Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Diabeł w białym mieście - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
18 października 2012
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Diabeł w białym mieście - ebook

"Fascynująca opowieść o budowniczym, mordercy i wielkiej wystawie, która stała się ich wspólną obsesją.

Prawdziwa historia  dwóch mężczyzn, architekta i seryjnego mordercy, których losy połączyła ze sobą największa wystawa w amerykańskiej historii: Kolumbijska Wystawa Światowa z 1893 roku, zorganizowana w Chicago i nazywana „Białym Miastem”.

          Daniel Hudson Burnham, wybitny dyrektor robót wystawy i twórca wielu ważnych budynków, takich jak Flatiron Building w Nowym Jorku czy Union Station w Waszyngtonie, pokonuje liczne przeszkody i wraz ze swoim zespołem stara się przekształcić podmokły park Jacksona w „Białe Miasto”.

          W tym samym czasie Henry H. Holmes, młody lekarz, złośliwie parodiując „Białe Miasto” Burnhama, wznosi nieopodal swój Hotel Wystawy Światowej – urządzając  w nim straszliwe miejsce mordów, wyposażone w stół sekcyjny, komorę gazową i piec krematoryjny.

          Diabeł w Białym Mieście prowadzi czytelnika w czasy pełne magii i wzniosłości, sprawiając, że dym, romans i tajemnica amerykańskiego wieku pozłacanego, jak określają historycy późny wiek dziewiętnasty, ożywają ponownie."

Kategoria: Sensacja
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7508-586-0
Rozmiar pliku: 1 000 B

FRAGMENT KSIĄŻKI

OD AUTORA. Nieuchronne zło

Nieuchronne zło

Od autora

Pod koniec dziewiętnastego wieku w Chicago, wśród dymu fabryk i łoskotu pociągów, mieszkało dwóch ludzi. Obaj byli przystojni, niebieskoocy i niezwykle utalentowani w dziedzinach, jakimi przyszło im się w życiu zajmować. Każdy z nich uosabiał jeden z elementów wielkiej dynamiki, która charakteryzowała amerykański pęd ku dwudziestemu wiekowi. Pierwszy był architektem, twórcą wielu najważniejszych budynków w Ameryce, między innymi Flatiron Building w Nowym Jorku i dworca kolejowego Union Station w Waszyngtonie. Drugi był mordercą, jednym z najbardziej „płodnych” w historii, a także archetypem amerykańskiego wielkomiejskiego seryjnego zabójcy. Choć ci dwaj mężczyźni nigdy się nie spotkali, przynajmniej oficjalnie, ich losy związało z sobą jedno magiczne wydarzenie — wydarzenie, które prawie zniknęło w mrokach niepamięci, ale w swoim czasie było postrzegane jako siła niosąca przemiany niemal równie wielkie jak wojna secesyjna.

Na następnych stronach opowiem historię tych ludzi i tego wydarzenia, ale muszę najpierw ostrzec czytelników: bez względu na to, jak dziwne czy makabryczne wydadzą się wam niektóre opisane tutaj zdarzenia, niniejsza książka nie jest fikcją. Wszystko, co znajdziecie w cudzysłowach, pochodzi z listów, pamiętników lub innych ówczesnych dokumentów. Akcja rozgrywa się w Chicago, mam jednak nadzieję, że zostaną mi wybaczone wycieczki poza granice stanu, na przykład w sytuacjach takich jak ta, kiedy pełen poświęcenia, pogrążony w żałobie detektyw Geyer wkracza do ostatniej przerażającej piwnicy. Proszę również o wyrozumiałość, gdy porzucam główny tok opowieści, zagłębiając się w kwestie konieczne dla jej lepszego zrozumienia, dotyczące choćby zdobywania zwłok na potrzeby medyczne czy właściwego wykorzystania pelargonii odmiany Black Prince w Olmstedowskich krajobrazach.

W swojej istocie, jeśli odrzucić grubą warstwę błota, dymu i przelanej krwi, jest to książka o ulotności życia i o tym, dlaczego niektórzy ludzie starają się wypełnić dany im krótki czas na Ziemi próbami osiągnięcia rzeczy niemożliwych, a inni — wywoływaniem smutku i rozpaczy. W ostatecznym rozrachunku jest to jednak opowieść o nieuniknionym konflikcie między dobrem i złem, światłem i mrokiem, Białym i Czarnym Miastem.

Erik Larson, SeattleNa pokładzie Olympic

Na pokładzie Olympic

Był 14 kwietnia 1912 roku, czarny dzień w historii żeglugi, choć oczywiście pasażer, który zajmował kabiny 63-65 na osłoniętym pokładzie C, nie mógł jeszcze o tym wiedzieć. Wiedział natomiast, że bardzo boli go stopa, zdecydowanie mocniej, niż się spodziewał. Miał sześćdziesiąt pięć lat i zrobił się... obszerny. Włosy mu posiwiały, wąsy stały się niemal białe, ale oczy pozostały równie błękitne jak kiedyś, a może nawet bardziej — zapewne wobec bliskości morza. Już raz ból stopy zmusił go do odłożenia podróży, teraz zaś dodatkowo uwięził go w kabinie, kiedy inni pasażerowie pierwszej klasy — wśród nich jego własna żona — oddawali się rozrywce, na którą i on miał wielką ochotę, to znaczy zwiedzaniu egzotycznych zakamarków statku. Pasażer kabin 63-65 zakochał się w luksusie tego liniowca równie mocno jak w wagonach pałacowych Pullmana i gigantycznych kominkach, ale kłopoty ze stopą znacznie zmniejszyły jego radość z podróży. Zdawał sobie sprawę, że choroba, będąca przyczyną tych problemów, po części wynikała z jego własnej winy. Sam przecież w minionych latach odmawiał stanowczo ograniczenia flirtów z najlepszymi winami, najwykwintniejszymi potrawami i najwyborniejszymi gatunkami cygar. A teraz ból przypominał mu codziennie, że jego czas na tej planecie zbliża się do końca. Tuż przed wyjazdem powiedział przyjacielowi: „Nie interesuje mnie przedłużanie życia za wszelką cenę, jeśli człowiek wykonał już swoją pracę na Ziemi, i to wykonał ją zadowalająco”.

Pasażer nazywał się Daniel Hudson Burnham, a jego nazwisko było znane na całym świecie. Był architektem, a swoją pracę wykonał zadowalająco w Chicago, Nowym Jorku, Waszyngtonie, San Francisco, Manili i w wielu innych miastach. W towarzystwie żony Margaret oraz córki i jej męża płynął do Europy na wielką wyprawę, która miała potrwać całe lato. Wybrał rejs na pokładzie R.M.S. Olympic, należącego do linii White Star, ponieważ był to nowy, wielki i wspaniały liniowiec pasażerski, a w momencie, kiedy rezerwował bilety, również największy statek na świecie pływający na regularnej trasie. Zaledwie trzy dni przed wyjściem w morze tytuł ten ukradła mu siostrzana jednostka — nieco większy brat bliźniak — wyruszająca właśnie w swój dziewiczy rejs. Burnham wiedział, że na pokładzie tego drugiego statku znajduje się jeden z jego najbliższych przyjaciół, malarz Francis Millet. On również przeprawiał się przez Atlantyk, ale w odwrotnym kierunku.

Gdy do kabiny wpadły ostatnie promienie zachodzącego słońca, Burnham ruszył wraz z Margaret do jadalni pierwszej klasy, znajdującej się jeden pokład niżej. Zjechali windą, żeby oszczędzić jego stopie męki pokonywania wspaniałej klatki schodowej. Niechętnie godził się na to udogodnienie, ponieważ podziwiał artyzm metalowej spiralnej balustrady schodów i ogromną kopułę ze szkła i stali, która oświetlała wnętrze statku naturalnym światłem. Obolała stopa znacznie ograniczała jego możliwość poruszania się. Zaledwie tydzień wcześniej spotkało go jeszcze większe upokorzenie: musiał przejechać na wózku inwalidzkim przez Union Station w Waszyngtonie, dworzec kolejowy, który sam zaprojektował.

Burnhamowie zjedli kolację tylko we dwoje, w jadalni pierwszej klasy, po czym wrócili do swoich kabin. A tam, bez jakiegoś szczególnego powodu, myśli Burnhama powróciły do Francisa Milleta. Pod wpływem nagłego impulsu postanowił wysłać przyjacielowi pozdrowienia ze środka oceanu, za pośrednictwem aparatu Marconiego, który znajdował się na pokładzie Olympic.

Zadzwonił po stewarda. Jego wiadomość zabrał mężczyzna w średnim wieku, w nienagannie odprasowanym białym uniformie, i zaniósł trzy pokłady wyżej, do kabiny radiowej przylegającej do pokładu oficerskiego. Kilka chwil później wrócił, ciągle trzymając wiadomość w dłoni. Wytłumaczył, że operator nie chciał jej przyjąć.

Zirytowany i obolały Burnham kazał mu wracać i zażądać wyjaśnień.

* * *

Burnham nigdy nie zapominał o Millecie ani o wydarzeniu, które ich do siebie zbliżyło: Wielkiej Wystawie Światowej, zorganizowanej w Chicago w 1893 roku. Millet był jednym z najbardziej oddanych sojuszników Burnhama w długich, słodko-gorzkich zmaganiach o budowę tej wystawy. Jej oficjalna nazwa brzmiała: World’s Columbian Exposition — Światowa Wystawa Kolumbijska, a jej oficjalnym celem było uczczenie czterechsetnej rocznicy odkrycia Ameryki przez Krzysztofa Kolumba. Jednak to dzięki Burnhamowi, jej głównemu twórcy, ekspozycja zmieniła się w coś więcej: w czarujące i znane na całym świecie Białe Miasto.

Choć trwała zaledwie sześć miesięcy, obliczono, że w tym czasie odwiedziło ją 27,5 miliona zwiedzających, i to w okresie, gdy całkowita liczba ludności Stanów Zjednoczonych wynosiła 65 milionów. W rekordowym dniu wystawę zwiedziło ponad 700 tysięcy osób. Już zresztą samo to, że powstała, nosiło znamiona cudu. Aby ją zbudować, Burnham musiał pokonać tysiące przeszkód, z których każda mogła — nie, raczej powinna była — zniweczyć cały projekt jeszcze przed dniem otwarcia. Z pomocą wybranych architektów wyczarował miasto marzeń, którego piękno i blask przewyższyły nawet najśmielsze wyobrażenia. Zwiedzający przychodzili tutaj ubrani w swoje najlepsze stroje, przybierając poważny wyraz twarzy, jakby wchodzili do wielkiej katedry. Niektórzy płakali na widok takiego piękna. Inni próbowali nowej przekąski o nazwie Cracker Jack oraz nowej potrawy, określanej jako chrupki śniadaniowe. Na teren wystawy przeniesiono całe wioski z Egiptu, Algierii, Dahomeju i innych odległych stron świata, i to razem z ich mieszkańcami. Na samej Ulicy Kairskiej było zatrudnionych prawie dwustu Egipcjan. Stało przy niej dwadzieścia pięć budynków, w tym teatr na sto pięćdziesiąt miejsc, w którym zaprezentowano Ameryce nową, skandalizującą formę rozrywki. Wszystko w tej wystawie było egzotyczne, a przede wszystkim olbrzymie. Zajmowała ponad dwa i pół kilometra kwadratowego powierzchni, na której wzniesiono ponad dwieście budynków. Największa hala wystawowa mogła pomieścić w swoim wnętrzu jednocześnie amerykański Kapitol, Wielką Piramidę, katedrę z Winchester, Madison Square Garden i katedrę Świętego Pawła. A pewna konstrukcja, początkowo potępiana jako „szkaradzieństwo”, stała się symbolem całej wystawy. Ta wielka i przerażająca machina natychmiast przyćmiła słynną wieżę Gustave’a Alexandre’a Eiffela, która tak mocno zraniła wcześniej dumę Ameryki. Nigdy dotąd w jednym miejscu nie zgromadzono razem tylu najjaśniejszych gwiazd. Byli wśród nich: bohater Dzikiego Zachodu, myśliwy, zwiadowca armii amerykańskiej, aktor i twórca widowisk rozrywkowych Buffalo Bill, powieściopisarz Theodore Dreiser, amerykańska działaczka na rzecz kobiet Susan B. Anthony, współtwórczyni pierwszych domów opieki społecznej, laureatka Pokojowej Nagrody Nobla z 1931 roku Jane Addams, sławny amerykański adwokat Clarence Darrow, inżynier i przedsiębiorca George Westinghouse, wynalazca Thomas Edison, historyk i pisarz z rodziny dwóch prezydentów Stanów Zjednoczonych Henry Adams, arcyksiążę austro-węgierski Franciszek Ferdynand, elektryk i wynalazca Nikola Tesla, polski pianista, kompozytor i polityk Ignacy Paderewski oraz przedsiębiorcy Philip Armour i Marshall Field. Amerykański dziennikarz i korespondent wojenny Richard Harding Davis nazwał tę wystawę „największym wydarzeniem w historii kraju od czasu wojny secesyjnej”.

Nikt nie wątpił, że w wystawie tkwiła prawdziwa magia, niemniej jednak dotknął ją także mrok. Przy urzeczywistnianiu tego marzenia Ameryki dziesiątki robotników odniosły rany, niektórzy zaś ponieśli śmierć, skazując na biedę swoje rodziny. Pożar zabił ich aż piętnastu, a ręka zamachowca zmieniła uroczystość, która miała pretendować do miana największej w dziewiętnastym wieku, w wielki pogrzeb. Podczas Światowej Wystawy Kolumbijskiej zdarzyło się również coś znacznie gorszego, ale ta sprawa wychodziła na jaw powoli. Wśród wyczarowanego przez Burnhama piękna działał morderca. Młode kobiety, przywabione do Chicago przez wystawę i możliwość rozpoczęcia samodzielnego życia, znikały bez śladu. Po raz ostatni widziano je, jak wchodziły do ciągnącej się wzdłuż całej przecznicy rezydencji zabójcy, budynku będącego parodią wszystkiego co drogie architektom. Dopiero po zamknięciu ekspozycji do Burnhama i jego kolegów dotarły wieści o pełnych udręki listach zrozpaczonych rodziców w sprawie córek, które przyjechały do miasta i więcej nie dały znaku życia. Prasa spekulowała, że w czeluściach tego budynku zaginęły dziesiątki osób przybyłych do Chicago, żeby zwiedzić wystawę. Rzeczy, jakie odkryli w środku detektywi, oraz to, że działy się one w ukryciu aż tak długo, zaskoczyły nawet najbardziej odpornych członków klubu Whitechapel, biorącego nazwę od dzielnicy londyńskiej, z której Kuba Rozpruwacz uczynił swój teren łowów. Racjonaliści zrzucali winę na potężne zmiany, jakie wstrząsnęły wówczas Chicago. Wobec skali ówczesnego zamieszania jest zrozumiałe, że dzieło młodego i przystojnego doktora przeszło niezauważone. Jednak w miarę upływu czasu nawet poważni obywatele zaczęli o nim myśleć zdecydowanie mniej racjonalnie. On sam określał siebie jako diabła i utrzymywał, że jego fizyczna postać zaczęła się zmieniać. A tyle dziwnych wypadków przytrafiło się ludziom, którzy postawili go przed obliczem sprawiedliwości, że twierdzenia te zaczęły się wydawać niemal wiarygodne.

Dla osób skłonnych do wiary w rzeczy nadprzyrodzone już sama śmierć przewodniczącego ławy przysięgłych była tego wystarczającym dowodem.

* * *

Burnhama dręczył ból stopy. Pokład wibrował. Bez względu na to, w którym miejscu statku się przebywało, zawsze wyczuwało się moc jego dwudziestu dziewięciu kotłów, wędrującą w górę przez poszycie kadłuba. To drżenie przez cały czas przypominało pasażerom, czy to w prywatnych kabinach, czy w jadalniach, czy w palarniach — choć zadano sobie wiele trudu, żeby zmienić te pomieszczenia w komnaty Wersalu albo angielskiego pałacu królewskiego — że znajdują się na pokładzie liniowca mknącego przez bezkresny błękit oceanu.

Burnham i Millet byli jednymi z nielicznych budowniczych Światowej Wystawy Kolumbijskiej, którzy nadal pozostawali przy życiu. Tak wielu już odeszło. Olmsted i Codman. McKim. Hunt. Atwood — w sposób zagadkowy. I ta pierwsza strata, z którą Burnhamowi nadal trudno się było pogodzić. Wkrótce nie zostanie już nikt, kto widział wystawę na własne oczy, a ona sama zniknie wraz z ich pamięcią.

Kto z głównych osób żył jeszcze, oprócz Milleta? Tylko Louis Sullivan — rozgoryczony, w oparach alkoholu, pełen pretensji, choć nie aż tak wielkich, żeby mu przeszkodziły przychodzić do biura Burnhama po pożyczkę albo żeby sprzedać jakiś obraz lub szkic.

Jeden Francis Millet wydawał się silny i zdrowy, i nadal pełen pragmatycznego poczucia humoru, które tak ożywiało długie wieczory podczas budowy wystawy.

Steward wrócił. Wyraz jego oczu był zupełnie inny. Przeprosił. Wyjaśnił, że nadal nie udało mu się wysłać wiadomości, ale przynajmniej teraz może wyjaśnić, dlaczego tak się stało. Liniowiec Milleta uległ katastrofie, a Olympic płynie mu w tej chwili na pomoc. Z maksymalną prędkością, na północ. Otrzymano rozkaz przyjąć na pokład pasażerów ze statku Milleta i zapewnić rannym opiekę. Nic więcej nie było wiadomo.

Burnham poruszył nogą, skrzywił się i czekał na dalsze wieści. Miał nadzieję, że kiedy Olympic wreszcie dotrze na miejsce wypadku, odszuka Milleta i wysłucha z jego ust szokującej opowieści o rejsie. Otulony panującym w kabinie spokojem Burnham otworzył swój dziennik.

Tej nocy wystawa przypomniała mu się z niezwykłą wyrazistością.Czarne miasto

Czarne miasto

Jak łatwo było zniknąć.

Codziennie do Chicago przyjeżdżały albo z niego odjeżdżały tysiące pociągów. Wiele przywoziło młode samotne kobiety, które nigdy dotąd nie widziały miasta na oczy, ale miały nadzieję uczynić swoim domem tę jedną z największych i najbardziej bezwzględnych metropolii na świecie. Jane Addams, reformatorka społeczna, założycielka chicagowskiego Hull House, napisała: „Nigdy przedtem w dziejach cywilizacji nie uwolniono równie nagle spod opieki rodzicielskiej tak wielkiej liczby młodych dziewcząt. Nigdy dotąd nie pozwolono im chodzić samotnie po ulicach miasta i pracować w obcych domach”. Kobiety szukały pracy jako maszynistki, stenografki, szwaczki i tkaczki. Mężczyźni, którzy je zatrudniali, w przeważającej większości byli moralnie nieskazitelnymi obywatelami, skupionymi na wydajności pracy i własnym zysku. Ale nie zawsze. Dnia 30 marca 1890 roku urzędnik z First National Bank zamieścił w dziale „Dam pracę” gazety „Chicago Tribune” ostrzeżenie dla stenografek. „Jesteśmy głęboko przekonani” — pisał — „że żaden szanujący się biznesmen nie dałby ogłoszenia, że poszukuje stenografki, która jest blondynką o dobrej prezencji, przebywa w mieście sama, a do oferty pracy powinna załączyć swoje zdjęcie. Wszystkie takie ogłoszenia noszą wyraźne znamię wulgarności. Sądzimy również, że nie jest rzeczą bezpieczną, żeby damy odpowiadały na równie niestosowne anonse”.

Kobiety podejmowały pracę na ulicach, które wiły się wśród barów, szulerni i burdeli. Rozpusta kwitła, oficjalnie tolerowana. „Salony i sypialnie, w których mieszkali uczciwi ludzie były (jak i teraz) raczej nudne” — napisał pod koniec życia hollywoodzki scenograf, dwukrotnie nagrodzony Oscarem Ben Hecht, próbując wyjaśnić tę charakterystyczną cechę starego Chicago. — „W pewien sposób przyjemna była świadomość, że za ich oknami diabeł nadal hasa w rozbłyskach płonącej siarki”. Z kolei niemiecki socjolog Max Weber, w analogii, która okazała się aż nazbyt celna, porównał to miasto do „człowieka, z którego zdarto skórę”.

Anonimowa śmierć zjawiała się tutaj nagle i zabijała szybko. Każdy z tysięcy pociągów, które przyjeżdżały do miasta i które z niego wyjeżdżały, siał ją we własnym zakresie. Można było zejść z krawężnika i zginąć pod kołami Chicago Limited. Na skrzyżowaniach torów kolejowych w mieście codziennie ginęły średnio dwie osoby. Obrażenia, jakich doznawały, były wręcz groteskowe — przechodnie często natykali się na ucięte głowy. Istniały także inne niebezpieczeństwa. Tramwaje spadały z mostów zwodzonych. Konie płoszyły się i wlokły wozy w tłum. Pożary pochłaniały co dnia dwanaście istnień ludzkich, a ofiary płomieni gazety najchętniej określały przymiotnikiem „usmażony”. Poza tym były jeszcze dyfteryt, tyfus, cholera, grypa... Oraz morderstwo. W okresie trwania Światowej Wystawy Kolumbijskiej tempo, w jakim ludzie zabijali się nawzajem, wzrosło gwałtownie w całym kraju, ale szczególnie w Chicago, gdzie policja nie miała ani odpowiednich sił, ani niezbędnej wiedzy pozwalającej zapanować nad podobną falą zbrodni. W ciągu pierwszych sześciu miesięcy 1892 roku w mieście zanotowano osiemset wypadków gwałtownej śmierci. Cztery dziennie. Większość z nich była prozaiczna: napad rabunkowy, kłótnia czy zazdrość. Mężczyźni strzelali do kobiet, kobiety strzelały do mężczyzn, a dzieci niechcący naciskały na spust, mierząc do innych dzieci. Ale to wszystko można było zrozumieć. Nie zdarzyło się nic, co przypominałoby zbrodnie z Whitechapel. Pięć ofiar zmasakrowanych przez Kubę Rozpruwacza w 1888 roku wymykało się wszelkim wyjaśnieniom i przyciągało uwagę czytelników w całej Ameryce. Głównie ludzi, którzy wierzyli, że taka rzecz nigdy nie mogłaby się zdarzyć w ich mieście.

Ale w tamtym czasie wszystko ulegało zmianie. Gdziekolwiek by spojrzeć, granica między moralnością a złem zdawała się zanikać. Elizabeth Cady Stanton gardłowała za rozwodami. Clarence Darrow orędował za wolną miłością. Młoda kobieta o nazwisku Borden zabiła swoich rodziców.

A w Chicago młody przystojny doktor wysiadł z pociągu, niosąc w ręku chirurgiczną walizeczkę. Zstąpił w świat zgiełku, dymu i pary, przeniknięty aurą, jakiej przydawał mu zapach mordowanego bydła i zarzynanych świń. I spodobało mu się tutaj.

Później nadeszły listy. Od Cigrandów, Williamsów, Smythe’ów i wielu innych. Przychodziły na adres ponurego zamczyska stojącego na rogu Sześćdziesiątej Trzeciej i Wallace. Listy błagające o wiadomość na temat losu córek i ich dzieci.

Łatwo było zniknąć. Tak łatwo było wyprzeć się wiedzy. Tak bardzo łatwo było się ukryć w dymie i wrzawie, że zło zaczęło zapuszczać korzenie. Oto Chicago w przededniu największej wystawy w historii.„Kłopoty dopiero się zaczynają”

„Kłopoty dopiero się zaczynają”

Po południu w poniedziałek 24 lutego 1890 roku ponad dwa tysiące osób zebrały się na chodniku i na ulicach wokół redakcji „Chicago Tribune”. Podobnej wielkości tłumy otoczyły każdą z pozostałych dwudziestu ośmiu redakcji gazet codziennych, stłoczyły się również w recepcjach hoteli, barach oraz w biurach Western Union i Postal Telegraph Company. Wśród zebranych przed siedzibą „Chicago Tribune” byli biznesmeni, urzędnicy, komiwojażerowie, stenografki, policjanci i przynajmniej jeden fryzjer. W pogotowiu stał goniec, czekając, aż pojawi się wieść warta przekazania. Było zimno. Dym wypełniał przepastne groty między budynkami i ograniczał widoczność do kilku przecznic. Od czasu do czasu policjanci oczyszczali drogę jaskrawożółtym tramwajom linowym, które nazywano tutaj „trzymaczami”, ponieważ kierujący przyczepiali je do liny biegnącej w kanale pod powierzchnią ulicy. Dwukołowe wozy zapakowane towarami toczyły się z łoskotem po bruku, ciągnięte przez olbrzymie konie wydychające w mrok kłęby pary.

Oczekiwanie zdawało się naelektryzowane napięciem, ponieważ Chicago było miastem dumnym. Na każdym rogu ludzie zaglądali w twarze sklepikarzom, taksówkarzom, kelnerom i gońcom hotelowym, próbując z nich wyczytać, czy wiadomość już nadeszła i czy była dobra, czy zła. Ten rok, jak dotąd, był pomyślny. Ludność Chicago po raz pierwszy przekroczyła milion osób, czyniąc z niego drugie po Nowym Jorku najludniejsze miasto w Ameryce, choć niezadowoleni mieszkańcy zdeklasowanej Filadelfii szybko zaczęli wytykać rywalowi oszustwo. Mianowicie tuż przed przeprowadzeniem spisu, którego dokonywano raz na dziesięć lat, Chicago włączyło w swoje granice duże obszary przedmieść. Oskarżenia te jednak zbyto wzruszeniem ramion. Duże znaczy tyle co duże. Dzisiejszy sukces rozproszy ostatecznie panujące na Wschodnim Wybrzeżu przekonanie, że Chicago to chciwy zaścianek, parający się głównie ubojem świń. Z kolei porażka będzie się równać upokorzeniu, z którego miasto szybko się nie podźwignie, zważywszy, jak głośno jego czołowi obywatele chełpili się, że wygra. To właśnie te przechwałki, nie zaś nieustający południowo-zachodni wiatr, zachęciły pewnego nowojorskiego redaktora do przezwania Chicago „Windy City” — „Nadęte Miasto”, choć obecnie nazwę tę wiąże się raczej z wiejącymi tu wiatrami.

Czterdziestotrzyletni Daniel Burnham i jego partner, John Root, który właśnie przekroczył czterdziestkę, siedzieli w swoich biurach na ostatnim piętrze wieżowca Rookery i odczuwali to napięcie bardziej niż inni mieszkańcy miasta. Uczestniczyli w tajnych rozmowach, otrzymali pewne zapewnienia i posunęli się nawet do przedsięwzięcia rekonesansowych wypraw do leżących na uboczu części metropolii. Byli głównymi architektami Chicago, pionierami w budowie wysokościowców. Zaprojektowali pierwszy budynek, który okrzyknięto drapaczem chmur. Panowało ogólne przekonanie, że co roku jakiś wzniesiony przez nich obiekt zostaje okrzyknięty najwyższym na świecie. Kiedy przeprowadzili się do Rookery — wznoszącej się na rogu La Salle i Adams wspaniałej, wypełnionej światłem budowli projektu Roota — uzyskali widok na miasto i jezioro, jakiego nikomu, poza robotnikami budowlanymi, nie było dotąd dane podziwiać. Wiedzieli jednak, że dzisiejsze wydarzenie może sprawić, że zbledną wszystkie ich dotychczasowe sukcesy.

Wieść powinna nadejść z Waszyngtonu za pośrednictwem telegrafu. „Tribune” miała ją otrzymać od własnych reporterów. Jej wydawcy, redaktorzy i zecerzy byli gotowi do pracy nad dodatkiem specjalnym. Podobnie jak palacze wrzucający węgiel pod kotły drukarskich pras parowych. Jeden z pracowników redakcji miał naklejać każdy przychodzący biuletyn na szybie, drukiem na zewnątrz, tak by mogli go przeczytać przechodnie.

Wkrótce po godzinie szesnastej standardowego czasu kolejowego Chicago „Tribune” otrzymała pierwszy telegram.

* * *

Nawet Burnham nie potrafił powiedzieć na pewno, kto pierwszy wystąpił z tym pomysłem. Można by odnieść wrażenie, że powstał w wielu umysłach jednocześnie. Początkowo zamierzano po prostu uczcić czterechsetną rocznicę odkrycia Nowego Świata przez Kolumba zorganizowaniem Wystawy Światowej, choć pomysł nie wzbudził większego entuzjazmu. Ameryka, trawiona wielką pogonią za władzą i bogactwem, która zaczęła się zaraz po wojnie secesyjnej, nie była zainteresowana czczeniem własnej przeszłości. Jednakże w 1889 roku Francuzi uczynili coś, co wszystkich wprawiło w zdumienie.

Na Polach Marsowych w Paryżu Francja otworzyła Exposition Universelle — Wystawę Światową tak wielką, wspaniałą i egzotyczną, że zwiedzający wychodzili z niej przekonani, że żadna inna jej nie dorówna. W samym sercu terenów ekspozycji stanęła wieża ze stali, wysoka na trzysta metrów, w tamtym czasie najwyższa budowla, jaką kiedykolwiek wzniósł człowiek. Konstrukcja nie tylko zapewniła swojemu projektantowi, Gustave’owi Alexandre’owi Eiffelowi, wieczną sławę, ale była również jaskrawym dowodem na to, że Francja wyparła Stany Zjednoczone z pozycji lidera w dziedzinie konstrukcji z żelaza i stali — mimo Mostu Brooklyńskiego, Horseshoe Curve i innych niezaprzeczalnych osiągnięć amerykańskich inżynierów.

A Stany Zjednoczone mogły za to winić jedynie siebie. Ameryka uczyniła niewiele, żeby zaprezentować w Paryżu swoje talenty artystyczne, przemysłowe czy naukowe. „Będą nas zaliczać do tych nacji, które okazują brak dbałości o własny wizerunek” — pisał paryski korespondent „Chicago Tribune” 13 maja 1889 roku, dodając, że inne kraje zaprezentowały się z godnością i klasą, natomiast wystawcy amerykańscy bez żadnego planu czy artyzmu wznieśli melanż pawilonów i słupów ogłoszeniowych. „W rezultacie powstała smutna mieszanina sklepów, stoisk i bazarów, rzadko cieszących wzrok, a wspólnie tworzących wrażenie sprzeczności”. W przeciwieństwie do Ameryki Francja dołożyła starań, aby jej chwała przyćmiła wszystkich. „Inne kraje nie są rywalami Francji — pisał korespondent — one jedynie podkreślają jej chwałę. Zgodnie z oczekiwaniami ubogi charakter ich ekspozycji uwypukla wspaniałość Francji, jej bogactwo i świetność”.

Nawet wieża Eiffla, choć Amerykanie z całych sił pragnęli, żeby stała się potwornością na zawsze brukającą urok Paryża, dzięki swojej masywnej podstawie i zwężającemu się ku górze trzonowi, który przypominał tor lotu racy, okazała się budowlą o nieoczekiwanym rozmachu. Podobnego upokorzenia nie można było przełknąć tak po prostu. Dumę Ameryki z jej rosnącej siły i międzynarodowej pozycji podsycił nowy ogień patriotyzmu. Amerykanie potrzebowali okazji, by przewyższyć Francuzów, a szczególnie by „zeifflować Eiffela”. Nagle pomysł zorganizowania wielkiej wystawy na cześć odkrycia Nowego Świata przez Kolumba nabrał nieodpartego uroku.

Początkowo większość Amerykanów wierzyła, że wystawa oddająca cześć najstarszym korzeniom narodu powinna być zorganizowana w Waszyngtonie, w stolicy kraju. W pierwszym odruchu zgadzali się z tym nawet reporterzy z Chicago. W miarę jednak jak pomysł ekspozycji nabierał realnych kształtów, inne miasta zaczęły ją postrzegać jako pożądaną nagrodę, głównie ze względu na prestiż, jaki z sobą niosła — prestiż będący nieodpartą przynętą w czasach, kiedy duma z miejsca ustępowała jedynie dumie z krwi. Nagle wystawę zapragnęły zorganizować Nowy Jork i St. Louis. Waszyngton opierał swoje roszczenia do tego zaszczytu na tym, że był centrum władzy, a Nowy Jork — na tym, że był centrum wszystkiego. Nikogo nie obchodziło, co myśli St. Louis, choć powszechnie było wiadomo, że ma ono niezwykły hart ducha.

Ale żadne inne miasto nie było tak dumne jak Chicago, w którym mówiło się nawet o „chicagowskim duchu”, jakby to była konkretna, namacalna siła, szczycąc się przy okazji tempem odbudowy po wielkim pożarze z 1871 roku. Metropolię nie tylko podniesiono wówczas ze zgliszczy, lecz także zmieniono w krajowego lidera handlu, przemysłu i architektury. Całe to bogactwo nie zdołało jednak podważyć powszechnego przekonania, że jest to w istocie prowincjonalna dziura, w której wieprzowina cieszy się większym powodzeniem niż muzyka Beethovena. To Nowy Jork był stolicą kultury, wykwintu i towarzystwa, a jego czołowi obywatele i redaktorzy ważniejszych gazet nigdy nie pozwolili, żeby Chicago o tym zapomniało. Wystawa, jeśli zostałaby odpowiednio przygotowana — jeśli przyćmiłaby ekspozycję w Paryżu — mogła raz na zawsze zmienić tę opinię. Wydawcy chicagowskich gazet widząc, że Nowy Jork stanął w szranki, zaczęli pytać: Dlaczego nie Chicago? „Tribune” ostrzegała, że „jastrzębie, myszołowy, sępy i inne podstępne i brudne bestie z Nowego Jorku już wyciągają łapy po wystawę”.

Dnia 29 czerwca 1889 roku burmistrz Chicago, DeWitt C. Cregier, ogłosił powołanie Komitetu Obywatelskiego złożonego z dwustu pięćdziesięciu najbardziej szanowanych obywateli miasta. Komitet na swoim zebraniu uchwalił rezolucję, której ostatnie zdanie brzmiało: „Ludzie, którzy pomagali zbudować Chicago, pragną zorganizować tę wystawę i zamierzają dostąpić tego zaszczytu, mając do niego sprawiedliwe i dobrze uzasadnione prawa”.

Ostatnie słowo należało jednak do Kongresu i właśnie nadeszła chwila wielkiego głosowania.

* * *

Pracownik „Tribune” podszedł do okna i wywiesił biuletyn. W pierwszym głosowaniu Chicago uzyskało dużą przewagę — sto piętnaście głosów w stosunku do siedemdziesięciu dwóch oddanych na Nowy Jork. Na trzecim miejscu było St. Louis, a na ostatnim uplasował się Waszyngton. Jeden z kongresmenów był w ogóle przeciwny organizowaniu wystawy i z wyjątkowym wprost brakiem dobrych manier zagłosował na Cumberland Gap. Kiedy tłum przed redakcją „Tribune” zobaczył, że Chicago wyprzedziło Nowy Jork aż o czterdzieści trzy głosy, rozległy się wiwaty, gwizdy i oklaski. Wszyscy jednak wiedzieli, że potrzeba im jeszcze trzydziestu ośmiu głosów do osiągnięcia zwykłej większości, która była konieczna, żeby uzyskać prawo do organizacji wystawy.

W miarę jak światło dnia przygasało, rozlewając wokół zmierzch, odbywały się kolejne głosowania. Chodniki zapełnili ludzie wracający z pracy. Maszynistki — kobiety, które pisały na maszynach do pisania, najnowszym biurowym wynalazku — wylały się z Rookery, Montauk i innych drapaczy chmur. Pod płaszczami miały na sobie zwyczajowe białe bluzki i długie czarne spódnice, które przypominały czarno-białe klawisze ich remingtonów. Dorożkarze klęli i uspokajali konie. Latarnik szedł szybkim krokiem samym brzegiem tłumu, rozkręcając dysze gazowe umieszczone na szczytach metalowych słupów latarni. Nagle wszędzie pojawiły się kolory: żółte tramwaje, błękitne plamy mundurów doręczycieli telegramów, przemykających z torbami pełnymi radości i smutku, dorożkarze zapalający czerwone nocne latarnie na tyłach swoich dwukółek, duży pozłacany lew, który przykucnął przed sklepem z kapeluszami po drugiej stronie ulicy. Hen wysoko, w wielkich drapaczach chmur, mrok rozświetlały lampy gazowe i elektryczne, rozkwitające w nocy niczym kwiaty.

Goniec z „Tribune” znów pojawił się w oknie, tym razem z wynikami piątego głosowania. „Smutek, jaki ogarnął zebrany tłum, był ciężki i mroczny” — zanotował dziennikarz. Nowy Jork zyskał piętnaście głosów, Chicago otrzymało tylko sześć. Dystans między rywalizującymi miastami nieco się więc zmniejszył. Stojący w tłumie fryzjer poinformował wszystkich wokół siebie, że dodatkowe głosy dla Nowego Jorku muszą pochodzić od kongresmenów, którzy wcześniej głosowali na St. Louis. Rewelacja ta sprowokowała pewnego porucznika, Alexandra Rossa, do wygłoszenia następującego oświadczenia: „Panowie, jestem gotów zaświadczyć, że żaden mieszkaniec St. Louis nie zawaha się przed obrabowaniem kościoła”. Ktoś inny zawołał: „Albo przed otruciem psa swojej żony”. To ostatnie stwierdzenie zyskało sobie powszechny aplauz.

W Waszyngtonie delegacja z Nowego Jorku, w której skład wchodził między innymi Chauncey Depew, dyrektor przedsiębiorstwa kolejowego New York Central i jeden z najwyżej cenionych mówców tamtych czasów, wyczuła, że fala się odwraca i poprosiła o odroczenie głosowania do następnego dnia. Na wieść o jego prośbie tłum zebrany przed redakcją „Tribune” zaczął pohukiwać, poprawnie odgadując, że intencją rywala było zdobycie czasu na lobbowanie za większą liczbą głosów.

Wniosek odrzucono, ale izba przegłosowała ogłoszenie krótkiej przerwy w obradach. W Chicago tłum pozostał na miejscu.

Po siódmym głosowaniu Chicago dzielił już tylko jeden głos od osiągnięcia większości. Nowy Jork stracił pozycję. Ulica znieruchomiała. Dorożki się zatrzymały, a policja ignorowała coraz dłuższy rząd „trzymaczy”, który ciągnął się na prawo i na lewo, tworząc w mroku coraz szersze rozcięcie w kolorze kadmu. Pasażerowie wysiedli i zapatrzyli się w okna redakcji „Tribune”, czekając na następne obwieszczenie. Brzęczące pod chodnikiem liny uderzyły w ton zawieszenia i na nim zamarły.

Wkrótce w oknie redakcji pojawił się inny niż dotąd pracownik. Był młody, wysoki i chudy, z czarną brodą. Popatrzył bez wyrazu na tłum. W jednej dłoni trzymał słoik z klejem, w drugiej — pędzel i nowy biuletyn. Nie spieszył się. Położył biuletyn na stole, tam, gdzie nie było go widać, ale tłum doskonale odgadywał z ruchów jego rąk, co robi. Niespiesznie odkręcił słoik z klejem. Twarz pracownika redakcji była ponura, jakby zaglądał do otwartej trumny. Metodycznie smarował biuletyn. Zajęło mu dłuższą chwilę, zanim przyniósł papier do okna.

Wyraz jego twarzy nie zmienił się zupełnie, kiedy przyklejał biuletyn do szyby...

Koniec wersji demonstracyjnej
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: