeń domi­no­wały, kon­tra­stu­jąc ze sobą, te ukrad­kowe bądź jaw­nie wyzy­wa­jące. Oso­bi­ście odrzu­cała mnie myśl o naby­ciu uży­wa­nej książki o sek­sie (pisa­nej dla dowol­nej grupy doce­lo­wej). Widocz­nie nie byłem w tym osa­mot­niony, bo na półce stały aż cztery egzem­pla­rze Rado­ści seksu gejow­skiego. Odna­la­złem stronę 66, zje­cha­łem do 12 wersu, poli­czy­łem słowa i prze­czy­ta­łem:

penis

Prze­li­czy­łem jesz­cze raz. Spraw­dzi­łem brzmie­nie cało­ści.

Czy jesteś gotów, by penis

Hmm. Zaczą­łem się zasta­na­wiać, czy na pewno chcę poznać dru­gie słowo w tej zagadce.

Z pew­nym waha­niem otwo­rzy­łem książkę na stro­nie 181.

„Upra­wia­nie miło­ści w mil­cze­niu jest jak gra­nie na wyci­szo­nym pia­ni­nie – dobre do ćwi­czeń, ale pozba­wia uczest­ni­ków dźwię­ko­wej skła­do­wej, dają­cej peł­nię efektu”.

Nie sądzi­łem, że jedno wyrwane z kon­tek­stu zda­nie będzie w sta­nie odrzu­cić mnie od upra­wia­nia miło­ści i gry na pia­ni­nie naraz.

Na szczę­ście tekst nie był ilu­stro­wany. A ja zna­la­złem siódme słowo ukła­danki:

grę

Zagadka brzmiała teraz tak:

Czy jesteś gotów, by penis grę

Nie­zbyt sen­sow­nie. Nie tylko w war­stwie zna­cze­nio­wej, ale i gra­ma­tycz­nej…

Wró­ci­łem do notat­nika w czer­wo­nej okładce, powstrzy­mu­jąc chęć spraw­dze­nia, co jest dalej. Przyj­rza­łem się wska­zówce bli­żej i odkry­łem, że wzią­łem piątkę za szóstkę. A więc szu­ka­łem na złej stro­nie (numer 66 to w końcu liczba dia­bła w wer­sji mini).

pod­jąć

Teraz to miało sens.

Czy jesteś gotów, by pod­jąć grę –

– Dash?

Odwró­ci­łem się i zoba­czy­łem Priyę, dziew­czynę ze szkoły. To moja zna­jo­manka – coś pomię­dzy zna­jomą a kole­żanką. Przy­jaź­niła się z Sofią, moją byłą, która wypro­wa­dziła się do Hisz­pa­nii (nie przeze mnie). W moim odczu­ciu Priya nie wyróż­nia się żad­nymi szcze­gól­nymi cechami oso­bo­wo­ści, ale prawda jest taka, że nie zada­łem sobie trudu, by lepiej ją poznać.

– Cześć, Priya – odpo­wie­dzia­łem.

Dziew­czyna lustro­wała wzro­kiem to, co trzy­ma­łem w ręku: czer­wony notat­nik Mole­skine, Pia­ni­stykę fran­cu­ską, Pusz­czal­ską kró­lową balu oraz Radość seksu gejow­skiego (trze­cie wyda­nie), otwartą – jak­żeby ina­czej – na stro­nie z wybit­nie reali­stycz­nym rysun­kiem, przed­sta­wia­ją­cym dwóch męż­czyzn robią­cych coś, co zanim wzią­łem tę książkę do ręki, wyda­wało mi się nie­moż­liwe.

Szybka ocena sytu­acji każe mi szu­kać odpo­wied­niego wytłu­ma­cze­nia.

– Szu­kam mate­ria­łów do pracy domo­wej na temat oddzia­ły­wań fran­cu­skiej pia­ni­styki – wytłu­ma­czy­łem uda­wa­nym tonem pew­nego sie­bie inte­lek­tu­ali­sty. – Nie masz poję­cia, ile róż­nych zagad­nień jest pod jej wpły­wem.

Na moje szczę­ście Priya wyglą­dała, jakby już żało­wała, że się do mnie ode­zwała.

– Zosta­jesz w mie­ście na święta? – zapy­tała szybko.

Gdy­bym przy­znał, że zostaję, z dużą dozą praw­do­po­do­bień­stwa przyj­dzie mi sta­wić czoło zapro­sze­niu na wspólne picie grzańca czy oglą­da­nie Kevina samego w domu. Zadrża­łem na samą myśl. Na szczę­ście jestem gor­li­wym wyznawcą pre­wen­cyj­nego krę­tac­twa; innymi słowy: wola­łem skła­mać teraz, żeby mieć spo­kój póź­niej.

– Jutro wyla­tuję do Szwe­cji – odpar­łem.

– Do Szwe­cji?

Nie wyglą­da­łem (i nie wyglą­dam) na potomka Szwe­dów, więc wizyta u rodziny nie wcho­dziła w rachubę. Posta­wi­łem na pro­ste wyja­śnie­nie:

– Uwiel­biam Szwe­cję w grud­niu. Dni są krót­kie… noce dłu­gie… a design pro­sty i przej­rzy­sty.

– Brzmi nie­źle. – Pryia poki­wała głową.

Zapa­dła cisza. Znam zasady kon­wer­sa­cji i zda­wa­łem sobie sprawę, że teraz moja kolej. Wie­dzia­łem jed­nak rów­nież, że celowe zigno­ro­wa­nie tych zasad może spra­wić, że Priya sobie pój­dzie – a wła­śnie na tym zale­żało mi w tym momen­cie.

Wytrzy­mała jakieś trzy­dzie­ści sekund.

– Cóż, muszę lecieć – powie­działa.

– Weso­łej Cha­nuki! – poży­czy­łem jej na poże­gna­nie. Lubię celowo mylić nazwy świąt, tylko po to, żeby spraw­dzić reak­cję roz­mówcy.

Priya nawet nie mru­gnęła.

– Baw się dobrze w Szwe­cji – odparła. I tyle ją widzia­łem.

Prze­ło­ży­łem książki tak, by czer­wony notat­nik zna­lazł się na wierz­chu. Prze­wró­ci­łem stronę.

To, że zde­cy­do­wa­łeś się sta­nąć w Stran­dzie i wziąć do ręki Roz­ko­sze gejow­skiej miło­ści, dobrze wróży na przy­szłość.

Jeśli jed­nak masz w domu swój egzem­plarz tej książki
albo uznał­byś, że może ci się do cze­goś przy­dać,
oba­wiam się, że nasze spo­tka­nie
musi dobiec końca.
Tę dziew­czynę inte­re­suje wyłącz­nie
układ chło­pak–dziew­czyna,
więc jeśli jesteś fanem opcji
chło­piec–chło­piec,
to masz moje pełne popar­cie,
ale nie bar­dzo widzę w tej sytu­acji miej­sce dla sie­bie.

A teraz czas na ostat­nią książkę.

4. Co robią żywi autor­stwa Marie Howe
23/1/8
24/5/9, 11, 12, 13, 14, 15
–––––––– ––––––––– –––––––––
–––––––– –––––––– ––––––––– –––––––––?

Od razu ruszy­łem do działu z poezją, ogrom­nie zain­try­go­wany. Kim jest ta prze­dziwna czy­tel­niczka Marie Howe, która mnie tu wezwała? To, że oby­dwoje znamy tę poetkę, wydało mi się nie­re­alne. Poważ­nie, więk­szość moich zna­jo­mych nie koja­rzy żad­nych poetów. Pró­bo­wa­łem przy­po­mnieć sobie, czy z kim­kol­wiek – i kie­dy­kol­wiek – roz­ma­wia­łem o Marie Howe, ale na próżno. Moż­liwe, że z Sofią, a i to nie na pewno, zresztą to nie było pismo Sofii. (Poza tym ona była w Hisz­pa­nii).

Spraw­dzi­łem literę H na odpo­wied­nim regale. Pusto. Przej­rza­łem cały dział poezji. Nic. Mia­łem ochotę krzy­czeć z fru­stra­cji, kiedy wresz­cie ją zauwa­ży­łem – leżała na samym szczy­cie regału wyso­kiego co naj­mniej na trzy metry. Wysta­wał tylko naroż­nik, ale wie­dzia­łem, że to ta, któ­rej szu­kam – pozna­łem po ciem­nej, śliw­ko­wej okładce i skrom­nej obję­to­ści. Przy­sta­wi­łem dra­binę i ostroż­nie wspią­łem się po stop­niach. Wcho­dzi­łem w utrud­nia­ją­cych oddy­cha­nie tuma­nach kurzu, zapusz­cza­jąc się w zapo­mniane rejony nie­osią­galne dla zwy­kłych śmier­tel­ni­ków. W końcu mia­łem ją w ręku. Nie mogłem dłu­żej cze­kać – szybko otwo­rzy­łem strony 23 i 24 i odna­la­złem sześć bra­ku­ją­cych słów.

wyłącz­nie dla czy­stego dresz­czu nie­okieł­zna­nego pożą­da­nia

Pra­wie zle­cia­łem z dra­biny.

Czy jesteś gotów, by pod­jąć grę wyłącz­nie dla czy­stego dresz­czu nie­okieł­zna­nego pożą­da­nia?

Spo­sób fra­zo­wa­nia dzia­łał na mnie, mówiąc oględ­nie, pobu­dza­jąco.

Ostroż­nie zsze­dłem na zie­mię. Wyją­łem mole­skine’a i prze­rzu­ci­łem stronę.

Oto jeste­śmy.
Teraz od cie­bie zależy,
co zro­bimy (albo czego nie zro­bimy).

Jeśli chcesz kon­ty­nu­ować tę roz­mowę,
wybierz dowolną książkę
i włóż mię­dzy strony kartkę ze swoim adre­sem e-mail.
Prze­każ ją Mar­kowi, który pra­cuje w punk­cie infor­ma­cyj­nym .

Jeśli zapy­tasz go o mnie,
nie prze­każe mi two­jej książki.
Lepiej więc nie pytaj.

Kiedy oddasz Mar­kowi swoją książkę,
odłóż ten notat­nik tam,
gdzie go zna­la­złeś.

Jeśli zro­bisz to wszystko,
bar­dzo moż­liwe, że jesz­cze się spo­tkamy.
Dzię­kuję.
Lily

Z zasko­cze­niem uświa­do­mi­łem sobie, że oto – po raz pierw­szy, odkąd pamię­tam – nie mogę się docze­kać prze­rwy świą­tecz­nej. Ucie­szy­łem się nawet, że następ­nego dnia rano wcale nie lecę do Szwe­cji.

Wie­dzia­łem, że jeśli zacznę się namy­ślać nad wybo­rem książki, na pewno nie będę do końca zado­wo­lony ani z pierw­szego typu, ani dru­giego, ani z kolej­nych i praw­do­po­dob­nie ni­gdy nie wyjdę z księ­garni. Wybra­łem więc pozy­cję bez zasta­no­wie­nia. Do środka nie wło­ży­łem jed­nak adresu, lecz co innego. Domy­śla­łem się, że Mark (mój nowy kum­pel z punktu infor­ma­cyj­nego) będzie potrze­bo­wał tro­chę czasu, by prze­ka­zać książkę Lily, co dawało mi nie­wielką prze­wagę na star­cie. Wrę­czy­łem mu tomik bez słowa; chło­pak ski­nął głową i wło­żył go do szu­flady.

Zgod­nie z pole­ce­niem powi­nie­nem odło­żyć czer­wony notat­nik na miej­sce, by ktoś inny mógł go tam zna­leźć. Posta­no­wi­łem go zatrzy­mać. Na koniec pod­sze­dłem do kasy i zapła­ci­łem za Fran­cu­ską pia­ni­stykę oraz Pusz­czal­ską kró­lową balu, które wciąż trzy­ma­łem w dłoni.

Uzna­łem, że to gra dla dwóch gra­czy.drugi

drugi

(Lily)

21 grud­nia

Kocham Boże Naro­dze­nie.

Uwiel­biam w nim wszystko: świa­tła, śmiech, duże spo­tka­nia rodzinne, cia­steczka, pre­zenty zgro­ma­dzone pod cho­inką, „a na ziemi pokój”. Wiem, że dokładny cytat brzmi „a na ziemi pokój ludziom Jego upodo­ba­nia”, ale w gło­wie opusz­czam ostatni człon, bo takie wyróż­nie­nie trąci segre­ga­cją, eli­ty­zmem, sek­si­zmem (czy innym nega­tyw­nym -izmem). Nie tylko wybrani ulu­bieńcy mają prawo do pokoju na ziemi, zwie­rzęta rów­nież – nawet ohydne szczury, które miesz­kają w metrze. Oso­bi­ście roz­cią­gnę­ła­bym poję­cie pokoju poza żywe istoty, tak by obej­mo­wało rów­nież tych, któ­rzy nas opu­ścili; a jeśli wrzu­camy do tego worka zmar­łych, to nie może zabrak­nąć w nim miej­sca dla nie­umar­łych – mitycz­nych stwo­rzeń pokroju wam­pi­rów – a skoro na pokła­dzie są już oni, to zaraz za nimi cze­kają elfy, wróżki i kra­sno­ludy. Raz się żyje! Skoro jeste­śmy już tak otwarci, czemu nie włą­czyć do naszego gru­po­wego uści­sku pozor­nie nie­oży­wione przed­mioty, takie jak lalki czy plu­szowe maskotki (z tego miej­sca chcia­ła­bym pozdro­wić moją lalkę – syrenkę Ariel, która roz­piera się po kró­lew­sku na kwie­ci­stej poduszce na moim łóżku – kocham cię, mała!). Jestem prze­ko­nana, że Święty Miko­łaj by się ze mną zgo­dził. „A na ziemi pokój wszyst­kim”.

Kocham Boże Naro­dze­nie tak bar­dzo, że w tym roku zor­ga­ni­zo­wa­łam wła­sną grupę kolęd­ni­ków. Może i miesz­kam w East Vil­lage – dziel­nicy inte­li­genc­kiej, arty­stycz­nej – ale nie ozna­cza to, że uwa­żam się za zbyt fajną i wyra­fi­no­waną na kolę­do­wa­nie. Wręcz prze­ciw­nie. To dla mnie naprawdę ważne. Dla­tego kiedy człon­ko­wie mojej wła­snej rodziny wystą­pili z grupy – wyma­wia­jąc się „pil­nym wyjaz­dem” i „bra­kiem czasu” czy tłu­ma­cząc, że „mają lep­sze rze­czy do roboty”, i suge­ru­jąc, że „chyba pora z tego wyro­snąć, Lily” – posta­no­wi­łam wziąć sprawy w swoje ręce. Przy­go­to­wa­łam ulotkę i roz­wie­si­łam ją w kawiar­niach w naszej oko­licy.

Puk, puk!
Czy to Ty, nie­śmiały kolęd­niku?
Masz ochotę wyjść z ukry­cia i pośpie­wać świą­teczne pio­senki?
Naprawdę? Bo ja też! Spo­tkajmy się.*
Z powa­ża­niem, Lily

* Dzi­wa­kom dzię­ku­jemy: mój dzia­dek zna
wszyst­kich w oko­licy, więc jeśli Twoje zamiary
są nie do końca uczciwe, nie­wąt­pli­wie dosię­gnie
Cię lokalny ostra­cyzm.**
Dzię­kuję, Lily

** Wybacz­cie cynizm, ale miesz­kamy w Nowym Jorku.

Tego­roczna trupa kolęd­ni­ków powstała dzięki tej ulotce. W skład wcho­dzę ja, Melvin (kom­pu­te­ro­wiec), Roberta (eme­ry­to­wana nauczy­cielka śpiewu w liceum), Shee’nah (cross-dres­ser, cho­re­ograf i kel­ner na pół etatu) i jego part­ner Antwon (asy­stent kie­row­nika w skle­pie Home Depot), pełna zło­ści Aryn (wegań­ska akty­wistka stu­diu­jąca fil­mo­znaw­stwo na NYU) oraz Mark (mój kuzyn – jest z nami na prośbę naszego dziadka, któ­remu był winien przy­sługę). Kolęd­nicy prze­zy­wają mnie Lily Trzy Wersy, bo jako jedyna pamię­tam wię­cej niż dwie linijki tek­stów pio­se­nek bożo­na­ro­dze­nio­wych. Poza Aryn (która nic sobie z tego nie robi) jako jedyna jestem jesz­cze za młoda, żeby legal­nie pić alko­hol. Nic więc dziw­nego, że kiedy Roberta pusz­cza wkoło swoją pier­siówkę z gorącą cze­ko­ladą dopra­wioną mię­to­wym likie­rem, po pew­nym cza­sie tylko ja pamię­tam, co śpie­wać.

Cicha noc, święta noc
Pokój nie­sie ludziom wszem,
A u żłóbka Matka Święta
Czuwa sama, uśmiech­nięta,
Nad Dzie­ciątka snem,
Nad Dzie­ciątka snem.
Alle­luja, trze­cia linijko!

Muszę się przy­znać do jed­nego: zba­da­łam dokład­nie naukowe dowody oba­la­jące ist­nie­nie Boga. W rezul­ta­cie wie­rzę w niego na tej samej zasa­dzie co w Świę­tego Miko­łaja. Nie prze­szka­dza mi to jed­nak śpie­wać na cześć i chwałę Dzie­ciątka Jezus w okre­sie mię­dzy Świę­tem Dzięk­czy­nie­nia a Wigi­lią Bożego Naro­dze­nia. Kiedy pre­zenty zostaną otwarte, mój zwią­zek z Bogiem ule­gnie zawie­sze­niu aż do następ­nego roku.

Marzę o tym, by być jak ci ludzie, któ­rzy w okre­sie świą­tecz­nym – ubrani w uro­cze, czer­wone stroje – stoją przed domem towa­ro­wym Macy’s i wyma­chują dzwo­necz­kiem, zachę­ca­jąc do dat­ków na Armię Zba­wie­nia. Mama mi nie pozwala. Tłu­ma­czy, że ci z dzwo­necz­kiem to z dużą dozą praw­do­po­do­bień­stwa fana­tycy reli­gijni, a nasza rodzina pre­fe­ruje kato­li­cyzm od święta, na co dzień popie­ra­jąc osoby homo­sek­su­alne i kobiece prawo do abor­cji. Nie wysta­jemy pod Macy’s i nie pro­simy nikogo o pie­nią­dze. Nie cho­dzimy tam nawet na zakupy.

Może pójdę pod dom towa­rowy i dołą­czę do zbie­ra­ją­cych datki w ramach pro­te­stu. Po raz pierw­szy w histo­rii świata – przy­naj­mniej mojego szes­na­sto­let­niego świata – nasza rodzina spę­dza Boże Naro­dze­nie osobno. Rodzice zosta­wiają mnie razem z bra­tem, a sami lecą na Fidżi, gdzie będą obcho­dzić dwu­dzie­stą piątą rocz­nicę ślubu. Kiedy się pobrali, oby­dwoje byli ubo­gimi, świeżo upie­czo­nymi absol­wen­tami stu­diów, któ­rych nie było stać na porządną podróż poślubną, dla­tego teraz posta­no­wili zasza­leć. W moim prze­ko­na­niu rocz­nice zaślu­bin powinno się obcho­dzić w towa­rzy­stwie dzieci, ale chyba jestem w mniej­szo­ści. Wszy­scy powta­rzają, że z nami wyjazd rodzi­ców nie byłby tak „roman­tyczny”. Nie potra­fię tego zro­zu­mieć: co „roman­tycz­nego” może być w spę­dze­niu tygo­dnia w tro­pi­kal­nym raju z mał­żon­kiem, któ­rego i tak widziało się prak­tycz­nie codzien­nie przez ostat­nie ćwierć wieku? Nie jestem w sta­nie wyobra­zić sobie nikogo, kto kie­dy­kol­wiek chciałby spę­dzić ze mną tyle czasu sam na sam.

Lang­ston, mój brat, powie­dział: „Lily, nic nie rozu­miesz, bo jesz­cze nie byłaś zako­chana. Gdy­byś miała chło­paka, wszystko byłoby dla cie­bie jasne”. Lang­ston od nie­dawna ma nowego chło­paka i jedyne, co w moim odczu­ciu jasno z tego wynika, to żało­sny układ pełen nie­zro­zu­mia­łej współ­za­leż­no­ści.

Poza tym to nie­prawda, że ni­gdy nie byłam zako­chana. W pierw­szej kla­sie pod­sta­wówki mia­łam myszo­skoczka o imie­niu Ner­wus. Kocha­łam go ogrom­nie. Ni­gdy nie wyba­czę sobie, że zabra­łam go na lek­cję poka­zową do szkoły. Gdy na moment spu­ści­łam go z oczu, Edgar Thi­baud otwo­rzył klatkę i Ner­wus sta­nął oko w oko z Tygry­sem, kotem Jes­siki Rodri­guez. Reszty łatwo się domy­ślić. Pokój Ner­wusowi w nie­bie dla gry­zoni. Wybacz, wybacz, wybacz mi. W dzień masa­kry, w ramach pokuty, prze­sta­łam jeść mięso. Od szó­stego roku życia jestem wege­ta­rianką, w imię miło­ści do myszo­skoczka.

Z kolei w wieku ośmiu lat zako­cha­łam się na zabój w chło­paku o imie­niu Sport z książki Har­riet szpieg. Po jej prze­czy­ta­niu zaczę­łam pro­wa­dzić dzien­nik podob­nie jak główna boha­terka – do dziś notuję w czer­wo­nych zeszy­tach Mole­skine’a, które dzia­dek kupuje mi w księ­garni Strand. Sta­ram się jed­nak nie być w mych zapi­skach tak uszczy­pliwa wobec innych ludzi, jak cza­sem bywała Har­riet. Kartki zapeł­niam rysun­kami, wypi­suję cytaty z ksią­żek, które czy­tam, notuję prze­pisy kuli­narne i krót­kie histo­ryjki, które wymy­ślam dla zabi­cia nudy. Kiedy spo­tkam doro­słego Sporta, będę mogła bez wstydu poka­zać mu swoje dzien­niki: nie ma w nich zło­śli­wych plo­tek i tym podob­nych rze­czy.

Lang­ston prze­żył zako­cha­nie dwu­krot­nie. Jego pierw­sza wielka miłość skoń­czyła się tak dra­ma­tycz­nie, że opu­ścił Boston po pierw­szym roku na stu­diach i wró­cił do domu, by leczyć zła­mane serce; roz­sta­nie nale­żało do tych trud­nych. Mam nadzieję, że ni­gdy nie poko­cham nikogo tak mocno, że będę cier­pieć tak, jak cier­piał Lang­ston. Cią­gle tylko pła­kał i snuł się po domu jak duch. Co chwila pro­sił, żebym zro­biła mu kanapkę z masłem orze­cho­wym i bana­nem (chleb musiał być koniecz­nie z odcię­tymi skór­kami) i zagrała z nim w scrab­ble. Speł­nia­łam jego prośby, bo zwy­kle robię wszystko, o co mnie poprosi. Koniec koń­ców Lang­ston wydo­stał się z otchłani roz­pa­czy i teraz znów jest zako­chany. Nowy wydaje się w porządku. Na pierw­szą randkę poszli do fil­har­mo­nii. Czy fan Mozarta może być złym czło­wie­kiem? Mam nadzieję, że nie.

Nie­stety, kiedy Lang­ston ma chło­paka, kom­plet­nie zapo­mina o swo­jej sio­strze. Cały wolny czas chce spę­dzać z Ben­nym. Dla mojego brata świą­teczny wyjazd rodzi­ców i nie­obec­ność dziadka to praw­dziwe bło­go­sła­wień­stwo. Nie to, co dla mnie. Jasno i wyraź­nie dałam Lang­sto­nowi do zro­zu­mie­nia, jak bar­dzo nie podoba mi się, że na czas świąt nadał Benny’emu sta­tus per­ma­nent­nego rezy­denta naszego domu. Przy­po­mnia­łam mu rów­nież, że skoro mama i tata są na wycieczce, a dzia­dek w swoim zimo­wym azylu na Flo­ry­dzie, obo­wiąz­kiem Lang­stona jest dotrzy­my­wa­nie mi towa­rzy­stwa. Ja nie odstę­po­wa­łam go na krok, kiedy mnie potrze­bo­wał.

Ale bra­chol odpo­wie­dział tylko: „Lily, ty naprawdę nic nie rozu­miesz. Znajdź sobie kogoś, kto wypełni ci czas. Potrze­bu­jesz chło­paka”.

Świetna rada. Kto nie chciałby mieć chło­paka? Świat jest jed­nak urzą­dzony w taki spo­sób, że nie­ła­two upo­lo­wać tak egzo­tyczne stwo­rze­nie. Szcze­gól­nie dobrej jako­ści. Cho­dzę do szkoły dla dziew­cząt i choć lubię moje kole­żanki, sama nie szu­kam roman­tycz­nych unie­sień w dam­skich ramio­nach. Chłopcy, z któ­rymi – rzadko, bo rzadko – ale mam do czy­nie­nia, to albo moi krewni, albo geje, albo istoty zbyt zajęte xbo­xem, żeby mnie zauwa­żyć, do tego z wzor­cem nasto­let­niej urody zaczerp­nię­tym z pise­mek typu „Maxim” czy zdjęć wyuz­da­nych boha­te­rek gier kom­pu­te­ro­wych.

Jest jesz­cze kwe­stia dziadka. Wiele lat temu był wła­ści­cie­lem nie­wiel­kiego rodzin­nego skle­piku spo­żyw­czego przy Ave­nue A w East Vil­lage. Sprze­dał inte­res, ale zosta­wił sobie narożną kamie­nicę. Moja rodzina do dziś mieszka w tym budynku, a dzia­dek zaj­muje „luk­su­sowy pen­tho­use” na czwar­tym pię­trze, jak sam okre­śla prze­ro­biony na miesz­ka­nie strych. Na par­te­rze, w miej­scu daw­nego sklepu, działa dziś restau­ra­cja sushi. Dzia­dek jest i zawsze był ważną oso­bi­sto­ścią. Towa­rzy­szył East Vil­lage w prze­mia­nie z dziel­nicy imi­granc­kiej bie­doty w enklawę boga­tych yup­pie. Wszy­scy go tu znają. Codzien­nie rano spo­tyka się ze swo­imi kum­plami z lokal­nej wło­skiej pie­karni, gdzie ci potężni, krzepcy faceci piją espresso z uro­czych, nie­wiel­kich fili­ża­nek. Scena rodem z Rodziny Soprano, bez dwóch zdań. Dzia­dek cie­szy się powszech­nym sza­cun­kiem, dla­tego ja – jego maskotka, ostat­nie dziecko w rodzi­nie i naj­młod­sza z jego dzie­się­ciorga wnu­cząt – rów­nież mam spe­cjalne względy. Kilku chłop­ców z oko­licy, któ­rzy wyra­zili zain­te­re­so­wa­nie moją osobą, bar­dzo szybko „prze­ko­nało się”, że jestem zbyt młoda na rand­ko­wa­nie. Przy­naj­mniej tak twier­dzi Lang­ston. Kiedy cho­dzę uli­cami, czuję się ukryta pod nie­wi­dzialną pele­ryną nie­do­stęp­no­ści, która chroni mnie przed chło­pa­kami. Jest to, nie ukry­wam, pro­ble­ma­tyczne.

Tak oto Lang­ston posta­wił sobie za punkt honoru, żeby (1) zająć mnie poszu­ki­wa­niem męskiego osob­nika, by sam mógł spo­koj­nie zająć się Ben­nym przez święta, a co za tym idzie (2) usta­lić obszar poszu­ki­wań tak, by nie nacho­dził na ochronną strefę wpły­wów dziadka (kie­ru­nek: na zachód od First Ave­nue). Lang­ston wyko­rzy­stał do polo­wa­nia nowy, jesz­cze nie­za­pi­sany notat­nik od dziadka w czer­wo­nej okładce. Razem z Ben­nym uło­żyli serię zaga­dek, które miały napro­wa­dzić na mój trop odpo­wied­niego towa­rzy­sza. Przy­naj­mniej tak twier­dzili. Co z tego, że zagadki były kom­plet­nie nie­zwią­zane z moją osobą. Pia­ni­styka fran­cu­ska? Brzmi dość wul­gar­nie. Radość z seksu gejow­skiego? Rumie­nię się na samą myśl. Pusz­czal­ska kró­lowa balu? Pro­szę was. Pusz­czal­ska to jedno z naj­gor­szych okre­śleń dla dziew­czyny. Ni­gdy nie powie­dzia­ła­bym tak o nikim, a już na pewno nie prze­czy­ta­ła­bym książki z tym sło­wem tytule.

Pomysł Lang­stona wyda­wał mi się bez­den­nie głupi, dopóki brat nie wyja­wił, gdzie zamie­rza zosta­wić dzien­nik. Księ­gar­nia Strand. Rodzice zabie­rali nas tam co nie­dziela i pozwa­lali błą­dzić w labi­ryn­cie rega­łów jak po pry­wat­nym placu zabaw. Co wię­cej, Lang­ston wsu­nął mole­skine’a obok Franny i Zoo­eya, książki, którą trak­tuję jak oso­bi­sty deka­log. „Jeśli ist­nieje ideał dla mojej sio­stry, to odnaj­dziemy go w księ­garni, gdzie będzie polo­wał na stare wyda­nie Salin­gera” – stwier­dził mój brat.

Gdyby to było nor­malne Boże Naro­dze­nie, rodzice zosta­liby w domu i sku­pi­ła­bym się na świą­tecz­nych zwy­cza­jach, nie godząc się na pomysł Lang­stona. Jed­nak w tym roku czu­łam dziwną pustkę na myśl o świę­tach bez roz­pa­ko­wy­wa­nia pre­zen­tów i innych, mniej istot­nych źró­deł rado­ści. Mówiąc szcze­rze, nie jestem szkolną kró­lową popu­lar­no­ści i nie mia­łam alter­na­tyw­nych pro­po­zy­cji spę­dze­nia bożo­na­ro­dze­nio­wego czasu z przy­ja­ciółmi. A teraz przy­naj­mniej coś się działo. Mia­łam na co cze­kać.

Nie sądzi­łam jed­nak, że kto­kol­wiek znaj­dzie dzien­nik i podej­mie grę, a już na pewno nie przed­sta­wi­ciel rzad­kiego gatunku Nasto­let­nich Chłop­ców, Któ­rzy Czy­tają Książki I Cho­dzą Do Strandu. Nie spo­dzie­wa­łam się rów­nież, że moja grupa kolęd­ni­ków roz­pad­nie się po dwóch dniach i porzuci śpie­wa­nie na ulicy na rzecz śpie­wa­nia w pubie przy Ave­nue B. Otwar­cie wąt­pi­łam też, że kto­kol­wiek pra­wi­dłowo odczyta tajem­ni­cze wska­zówki Lang­stona.

Z tym więk­szym zasko­cze­niem prze­czy­ta­łam SMS-a od mojego kuzyna Marka.

Lily, ryba zła­pała haczyk. Chło­pak zgod­nie z pole­ce­niem zosta­wił coś dla Cie­bie. W brą­zo­wej koper­cie.

Nie wie­rzy­łam wła­snym oczom. Szybko odpi­sa­łam: JAK WYGLĄ­DAŁ?!?!?

Mark odpi­sał: Jak maruda. Poza tym tro­chę jak hip­ster.

Pró­bo­wa­łam wyobra­zić sobie spo­tka­nie z tro­chę hip­ster­skim, marud­nym chło­pa­kiem. Nie bar­dzo mi się to widziało. Jestem miłą dziew­czyną. Cichą dziew­czyną (wyłą­cza­jąc kolę­do­wa­nie). Dobrze się uczę. Jestem kapi­ta­nem szkol­nej dru­żyny piłki noż­nej. Kocham swoją rodzinę. Nie mam poję­cia, co to zna­czy być mod­nym. Jestem raczej nud­nawą kujonką, która nie pozuje na hip­sterkę. Wyobraź­cie sobie Har­riet szpiega – jede­na­sto­let­nią chłop­czycę o nie­prze­cięt­nym talen­cie szpie­gow­skim – kilka lat póź­niej: pró­buje ukryć biust pod bez­kształtną koszulką mun­durka, którą nosi (nawet poza szkołą) do wytar­tych dżin­sów po star­szym bra­cie. Jej stylu dopeł­niają wisiorki ze zwie­rzę­tami, zno­szone trampki i duże oku­lary w gru­bej czar­nej oprawce. Lily, pach­nąca lilia – tak cza­sem nazywa mnie dzia­dek, bo wszy­scy myślą, że jestem taka słodka i deli­katna.

Nawet lilia rzuca cień. Cza­sem kusi mnie, by spraw­dzić, co się w nim kryje. Może kie­dyś.

Tak czy siak, po otrzy­ma­niu SMS-a popę­dzi­łam do Strandu i ode­bra­łam to, co zosta­wił tajem­ni­czy „dzien­ni­ko­za­bie­racz”. Marka nie było, ale cze­kała na mnie obie­cana koperta z ręcz­nym dopi­skiem kuzyna: „Lily, mówię serio – był strasz­nie marudny”.

Roz­dar­łam papier i… że co?!?! Maru­dziarz zosta­wił dla mnie Ojca chrzest­nego oraz ulotkę z menu Two Boots Pizza. Na ulotce widać było odci­ski butów, co suge­ro­wało, że spę­dziła tro­chę czasu na pod­ło­dze księ­garni. Cią­gnąc temat czy­sto­ści, książka nie była nowa, a wręcz prze­ciw­nie: mocno zużyty egzem­plarz śmier­dział papie­ro­sami, miał pognie­cione kartki i ledwo trzy­ma­jącą się okładkę.

Zadzwo­ni­łam do Lang­stona z nadzieją, że pomoże mi roz­wi­kłać tę zagadkę. Nie odbie­rał. Chwilę wcze­śniej rodzice napi­sali, że wylą­do­wali szczę­śli­wie w raju na wyspie Fidżi, więc praw­do­po­dob­nie Benny wpro­wa­dził się już do nas, a Lang­ston zamknął drzwi do swo­jego pokoju i wyłą­czył dźwięk w tele­fo­nie.

Pozo­stało mi iść na pizzę i zasta­no­wić się nad czer­wo­nym note­sem w samot­no­ści. Jeśli nie wiesz, co zro­bić, zjedz tro­chę węglo­wo­da­nów.

Suge­ru­jąc się ulotką, wybra­łam piz­ze­rię Two Boots przy Ave­nue A.

– Prze­pra­szam, czy koja­rzy pani może chło­paka z wiecz­nym gry­ma­sem na twa­rzy, który lubi Ojca chrzest­nego? – zapy­ta­łam przy ladzie.

– A kto by nie chciał takiego poznać – wes­tchnęła w odpo­wie­dzi pra­cow­nica piz­ze­rii. – Jaką pizzę przy­go­to­wać? Pep­pe­roni, mar­ghe­rita?

– Popro­szę cal­zone – odpo­wie­dzia­łam. Kla­syczna pizza Two Boots ma dziwne dodatki. Mój deli­katny układ tra­wienny nie znosi wyzwań.

Usia­dłam w rogu sali i zaczę­łam prze­rzu­cać kartki książki od Maru­dzia­rza – na próżno. Trudno, pomy­śla­łam. Wygląda na to, że gra skoń­czyła się, zanim jesz­cze na dobre się zaczęła.

Nagle ulotka z menu wetknięta w Ojca chrzest­nego wypa­dła na pod­łogę. Ze środka wysu­nął się róg kar­te­luszka, któ­rego wcze­śniej nie zauwa­ży­łam. Pod­nio­słam menu. Tak, to musiało być chło­pięce pismo: chwiejne, obce, nie­wy­raźne.

Prze­szedł mnie dreszcz. Potra­fi­łam odcy­fro­wać wia­do­mość. Na kartce wypi­sano frag­ment wier­sza Marie Howe, ulu­bio­nej poetki mojej matki. Mama jest pro­fe­so­rem lite­ra­tury ze spe­cja­li­za­cją z dwu­dzie­sto­wiecz­nego pisar­stwa ame­ry­kań­skiego. Kiedy byli­śmy dziećmi, zamiast opo­wia­dać nam bajki na dobra­noc, kato­wała Lang­stona i mnie kawał­kami wier­szy. W efek­cie oby­dwoje jeste­śmy prze­ra­ża­jąco dobrze obe­znani ze współ­cze­sną poezją Ame­ryki.

Wiersz, który roz­po­zna­łam na kartce, nale­żał do ulu­bio­nych poema­tów mamy. Ja też go lubi­łam, bo zawie­rał frag­ment, w któ­rym poetka prze­gląda się w witry­nie sklepu z fil­mami wideo. Zawsze mnie to bawiło: wyobra­ża­łam sobie sza­loną poetkę, snu­jącą się po mie­ście, pod­glą­da­jącą samą sie­bie w szy­bach sklepu z kase­tami, w oto­cze­niu pla­ka­tów z Jac­kie Cha­nem, San­drą Bul­lock czy inną sławną oso­bi­sto­ścią zupeł­nie nie­zwią­zaną z poezją. Poczu­łam jesz­cze więk­szą sym­pa­tię do Chwiej­nego Chło­paka, kiedy zauwa­ży­łam, że pod­kre­ślił moją uko­chaną linijkę:

Żyję. Pamię­tam cię

Nie wie­dzia­łam, co łączy Marie Howe, piz­ze­rię Two Boots i Ojca chrzest­nego. Jesz­cze raz zadzwo­ni­łam do Lang­stona, ale wciąż nie odbie­rał.

Sie­dzia­łam wpa­trzona we frag­ment wier­sza. „Żyję. Pamię­tam cię”. Nie znam się na poezji, ale muszę pochwa­lić panią Howe: to się jej naprawdę udało.

Przy sto­liku obok sia­dło dwoje ludzi. Na bla­cie poło­żyli płyty DVD z wypo­ży­czalni. Wtedy mnie olśniło: witryna sklepu z fil­mami. W tej kon­kret­nej piz­ze­rii Two Boots była prze­cież wypo­ży­czalnia!

Rzu­ci­łam się do rega­łów z pły­tami, jakby była wśród nich toa­leta, a mnie doku­czał żołą­dek, bo pola­łam sosem Luizjana moje cal­zone. Od razu namie­rzy­łam dział, w któ­rym powi­nien być Ojciec chrzestny. Nie zna­la­złam filmu. Zapy­ta­łam przy ladzie, ale pra­cow­nica powie­działa, że film został wypo­ży­czony.

Wró­ci­łam do odpo­wied­niego działu i wypa­trzy­łam, wło­żoną w nie­od­po­wied­nim miej­scu, płytę z Ojcem chrzest­nym III. Otwo­rzy­łam pudełko i – tak! – zna­la­złam kolejną kartkę. Maru­dziarz naba­zgrał:

Nikt ni­gdy nie wypo­ży­cza trze­ciej czę­ści Ojca chrzest­nego, a już na pewno nie wtedy, gdy film nie leży na swoim miej­scu. Chcesz kolej­nej wska­zówki? Poszu­kaj filmu Clu­eless. Też opu­ścił swoje stałe miej­sce, by osiąść tam, gdzie smu­tek spo­tyka litość.

Znów pode­szłam do lady.

– Czy wiesz może, gdzie smu­tek spo­tyka litość? – zapy­ta­łam, spo­dzie­wa­jąc się filo­zo­ficz­nej odpo­wie­dzi zupeł­nie nie w tema­cie fil­mów.

Dziew­czyna, nie odry­wa­jąc oczu od komiksu, który czy­tała pod ladą, odpo­wie­działa krótko:

– W dziale zagra­nicz­nych fil­mów doku­men­tal­nych.

Aha.

Uda­łam się tam, gdzie mi pole­ciła, i fak­tycz­nie – ktoś wsu­nął Clu­eless obok kopii Smutku i lito­ści! W opa­ko­wa­niu zna­la­złam kolejną wia­do­mość:

Nie spo­dzie­wa­łem się, że zaj­dziesz tak daleko. Czyż­byś była fanką dołu­ją­cych fran­cu­skich fil­mów o maso­wych mor­dach? Jeśli tak, to już cię lubię. Jeśli nie – czemu ich nie lubisz? A może gar­dzisz fil­mi­dłami Woody’ego Allena? Bo ja ow­szem. Jeśli chcesz odzy­skać swój czer­wony notat­nik, zostaw wia­do­mość w opa­ko­wa­niu dowol­nego filmu u Amandy. Tylko pro­szę, bez bożo­na­ro­dze­nio­wych wyci­ska­czy łez.

Po chwili znów byłam przy ladzie.

– To ty jesteś Amanda? – spy­ta­łam.

Dziew­czyna spoj­rzała na mnie z cie­ka­wo­ścią.

– Tak, to ja.

– Mogę zosta­wić u cie­bie coś dla… kogoś? – zapy­ta­łam. Mia­łam wielką ochotę mru­gnąć do niej poro­zu­mie­waw­czo, ale w ostat­niej chwili się powstrzy­ma­łam.

– Możesz – odpo­wie­działa powoli.

– A czy macie Cud na 34. Ulicy?trzeci

trzeci

–Dash–

22 grud­nia

– Czy to żart? – spy­ta­łem Amandę, ale wystar­czyło jedno jej spoj­rze­nie i wie­dzia­łem, że nie żar­tuje.

Co za imper­ty­nen­cja! Powi­nie­nem był sie­dzieć cicho i nawet nie wspo­mi­nać świą­tecz­nych fil­mów. Naj­wy­raź­niej Lily trak­tuje wszystko jako zapro­sze­nie do zło­śli­wo­stek. Do tego jesz­cze ta wia­do­mość:

5. Poszu­kaj cie­płych, weł­nia­nych, jed­no­pal­cza­stych ręka­wi­czek z wize­run­kiem reni­fera.

Czy ktoś ma wąt­pli­wo­ści, gdzie powi­nie­nem się udać?

Dom han­dlowy Macy’s.

Dwa dni przed Wigi­lią.

Rów­nie dobrze mogłaby wsa­dzić mi na głowę torbę na pre­zenty i wtło­czyć do niej dwu­tle­nek węgla. Albo powie­sić mnie na stryczku uple­cio­nym z para­go­nów skle­po­wych. Dom han­dlowy na dwa dni przed Bożym Naro­dze­niem przy­po­mina mia­sto w sta­nie oblę­że­nia: klienci o zdzi­cza­łych twa­rzach prze­py­chają się w przej­ściach mię­dzy sto­iskami, wyry­wa­jąc sobie z rąk ostat­nie sztuki szkla­nych kul z płat­kami śniegu i koni­kami mor­skimi, któ­rymi pra­gną obda­ro­wać swoje stare ciotki Mariolki.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: