Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Detektyw Kefirek śledzi śledzia - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
5 listopada 2013
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Detektyw Kefirek śledzi śledzia - ebook

„Detektyw Kefirek śledzi śledzia” to czwarty tom przygód Teosia i jego przyjaciół. Wielbiciele poprzednich części nie zawiodą się - znajdą w niej humor, wartką, pełną nieoczekiwanych zwrotów akcję i barwne postaci.

 

Kategoria: Dla dzieci
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7881-206-7
Rozmiar pliku: 1,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Sobota. Osiem dni do śledziobrania

W książ­kach kry­mi­nal­nych pierw­sze zda­nie jest bar­dzo waż­ne. Po­win­no za­ska­ki­wać i przy­ku­wać uwa­gę. Chciał­bym prze­żyć przy­go­dę, któ­rej opis za­czy­nał­by się tak:

Za­dzwo­nił na mnie nie­bosz­czyk!

Czy to nie pięk­ne zda­nie? Aż nie mogę uwie­rzyć, że to ja je wy­my­śli­łem. W grun­cie rze­czy nie po­wi­nie­nem się dzi­wić. Skoń­czy­ła się szko­ła, za­czę­ły się wa­ka­cje i wresz­cie mogę my­śleć, o czym chcę. Nikt nie na­rzu­ca mi te­ma­tów i nie wy­ty­ka, że mó­wię zbyt dużo i nie w porę. Może je­stem ga­da­tli­wy, ale już po­sta­no­wi­łem: wy­ga­dam się w wa­ka­cje, a gdy pój­dę do gim­na­zjum, za­milk­nę.

– To są two­je pla­ny na przy­szłość? – spy­ta­ła z prze­ką­sem mama.

– Wszyst­kie ko­bie­ty są ta­kie zło­śli­we? – od­po­wie­dzia­łem py­ta­niem.

Do­ro­ta Ke­fi­rek uzna­ła jed­nak, że to twier­dze­nie.

– Co ty po­wiesz? Któ­re ko­bie­ty są zło­śli­we? Wy­li­czaj! – Przy­par­ła mnie do muru.

– Na przy­kład Ka­ro­li­na! – wy­pa­li­łem bez za­sta­no­wie­nia i za­raz tego po­ża­ło­wa­łem, bo mama przy­cze­pi­ła się do Ka­ro­li­ny jak rzep do psie­go ogo­na.

– Co ci zro­bi­ła ta two­ja Ka­ro­lin­ka? – za­py­ta­ła z głu­pa­wym uśmiesz­kiem.

– Mamo! Ona nie jest moja! – za­pro­te­sto­wa­łem.

– Aha, śle­pa nie je­stem, wi­dzę le­piej niż koń wy­ści­go­wy... Rehe-he – za­re­cho­ta­ła pod no­sem.

– Spe­cjal­nie mnie zło­ścisz! – Za­czy­na­łem się już na­praw­dę de­ner­wo­wać.

– A ty fu­kasz na mnie już od wczo­raj! – od­pa­ro­wa­ła.

– Mie­szasz w mo­ich pla­nach. Wy­sy­łasz mnie na ja­kieś ba­gna i tor­fo­wi­ska, że­bym tam niań­czył ma­lu­chy w to­wa­rzy­stwie młod­szej sio­stry. O czym będę roz­ma­wiał z dzie­się­cio­lat­ką? O Gu­mi­siach?

Mama nie prze­ję­ła się mo­imi wy­rzu­ta­mi. Po­ło­ży­ła się na dy­wa­nie, nogi opar­ła o ka­na­pę i wes­tchnę­ła:

– O boże, jak mi do­brze! Młod­szy wy­je­chał, Teoś wy­je­dzie, Ka­rol Ke­fi­rek trą­bi za gra­ni­cą. A ja leżę i tę­sk­nię.

– Jesz­cze nie wy­je­cha­łem! – zwró­ci­łem jej uwa­gę.

– A tak po­waż­nie, Teo­siu, co ci zro­bi­ła Ka­ro­li­na? Wy­ga­daj się, za­nim wy­je­dziesz. – Mama unio­sła nogi i zro­bi­ła świe­cę. – Mu­szę po­ćwi­czyć! – Stęk­nę­ła, za­chwia­ła się i opa­dła no­ga­mi na ka­na­pę, wzbi­ja­jąc tu­ma­ny ku­rzu.

– Nic ta­kie­go, cze­pia się... Prze­ję­zy­czy­łem się na po­la­ku, a ta za­raz na mnie na­pa­dła. Po­wie­dzia­ła, że jak jesz­cze raz po­wiem „włan­czać” za­miast „włą­czać”, to sko­czy z wie­ży ci­śnień...

– By­li­ście w wie­ży ci­śnień?! Tej prze­żar­tej rdzą? Czy­ście po­sza­le­li?! Ile razy będę mó­wić... – Mama ze­rwa­ła się na rów­ne nogi.

Po­krę­ci­łem prze­czą­co gło­wą.

– Czy ty mnie słu­chasz?

– My­śla­łam... Sor­ry, po to­bie wszyst­kie­go moż­na się spo­dzie­wać. No, nie gnie­waj się. – Zmierz­wi­ła mi wło­sy. – Sia­dam i słu­cham. Ka­ro­li­na na cie­bie na­sko­czy­ła i...?

– Po­wie­dzia­łem jej, żeby tak czę­sto nie „włan­cza­ła” się do roz­mo­wy, bo mi prze­ry­wa. Tłu­ma­czy­łem Przy­daw­ce, dla­cze­go wy­my­śli­łem to zda­nie: „Za­dzwo­nił na mnie nie­bosz­czyk”. Ka­ro­li­na wci­na­ła się nie­py­ta­na, więc zwró­ci­łem jej uwa­gę. Ale tyl­ko raz, ro­zu­miesz, mamo, je­den raz zro­bi­łem ten głu­pi błąd. A ona za­czę­ła się wy­mą­drzać. Po­wie­dzia­ła, że do roz­mo­wy moż­na się tyl­ko włą­czać, kom­pu­ter też się włą­cza, i świa­tło, i ko­mór­kę, wszę­dzie jest „ą”!

– Po­patrz, a u mnie w pra­cy wszy­scy o tym za­po­mi­na­ją.

– To zna­czy, że pra­cu­jesz z tu­ma­na­mi. Przy­daw­ka po­wie­dzia­ła, że nie­do­uczo­ną oso­bę moż­na po­znać po tym, że „włan­cza”, „pod­łan­cza”, „prze­łan­cza”. I że to jest taki sam ob­ciach jak no­sze­nie skar­pe­tek do mę­skich san­da­łów. Jed­no spoj­rze­nie i już wia­do­mo, że przed nami stoi nie­oby­ty głąb.

– To do­brze, że Ka­ro­li­na cię po­pra­wi­ła. Za­pa­mię­tasz na całe ży­cie, że się włą­cza przez „ą”.

– Już pa­mię­tam. Przez Ka­ro­li­nę Przy­daw­ka ka­za­ła mi od­mie­niać: ja włą­czam, ty włą­czasz, on, ona, ono włą­cza. „Włą­cza­łem” przy ca­łej kla­sie, choć oce­ny już były wy­sta­wio­ne i nikt nie my­ślał o na­uce. Te­raz wiesz, jaka jest Ka­ro­li­na!

– Spo­strze­gaw­cza? Zdol­na? – za­py­ta­ła mama.

– Bez­myśl­na! Gdy­by chcia­ło się jej my­śleć, wie­dzia­ła­by, że po wy­sta­wie­niu ocen ni­ko­mu nie chce się my­śleć, więc je­den błąd to nic ta­kie­go. Do­mi­nik po­wi­nien się koło niej za­krę­cić, może da­ła­by mi spo­kój.

Mama zro­bi­ła ma­śla­ne oczy.

– No coś ty, Do­mi­ni­czek krę­ci się koło two­jej Ka­ro­li­ny? Teo­siu, z tego może wy­nik­nąć ja­kaś tra­ge­dia.

– No nie! – prych­ną­łem i po­sze­dłem do swo­je­go po­ko­ju.

A mia­łem jesz­cze tyle do po­wie­dze­nia! Przede wszyst­kim o pierw­szym zda­niu mo­je­go kry­mi­na­łu. Wy­czy­ta­łem, bo czy­tam dużo wię­cej niż Ka­ro­li­na, że w daw­nych cza­sach w kost­ni­cach były dzwon­ki – na wy­pa­dek, gdy­by ktoś uzna­ny za zmar­łe­go na­gle się obu­dził. Dzwon­kiem da­wał znać, żeby go wy­pusz­czo­no. Nie zna­no wte­dy sku­tecz­nych me­tod po­zwa­la­ją­cych stwier­dzić zgon. Na przy­kład trzy­ma­no piór­ko przed no­sem tru­po­sza, je­śli się nie po­ru­szy­ło od od­de­chu, to pa­ko­wa­no go do kost­ni­cy.

Mama za­pu­ka­ła i we­tknę­ła gło­wę przez uchy­lo­ne drzwi.

– Dla­cze­go chcesz, żeby za­dzwo­nił na cie­bie nie­bosz­czyk? A nie le­piej by było, gdy­byś za­czął tak: „Za­dzwo­nił do mnie nie­bosz­czyk”. Moc­ne, nie?

Po­krę­ci­łem gło­wą.

– Nie masz wy­obraź­ni. Po­wiedz, jak sztyw­niak z kost­ni­cy miał­by do mnie za­dzwo­nić, gdy­by na­wet się ock­nął? Uwa­żasz, że zo­sta­wia­ją im tam po smart­fo­nie? Poza tym mó­wi­my o po­cząt­ku dzie­więt­na­ste­go wie­ku. Nie mie­li wte­dy ko­mó­rek, na­wet naj­prost­szych.

Mama cmok­nę­ła przez zęby.

– Ra­cja – przy­zna­ła. – Ale w ta­kim ra­zie nie ro­zu­miem: twój tru­posz z dzie­więt­na­ste­go wie­ku ock­nie się w kost­ni­cy i na cie­bie za­dzwo­ni, że­byś go wy­pu­ścił, a ty prze­nie­siesz się w cza­sie? To chy­ba two­rzysz scien­ce fic­tion, nie kry­mi­nał.

– Obłęd w ciap­ki! Trud­no się z tobą roz­ma­wia. Mó­wi­łem, że chciał­bym opi­sać taką hi­sto­rię, a nie, że jest ona moż­li­wa. Po­słu­chaj. Za­łóż­my, że żyję w dzie­więt­na­stym wie­ku i roz­wią­zu­ję bar­dzo za­wi­łą spra­wę, a mój je­dy­ny świa­dek zo­stał wła­śnie uzna­ny za zmar­łe­go i od­wie­zio­ny do kost­ni­cy. Wy­obraź so­bie: sto­ję w tej kost­ni­cy, pa­trzę na zim­ne­go tru­pa i mam w gło­wie pust­kę, bo wiem, że stra­ci­łem ostat­nią szan­sę od­kry­cia praw­dy. Za­ła­ma­ny, wy­cho­dzę na dłu­gi, ciem­ny ko­ry­tarz. Trzy­mam już rękę na klam­ce drzwi wyj­ścio­wych. Na­gle roz­le­ga się dzwo­nek. Wy­obra­żasz so­bie taki zwrot ak­cji?!

– No ja bym ze­mdla­ła ze stra­chu.

– Tę hi­sto­rię opo­wie­dział­bym tak: Za­dzwo­nił na mnie nie­bosz­czyk! Dźwięk dzwon­ka, któ­ry roz­darł po­nu­rą ci­szę kost­ni­cy, do dziś dźwię­czy mi w uszach. Gdy­by nie ten dzwo­nek, nig­dy bym nie roz­wią­zał spra­wy, dzię­ki któ­rej zy­ska­łem sła­wę naj­zdol­niej­sze­go de­tek­ty­wa dzie­więt­na­sto­wiecz­nej Eu­ro­py...

– Oraz za­ro­bi­łem górę pie­nię­dzy i po­ka­za­li mnie w te­le­wi­zji! – uzu­peł­ni­ła roz­ba­wio­na mama. – Pa­kuj się, naj­zdol­niej­szy de­tek­ty­wie Eu­ro­py! Nie­zwy­kle za­wi­kła­na spra­wa już cze­ka!Osiem dni do śledziobrania, cd.

Nie­ste­ty, nie mogę za­cząć żad­nym efek­tow­nym zda­niem opo­wie­ści o swo­ich naj­now­szych przy­go­dach. Spra­wę, któ­rą przy­szło mi pro­wa­dzić, roz­wią­za­łem, ale nie je­stem z sie­bie za­do­wo­lo­ny. Wła­ści­wie roz­strzy­gną­łem jed­ną ze spraw, bo było ich kil­ka. Za­cznę od tej, z po­wo­du któ­rej szy­ko­wa­łem się do wy­jaz­du.

– Teoś! Do­mi­nik dzwo­ni na moją ko­mór­kę! Two­ja po­dob­no nie od­po­wia­da! – Do­biegł mnie z dołu do­no­śny głos mamy.

Zer­k­ną­łem na swój te­le­fon. Roz­ła­do­wa­ny! Zje­cha­łem po po­rę­czy na par­ter i wzią­łem ko­mór­kę mamy.

– Hej­ka, Do­mi­no! – Strasz­nie się ucie­szy­łem, że za­dzwo­nił.

– Pa­ku­jesz się – do­my­ślił się Do­mi­nik. – Ale ci za­zdrosz­czę.

– Cze­go?! – zdzi­wi­łem się. Cza­sa­mi zu­peł­nie go nie ro­zu­miem.

Dwa ty­go­dnie przed koń­cem roku szkol­ne­go po­le­ciał do Gre­cji i za­miast ska­kać ze szczę­ścia, za­zdro­ści mi wy­jaz­du do ro­dzi­ny. Nie dość, że będę miał na gło­wie Młod­sze­go, to jesz­cze trzy cio­tecz­ne sio­stry: sze­ścio­let­nie bliź­niacz­ki, Ingę i Igę, i dzie­się­cio­let­nią Ta­ma­rę. Za­ła­mać się moż­na.

– Je­stem w Gre­cji czwar­ty raz. Nu­dzę się. A ty masz spra­wę do roz­wią­za­nia... – smę­cił Do­mi­nik.

– Żar­tu­jesz! To nie jest żad­na spra­wa! To ja­kaś ko­me­dia z prze­rzut­ka­mi! Obłęd w ciap­ki! Cała ro­dzi­na się z niej śmie­je... O, na­wet ty! – do­da­łem z pre­ten­sją, bo usły­sza­łem jego ci­chy chi­chot.

– Nie prze­sa­dzaj, zda­rza­ją się śmiesz­niej­sze kra­dzie­że.

– Już wi­dzę, co by na­pi­sa­ła o niej dzien­ni­kar­ka Ka­ro­li­na: „Ta kra­dzież roz­ba­wi­ła całą oko­li­cę. Dla­cze­go? Po­nie­waż okra­dzio­ny wziął czyn­ny udział w kra­dzie­ży!”.

Do­mi­nik od­chrząk­nął.

– Ma­ru­dzisz. A! Ka­ro­li­na pro­si­ła, że­bym ci po­wie­dział, że chcia­ła­by za­miesz­czać na swo­im blo­gu re­la­cje z two­je­go śledz­twa. Ode­zwij się do niej.

– No, nie! Ty ga­dzie pro­mie­ni­sty z zyg­za­ka­mi w po­przek! Po­wie­dzia­łeś Ka­ro­li­nie?! Bę­dzie się ze mnie na­bi­jać! – huk­ną­łem.

– Włą­czy re­la­cje do wspo­mnień o to­bie. Włą­czy przez „ą”! – Do­mi­nik się ro­ze­śmiał.

– W wa­ka­cje sta­jesz się nie­po­waż­ny! – skwi­to­wa­łem.

– Mnie też in­for­muj, bo się za­nu­dzę. Nara! – Do­mi­nik się roz­łą­czył.

Gdy tyl­ko skoń­czy­łem roz­ma­wiać, zno­wu wtrą­ci­ła się mama.

– Teoś, pa­kuj się! Ja ro­bię ka­nap­ki na dro­gę!

Wes­tchną­łem. Nie lu­bię pa­ko­wa­nia. Wy­ją­łem szu­fla­dę ze skar­pet­ka­mi i slip­ka­mi i prze­sy­pa­łem jej za­war­tość do ple­ca­ka. Mama za­wsze ma­ru­dzi, że bio­rę nie­po­trzeb­ne rze­czy, a o bie­liź­nie nie pa­mię­tam. Tym ra­zem po­win­na być za­do­wo­lo­na. Po­dob­nie po­stą­pi­łem z T-shir­ta­mi i blu­za­mi. Wszyst­ko upchną­łem ko­la­nem i za­mkną­łem ple­cak.

Le­d­wie skoń­czy­łem pa­ko­wa­nie, do po­ko­ju wkro­czy­ła Do­ro­ta Ke­fi­rek. „Spraw­dzę, czy o ni­czym nie za­po­mnia­łeś” – prze­wi­dzia­łem tekst, któ­ry usły­szę.

– Spraw­dzę, czy o ni­czym nie za­po­mnia­łeś – po­wie­dzia­ła i wy­sy­pa­ła na łóż­ko za­war­tość ple­ca­ka. – Po co ci kurt­ka zi­mo­wa? – zdzi­wi­ła się i nie cze­ka­jąc na od­po­wiedź, odło­ży­ła ją na bok.

– De­tek­ty­wo­wi wszyst­ko może się przy­dać, na­wet zi­mo­wa kurt­ka w le­cie – za­uwa­ży­łem chłod­no.

Mama spoj­rza­ła na mnie ką­tem oka i da­lej se­gre­go­wa­ła rze­czy. Trud­no, niech pa­ku­je po swo­je­mu. Ja wresz­cie wy­ja­śnię wam, o co cho­dzi z tą ko­micz­ną kra­dzie­żą.

Do­ko­na­no jej w samo po­łu­dnie, w pięk­ny upal­ny dzień. Na oczach prze­chod­niów. Wi­dział ją wu­jek Bog­dan Pa­cio­rek i Za­cha­ry, to zna­czy Młod­szy.

A wła­śnie, Młod­szy! Wy­je­chał przed koń­cem roku szkol­ne­go. Naj­pierw jed­nak od­wie­dzi­ła nas cio­cia Wio­la Pa­cio­rek, sio­stra mo­jej mamy. (Za­sta­na­wiam się, dla­cze­go obie nie zo­sta­ły przy swo­im na­zwi­sku – Met­ter. Ja wy­my­ślę so­bie pseu­do­nim, bo „śled­czy Ke­fi­rek” nie brzmi po­waż­nie). Gdy cio­cia wy­jeż­dża­ła, za­bra­ła ze sobą Młod­sze­go. Pa­cior­ki miesz­ka­ją w nie­du­żym mie­ście le­żą­cym nad Na­rwią. Tata aku­rat szy­ko­wał się do za­gra­nicz­ne­go to­ur­née z or­kie­strą, więc ro­dzi­ce ucie­szy­li się, że Młod­szy bę­dzie pod opie­ką do­ro­słych Pa­cior­ków, a nie moją. Cio­cia na­ma­wia­ła i mnie, bym z nimi po­je­chał, ale nie mia­łem na to naj­mniej­szej ocho­ty. Wo­la­łem zo­stać sam w domu, niż prze­by­wać na świe­żym po­wie­trzu w to­wa­rzy­stwie naj­młod­szych Pa­ciork... Pa­cior­kó­wien? (chy­ba tak, bo to same dziew­czy­ny) i Młod­sze­go. Ura­to­wa­ła mnie umie­jęt­ność fan­ta­zjo­wa­nia. W mig wy­my­śli­łem wy­mów­kę. Po­wie­dzia­łem, że or­ga­ni­zu­ję po­że­gna­nie szó­stych klas z na­uczy­cie­la­mi i mu­szę być w szko­le do ostat­nie­go dnia. Za­dzia­ła­ło!

Rok szkol­ny skoń­czył się wczo­raj. Tego dnia po po­łu­dniu za­dzwo­nił wu­jek Bog­dan. Opo­wie­dział o kra­dzie­ży, któ­ra wy­da­rzy­ła się w ich mia­stecz­ku, i stwier­dził, że to świet­na oka­zja, że­bym jed­nak ich od­wie­dził. Po­mo­gę mu wy­tro­pić zło­dzie­ja.

– Jak go do­rwę, to po­wie­szę za szluf­ki na su­chej ga­łę­zi! – za­po­wie­dział groź­nie.

Obie­can­ki ca­can­ki, a głu­pie­mu ra­dość – przy­wo­ła­łem w my­ślach po­wie­dze­nie bab­ci Ja­sia Ga­łusz­ki. Wu­jek Bog­dan jest wy­jąt­ko­wo spo­koj­nym czło­wie­kiem, nie skrzyw­dził­by na­wet ro­bo­ta, nie mó­wiąc o ży­wej isto­cie.

– Przy­je­dzie! Ju­trzej­szym wie­czor­nym au­to­bu­sem. Cha, cha! – Mama śmia­ła się do słu­chaw­ki. Na­wet nie spy­ta­ła, czy się zga­dzam.

– Mam być niań­ką Młod­sze­go i bliź­nia­czek?! Nie zga­dzam się! – za­pro­te­sto­wa­łem.

– Ni­ko­go nie bę­dziesz niań­czył. Tym zaj­mu­je się cio­cia i Ta­ma­ra. Ty je­dziesz tam jako po­go­to­wie de­tek­ty­wi­stycz­ne. Nie bę­dziesz się nu­dził, po­szu­kasz śla­dów, któ­re prze­oczy­ła po­li­cja. No, zgódź się. Do­mi­nik w Gre­cji, Jaś na obo­zie spor­to­wym, ja w pra­cy... Co bę­dziesz ro­bił? Na­wet po­kłó­cić się nie masz z kim, bo Ka­ro­li­na wy­je­cha­ła.

– Mamo! – wark­ną­łem ostrze­gaw­czo.

– Za­mil­czysz się na śmierć. Prze­cież nie bę­dziesz ga­dał z psem Olu­siem, on jest za le­ni­wy, żeby wejść z tobą w dys­kurs.

Wes­tchną­łem w du­chu, a mój mózg od­no­to­wał, że ze sło­wa „dys­kurs” moż­na wy­kro­ić wie­le in­nych: dysk, kurs, ryk, syk, sus albo i dwa susy. Z moim mó­zgiem jest coś nie tak – cza­sem my­śli o czymś in­nym niż ja...

Dzień póź­niej pa­trzy­łem, jak mama prze­pa­ko­wu­je mi ple­cak, i ża­ło­wa­łem, że zgo­dzi­łem się na wy­jazd. Na­wet je­śli wpad­nę na trop zło­dzie­ja, wu­jek i cio­cia nie po­zwo­lą mi za­jąć się spra­wą na po­waż­nie. Stwier­dzą, że to zbyt nie­bez­piecz­ne, i po za­ba­wie...

– Za­nu­dzę się bez cie­bie! – wes­tchnę­ła prze-sad­nie gło­śno mama, po czym od­wio­zła mnie na dwo­rzec au­to­bu­so­wy.

Po pół­go­dzi­nie sie­dzia­łem w au­to­ka­rze obok chło­pa­ka z czer­wo­nym iro­ke­zem i je­cha­łem na wschód Pol­ski, do miej­sco­wo­ści, z któ­rej po­cho­dzi wu­jek Bog­dan. Ostat­nio by­łem tam trzy lata temu z ro­dzi­ca­mi. Źle to wspo­mi­nam. Po­kłó­ci­łem się z Ta­ma­rą, po­tem skrę­ci­łem nogę, pró­bu­jąc ją po­ko­nać w sko­ku przez rów, i sie­dzia­łem ty­dzień w ogro­dzie z bliź­niacz­ka­mi, któ­re kosz­mar­nie se­ple­ni­ły. W ogó­le nie mo­gli­śmy się po­ro­zu­mieć. Ale nie o tym te­raz my­śla­łem. Tak na­praw­dę to i ja się śmia­łem z hi­sto­rii, któ­ra przy­da­rzy­ła się wuj­ko­wi Pa­cior­ko­wi, ale śmia­łem się w du­chu. Pora, że­bym ją wresz­cie opo­wie­dział.

Wczo­raj wu­jek Bog­dan za­brał ze sobą Młod­sze­go do pra­cy (wu­jek jest dy­rek­to­rem miej­sco­we­go domu kul­tu­ry), bo cio­cia z cór­ka­mi po­je­cha­ła do Bia­łe­go­sto­ku po ja­kieś upa­trzo­ne ciu­chy czy coś po­dob­ne­go. Nie­waż­ne. Kie­dy wu­jek wra­cał z pra­cy i był już w po­bli­żu domu, za­uwa­żył na jed­nej z ulic, Ło­dy­go­wej, pół­cię­ża­rów­kę Re­nault. Obok sa­mo­cho­du uwi­jał się ni­ski, krę­py fa­cet, spo­co­ny z wy­sił­ku i upa­łu. Usi­ło­wał umie­ścić na skrzy­ni ba­ga­żo­wej że­liw­ną ław­kę ogro­do­wą. Na chod­ni­ku sta­ły jesz­cze czte­ry krze­sła od kom­ple­tu i ja­kieś dro­bia­zgi typu ogro­do­we kra­sna­le.

Wu­jek Bog­dan na­le­ży do tych, któ­rzy rwą się do po­mo­cy. Kie­dyś po­mógł ta­cie roz­wa­lić ścia­nę mię­dzy kuch­nią a sa­lo­nem, żeby zro­bić otwar­tą prze­strzeń. Mama była wte­dy na szko­le­niu. Gdy wró­ci­ła, za­nie­mó­wi­ła ze zgro­zy. Oka­za­ło się, że to była ścia­na no­śna, a ta­kich nie wol­no bu­rzyć, bo dom się za­wa­li.

Wu­jek skrę­cił w Ło­dy­go­wą i za­pro­po­no­wał po­moc spo­co­ne­mu fa­ce­to­wi.

– Dzię­ku­ję. Będę bar­dzo wdzięcz­ny... Po­patrz pan, ja­kie rze­czy lu­dzie wy­rzu­ca­ją. – Męż­czy­zna wska­zał ru­pie­cie już za­ła­do­wa­ne na sa­mo­chód.

Był tam stół, też od kom­ple­tu, pa­ra­so­le ogro­do­we, per­go­la, tacz­ka, parę ło­pat i jesz­cze ja­kieś gra­ty.

– Wszyst­ko pra­wie nowe – za­uwa­żył wu­jek. – No, to do ro­bo­ty! I-hop! – Pod­niósł je­den ko­niec cięż­kiej ław­ki. – Mam taką samą! – sap­nął.

Nie dość, że po­mógł za­ła­do­wać wszyst­kie rze­czy, to jesz­cze sam sta­ran­nie przy­wią­zał me­ble do za­cze­pów w pod­ło­dze.

Na ko­niec spo­co­ny fa­cet po­dał mu rękę.

– Rzad­ko spo­ty­ka się uczyn­nych lu­dzi – po­wie­dział, uśmiech­nął się i po­wo­lut­ku od­je­chał.

– Tyl­ko ostroż­nie na za­krę­tach, bo kra­sna­le się po­tłu­ką! – krzyk­nął za nim wu­jek. Oparł rękę na ra­mie­niu Młod­sze­go, któ­ry mu to­wa­rzy­szył, i rzekł z za­do­wo­le­niem: – Na­pra­co­wa­li­śmy się, Za­char­ku! Pora od­po­cząć!

I po­szli do domu, znaj­du­ją­ce­go się na rogu ulic Ło­dy­go­wej i Zie­lo­nych Ta­ta­ra­ków (na koń­cu książ­ki jest plan mia­stecz­ka, przy­da się jesz­cze wie­le razy). W domu wu­jek roz­siadł się w fo­te­lu. Okna w sa­lo­nie były za­sło­nię­te, więc w po­miesz­cze­niu pa­no­wał przy­jem­ny chłód.

– Mo­że­my się umyć, gdy od­pocz­nie­my – oznaj­mił po­god­nie Za­cha­re­mu i za­raz za­snął.

Młod­szy po­szedł do po­ko­ju Ta­ma­ry, na pod­da­sze, włą­czył kom­pu­ter i za­jął się grą.

Mi­nę­ło pół go­dzi­ny. Cio­cia Wio­la i jej dziew­czy­ny wró­ci­ły z za­ku­pów. Od­grza­ły obiad.

– Zje­my w ogro­dzie. Bo­guś, zbudź się! Za­nieś zupę! – Cio­cia wrę­czy­ła ro­ze­spa­ne­mu wuj­ko­wi wazę z zupą. Otwo­rzy­ła mu jesz­cze drzwi na ta­ras i po­bie­gła do kuch­ni roz­są­dzić spór mię­dzy bliź­niacz­ka­mi a Młod­szym o to, kto nie­sie ta­le­rze, a kto tyl­ko sztuć­ce.

Na­gle brzęk tłu­czo­nej por­ce­la­ny zje­żył jej wło­sy na gło­wie. Dwa Pa­cior­ki (nie będę na­zy­wał bliź­nia­czek Pa­cior­ków­na­mi, bo mi się to dość śmier­dzą­co ko­ja­rzy), cio­cia, Młod­szy i Ta­ma­ra wbie­gli na ta­ras.

– Je­zus Ma­ria! – jęk­nę­ła cio­cia Wio­la.

Wu­jek Bog­dan stał w ka­łu­ży zupy, wśród szcząt­ków roz­bi­tej wazy i pa­trzył na pu­ste miej­sce po no­wym kom­ple­cie ogro­do­wym, skła­da­ją­cym się z że­liw­nych krze­seł, ła­wek, sto­łu, zie­lo­ne­go pa­ra­so­la, gli­nia­nej żaby wiel­ko­ści spa­sio­ne­go za­ją­ca i dwóch czer­wo­nych kra­sna­li.

– Po­mo­głem zło­dzie­jo­wi ukraść na­sze me­ble... – po­wie­dział pe­łen bez­gra­nicz­ne­go zdzi­wie­nia.

Pod wie­czór całe mia­stecz­ko mó­wi­ło tyl­ko o jed­nym. Bog­dan Pa­cio­rek po­mógł zło­dzie­jo­wi okraść sa­me­go sie­bie. I cho­ciaż lu­dzie za­zwy­czaj współ­czu­ją okra­dzio­nym, tym ra­zem nie ha­mo­wa­li śmie­chu.Osiem dni do śledziobrania, cd.

Na dwor­cu w Bia­łym­sto­ku miał cze­kać na mnie wu­jek Bog­dan. Au­to­bu­sy da­le­ko­bież­ne nie do­jeż­dża­ły do miej­sco­wo­ści, w któ­rej miesz­kał.

Wi­do­ki za oknem nie­spe­cjal­nie mnie in­te­re­so­wa­ły, wró­ci­łem więc do roz­my­ślań o kra­dzie­ży, w któ­rej uczest­ni­czył mój uczyn­ny wuj. Spra­wa była pro­sta jak uli­ca bez za­krę­tów. Za­nim do­ja­dę na miej­sce, po­li­cja zła­pie zło­dzie­ja. Prze­cież wu­jek na pew­no za­pa­mię­tał nu­me­ry re­je­stra­cyj­ne re­nów­ki, nie mó­wiąc o jej ko­lo­rze. Na zło­dzie­ja też zdą­żył się na­pa­trzeć. Po­wi­nien go opi­sać ze szcze­gó­ła­mi. Wu­jek co praw­da do spo­strze­gaw­czych nie na­le­ży, ale prze­cież był z nim Młod­szy. Jego uwa­dze nie umknie na­wet mrów­ka, a do tego ma wy­ostrzo­ny węch. Do­pro­wa­dzi po­li­cję pod sam dom zło­dzie­ja.

Po­czu­łem roz­cza­ro­wa­nie. Co ja będę tu ro­bił? Do­ro­słe Pa­cior­ki zwa­bi­ły mnie niby nie­wy­ja­śnio­ną kra­dzie­żą, bo mama ich o to po­pro­si­ła. Na pew­no! – do­my­śli­łem się po­nie­wcza­sie. Bała się, że z nu­dów za­cznę świ­ro­wać przed kom­pu­te­rem albo wpad­nę na po­mysł ści­ga­nia prze­stęp­ców po­szu­ki­wa­nych li­stem goń­czym. Nie po­my­śla­ła jed­nak, że na nad­rzecz­nych łą­kach będę się nu­dził jesz­cze bar­dziej, a znu­dzo­ny de­tek­tyw jest gor­szy od znu­dzo­ne­go stra­ża­ka. Taki stra­żak sie­dzi w straż­ni­cy pe­łen chę­ci do pra­cy, cze­ka na po­żar, a tu nic. W koń­cu sam wznie­ca ogień i sta­je się prze­stęp­cą.

– Jaki z tego wnio­sek? – za­py­ta­łem sam sie­bie, bo nie mia­łem z kim wy­mie­nić my­śli.

Chło­pak obok, z iro­ke­zem, słu­chał mu­zy­ki na iPo­dzie i nie wy­glą­dał na roz­mow­ne­go.

– Taki z tego wnio­sek, że znu­dzo­ny de­tek­tyw po­wi­nien po­peł­nić prze­stęp­stwo, żeby mieć spra­wę do roz­wią­za­nia – od­po­wie­dzia­łem so­bie. I wal­ną­łem się pię­ścią w czo­ło. – Głu­pi je­stem jak Oluś Ka­san­dry! – mruk­ną­łem za gło­śno, bo ci, co sie­dzie­li przede mną, fa­cio i fa­cia, po­pa­trzy­li na sie­bie zna­czą­co.

– Wszę­dzie roz­ma­wia­ją przez te­le­fo­ny! Nig­dzie spo­ko­ju! – po­wie­dzia­ła zde­gu­sto­wa­na ko­bie­ta.

Za­mil­kłem. Le­piej, żeby są­dzi­li, że roz­ma­wiam przez ko­mór­kę niż sam ze sobą.

Gdy wjeż­dża­li­śmy na dwo­rzec, na nie­bie po­ja­wił się księ­życ. Le­d­wie wy­sia­dłem z au­to­ka­ru, sta­ra­no­wał mnie Młod­szy.

– Teo­siu, ko­cha­nie moje! – wrza­snął i za­chi­cho­tał sza­tań­sko.

– Teo­siu, ko­cha­nie moje! – po­wtó­rzył je­den pi­skli­wy głos, a po nim dru­gi. Bliź­niacz­ki ob­ję­ły mnie za nogi.

Gdy wi­dzia­łem je ostat­nio, były jed­na­ko­we. Te­raz ich jed­na­ko­wość się po­głę­bi­ła. Mia­ły na so­bie ta­kie same ró­żo­we spoden­ki, ró­żo­we bluz­ki i ró­żo­we klap­ki. Wło­sy, czar­ne i krę­co­ne, ukła­da­ły się im w iden­tycz­ne loki.

Inga, Iga – któ­ra jest któ­rą? Po­sta­no­wi­łem roz­strzy­gnąć to przy naj­bliż­szej oka­zji. Umie­jęt­ność roz­róż­nia­nia bliź­niąt przy­da się de­tek­ty­wo­wi.

– Nie rób ob­cia­chu! – syk­ną­łem do Młod­sze­go.

Skąd mu przy­szło do gło­wy, żeby na­zy­wać mnie „ko­cha­niem”?

– Jak ty wy­glą­dasz? – zdzi­wi­łem się, bo Młod­szy był ubra­ny tak jak bliź­niacz­ki: na ró­żo­wo.

– To jest kom­pro­mis – od­parł z dumą. – Cio­cia Wio­la po­wie­dzia­ła, że je­stem duży i mogę iść na kom­pro­mis. Wszyst­kie spodnie po­bru­dzi­łem, a w spód­ni­cach nie będę cho­dził!

Zro­zu­mia­łem, że cho­dzi­ło o al­ter­na­ty­wę. Młod­szy miał do wy­bo­ru spód­ni­ce bliź­nia­czek albo ich spoden­ki. („Al­ter­na­ty­wa to wy­bór jed­ne­go z dwóch, a nie jed­ne­go z dzie­się­ciu!” – po­wta­rzam za Zyg­za­kiem, moim by­łym ma­te­ma­ty­kiem).

– Teo­siu, ko­cha­nie moje, daj wu­jo­wi bu­zia­ka! – Wu­jek Bog­dan, śred­nie­go wzro­stu, mi­sio­wa­ty, z czar­ny­mi krę­co­ny­mi wło­sa­mi jak u bliź­nia­czek i krót­ki­mi wą­sa­mi, uśmie­chał się pro­mien­nie, a mó­wił nie­wie­le ci­szej od Młod­sze­go, nie zwa­ża­jąc na licz­nych ga­piów.

W tym mo­men­cie zro­zu­mia­łem, dla­cze­go w dzie­ciń­stwie na­sy­pa­łem mu zie­mi do ka­pe­lu­sza, a Do­mi­nik we­tknął w nią kwiat­ki i je pod­lał.

– Wuj­ku, skoń­czy­łem pod­sta­wów­kę – przy­po­mnia­łem mu de­li­kat­nie.

Ale on nie zro­zu­miał alu­zji. Cmok­nął mnie w oba po­licz­ki, uści­skał i po­kle­pał po ple­cach.

– Trze­ba cię od­kar­mić! Po­wi­nie­neś przy­tyć i pod­ro­snąć! – stwier­dził, od­su­wa­jąc mnie na dłu­gość ra­mion i przy­glą­da­jąc mi się z tro­ską.

Mia­łem dość tych czu­ło­ści.

– Po­wi­nien wu­jek ob­ciąć wąsy, bo to ob­ciach. Wy­glą­da wu­jek jak spra­co­wa­ny chłop pol­ski z dzie­więt­na­ste­go wie­ku. Jesz­cze tyl­ko kosy brak. – Sta­ra­łem się uszczy­pli­wo­ścią skró­cić gło­śne po­wi­ta­nie.

– Jak zła­pie­my tego ło­bu­za, któ­ry zro­bił ze mnie zło­dzie­ja, obe­tnę i wąsy, i wło­sy, na łyso. Łysy Po­lak to nie ob­ciach? – Pa­trzył na mnie z roz­bra­ja­ją­cym uśmie­chem.

– Noo... nie za­wsze... – bąk­ną­łem. Po­śpiesz­nie zmie­ni­łem te­mat. – Nie zła­pa­li jesz­cze zło­dzie­ja? My­śla­łem, że już po spra­wie. Co ta wa­sza po­li­cja, śpi? Mają ry­so­pis, mają nu­me­ry re­je­stra­cyj­ne, na co jesz­cze cze­ka­ją? – zdzi­wi­łem się szcze­rze.

– No wiesz... – Wu­jek Pa­cio­rek nie kwa­pił się z od­po­wie­dzią. Usa­dził bliź­niacz­ki i Młod­sze­go w sa­mo­cho­dzie i przy­piął pa­sa­mi do fo­te­li­ków.

– Nie mają? – Nie mo­głem w to uwie­rzyć.

– Mają smród pana zło­dzie­ja! – wtrą­cił się Młod­szy.

– Pan zło­dziej pusz­czał bąki – do­da­ła jed­na z bliź­nia­czek i się ro­ze­śmia­ła.

– Iga mówi, że pan zło­dziej pusz­czał bąki! – Młod­szy jej za­wtó­ro­wał.

– Bąki-śmier­dziasz­ki. – Dru­ga bliź­niacz­ka też się za­śmia­ła.

Tam­ta Iga, to ta Inga – wy­de­du­ko­wa­łem.

Wresz­cie ru­szy­li­śmy. Gdy opusz­cza­li­śmy dwo­rzec, było już cał­kiem ciem­no. Ma­lu­chy za­snę­ły pra­wie na­tych­miast, mo­głem więc w spo­ko­ju po­roz­ma­wiać z wuj­kiem o kra­dzie­ży. Usta­li­łem z roz­cza­ro­wa­niem, cho­ciaż bez za­sko­cze­nia, że wu­jek nie za­pa­mię­tał nu­me­rów re­je­stra­cyj­nych sa­mo­cho­du.

– Nie zwró­ci­łem na to uwa­gi. Po­ma­ga­łem czło­wie­ko­wi w za­ła­dun­ku – tłu­ma­czył się.

– I nie roz­po­znał wu­jek swo­ich me­bli?!

– A niby czym one się róż­nią od in­nych? – zdzi­wił się. – U nas jest je­den su­per­mar­ket bu­dow­la­ny. Wszy­scy się tam za­opa­tru­ją. Na wio­snę była prze­ce­na że­liw­nych kom­ple­tów ogro­do­wych, te­raz pół mia­sta ma iden­tycz­ne sto­ły i krze­sła.

– Co jesz­cze zgi­nę­ło?

– Dro­bia­zgi: pa­ra­sol, gip­so­wa żaba, kra­sno­lud­ki. Tego dnia było jesz­cze kil­ka bar­dzo po­dob­nych kra­dzie­ży. Pew­nie to dzie­ło tego sa­me­go opry­cha.

– Nie­sa­mo­wi­te! Ro­zu­miem, że ktoś krad­nie nowe me­ble, ale po co mu żaba i kra­sna­le? – za­py­ta­łem zdzi­wio­ny.

– Dla ozdo­by – pod­po­wie­dział wu­jek. – Wiem, że to kicz, ale nie dla każ­de­go. Swo­ją dro­gą ulży­ło mi, że na­szej żaby już nie ma. Była ohyd­na, ale gęsi ją uwiel­bia­ły.

– Praw­dzi­we gęsi? – do­py­ta­łem, żeby się nie po­gu­bić.

– Praw­dzi­wych nie ho­du­je­my, te dwie kę­dzie­rza­we wy­star­czą. – Wu­jek wska­zał za sie­bie, gdzie na fo­te­li­kach spa­ły czar­no-ró­żo­we bliź­niacz­ki. – Wie­le lu­dziom wy­ba­czam, ale temu zło­dzie­jo­wi nie da­ru­ję! To spra­wa ho­no­ru! Wiesz, że to nie pierw­sza kra­dzież w na­szym mie­ście? Do­tąd było spo­koj­nie, aż na­gle, gdzieś tak od mie­sią­ca, za­czę­ły gi­nąć róż­ne małe rze­czy. Naj­pierw rzeź­ba bo­cia­na, któ­ry był ozdo­bą wi­ta­cza usta­wio­ne­go przed wjaz­dem do mia­sta. Fi­gur­kę wy­rzeź­bił w drew­nie tu­tej­szy ar­ty­sta lu­do­wy. Po­tem ktoś ukradł za­byt­ko­wą pom­pę ręcz­ną sprzed stra­ży po­żar­nej. Straż znaj­du­je się obok po­ste­run­ku po­li­cji. Zro­bi­ła się afe­ra. Przez to wszyst­ko lu­dzie za­czę­li na­rze­kać na wła­dzę, na bur­mi­strza, cho­ciaż zro­bił dla mia­sta wię­cej niż inni. My­ślę, że to ja­cyś nie­mą­drzy tu­ry­ści upa­trzy­li so­bie na­sze mia­sto. Ostat­nio giną na­wet ko­sze na śmie­ci...

– Nie mó­wiąc o ża­bach i kra­sna­lach – za­koń­czy­łem, są­dzę, że dow­cip­nie.

– Na pew­no tu­ry­ści, bo miej­sco­wi nie krad­ną! – stwier­dził z prze­ko­na­niem wu­jek Bog­dan.

Zro­zu­mia­łem, że zło­dziej ogro­do­wy (tak go na­zwa­łem) też nie był miej­sco­wy.

– Ale chy­ba wu­jek za­pa­mię­tał wy­gląd tego go­ścia?

– No... męż­czy­zna, nie­wy­so­ki, krę­py, si­wie­ją­cy, z za­ko­la­mi.

Dla pew­no­ści wy­ja­śnię: za­ko­la to nie błot­ni­ki ani chla­pa­cze, to łyse miej­sca po pra­wej i le­wej stro­nie czasz­ki, tuż nad czo­łem.

– To zna­czy, że miał łyse opo­ny – za­żar­to­wa­łem.

Usta­li­łem jesz­cze, że prze­stęp­ca miał nogi wy­gię­te w łuk. Jego sa­mo­chód był do­brze utrzy­ma­ny, choć bia­ła ka­ro­se­ria była moc­no za­bło­co­na.

– Obok re­nów­ki, na chod­ni­ku, le­ża­ła bura, po­wa­la­na zie­mią i tra­wą der­ka, je­śli wiesz, co ten wy­raz ozna­cza... – Wu­jek po­pa­trzył na mnie py­ta­ją­co.

– Wiem, taki koc prze­cież.

– Do okry­wa­nia koni – uzu­peł­nił.

Za­nim do­je­cha­li­śmy do domu Pa­cior­ków, usta­li­łem jesz­cze kil­ka szcze­gó­łów. Zło­dziej do­stał się do ogro­du od stro­ny Ło­dy­go­wej, bocz­ną furt­ką, rzad­ko uży­wa­ną i za­wsze otwar­tą. Wu­jek z Młod­szym po za­ła­do­wa­niu me­bli na pół­cię­ża­rów­kę wró­ci­li na uli­cę Zie­lo­nych Ta­ta­ra­ków i we­szli do domu od fron­tu, dla­te­go nie od razu za­uwa­ży­li kra­dzież. Po­li­cja, w licz­bie dwóch funk­cjo­na­riu­szy miej­sco­we­go po­ste­run­ku, ro­zej­rza­ła się i po­wie­dzia­ła: „To nikt od nas!”.

Wu­jek ni­cze­go wię­cej nie za­uwa­żył. Całą uwa­gę sku­pił na tym, żeby za­ła­do­wać me­ble na sa­mo­chód w okre­ślo­nym po­rząd­ku i ni­cze­go nie po­obi­jać.

Mia­łem jesz­cze kil­ka py­tań, ale nie zdą­ży­łem ich za­dać. Wje­cha­li­śmy do ga­ra­żu. Było już bar­dzo póź­no, ma­lu­chy spa­ły w naj­lep­sze. Wu­jek za­jął się prze­no­sze­niem ich do łó­żek. Przy­wi­ta­łem się z cio­cią Wio­lą, umy­łem się po­śpiesz­nie i po­sze­dłem na pod­da­sze do po­ko­ju Ta­ma­ry, któ­ry przez naj­bliż­sze dwa ty­go­dnie miał słu­żyć mnie i Młod­sze­mu. Włą­czy­łem jej kom­pu­ter i wy­wo­ła­łem Do­mi­ni­ka. Opi­sa­łem mu re­la­cję wuj­ka z kra­dzie­ży.

– Młod­szy ni­cze­go nie za­uwa­żył? – zdzi­wił się Do­mi­nik.

– Ma­ru­dził coś o smro­dzie. Za­raz go spy­tam.

Za­cha­ry spał na roz­kła­da­nym fo­te­lu. Po­trzą­sną­łem go de­li­kat­nie za ra­mię.

– Wi­dzia­łeś zło­dzie­ja? Za­pa­mię­ta­łeś re­je­stra­cję sa­mo­cho­du?

Był tak śpią­cy, że z tru­dem wy­do­by­łem z nie­go kil­ka sen­sow­nych wy­ja­śnień: w znisz­czo­nych kry­tych bu­tach zło­dzie­ja za­uwa­żył czar­ne po­strzę­pio­ne sznu­ro­wa­dła róż­nej dłu­go­ści.

– Ni­cze­go wię­cej? – Nie mo­głem uwie­rzyć.

– Mam tyl­ko dwa oczy! – ob­ru­szył się Młod­szy. – Gra­łem wte­dy na te­le­fo­nie wuj­ka – do­dał ci­szej.

Ma­sa­kra i obłęd w ciap­ki! To wszyst­ko tłu­ma­czy­ło. Młod­szy, gdy gra, nie wi­dzi i nie sły­szy ni­cze­go do­oko­ła. Wu­jek nie tyl­ko po­mógł zło­dzie­jo­wi się okraść, lecz tak­że uniesz­ko­dli­wił je­dy­ne­go spo­strze­gaw­cze­go świad­ka, po­zwa­la­jąc mu wbić wzrok w wy­świe­tlacz ko­mór­ki!

– Mówi się: dwo­je oczu – po­pra­wi­łem mi­mo­wol­nie Za­cha­ra.

– I śmier­dział. – Ziew­nął.

– Czym śmier­dział? Znasz ten za­pach? – spy­ta­łem z na­dzie­ją.

– Nie. Śmier­dział zło­dzie­jem. – Młod­szy od­krę­cił się twa­rzą do ścia­ny i za­snął.

Ja też po­czu­łem zmę­cze­nie. Gdy już za­sy­pia­łem, w uchy­lo­nych drzwiach po­ja­wi­ła się gło­wa bez twa­rzy, z wło­sa­mi tak gę­sty­mi jak sierść owczar­ka pod­ha­lań­skie­go. Cio­cia Wio­la ma ta­kie wło­sy, ale to nie była ona.

– Cześć, brat! Śpisz na moim tap­cza­nie. Nie strasz rano pta­ków, hi, hi – po­wie­dzia­ło czu­pi­ra­dło i zni­kło mi sprzed oczu.

Po­ją­łem, że gło­wa na­le­ża­ła do Ta­ma­ry. Naj­star­sza cór­ka Pa­cior­ków, w od­róż­nie­niu od wuj­ka Bog­da­na i bliź­nia­czek, mia­ła pro­ste, krót­ko ob­cię­te, brą­zo­we wło­sy. Nie­zbyt uprzej­mie przy­po­mnia­ła mi, że gdy by­łem u nich ostat­nio, żą­da­łem prze­pę­dze­nia pta­ków spod mo­je­go okna. Z per­spek­ty­wy cza­su mu­szę przy­znać, że nie było to mą­dre żą­da­nie, ale te pta­ki kon­cer­to­wa­ły już od czwar­tej rano. Prze­cież moż­na osza­leć od ta­kie­go śpie­wa­nia! Nie je­stem do tego przy­zwy­cza­jo­ny. U nas ha­ła­su­ją sa­mo­cho­dy, ale war­kot sil­ni­ków brzmi jak ko­ły­san­ka, nie to co „ćwirrr, wirrr, trill!”.Niedziela. Siedem dni do śledziobrania

Wy­da­wa­ło mi się, że spa­łem bar­dzo krót­ko. Zbu­dzi­łem się, bo mia­łem nie­przy­jem­ne wra­że­nie, że ktoś świ­dru­je mnie wzro­kiem. Otwo­rzy­łem oczy, po­kój to­nął w słoń­cu. Obok tap­cza­nu, na któ­rym spa­łem, klę­czał Młod­szy. Pod­pie­rał bro­dę na dło­niach i wpa­try­wał się we mnie jak wróż­ka Ka­san­dra w szkla­ną kulę.

– Wi­dzia­łeś wczo­raj bliź­niacz­ki? Są ta­kie same jak dwie ka­łu­że! – wy­szep­tał z prze­ję­ciem.

– Jak dwie kro­ple wody – po­pra­wi­łem go, zie­wa­jąc prze­cią­gle.

– A w ka­łu­żach to co jest? Woda! – skwi­to­wał.

Spoj­rza­łem na ze­ga­rek.

– Do­pie­ro ósma, daj mi spać. – Na­cią­gną­łem koł­drę na gło­wę i od­wró­ci­łem się do ścia­ny.

Nie­ste­ty, dłu­go nie po­spa­łem. Młod­szy spro­wa­dził do po­ko­ju Ingę i Igę... albo na od­wrót – Igę i Ingę. Za bliź­niacz­ka­mi przy­szło chu­de, małe czu­pi­ra­dło z tak gę­stą fry­zu­rą, że jego drob­na twarz była pra­wie nie­wi­docz­na.

– Pta­ki nie dają ci spać? – za­py­ta­ło czu­pi­ra­dło z uśmie­chem.

– Cze, sio­stra – bąk­ną­łem i szczel­niej osło­ni­łem gło­wę koł­drą.

My­śla­łem, że da­dzą mi spo­kój, ale jak wi­dać by­łem w błę­dzie.

– Wsta­waj! Na­szki­co­wa­łam plan miej­sca prze­stęp­stwa. Szyb­ciej się zo­rien­tu­jesz w tym, co się tu wy­da­rzy­ło w pią­tek.

Ta­ma­ra po­ło­ży­ła mi na po­dusz­ce kart­kę A4 z roz­ry­so­wa­nym pla­nem. Nie za­re­ago­wa­łem, ale się nie zra­zi­ła. Wsko­czy­ła na tap­czan i roz­sia­dła się na po­ście­li, przy­gnia­ta­jąc mi nogi. Ze­rwa­łem z gło­wy koł­drę, żeby po­wie­dzieć, co o tym my­ślę, jed­nak Ta­ma­ra mnie uprze­dzi­ła.

– Patrz na plan i słu­chaj! – Wbi­ła we mnie duże brą­zo­we oczy, ta­kie same jak u cio­ci Wio­li. Stuk­nę­ła pal­cem w szkic.

– Miesz­ka­my tu, na rogu Ło­dy­go­wej i Zie­lo­nych Ta­ta­ra­ków. Głów­na bra­ma i furt­ka są od stro­ny Zie­lo­nych Ta­ta­ra­ków. To tędy ta­tuś i Młod­szy wró­ci­li do domu, gdy już za­pa­ko­wa­li zło­dzie­jo­wi na­sze me­ble. Stąd nie wi­dać ogro­du, więc nie za­uwa­ży­li, że cze­goś w nim bra­ku­je. Zło­dziej wszedł bocz­ną furt­ką, od Ło­dy­go­wej. Tędy wy­niósł to, co ukradł. Jego sa­mo­chód stał parę me­trów da­lej. Na­sza dział­ka jest ogro­dzo­na par­ka­nem i ob­ro­śnię­ta gę­stym ży­wo­pło­tem, któ­re­go daw­no nikt nie przy­ci­nał. Ta­tuś nie mógł więc zo­ba­czyć z uli­cy, że coś zgi­nę­ło mu z ogro­du.

– Okej. Ład­nie to na­ry­so­wa­łaś, na­wet ład­niej niż kie­dyś ry­so­wa­łaś gli­sty i śli­ma­ki, ale ja pra­cu­ję tyl­ko z Do­mi­ni­kiem albo sam! – pod­kre­śli­łem sta­now­czo.

– Do­mi­ni­ka nie ma, a ja je­stem. I znam tu wszyst­kich. Gdy­byś był mą­dry, po­dzię­ko­wał­byś mi za po­moc – od­po­wie­dzia­ła i ze spo­ko­jem spy­ta­ła: – Co ro­bi­my da­lej?

– My? Nic – od­par­łem szorst­ko.

Chcia­łem mieć swo­bo­dę. W domu łażą za mną Młod­szy i Bar­tuś. Do­mi­nik wciąż ma „nie­co inne zda­nie”, a Ka­ro­li­na dep­cze mi po pię­tach i kry­ty­ku­je mnie, bo ma do­stęp do prze­cie­ków z pro­ku­ra­tu­ry. Wresz­cie się od nich uwol­ni­łem. I te­raz miał­bym się zgo­dzić na udział w śledz­twie ta­kie­go dzie­cia­ka jak Ta­ma­ra? O nie!

Tyl­ko że jej wie­dza na te­mat miesz­kań­ców mia­stecz­ka może być bez­cen­na...

– Zo­sta­niesz moją in­for­ma­tor­ką. Ale nie wtrą­caj się w spra­wy śledz­twa. – Zna­la­złem wyj­ście z sy­tu­acji. Albo tyl­ko tak mi się wy­da­wa­ło...

Ta­ma­rze za­bły­sły oczy.

– Su­per! Dzię­ku­ję! Będę two­ją asy­stent­ką-in­for­ma­tor­ką! Bę­dzie faj­nie, zo­ba­czysz! Zro­bi­my so­bie taj­ną bazę! Ścią­gniesz tu Do­mi­ni­ka? Ma­mu­sia się zgo­dzi, na pew­no!

– Do­mi­nik jest w Gre­cji. – Wy­do­sta­łem się spod koł­dry. – Po śnia­da­niu idę się ro­zej­rzeć po ogro­dzie. Po­tem opro­wa­dzisz mnie po oko­li­cy. Chciał­bym się do­wie­dzieć, kto tu jest po­dej­rza­nym ty­pem, a komu moż­na ufać. Po­li­cja ma ja­kieś twar­de do­wo­dy?

– Twar­de co?

Wy­wró­ci­łem ocza­mi. Też mi asy­stent­ka!

Po śnia­da­niu po­sze­dłem do ogro­du. Za mną wy­bie­gli Młod­szy i bliź­niacz­ki. Ta­ma­ra sta­ła już na ta­ra­sie i ćwier­ka­ła z ja­kimś pta­kiem na dwa gło­sy.

– Tyl­ko mi nie prze­szka­dzaj­cie – zwró­ci­łem się do ma­lu­chów.

– Nie prze­szka­dzaj­cie mo­je­mu bra­tu! – po­uczył bliź­niacz­ki Młod­szy. I do­dał z dumą: – Mój brat jest de­tek­ty­wem!

– I mój brat jest de­tek­ty­wem! – pod­kre­śli­ła jed­na z nich.

– Gu­pia je­steś, Iga, Teoś jest moim praw­dzi­wym bra­tem, a wa­szym nie­praw­dzi­wym! – upie­rał się Młod­szy.

– Nie! – po­wie­dzia­ła dru­ga bliź­niacz­ka (chy­ba Inga, je­śli Młod­szy fak­tycz­nie je roz­po­zna­je). Przyj­rza­łem się im po­bież­nie. Zno­wu były iden­tycz­nie ubra­ne, w nie­bie­skie ogrod­nicz­ki i nie­bie­skie bluz­ki. Nie róż­ni­ły się ani wzro­stem, ani tu­szą. Obie mia­ły wło­sy zwią­za­ne nad usza­mi w dwa ku­cy­ki, a czar­ne loki opa­da­ły im na opa­lo­ne czo­ła. Czar­ne oczy jed­na­ko­wo błysz­cza­ły w słoń­cu, a po­licz­ki, okrą­głe jak po­łów­ki jabł­ka, uma­za­ne były dże­mem.

– Tak! – po­wie­dzia­ła ta pierw­sza.

– No to nie czy tak?! – Młod­szy się ze­zło­ścił.

– Teoś jest praw­dzi­wy! – po­wie­dzia­ła któ­raś z nich i za­nim się zo­rien­to­wa­łem, co się dzie­je, uszczyp­nę­ła mnie w łyd­kę. – Praw­dzi­wy – po­wie­dzia­ła, gdy krzyk­ną­łem „auaj!”.

– Nie prze­szka­dzaj­cie nam! – ofuk­nę­ła sio­stry Ta­ma­ra.

Wes­tchną­łem w du­chu. Po­sta­no­wi­łem igno­ro­wać ich obec­ność. Za­ją­łem się oglę­dzi­na­mi miej­sca prze­stęp­stwa.

Mię­dzy bocz­ną furt­ką a wy­dep­ta­nym miej­scem, w któ­rym stał kom­plet me­bli ogro­do­wych, prze­bie­gał sze­ro­ki pas wy­gnie­cio­nej tra­wy.

– Zło­dziej nie mógł unieść sto­łu i ła­wek, są za cięż­kie dla jed­ne­go czło­wie­ka, więc cią­gnął je na der­ce – stwier­dzi­łem gło­śno, bo nie lu­bię dłu­go trwać w mil­cze­niu.

– Po­li­cja też tak mó­wi­ła – przy­zna­ła Ta­ma­ra, pa­trząc na mnie z na­tę­żo­ną uwa­gą.

– Były śla­dy bu­tów? – za­py­ta­łem.

– Nie, tyl­ko ten dłu­gi ślad na tra­wie – od­par­ła.

– Szko­da – mruk­ną­łem.

– Szko­da! – wes­tchnął cięż­ko Młod­szy. Dziś też był ubra­ny w strój bliź­nia­czek.

– Śla­dów nie ma, od­ci­sków nie ma. Jest tyl­ko po­moc­nik zło­dzie­ja, któ­ry ni­cze­go nie za­pa­mię­tał. Tak to jest, gdy ktoś okra­da sa­me­go sie­bie – za­kpi­łem z wuj­ka Pa­cior­ka.

– Nie śmiał­byś się, gdy­by to was okra­dli – za­uwa­ży­ła Ta­ma­ra.

– Sor­ry, nie chcia­łem być zło­śli­wy. – Spo­waż­nia­łem. – Po­li­cja szu­ka­ła mi­kro­śla­dów? Na tra­wie lub na ży­wo­pło­cie przy furt­ce? Na przy­kład ni­tek z der­ki?

Oka­za­ło się, że mi­kro­śla­dy po­li­cji nie za­in­te­re­so­wa­ły.

Nie­źle! Jed­nak zo­sta­ło tro­chę pra­cy dla mnie! – po­my­śla­łem z ra­do­ścią. Się­gną­łem do kie­sze­ni po lupę, ale jej tam nie było. Leży w nie­roz­pa­ko­wa­nym ple­ca­ku – przy­po­mnia­łem so­bie.

– Za­raz wra­cam! A wy nie wchodź­cie na ten ślad, bo znisz­czy­cie do­wo­dy! – Po­gro­zi­łem pal­cem bliź­niacz­kom i Młod­sze­mu.

Cała trój­ka po­pa­trzy­ła na wy­gnie­cio­ną tra­wę jak na miej­sce lą­do­wa­nia UFO.

– Przy­pil­nu­ję ich! – obie­ca­ła Ta­ma­ra.

Wbie­głem do domu. Ma­rzy­łem o tym, żeby jak naj­szyb­ciej znik­nąć im z oczu (choć dwie mi­nu­ty sa­mot­no­ści!). Pech chciał, że w mo­men­cie, gdy pę­dzi­łem ko­ry­ta­rzem, otwo­rzy­ły się fron­to­we drzwi. Wpa­dła przez nie dziew­czy­na, blon­dyn­ka z dłu­gi­mi pro­sty­mi wło­sa­mi, grub­sza i wyż­sza od Ta­ma­ry o gło­wę. Wpa­dła jak bom­ba.

Nie mia­łem szans. Od­bi­li­śmy się od sie­bie jak dwie roz­pę­dzo­ne kule na sto­le bi­lar­do­wym. Za­kle­ko­ta­ły czy­jeś ko­ści i obo­je wy­lą­do­wa­li­śmy czte­re­ma li­te­ra­mi na pod­ło­dze. („Czte­ry li­te­ry” to omó­wie­nie, in­a­czej pe­ry­fra­za. Przy­daw­ka, ta od po­la­ka, po­wie­dzia­ła, że je­śli już mu­si­my uży­wać brzyd­kich słów, to po­win­ni­śmy też znać ich za­mien­ni­ki. Ta­kim za­mien­ni­kiem jest omó­wie­nie, czy­li po­wie­dze­nie cze­goś nie wprost, taka pod­ró­ba).

Uży­łem więc omó­wie­nia, żeby po­wie­dzieć, co mnie za­bo­la­ło, gdy buch­ną­łem na pod­ło­gę. Zo­ba­czy­łem gwiaz­dy i po­ża­ło­wa­łem, że ga­tu­nek ludz­ki za­cho­wał kość ogo­no­wą.

– O rany! Co jest?! – wark­ną­łem przez za­ci­śnię­te z bólu zęby.

Sza­re, lek­ko sko­śne oczy dziew­czy­ny za­szkli­ły się nie­bez­piecz­nie. Chy­ba się nie roz­pła­cze? Tego mi bra­ko­wa­ło! Na szczę­ście uda­ło jej się szyb­ko za­pa­no­wać nad sobą.

– Śle­dzia ukra­dli! – po­wie­dzia­ła z prze­ję­ciem.

– Co? Śle­dzia? Od na­mio­tu? Pę­dzisz jak do po­ża­ru, żeby po­wie­dzieć, że ukra­dli ci śle­dzia? Od­bi­ło ci?! – Nie mo­głem jej wy­ba­czyć, że na­ra­zi­ła mnie na cier­pie­nie bez żad­ne­go po­wo­du.

Na ko­ry­tarz wyj­rza­ła cio­cia Wio­la. Wbi­ła w dziew­czy­nę zdu­mio­ny wzrok, ale na mnie na­wet nie spoj­rza­ła. Wi­docz­nie nie zdzi­wi­ło jej, że sie­dzi­my na pod­ło­dze jak dwie roz­kra­czo­ne kacz­ki.

– Na­sze­go śle­dzia ukra­dli? – spy­ta­ła z nie­do­wie­rza­niem.

– W nocy! Tyl­ko woda zo­sta­ła!

– Wodę trud­niej ukraść – za­kpi­łem i tak mnie to roz­ba­wi­ło, że wy­buch­ną­łem gło­śnym śmie­chem. Przy­zna­ję, nie naj­mą­drzej­szym, ale tak bywa, gdy czło­wiek się ude­rzy w gło­wę albo w kość ogo­no­wą. Po­ło­ży­łem się na pod­ło­dze i aż ry­cza­łem ze śmie­chu.

Przy­biegł Młod­szy i resz­ta ma­ło­la­tów. Przy­le­cia­ła Ta­ma­ra. A ja nie mo­głem prze­stać się śmiać.

– Śle­dzia ukra­dli, wodę zo­sta­wi­li! Cha, cha, cha! Ojej­ku! – Tur­la­łem się po ko­ry­ta­rzu.

Młod­szy, bliź­nia­cze gęsi i Ta­ma­ra pa­trzy­li na moje wy­czy­ny z dez­apro­ba­tą (lep­szy był­by wy­raz „an­ty­apro­ba­ta”, dla­cze­go wszy­scy wolą „dez-”?).

– Ta­mar­ka, daj Teo­sio­wi mi­ne­ral­nej – po­wie­dzia­ła cio­cia.

Ta­ma­ra po­da­ła mi szklan­kę zim­nej wody. I to był błąd. Już pra­wie koń­czy­łem się śmiać, ale gdy spoj­rza­łem na roz­ko­ły­sa­ny w szklan­ce płyn, wy­buch­ną­łem po­now­nie.

– Wody nie ukra­dli... – Chi­cho­ta­łem aż do łez.

Tym­cza­sem Ta­ma­ra po­mo­gła wstać blon­dyn­ce, a cio­cia gdzieś za­dzwo­ni­ła.

– Śle­dzia ukra­dli! – Usły­sza­łem prze­ję­ty głos.

Co oni z tym śle­dziem? To ja­kieś ha­sło? – zdzi­wi­łem się.

Wresz­cie uda­ło mi się po­wstrzy­mać śmiech.

– Nie wiem, co ci do­ra­dzić. Może prze­su­nąć świę­to, aż się śledź od­naj­dzie? – pro­wa­dzi­ła roz­mo­wę cio­cia.

– O co cho­dzi z tym śle­dziem? Co to za świę­to? – spy­ta­łem, gdy już cał­kiem do­sze­dłem do sie­bie.

– Świę­to Śle­dzi, nie wiesz? – Dziew­czy­na zdzi­wi­ła się tak, jak­by cały świat ob­cho­dził Świę­to Śle­dzi, tyl­ko je­den Teo­dor Ke­fi­rek nie miał o tym po­ję­cia.

– Wkrę­ca­cie mnie czy co? To ja­kieś za­wo­dy węd­kar­skie?

– Nie za­wo­dy. Po­tem ci wy­tłu­ma­czę – po­wie­dzia­ła Ta­ma­ra. – A to Ju­sty­na, moja ku­zyn­ka ze stro­ny taty – przed­sta­wi­ła pulch­ną dziew­czy­nę, któ­ra do­pie­ro co zwa­li­ła mnie z nóg. – Zda­ła do szó­stej kla­sy. Faj­na jest, zo­ba­czysz – pod­kre­śli­ła.

– Już zo­ba­czy­łem, gwiaz­dy – za­su­ge­ro­wa­łem, że zde­rze­nie nie było przy­jem­ne, jed­nak nie usły­sza­łem „prze­pra­szam”.

Ju­sty­na po­da­ła mi rękę i po­mo­gła wstać.

– Dasz mi au­to­graf? – za­py­ta­ła znie­nac­ka.

Nie by­łem pe­wien, czy mówi po­waż­nie, czy się ze mnie na­śmie­wa.

– Nie ma spra­wy, do­sta­niesz. Sław­ni lu­dzie mu­szą roz­da­wać au­to­gra­fy, mają ten obo­wią­zek wpi­sa­ny do umo­wy o dzie­ło – wy­brną­łem zręcz­nie.

– Dzię­ki. Cio­ciu, to my idzie­my na ry­nek! – Spoj­rza­ła na mnie z roz­ba­wie­niem. – A ty da­lej za­mie­rzasz roz­cie­rać ty­łek czy le­cisz z nami? – spy­ta­ła.

Je­że­li ktoś coś ukradł, na­wet śle­dzia z rze­ki, to mu­szę przy tym być! – po­my­śla­łem, cho­ciaż to­wa­rzy­stwo pod­śmie­wa­ją­cych się ze mnie dziew­czyn nie bar­dzo mi od­po­wia­da­ło.

– I my le­ci­my! – po­wie­dzia­ły bliź­niacz­ki.

Ta­ma­ra po­pa­trzy­ła na nie z góry.

– Gęsi zo­sta­ją z ma­mu­sią!

– Młod­szy też! – do­da­łem po­śpiesz­nie.

I za­raz roz­legł się taki ryk na trzy gło­sy, że trze­ba było za­tkać uszy.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: