Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Długi kamienny sen - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
30 października 2013
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Długi kamienny sen - ebook

Kolejna odsłona przygód prywatnego detektywa Lennoxa w mrocznym Glasgow lat ΄50-tych.

Z rzeki Clyde zostaje wyłowione ciało. Ekspertyzy potwierdzają, że leżało na dnie 18 lat. Podziemny światek wstrząsa wiadomość, że zmarły to niejaki Joe Strachan, sprawca wielu okrutnych napadów z bronią. Kiedy córki Strachana zwracają się do Lennoxa z prośbą o pomoc w ustaleniu, kto przysyła im duże sumy pieniędzy w każdą rocznicę największego skoku gangstera, detektyw instynktownie czuje, że powinien sprawę odrzucić, ulega jednak i podejmuje się zadania. Nie wie jeszcze, że ta decyzja może kosztować go życie.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7881-198-5
Rozmiar pliku: 1,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

Wy­glą­da­ło na to, że Dżen­tel­men Joe Stra­chan spał dłu­gim ka­mien­nym snem od bar­dzo daw­na.

Dżen­tel­men Joe spał dłu­gim ka­mien­nym snem – pod­czas gdy ja we Wło­szech ta­pla­łem się po ko­la­na w bło­cie i krwi – wy­so­ko nad nim bom­bow­ce Luft­waf­fe z war­ko­tem le­cia­ły na mi­sję zmia­ny za­bu­do­wy na­brze­ża rze­ki Cly­de, a Sta­lin, Ro­ose­velt i Chur­chill po­dzie­li­li mię­dzy sie­bie Eu­ro­pę, in­spi­ru­jąc bos­sów glas­gow­skie­go pół­świat­ka, Trzech Kró­lów, do po­dzie­le­nia w ten sam spo­sób dru­giej me­tro­po­lii im­pe­rium bry­tyj­skie­go. Fa­jer­wer­ki nad Dre­znem, Hi­ro­szi­mą i Na­ga­sa­ki tak­że nie za­kłó­ci­ły snu Jo­ego.

Nie zbu­dził go na­wet bez­u­stan­ny rej­wach nad jego gło­wą – upo­rczy­we młó­ce­nie śrub ol­brzy­mich stat­ków i na­tręt­nych ho­low­ni­ków, bu­do­wa­nych nad Cly­de stat­ków i na­tręt­nych ho­low­ni­ków.

A to dla­te­go, że tak nie­za­kłó­co­ny spo­kój jak dłu­gi ka­mien­ny sen Dżen­tel­me­na Jo­ego moż­na zna­leźć je­dy­nie na dnie rze­ki Cly­de, gdy ktoś uśpi nas tę­pym na­rzę­dziem, wy­god­nie otu­li za­ko­szo­ny­mi ze stocz­ni łań­cu­cha­mi i o pół­no­cy wy­rzu­ci za bur­tę łód­ki na środ­ku nur­tu, w naj­głęb­szym miej­scu.

Ale jak wspo­mi­na­łem, lata woj­ny, po­dob­nie jak wszy­scy, spę­dzi­łem cu­dow­nie nie­świa­do­my tego, że Joe udał się na spo­czy­nek. Szko­da że tak nie zo­sta­ło.ROZDZIAŁ PIERWSZY

Po­mysł wy­wle­ka­nia prze­szło­ści na świa­tło dzien­ne mnie aku­rat nie pa­su­je jak mało co, na­le­żę bo­wiem do po­ko­le­nia, któ­re­mu ba­lan­ga wy­da­na na na­szą cześć w Eu­ro­pie i na Da­le­kim Wscho­dzie za­pew­ni­ła wy­jąt­ko­wo barw­ne prze­ży­cia. Moja hi­sto­ria ja­wi­ła się w szcze­gól­nie jar­marcz­nych ko­lo­rach i przy­zna­ję, że z bie­giem lat do­dat­ko­wo jesz­cze ją ubar­wia­łem. Wi­dzia­łem kie­dyś film o fa­ce­cie, któ­ry obu­dziw­szy się nie wia­do­mo gdzie, ni­jak nie mógł so­bie przy­po­mnieć, kim i gdzie w ogó­le jest; ten brak au­to­bio­gra­fii bar­dzo go mar­twił. Wie­le bym dał, żeby cier­pieć na taki ro­dzaj amne­zji.

Wy­wle­ka­nie prze­szło­ści Jo­ego Stra­cha­na na świa­tło dzien­ne od­by­ło się w sen­sie do­słow­nym, nie me­ta­fo­rycz­nym. Rze­ka Cly­de jest chy­ba naj­bar­dziej ru­chli­wym szla­kiem wod­nym na świe­cie głów­nie dla­te­go, że zgod­nie z ra­chun­kiem praw­do­po­do­bień­stwa wła­śnie nad nią zo­sta­ły po­czę­te i przy­szły na świat luk­su­so­we stat­ki pa­sa­żer­skie, han­dlo­we, okrę­ty wo­jen­ne oraz wszel­kie prze­rdze­wia­łe łaj­by, któ­re wi­du­je­my na mo­rzach i oce­anach. To zaś ozna­cza­ło, że dno rze­ki wzdłuż szla­ków na­wi­ga­cyj­nych na­le­ża­ło nie­ustan­nie po­sze­rzać i po­głę­biać, co za­pew­niał prze­cze­su­ją­cy je nie­prze­rwa­ny kon­dukt ob­śli­zgłych brud­no­zie­lo­nych po­głę­bia­rek.

Tak więc kie­dy z męt­nej wody na po­wierzch­nię Cly­de wy­cią­gnię­to w czer­pa­ku czasz­kę, kupę ko­ści, ja­kieś szma­ty oraz zło­tą pa­pie­ro­śni­cę, było to do­słow­ne wy­wle­cze­nie prze­szło­ści na świa­tło dzien­ne; prze­szło­ści, któ­rej nie na­le­ża­ło od­grze­by­wać.

Za­ło­gi po­głę­bia­rek na Cly­de skła­da­ły się z fleg­ma­ty­ków, ale trud­no, żeby było in­a­czej. Ich po­łów sta­no­wił głów­nie tłu­sty, mu­li­sty szlam z dna ka­na­łów, któ­re­go smród po­wa­lił­by żucz­ka gno­jar­ka. Tra­fia­ły im się jed­nak też inne rze­czy, po­cząw­szy od ska­mie­nia­łych pni drzew i wiel­gach­nych po­ro­ży łosi z za­la­nych przed wie­ka­mi pra­daw­nych la­sów, po ste­la­że łó­żek, czę­ści wy­mon­to­wa­ne z sil­ni­ków okrę­to­wych, wy­skro­ba­ne pło­dy w ob­cią­żo­nych wik­to­riań­skich ku­frach, po­rzu­co­ne na­rzę­dzia zbrod­ni i wszyst­ko, co da się wy­rzu­cić za bur­tę.

Do­cze­sne szcząt­ki świę­tej pa­mię­ci Jo­ego Stra­cha­na by­najm­niej nie były pierw­sze, ja­kie wy­ło­wio­no z Cly­de, i z całą pew­no­ścią nie ostat­nie. Ist­nia­ła jed­nak za­sad­ni­cza róż­ni­ca mię­dzy uno­szą­cy­mi się na po­wierzch­ni zwło­ka­mi wy­ła­wia­ny­mi przez ra­tow­ni­ków z or­ga­ni­za­cji cha­ry­ta­tyw­nej Glas­gow Hu­ma­ne So­cie­ty oraz po­li­cję por­to­wą mia­sta Glas­gow a tymi wy­cią­ga­ny­mi z dna rze­ki przez po­głę­biar­ki – ta róż­ni­ca spro­wa­dza­ła się mia­no­wi­cie do kwe­stii za­mia­ru. Bo żeby wrzu­co­ne do wody cia­ło po­zo­sta­ło za­to­pio­ne, na­le­ża­ło je ob­cią­żyć ba­la­stem, za­zwy­czaj przez na­sy­pa­nie do kie­sze­ni ka­mie­ni albo ob­wią­za­nie łań­cu­cha­mi. Cia­ła wy­ła­wia­ne przez po­głę­biar­ki mia­ły w za­ło­że­niu na za­wsze po­zo­stać nie­od­kry­te.

Tak jak szcząt­ki Dżen­tel­me­na Jo­ego.

Wy­obra­ża­łem so­bie, jak to się od­by­ło: za­ło­ga po­głę­biar­ki za­sta­na­wia się, co z tym fan­tem po­cząć, a tym­cza­sem czasz­ka umar­la­ka ra­do­śnie szcze­rzy do nich zęby z tłu­ste­go czar­ne­go mułu w czer­pa­ku. Praw­do­po­dob­nie roz­wa­ża­no wy­rzu­ce­nie ko­ści z po­wro­tem do rze­ki, a już na pew­no po­kłó­co­no się o los zło­tej pa­pie­ro­śni­cy. Przy­pusz­czal­nie jed­nak ktoś na łaj­bie ro­bił w tym fa­chu do­sta­tecz­nie dłu­go i miał dość zdro­we­go roz­sąd­ku, by wie­dzieć, że ini­cja­ły J.S. na tej bry­le zło­ta mogą ozna­czać po­waż­ne kło­po­ty. Tak czy owak, po­sta­no­wio­no za­wia­do­mić po­li­cję miej­ską Glas­gow.

Pierw­sza wzmian­ka o od­kry­ciu szcząt­ków uszła mo­jej uwa­gi – mo­jej i zna­ko­mi­tej więk­szo­ści miesz­kań­ców Glas­gow. Za­słu­ży­ła so­bie le­d­wie na kil­ka li­ni­jek wy­dru­ko­wa­nych czer­wo­ną czcion­ką w dzia­le wia­do­mo­ści z ostat­niej chwi­li w „Glas­gow Eve­ning Ci­ti­zen”. Wi­dzi­cie – zna­cze­nie to coś, co prze­waż­nie przy­wią­zu­je się do rze­czy bądź zda­rzeń do­pie­ro po fak­cie. Żeby zwięk­szyć za­in­te­re­so­wa­nie. Przez kil­ka dni nikt nie po­wią­zał zna­cze­nia ko­ści, miej­sca ich spo­czyn­ku oraz pa­pie­ro­śni­cy z mo­no­gra­mem. Osta­tecz­nie wy­do­by­cie z Cly­de ludz­kich szcząt­ków nie na­le­ża­ło do rzad­ko­ści. Nie­je­den pod­chmie­lo­ny ry­bak albo ośle­pio­ny smo­giem gli­niarz z pa­tro­lu nie­raz źle oce­nił dłu­gość krót­kie­go mola i za­ga­lo­po­wał się za da­le­ko; prze­wró­co­ne ho­low­ni­ki oraz nie­uda­ne wo­do­wa­nia stat­ków w stocz­niach, do któ­rych cza­sa­mi do­cho­dzi­ło, rów­nież przy­czy­nia­ły się do za­lud­nie­nia dna rze­ki. No i rzecz ja­sna przed­się­bior­czy świat prze­stęp­czy Glas­gow tak­że upodo­bał so­bie Cly­de jako miej­sce, gdzie moż­na coś ukryć raz na za­wsze.

Je­śli cho­dzi o mnie, owe­go wrze­śnia ty­siąc dzie­więć­set pięć­dzie­sią­te­go pią­te­go roku za­przą­ta­ły mnie cał­kiem inne spra­wy. Wła­śnie do­bie­ga­ło koń­ca naj­go­ręt­sze lato w hi­sto­rii Glas­gow, co na­wia­sem mó­wiąc, nie jest żad­nym wiel­kim osią­gnię­ciem – to coś w ro­dza­ju naj­lep­sze­go ko­chan­ka w York­shi­re, naj­we­sel­sze­go czło­wie­ka w Edyn­bur­gu albo naj­więk­sze­go fi­lan­tro­pa w Aber­de­en – nie­mniej w pięć­dzie­sią­tym pią­tym lato na gło­wę po­bi­ło po­przed­nie; we­dług skon­ster­no­wa­nej lo­kal­nej pra­sy tem­pe­ra­tu­ra sko­czy­ła tak, że to­pił się as­falt. Ja za­pa­mię­ta­łem to lato w Glas­gow jako lep­kie i gry­zą­ce – par­ne, kle­iste po­wie­trze pach­nia­ło roz­grza­nym me­ta­lem, a ja­sne nie­bo prze­ci­na­ły czar­ne smu­gi gę­ste­go, ziar­ni­ste­go dymu z fa­bryk i stocz­ni. Bez wzglę­du na po­go­dę ży­wio­łem Glas­gow był wę­giel, więc wy­cho­dząc na dwór, czło­wiek miał wra­że­nie, że spa­ce­ru­je nie uli­cą, tyl­ko ko­ry­ta­rzem w od­lew­ni.

A te­raz zmie­nia­ła się pora roku, lato ustę­po­wa­ło je­sie­ni, co w Glas­gow na­le­ża­ło do rzad­ko­ści – golf­sztrom tak zna­ko­mi­cie ła­go­dził kli­mat za­chod­niej Szko­cji, że po­go­da zwy­kle oscy­lo­wa­ła tu mię­dzy nie­co cie­plej­szym, mo­krym la­tem a ciut chłod­niej­szą, mo­krą zimą. Bu­cha­ją­cy dy­mem tu­tej­szy prze­mysł cięż­ki tak­że przy­da­wał mia­stu uni­kal­ne­go, wy­my­ka­ją­ce­go się po­rom roku kli­ma­tu, dla­te­go je­sień za­zwy­czaj ogra­ni­cza­ła się do ka­len­da­rza oraz mo­krych, lep­kich, sza­ro­brą­zo­wych stert li­ści, za­ty­ka­ją­cych stu­dzien­ki od­pły­wo­we na uli­cach. Ale w tym roku się ją wy­czu­wa­ło, bo po­prze­dzi­ło ją wy­raź­nie za­uwa­żal­ne lato.

Oj­co­wie za­ło­ży­cie­le Glas­gow, ła­skaw­cy co się zo­wie, po­sta­no­wi­li ulżyć nie­do­li miesz­kań­ców nędz­nych, prze­lud­nio­nych czyn­szó­wek, na któ­re ska­za­li więk­szość glas­gow­czy­ków, pla­nu­jąc wiel­kie ogól­no­do­stęp­ne par­ki. Tego roku po raz pierw­szy za­uwa­ży­łem pło­mie­ni­stą czer­wień i zło­to w ko­ro­nach drzew.

Ale jak już mó­wi­łem, tego roku wie­le rze­czy wy­glą­da­ło cał­kiem in­a­czej.

Po raz pierw­szy, od­kąd wy­na­ją­łem biu­ro przy Gor­don Stre­et, ko­rzy­sta­łem z nie­go jako z głów­ne­go miej­sca pro­wa­dze­nia in­te­re­sów. Wła­śnie za­koń­czy­łem trzy spra­wy roz­wo­do­we, od­na­la­złem za­gi­nio­ną oso­bę oraz za­ła­twi­łem ochro­nę co­ty­go­dnio­wych trans­por­tów go­tów­ki na wy­pła­ty w jed­nej ze stocz­ni. Ostat­ni kon­trakt spra­wił mi szcze­gól­ną fraj­dę, bo po­rę­czył za mnie Jock Fer­gu­son, mój kon­takt w po­li­cji miej­skiej Glas­gow – osią­gnię­cie jak się pa­trzy, sko­ro Jock miał peł­ną świa­do­mość tego, że za­da­ję się z ta­ki­mi typ­ka­mi jak Przy­stoj­niak Jon­ny Co­hen czy Młot Mur­phy, lu­mi­na­rza­mi fe­raj­ny pa­ra­du­ją­cej w ko­mi­niar­kach. Ale Jock Fer­gu­son i ja na­le­że­li­śmy do tej po­nu­rej po­wo­jen­nej ma­so­ne­rii, któ­rej człon­ko­wie roz­po­zna­wa­li się wza­jem­nie jako ci, co to na fron­cie nie­źle do­sta­li w kość. Nie zna­łem hi­sto­rii Joc­ka – nig­dy bym go o nią nie za­py­tał, po­dob­nie jak on nig­dy nie spy­tał­by mnie o moją – wie­dzia­łem jed­nak, że przy­po­mi­na­ła ra­czej wcze­sne śre­dnio­wie­cze niż oświe­ce­nie.

Tak jak moja.

Poza tym wie­dzia­łem, że w po­ję­ciu Joc­ka Fer­gu­so­na je­stem uczci­wy – no, po­wiedz­my, sto­sun­ko­wo uczci­wy. Swe­go cza­su ja rów­nież rę­czył­bym za nie­go z peł­nym prze­ko­na­niem. Kie­dyś mia­łem go za jed­ne­go z tych gli­nia­rzy w Glas­gow, któ­rzy nie bio­rą w łapę ani nie krę­cą nic na boku; nie­ste­ty, coś koło roku temu moja wia­ra w nie­go zo­sta­ła po­waż­nie za­chwia­na, a zresz­tą nig­dy nie by­łem skłon­ny do­szu­ki­wać się do­bra w bliź­nich.

Naj­waż­niej­sze w za­ła­twie­niu kon­trak­tu na ochro­nę prze­wo­zów go­tów­ki było to, że zro­bi­łem na­praw­dę wszyst­ko, co w mo­jej mocy, by­le­by nie wejść w pa­ra­dę Trzem Kró­lom: Co­he­no­wi, Sned­do­no­wi i Mur­phy’emu, trium­wi­ra­to­wi sze­fów gan­gów, któ­rzy w tym mie­ście ma­cza­li pal­ce w każ­dej war­tej za­cho­du dzia­łal­no­ści, mimo że po­kój mię­dzy nimi był rów­nie wąt­pli­wy jak cno­ta tan­cer­ki na ru­rze. Wy­ko­na­łem dla nich nie­jed­ną fu­chę, czę­sto nie­zu­peł­nie le­gal­ną. Dzię­ki temu po de­mo­bi­li­za­cji za­cze­pi­łem się jed­nak w Glas­gow, a zresz­tą wte­dy ta pra­ca od­po­wia­da­ła mi dużo bar­dziej niż te­raz – wciąż kry­łem się w cie­niu góry gów­na, któ­ra na­ro­sła wo­kół mnie pod­czas woj­ny.

Te­raz mia­łem na­dzie­ję, że coś w koń­cu za­cznie się zmie­niać. Bo sam też się zmie­nia­łem.

Po­sta­ra­łem się jed­nak, żeby do wszyst­kich za­in­te­re­so­wa­nych do­tar­ło, że ochra­niam kon­kret­ne trans­por­ty go­tów­ki na wy­pła­ty dla kon­kret­nej fir­my oraz że mam wy­jąt­ko­wo do­brą pa­mięć do twa­rzy – tak na wy­pa­dek, gdy­by ko­muś przy­szło do gło­wy nas ob­ro­bić. Prze­kaz był ja­sny: ręce precz od mo­ich wo­zów. Bo in­a­czej...

Je­stem pe­wien, że usły­szaw­szy moje ostrze­że­nie, Trzej Kró­lo­wie zbrod­ni w Glas­gow, wzbu­dza­ją­cy po­wszech­ny po­strach, za­dy­go­ta­li w swo­ich pół­bu­tach mar­ki Lo­ake. Szcze­rze mó­wiąc, spo­dzie­wa­łem się – i jed­no­cze­śnie oba­wia­łem – pro­po­zy­cji w ro­dza­ju „przy­mknij oko”, ale nikt mi jej nie zło­żył. Po­dob­nie jak Jock Fer­gu­son, każ­dy z Trzech Kró­lów wie­dział, że je­stem uczci­wy. Sto­sun­ko­wo uczci­wy.

Tak czy siak, jak już wspo­mnia­łem, od­kry­cie kupy ko­ści w czer­pa­ku po­głę­biar­ki nie spo­wo­do­wa­ło choć­by zmarszcz­ki na zbio­ro­wej świa­do­mo­ści Glas­gow. Po ty­go­dniu jed­nak wy­wo­ła­ło wrza­wę. I to jaką! W ga­ze­tach ro­iło się od ta­kich oto na­głów­ków:

WY­ŁO­WIO­NO ZWŁO­KI CZŁO­WIE­KA PO­SZU­KI­WA­NE­GO

ZA KRA­DZIEŻ NA WY­STA­WIE IM­PE­RIUM BRY­TYJ­SKIE­GO

TA­JEM­NI­CZE ZNIK­NIĘ­CIE JO­SE­PHA STRA­CHA­NA

WY­JA­ŚNIO­NE PO 18 LA­TACH

NIE OD­ZY­SKA­NO ŁUPU Z ZU­CHWA­ŁE­GO NA­PA­DU

NA WY­STA­WĘ W 1938 ROKU

Dżen­tel­men Joe Stra­chan dzia­łał nie za mo­ich cza­sów, po­dob­nie jak Zeus i Odyn, a jed­nak sły­sza­łem co nie­co o wszyst­kich trzech. Pół­świa­tek Glas­gow ob­rósł więk­szą licz­bą mi­tów i le­gend niż sta­ro­żyt­na Gre­cja, Dżen­tel­men Joe zaś stał się czo­ło­wą po­sta­cią folk­lo­ru wśród tych, któ­rzy tyl­ko pa­trzy­li, jak by tu za­ko­sić na lewo tro­chę gro­sza.

Czy­ta­jąc ar­ty­kuł, przy­po­mnia­łem so­bie, że przez całe lata sły­sza­łem to na­zwi­sko wy­ma­wia­ne z na­boż­nym sza­cun­kiem. Po­nie­waż jed­nak zna­jo­mość z dru­gą me­tro­po­lią im­pe­rium bry­tyj­skie­go za­war­łem do­pie­ro wte­dy, gdy zde­mo­bi­li­zo­wa­no mnie po woj­nie, Stra­chan nig­dy nie po­ja­wił się w moim polu wi­dze­nia. Mimo to wie­dzia­łem, że przed woj­ną do­ko­na­no se­rii kra­dzie­ży, któ­rej kul­mi­na­cją był naj­więk­szy w hi­sto­rii Glas­gow skok na Wy­sta­wę Im­pe­rium Bry­tyj­skie­go w ty­siąc dzie­więć­set trzy­dzie­stym ósmym. Wszyst­kie te ra­bun­ki przy­pi­sy­wa­no Dżen­tel­me­no­wi Jo­emu. Przy­pi­sy­wa­no, ale nig­dy nie udo­wod­nio­no.

Sły­sza­łem rów­nież, że gdy­by Stra­chan wciąż krę­cił się po oko­li­cy i w koń­cu nie skoń­czył na strycz­ku za za­bój­stwo po­li­cjan­ta, to naj­praw­do­po­dob­niej zo­stał­by Czwar­tym Kró­lem Glas­gow. Albo wręcz Je­dy­nym Pra­wo­wi­tym Kró­lem Glas­gow, a wte­dy Co­hen, Mur­phy i Sned­don mu­sie­li­by się za­do­wo­lić len­na­mi. Do­szło jed­nak do wy­jąt­ko­wo zu­chwa­łej kra­dzie­ży, w trak­cie któ­rej zgi­nął po­li­cjant, i na­gle Dżen­tel­men Joe roz­pły­nął się w po­wie­trzu. Wraz z nim zni­kło pięć­dzie­siąt ty­się­cy fun­tów.

Nikt wów­czas nie wie­rzył w śmierć Stra­cha­na; uwa­ża­no, że jak przy­sta­ło na mi­tycz­ne­go he­ro­sa, tra­fił do glas­gow­skiej wer­sji gang­ster­skiej Wal­hal­li, któ­rą wie­lu uwa­ża­ło za luk­su­so­wy do­mek na wy­brze­żu Bo­ur­ne­mo­uth albo w in­nej rów­nie wy­twor­nej oko­li­cy. Pew­nie o na­zwie Dun­rob­bin.

Wszyst­ko to jed­nak nie mia­ło ze mną nic wspól­ne­go i wo­bec tego gu­zik mnie ob­cho­dzi­ło.

Do cza­su, aż od­wie­dzi­ły mnie Isa i Vio­let.ROZDZIAŁ DRUGI

Czło­wiek zwy­kle nie wi­dzi za­wcza­su, że na coś się za­no­si. W każ­dym ra­zie ja nig­dy tego nie do­strze­gam. Mia­łem uda­ny rok, do­pó­ki do mo­je­go biu­ra nie za­wi­ta­ły bliź­nia­czo zgrab­ne Isa i Vio­let. Na­praw­dę bar­dzo uda­ny.

Dys­po­no­wa­łem li­stą klien­tów oraz kom­plet­ny­mi, zbi­lan­so­wa­ny­mi księ­ga­mi ra­chun­ko­wy­mi. Mo­głem po­ma­chać przed no­sem fa­ce­tom ze skar­bów­ki albo na­wie­dza­ją­cym mnie od cza­su do cza­su wścib­skim gli­nia­rzom na do­wód, że pro­wa­dzę le­gal­ny in­te­res. Bądź co bądź bez po­rów­na­nia bar­dziej le­gal­ny niż rok czy dwa lata wcze­śniej. W do­dat­ku bra­łem te­raz spra­wy, w któ­rych zde­cy­do­wa­nie czę­ściej mu­sia­łem po­le­gać na ro­zu­mie – choć nie ma na to wiel­kie­go po­py­tu – a rza­dziej na umie­jęt­no­ści ra­dze­nia so­bie z mę­ta­mi w ja­kimś ciem­nym za­uł­ku.

I do­brze. Ostat­nio na­praw­dę ro­bi­łem wszyst­ko, żeby nie dać się po­nieść emo­cjom.

Na woj­nie moż­na się do­ro­bić roz­ma­itych rze­czy. Wie­lu przy­wle­ka cho­ro­by we­ne­rycz­ne zła­pa­ne od ku­re­wek w Niem­czech albo na Da­le­kim Wscho­dzie i bez­in­te­re­sow­nie prze­ka­zu­je je cze­ka­ją­cym na nich żo­nom. Inni przy­wo­żą tro­fea zra­bo­wa­ne po­le­głym. Ja wró­ci­łem z wy­bu­cho­wym cha­rak­ter­kiem i skłon­no­ścią do nie­zwy­kle elo­kwent­ne­go wy­po­wia­da­nia się za po­mo­cą siły fi­zycz­nej. By­wa­ło, przy­zna­ję, że cza­sa­mi po­no­si­ło mnie bar­dziej, niż po­win­no. W cza­sach, kie­dy słu­ży­łem w Eu­ro­pie w Pierw­szej Ar­mii Ka­na­dyj­skiej, było to mile wi­dzia­ne, za to po po­wro­cie do cy­wi­la wła­dze wy­raź­nie pa­trzy­ły krzy­wym okiem na sto­so­wa­nie w ży­ciu umie­jęt­no­ści, któ­rych same nas na­uczy­ły. Tak na­praw­dę był to ko­lej­ny do­bry po­wód do za­koń­cze­nia związ­ku z Trze­ma Kró­la­mi. To oni wpro­wa­dzi­li mnie w świat, któ­ry ro­zu­mia­łem w cza­sach, kie­dy nie poj­mo­wa­łem w za­sa­dzie ni­cze­go in­ne­go. Świat, w któ­rym wszy­scy mó­wi­li jed­nym ję­zy­kiem: prze­mo­cy. A ja po­słu­gi­wa­łem się nim płyn­nie.

Dla­te­go pod­czas gdy Sher­lock Hol­mes roz­wią­zy­wał spra­wy za po­mo­cą in­te­lek­tu oraz czap­ki z dwo­ma dasz­ka­mi, ja po­słu­gi­wa­łem się mię­śnia­mi i pał­ką. I je­śli mam być cał­kiem szcze­ry, tro­chę za bar­dzo mi się to spodo­ba­ło. Chcia­łem więc się wy­co­fać. W trak­cie woj­ny coś we mnie pę­kło. Wie­dzia­łem, że je­śli chcę to na­pra­wić, mu­szę się wy­do­być z szam­ba, w ja­kim się ta­pla­łem. Sęk w tym, że je­śli ktoś taki jak Trzej Kró­lo­wie do­sta­nie ko­goś w swo­je łapy, nie chce go po­tem pu­ścić.

Ja jed­nak ra­dzi­łem so­bie z tym cał­kiem nie­źle... Do cza­su, aż Isa i Vio­let zaj­rza­ły do mo­je­go biu­ra.

Isa i Vio­let były jed­na­ko­wo drob­ne, jed­na­ko­wo ład­ne i mia­ły jed­na­ko­wo wiel­kie nie­bie­skie oczy. Nic dziw­ne­go – były bliź­niacz­ka­mi, po­dob­ny­mi do sie­bie jak dwie kro­ple wody. Tyle wy­wnio­sko­wa­łem już na pierw­szy rzut oka. Od de­tek­ty­wa wy­ma­ga się, żeby za­uwa­żał ta­kie szcze­gó­ły.

A te­raz Isa i Vio­let sie­dzia­ły na­prze­ciw­ko mnie, sztyw­no i skrom­nie.

Już raz w mo­jej ka­rie­rze spo­tka­łem się na grun­cie za­wo­do­wym z parą bliź­niąt, ale to cał­kiem inna hi­sto­ria. Ostat­ni­mi bliź­nia­ka­mi, z któ­ry­mi mia­łem przy­jem­ność, byli McGa­her­no­wie,Tam i Fran­kie. Po­nie­waż le­d­wo usze­dłem wte­dy z ży­ciem, na­bra­łem cze­goś w ro­dza­ju prze­sąd­nej awer­sji do jed­no­ja­jo­wych bliź­niąt. Ale kie­dy Isa i Vio­let we­szły i usia­dły w moim ga­bi­ne­cie, ukrad­kiem rzu­ci­łem okiem na ich iden­tycz­ne, krą­głe jak brzo­skwi­nie ty­łecz­ki i po­sta­no­wi­łem po­dejść do spra­wy bar­dziej prag­ma­tycz­nie.

Przed­sta­wi­ły się, rów­no­cze­śnie, jako Isa i Vio­let, ale no­si­ły inne na­zwi­ska, więc do­my­śli­łem się, że pod sza­ry­mi rę­ka­wicz­ka­mi kry­ją się ob­rącz­ki. Bliź­niacz­ki mia­ły ta­kie same bla­de twa­rze w kształ­cie ser­ca, małe no­ski, ja­sno­nie­bie­skie oczy i peł­ne usta uma­lo­wa­ne szmin­ką o tym sa­mym od­cie­niu. Ciem­ne, lek­ko po­fa­lo­wa­ne krót­kie wło­sy opa­da­ły im do po­ło­wy uszu, z któ­rych zwi­sa­ły wiel­kie ko­pu­ły ze sztucz­nych pe­reł. No­si­ły na­wet iden­tycz­ne ko­stiu­my: dro­gie, sza­re, z moc­no wcię­ty­mi ża­kie­ta­mi i wą­ski­mi, pro­sty­mi spód­ni­ca­mi, otu­la­ją­cy­mi to, do cze­go sam chęt­nie bym się przy­tu­lił.

Kie­dy na­to­miast się od­zy­wa­ły, jed­na koń­czy­ła zda­nie dru­giej, nie wy­pa­da­jąc z ryt­mu i nie spo­glą­da­jąc na sie­bie na­wza­jem.

– Sły­sza­ły­śmy, że był pan... – za­czę­ła Isa. A może Vio­let.

– ...pry­wat­nym de­tek­ty­wem – do­koń­czy­ła gład­ko Vio­let. A może Isa.

– Musi nam pan po­móc...

– ...w spra­wie ojca.

– Przy­pusz­czam, że czy­tał pan o nim...

– ...w ga­ze­tach...

Uśmiech­ną­łem się nie­co zdez­o­rien­to­wa­ny. Praw­dę mó­wiąc, od­kąd się zja­wi­ły, zro­bi­łem się ciut roz­tar­gnio­ny. Obie były wy­jąt­ko­wo ład­ne. To zna­czy, każ­da z nich była do­kład­nie tak ład­na jak dru­ga. W do­dat­ku bliź­niacz­ki! Lu­bież­ny sce­na­riusz, któ­ry tra­dy­cyj­nie przy­cho­dził mi mi­mo­wol­nie do gło­wy na wi­dok ze­sta­wu ta­kich krą­gło­ści, uległ zdwo­je­niu. Mu­sia­łem więc wziąć się w garść i prze­stać za­sta­na­wiać, do cze­go moż­na by na­kło­nić każ­dą z nich po ko­lei.

– Pań ojca? – spy­ta­łem, przy­bie­ra­jąc pro­fe­sjo­nal­ny, su­ro­wy wy­raz twa­rzy.

– Tak. Ta­tu­sia.

– Wi­dzi pan, na­sze pa­nień­skie na­zwi­sko...

– ...brzmi Stra­chan – do­koń­czy­ły ra­zem.

Do­pie­ro po chwi­li za­ła­pa­łem zna­cze­nie ich słów.

– Szcząt­ki wy­do­by­te z Cly­de? – upew­ni­łem się.

– Tak. – Zno­wu chó­rem.

– Dżen­tel­men Joe Stra­chan?

– Jo­seph Stra­chan był na­szym oj­cem. – Dwie ślicz­ne bu­zie w kształ­cie ser­ca przy­bra­ły iden­tycz­ny su­ro­wy wy­raz.

– Ale pew­nie le­d­wo go pa­nie zna­ły­ście – po­wie­dzia­łem. – Z tego, co czy­ta­łem, Joe Stra­chan znik­nął nie­mal osiem­na­ście lat temu.

– Mia­ły­śmy osiem lat – od­par­ła Isa. Albo Vio­let.

– Kie­dy ta­tuś mu­siał odejść.

– Nig­dy o nim nie za­po­mnia­ły­śmy.

– Nie wąt­pię. – Mą­drze po­ki­wa­łem gło­wą.

Gdy lu­dzie nam pła­cą za znaj­dy­wa­nie cze­goś, mą­drość to atry­but, któ­ry na­le­ży oka­zy­wać przy każ­dej nada­rza­ją­cej się oka­zji. Na tej sa­mej za­sa­dzie, na ja­kiej pod­czas wi­zy­ty u le­ka­rza ocze­ku­je­my, że po­pi­sze się ab­so­lut­ną ma­estrią w swo­im fa­chu, mimo że na te­mat funk­cjo­no­wa­nia or­ga­ni­zmu czło­wie­ka ma tak samo bla­de po­ję­cie jak wszy­scy. Pra­gną­łem za­im­po­no­wać bliź­niacz­kom, mó­wiąc – jak to ro­bią w naj­lep­szych fil­mach – „Chce­cie za­tem, że­bym usta­lił...”, a po­tem cze­kać, o co mnie po­pro­szą.

Tyle że w moim wy­pad­ku to by się nie spraw­dzi­ło – za cho­le­rę nie wie­dzia­łem, cze­go mogą ode mnie chcieć – poza tym, że­bym usta­lił, kto wrzu­cił ich ta­tu­sia do głę­bo­kiej wody. A prze­cież nie mo­gło im o to cho­dzić, bo po­li­cja la­ta­ła wo­kół tego jak psy za suką. Było nie było, do wy­ja­śnie­nia wciąż po­zo­sta­wa­ła kwe­stia mar­twe­go gli­nia­rza z pa­tro­lu, któ­ry osiem­na­ście lat temu zna­lazł się we wła­ści­wym miej­scu w nie­wła­ści­wym cza­sie. Ten, kto szturch­nął Dżen­tel­me­na Jo­ego tak, żeby wy­le­ciał za bur­tę, po­wi­nien wie­dzieć, kto stuk­nął gli­nę pod­czas ob­cho­du. W po­li­cji miej­skiej Glas­gow mó­zgow­ców mie­li jak na le­kar­stwo, więc sko­ro nie po­ra­dzi­li so­bie z tym bli­sko dwa­dzie­ścia lat temu, nie wi­dzia­łem szan­sy, żeby te­raz co­kol­wiek z tym zro­bi­li. A ja zro­bił­bym jesz­cze mniej.

– A za­tem czym mogę pa­niom słu­żyć? – Na chwi­lę zga­si­łem ża­rów­kę mo­jej wszech­wie­dzą­cej mą­dro­ści.

Obie jed­no­cze­śnie się­gnę­ły po to­reb­ki, po­sta­wi­ły je so­bie na ko­la­nach, otwo­rzy­ły, wy­ję­ły dwa iden­tycz­nie owi­nię­te pli­ki bank­no­tów i po­ło­ży­ły je na biur­ku. Te pli­ki, któ­re przed chwi­lą wy­py­cha­ły ich to­reb­ki, te­raz wy­wie­ra­ły po­dob­ny wpływ na mnie, bo oczy wy­szły mi z or­bit. Wiel­kie bank­no­ty Ban­ku An­glii były sze­lesz­czą­ce, no­wiut­kie. Same dwu­dziest­ki. Ta­ki­mi no­mi­na­ła­mi ra­czej nie pła­ci się na stra­ga­nie za rybę z fryt­ka­mi. Przez chwi­lę po­my­śla­łem, że to za­licz­ka, więc są­dząc z gru­bo­ści pli­ków, oczy­ma wy­obraź­ni wi­dzia­łem już, jak przez naj­bliż­sze trzy lata pra­cu­ję wy­łącz­nie dla bliź­nia­czek.

– Do­sta­je­my to co roku...

– Dwu­dzie­ste­go trze­cie­go lip­ca...

– Rów­niut­ko po ty­siąc fun­tów, dla każ­dej z nas.

Nie mo­głem się oprzeć, by nie wziąć po jed­nym pli­ku do każ­dej ręki tyl­ko po to, żeby je po­ma­cać, in­stynk­tow­nie ule­ga­jąc tej sa­mej po­ku­sie, któ­ra ogar­nę­ła mnie w chwi­li, kie­dy bliź­niacz­ki we­szły do mo­je­go biu­ra.

– Od jak daw­na? – spy­ta­łem, pod­rzu­ca­jąc bank­no­ty w ręku, jak­bym je wa­żył.

– Od cza­su odej­ścia ta­tu­sia. Mama do­sta­wa­ła te pie­nią­dze dla nas rok w rok, a od­kąd skoń­czy­ły­śmy osiem­na­ście lat, przy­cho­dzą bez­po­śred­nio do nas.

– Czy wa­sza mama do­sta­je też coś dla sie­bie?

– Mama zmar­ła dwa lata temu...

– ...ale przed­tem do­sta­wa­ła tyle samo...

– ...ty­siąc fun­tów rocz­nie.

– Współ­czu­ję z po­wo­du śmier­ci mamy – bąk­ną­łem.

Od­cze­kaw­szy sto­sow­ną chwi­lę, gwizd­ną­łem prze­cią­gle.

– Trzy ty­sią­ce fun­tów rocz­nie to nie­ba­ga­tel­na kwo­ta – po­wie­dzia­łem. Nie­wąt­pli­wie była nie­ba­ga­tel­na, zwłasz­cza w mie­ście, w któ­rym prze­cięt­na pła­ca wy­no­si­ła ja­kieś sie­dem fun­tów ty­go­dnio­wo. – I za­wsze przy­cho­dzi dwu­dzie­ste­go trze­cie­go lip­ca?

– Tak. Cza­sa­mi dzień wcze­śniej albo póź­niej, je­że­li...

– ...ta data wy­pa­da w nie­dzie­lę...

– ...na przy­kład.

– Czy tego dnia ma­cie pa­nie uro­dzi­ny? – spy­ta­łem.

– Nie – od­par­ły jed­nym gło­sem, a na ich twa­rzach doj­rza­łem iden­tycz­ną nie­chęć.

– Ja­kie zna­cze­nie ma więc dwu­dzie­sty trze­ci lip­ca?

Bliź­niacz­ki naj­pierw spoj­rza­ły na sie­bie po­ro­zu­mie­waw­czo, a do­pie­ro póź­niej od­po­wie­dzia­ły:

– Kra­dzież...

– ...w ty­siąc dzie­więć­set trzy­dzie­stym ósmym...

– ...na Wy­sta­wie Im­pe­rium Bry­tyj­skie­go...

– Tej kra­dzie­ży do­ko­na­no w so­bo­tę dwu­dzie­ste­go trze­cie­go lip­ca.

– Ro­zu­mie pan...

– ...nasz dy­le­mat? – za­py­ta­ły bliź­niacz­ki po­spo­łu.

Opar­łem się w fo­te­lu z pod­ło­kiet­ni­ka­mi i jak mę­drzec, splo­tłem dło­nie przed sobą, za­sta­na­wia­jąc się, czy rze­czy­wi­ście mam ocho­tę zro­zu­mieć ich dy­le­mat. To­czy­łem ze sobą cięż­ką wal­kę: roz­pra­co­waw­szy na pierw­szy rzut oka, że Isa i Vio­let są bliź­niacz­ka­mi, uwa­ża­łem, że wy­star­czy tej hol­me­sow­skiej de­duk­cji jak na je­den dzień. Wi­dzia­łem, jak na ich twa­rzach ma­lu­je się iden­tycz­ne roz­cza­ro­wa­nie.

– Zda­wa­ły­śmy so­bie spra­wę, że ta­tuś mu­siał wy­je­chać...

– ...po ca­łym tym za­mie­sza­niu...

– ...ale wie­dzia­ły­śmy, że się nami opie­ku­je...

– ...przy­sy­ła­jąc nam co roku pie­nią­dze.

I wte­dy mnie olśni­ło. Od­kry­cie w rze­ce szcząt­ków Dżen­tel­me­na Jo­ego Stra­cha­na ozna­cza­ło, że od osiem­na­stu lat spał snem wiecz­nym, a z tego, co wiem, na dnie Cly­de nie ma skrzyn­ki pocz­to­wej.

– A więc chce­cie pa­nie się do­wie­dzieć, kto przy­sy­łał wam pie­nią­dze, sko­ro nie był to wasz oj­ciec?

– Otóż to – przy­tak­nę­ły z na­ci­skiem Isa i Vio­let, jed­nym gło­sem.

– Chy­ba że te od­na­le­zio­ne ko­ści to nie są szcząt­ki wa­sze­go ojca... – za­su­ge­ro­wa­łem.

Dwie iden­tycz­ne głów­ki za­prze­czy­ły z iden­tycz­nie po­nu­rą pew­no­ścią.

– Po­li­cja po­ka­za­ła nam jego pa­pie­ro­śni­cę...

– ...któ­rą od razu roz­po­zna­ły­śmy...

– ...bo pa­mię­ta­ły­śmy ją do­sko­na­le...

– ...a mama wciąż nam po­wta­rza­ła, że ta­tuś nig­dzie się nie ru­szał bez swo­jej spe­cjal­nej pa­pie­ro­śni­cy.

– I to jest je­dy­ny do­wód? – upew­ni­łem się.

– Nie...

– ...zna­leź­li ubra­nie...

– ...po­rwa­ne na strzę­py...

– ...ale za­cho­wa­ły się met­ki...

– ...od kraw­ca ta­tu­sia...

– ...a tata był bar­dzo wy­bred­ny, je­śli cho­dzi o wy­bór kraw­ców.

– Co z jego kar­to­te­ką den­ty­stycz­ną? – spy­ta­łem. Od­po­wie­dzia­ły mi pu­ste, zdez­o­rien­to­wa­ne spoj­rze­nia, i nic w tym dziw­ne­go, w koń­cu by­li­śmy w Glas­gow.

– Tata był wy­so­ki...

– ...miał metr osiem­dzie­siąt wzro­stu...

– ... a po­li­cja twier­dzi, że ko­ści nóg pa­su­ją do ko­goś tego wzro­stu.

Ski­ną­łem gło­wą. W Glas­gow metr osiem­dzie­siąt ozna­cza wy­so­ki wzrost. Sam mam do­kład­nie tyle i ucho­dzę w tym mie­ście za ro­słe­go. Nie­chęt­nie od­da­łem im pli­ki bank­no­tów. Isa­ac New­ton sfor­mu­ło­wał po­gląd, że każ­da masa, po­cząw­szy od fi­li­żan­ki kawy, a skoń­czyw­szy na gó­rze, wy­twa­rza wła­sne pole gra­wi­ta­cyj­ne. Mnie go­tów­ka za­wsze przy­cią­ga­ła z nie­od­par­tą siłą, nie­pro­por­cjo­nal­nie wiel­ką w sto­sun­ku do masy. A prze­cież nie by­łem nie­ru­cho­mo­ścią.

– Po­wi­nie­nem pa­nie ostrzec, że cho­dze­nie uli­ca­mi Glas­gow z taką ilo­ścią go­tów­ki to ra­czej kiep­ski po­mysł – po­wie­dzia­łem.

– Och, to ża­den pro­blem – od­par­ła Isa. – Pod­wiózł nas Ro­bert, mąż Vio­let. Je­cha­ły­śmy wpła­cić pie­nią­dze do ban­ku Cly­des­da­le, tuż za ro­giem.

– Ale naj­pierw po­sta­no­wi­ły­śmy zaj­rzeć do pana.

– No cóż, moim zda­niem punk­tem wyj­ścia są pie­nią­dze – rze­kłem. – Zda­je się, że chwi­lo­wo jest to je­dy­ny do­wód rze­czo­wy, ja­kim dys­po­nu­je­my. Mó­wi­ły­ście pa­nie, że przy­cho­dzą pocz­tą?

Ko­lej­ne rów­no­cze­sne kiw­nię­cie gło­wą, na­stęp­nie sko­or­dy­no­wa­ne grze­ba­nie w to­reb­kach i w re­zul­ta­cie na moim biur­ku wy­lą­do­wa­ły dwie pu­ste brą­zo­we ko­per­ty. Za­adre­so­wa­no je tą samą ręką, acz­kol­wiek każ­dą na inny ad­res. Na ko­per­tach wid­nia­ły lon­dyń­skie stem­ple pocz­to­we.

– To wa­sze ak­tu­al­ne ad­re­sy? – spy­ta­łem.

Znów har­mo­nij­na zgo­da.

– I nie ma­cie żad­ne­go kon­tak­tu z nadaw­cą? – do­cie­ka­łem da­lej.

– Oczy­wi­ście, że nie.

– Jak więc nadaw­ca po­znał wa­sze obec­ne miej­sca za­miesz­ka­nia? A co z mat­ką? Ten, kto wy­sy­ła pie­nią­dze, mu­siał się ja­koś do­wie­dzieć, że wy­szły­ście pa­nie za mąż. Czy to moż­li­we, że wa­sza mat­ka jed­nak go zna­ła?

– Nie. Była tym rów­nie za­sko­czo­na jak my...

– ...obie po­bra­ły­śmy się w tym sa­mym roku i na­stęp­ne prze­sył­ki przy­szły już na na­sze nowe ad­re­sy....

– ...z do­dat­ko­wy­mi pię­ciu­set fun­ta­mi dla każ­dej z nas.

– Dro­gie pa­nie, mu­szę wam po­wie­dzieć, że zde­cy­do­wa­nie wy­glą­da mi to na dzia­ła­nie wa­sze­go, nie­ste­ty nie­obec­ne­go, ojca. Zwłasz­cza w świe­tle zna­cze­nia tej daty. Je­ste­ście ab­so­lut­nie pew­ne, że od­na­le­zio­ne szcząt­ki to jego zwło­ki?

– Cał­ko­wi­cie.

– Poza tym mama nig­dy nie wie­rzy­ła, że te pie­nią­dze przy­sy­ła nam tata.

– O? – zdzi­wi­łem się. – A to dla­cze­go?

– Sta­le...

– ...po­wta­rza­ła...

– ...że gdy­by tata żył, to ścią­gnął­by nas do sie­bie bez wzglę­du na to, gdzie by prze­by­wał. Że­by­śmy znów two­rzy­li ro­dzi­nę.

– Może nie miał ta­kiej moż­li­wo­ści? – pod­su­ną­łem.

Nie wspo­mnia­łem, że do­szły mnie słu­chy, ja­ko­by Dżen­tel­men Joe był mi­strzem fech­tun­ku w sy­pial­ni. Bliź­niacz­ki ra­czej na pew­no nie były je­dy­nym jego po­tom­stwem.

– Mó­wiąc, że nie miał ta­kiej moż­li­wo­ści, nie cho­dzi­ło mi o to, że nie żyje, tyl­ko że jako po­szu­ki­wa­ny przez po­li­cję, nie mógł wró­cić do Glas­gow. Trzy ty­sią­ce fun­tów rocz­nie to bar­dzo po­waż­na kwo­ta. Z ca­łym sza­cun­kiem, po­zwa­lam so­bie wąt­pić, że­by­ście mia­ły tak szczo­dre­go, ano­ni­mo­we­go i ta­jem­ni­cze­go dar­czyń­cę.

Zmarsz­czy­ły czo­ła, więc upro­ści­łem słow­nic­two, do­sto­so­wu­jąc je do po­zio­mu Glas­gow. Cza­sa­mi uży­wam słów ma­ją­cych sta­now­czo za dużo sy­lab.

– Czy­li twier­dzi pan, że to nie zwło­ki na­sze­go taty wy­ło­wio­no z rze­ki? – Isa prze­mó­wi­ła w imie­niu ich obu, z pew­no­ścią sie­bie, ja­kiej do­tych­czas u nich nie sły­sza­łem. Może była tą star­szą. Mó­wio­no mi, że dla bliź­niąt star­szeń­stwo li­czo­ne w mi­nu­tach i se­kun­dach ma wiel­kie zna­cze­nie. Ale rów­nie moż­li­we, że po­wie­dzia­ła to Vio­let.

– Szcze­rze mó­wiąc, nie mam po­ję­cia – wy­zna­łem. – Po­wiedz­cie mi, czy któ­raś z was pró­bo­wa­ła usta­lić, skąd wy­sy­ła­no te pie­nią­dze?

– Do tej pory trzy­ma­ły­śmy to w ta­jem­ni­cy...

– ...bo są­dzi­ły­śmy, że to od taty...

– ...więc nie chcia­ły­śmy wy­wo­ły­wać szu­mu...

– ...ani zro­bić cze­goś, co na­pro­wa­dzi­ło­by po­li­cję na jego ślad.

– To zro­zu­mia­łe – przy­tak­ną­łem. Po­tem spy­ta­łem to­nem, któ­ry ja­sno da­wał do zro­zu­mie­nia, że mu­si­my coś so­bie wy­ja­śnić raz na za­wsze: – A więc chce­cie, że­bym się do­wie­dział, kto wam wy­sy­ła te pie­nią­dze?

– Tak.

– Na­wet gdy­by mia­ło mnie to do­pro­wa­dzić do wa­sze­go ojca, któ­ry jest po­szu­ki­wa­ny za naj­gor­sze prze­stęp­stwa, ja­kie so­bie moż­na wy­obra­zić?

Ten sam mars na czo­łach. A po­tem sta­now­cze:

– Tak.

– Za­nim przej­dzie­my da­lej, ustal­my jed­no – cią­gną­łem. – Je­że­li to nie wa­sze­go ojca wy­ło­wio­no z dna Cly­de, a moje śledz­two wy­ka­że, że jest cały i zdro­wy, będę mu­siał za­wia­do­mić po­li­cję.

Po­ro­zu­mia­ły się wzro­kiem, po czym spoj­rza­ły na mnie.

– Sły­sza­ły­śmy, że jest pan...

– ...dys­kret­ny...

– ...i że nie jest pan w naj­lep­szych sto­sun­kach z po­li­cją.

– Na­praw­dę? – Po­chy­li­łem się. – Od kogo to wie­cie?

– Za­się­gnę­ły­śmy ję­zy­ka...

Przy­glą­da­łem im się przez chwi­lę. Te uro­cze bliź­niacz­ki może i ro­bi­ły z sie­bie słod­kie idiot­ki, ale prze­cież były cór­ka­mi le­gen­dar­ne­go glas­gow­skie­go gang­ste­ra. Za­czą­łem poj­mo­wać, w ja­kich krę­gach za­się­gnę­ły in­for­ma­cji na mój te­mat.

– Dro­gie pa­nie, przy­my­ka­nie oka na spo­ra­dycz­ne for­mal­ne na­ru­sze­nie pra­wa to jed­no, ale utrud­nia­nie śledz­twa, tu­szo­wa­nie po­waż­ne­go prze­stęp­stwa czy współ­udział po fak­cie w na­pa­dzie z bro­nią w ręku i mor­der­stwie to cał­kiem inna para ka­lo­szy. Zresz­tą ła­ma­nie pra­wa to nie moja bran­ża – oświad­czy­łem z ta­kim prze­ko­na­niem, że aż sam w to uwie­rzy­łem.

– Pa­nie Len­nox, nasz ta­tuś nie żyje...

– ...a my chce­my się do­wie­dzieć, kto nam przy­sy­ła pie­nią­dze.

Prze­my­śla­łem so­bie to, co mi po­wie­dzia­ły. W koń­cu za­sko­czy­łem.

– Czy­li mam się do­wie­dzieć, kto wam przy­sy­ła pie­nią­dze, bo je­śli nie wasz oj­ciec, to ten ktoś musi mieć wy­jąt­ko­wo sil­ny mo­tyw, żeby się roz­sta­wać z taką go­tów­ką. My­śli­cie więc, że robi to z po­czu­cia winy. Sko­ro bo­wiem na dnie rze­ki fak­tycz­nie spo­czy­wał wasz oj­ciec, to ktoś mu­siał go tam wrzu­cić. Mam ra­cję?

Po­wie­dzia­łem to ta­kim to­nem, jak­bym o tym wie­dział od po­cząt­ku.

– My tyl­ko chce­my się do­wie­dzieć, kto nam to przy­sy­ła.

– A co po­tem? – spy­ta­łem. – Za­wia­do­mi­cie po­li­cję? Do­my­ślam się, że nie za­wra­ca­ły­ście gło­wy tymi wpła­ta­mi urzę­do­wi skar­bo­we­mu. A w kwe­stii na­pa­dów z bro­nią w ręku po­li­cja jest prze­sad­nie skru­pu­lat­na i biu­ro­kra­tycz­na. Więc co so­bie za­pla­no­wa­ły­ście? Bo je­śli cho­dzi wam o ze­mstę z przy­czyn oso­bi­stych, to uprze­dzam, że nie je­stem za­in­te­re­so­wa­ny.

– Chcia­ły­śmy tyl­ko się do­wie­dzieć, kto nam to przy­sy­ła – po­wtó­rzy­ła Isa. Tym ra­zem w jej gło­sie za­brzmia­ła sta­lo­wa nuta, a obie bu­zie w kształ­cie ser­ca przy­bra­ły za­cię­tą minę.

– Stem­ple pocz­to­we na ko­per­tach za­wsze były lon­dyń­skie? – za­py­ta­łem i wes­tchną­łem lek­ko, wi­dząc, że cho­wa­ją pie­nią­dze z po­wro­tem do ko­pert.

– Nie za­wsze...

– ...cza­sa­mi z Edyn­bur­ga...

– ...a raz z Li­ver­po­olu.

– Ro­zu­miem... – Zmarsz­czy­łem czo­ło, a po­tem prze­sze­dłem do pu­en­ty: – Mu­szę was ostrzec, dro­gie pa­nie, że to się może oka­zać zbyt kosz­tow­ne. Nie­wy­klu­czo­ne, że będę mu­siał spo­ro po­dró­żo­wać... oczy­wi­ście na wszyst­ko przed­sta­wię wam po­kwi­to­wa­nia i roz­li­cze­nia. Poza tym to po­trwa... Kto­kol­wiek wy­sy­ła te pie­nią­dze, nie­wąt­pli­wie bar­dzo so­bie ceni ano­ni­mo­wość. Nie­ste­ty, czas to też pie­niądz.

– Czy to wy­star­czy...

Obie z po­wro­tem wy­ję­ły pli­ki bank­no­tów, od­li­czy­ły sze­lesz­czą­ce dwu­dziest­ki i po ko­lei roz­ło­ży­ły je na biur­ku. Kie­dy skoń­czy­ły, przed każ­dą le­ża­ło po sześć por­tre­tów kró­lo­wej.

– ...na po­czą­tek?

– Pro­szę nas za­wia­do­mić, gdy­by po­trze­bo­wał pan wię­cej.

Spoj­rza­łem na dwie­ście czter­dzie­ści fun­tów. Nie­od­par­ta siła przy­cią­ga­nia na­po­tka­ła ru­cho­my obiekt.

– Zo­ba­czy­my, co uda mi się wy­grze­bać – oznaj­mi­łem z naj­bar­dziej uj­mu­ją­cym uśmie­chem. – Mu­szę po­wie­dzieć, dro­gie pa­nie, że moim zda­niem pła­ci­cie mi za za­glą­da­nie da­ro­wa­ne­mu ko­nio­wi w zęby. Może le­piej nie ru­szać tej spra­wy. – Mó­wiąc to, zgar­nia­łem już dwu­dziest­ki. Uzna­łem, że sko­ro Isa i Vio­let nie za­wra­ca­ły gło­wy urzę­do­wi skar­bo­we­mu, po­stą­pię wła­ści­wie, je­śli zro­bię tak samo.

– My tyl­ko chce­my wie­dzieć, kto to jest... – po­wtó­rzy­ła Vio­let.

– ...ale nie chce­my, żeby się o tym do­wie­dział – do­koń­czy­ła Isa. – Po­tem po­sta­no­wi­my, co da­lej.

– To może być trud­ne – mruk­ną­łem. Po­my­śla­łem o tym, do­kąd mnie to za­pro­wa­dzi, i do­sze­dłem do wnio­sku, że może jed­nak po­wi­nie­nem bar­dziej się po­sta­rać i oprzeć się sile przy­cią­ga­nia pie­nią­dza. –Je­stem pry­wat­nym de­tek­ty­wem. Czy­li że za­się­gam ję­zy­ka – cią­gną­łem. – Lu­dzie prze­waż­nie do­wia­du­ją się, że ktoś się o nich do­py­tu­je. Pro­po­nu­ję za­brać się do tego krok po kro­ku. Mogę obej­rzeć opa­ko­wa­nie, w któ­rym przy­cho­dzą pie­nią­dze?

Isa speł­ni­ła moją proś­bę. Po­da­ła mi pa­pie­ro­wą opa­skę: zwy­kłą, bez ozna­ko­wań, z po­sma­ro­wa­ną kle­jem koń­ców­ką do za­le­pia­nia.

– To nie jest ban­ko­wa ban­de­ro­la – po­wie­dzia­łem. – Je­dy­ny spo­sób na wy­tro­pie­nie po­cho­dze­nia tych bank­no­tów to prze­ka­za­nie nu­me­rów se­ryj­nych do spraw­dze­nia po­li­cjan­tom, ale do­my­ślam się, że nic z tego. – Zła­go­dzi­łem wes­tchnie­nie uprzej­mym uśmie­chem. – Zo­ba­czy­my, co uda mi się zdzia­łać. Po­py­tam tu i tam.

– Dzię­ku­je­my, pa­nie Len­nox – rzu­ci­ły jed­no­cze­śnie.

– Czy mo­że­cie mi pa­nie dać ja­kąś fo­to­gra­fię ojca? Nie chcę jej za­trzy­mać, tyl­ko sko­pio­wać. Po­tem wam ją od­dam.

Isa, a może Vio­let, po­krę­ci­ła gło­wą.

– Nie mamy żad­nych zdjęć ta­tu­sia...

– Nie lu­bił się fo­to­gra­fo­wać...

– A kie­dy znik­nął, te kil­ka zdjęć, któ­re mu zro­bio­no, rów­nież prze­pa­dło.

– Ro­zu­miem – po­wie­dzia­łem. Du­chy nie krad­ną fo­to­gra­fii. – A mo­że­cie mi dać li­stę lu­dzi, z któ­ry­mi wasz oj­ciec miał kon­takt przed znik­nię­ciem?

– Nie zna­ły­śmy ni­ko­go, z kim ta­tuś ro­bił in­te­re­sy...

– Ale zna­la­zły­śmy na­zwi­ska...

– ...za ko­mo­dą...

– Ja­kie na­zwi­ska? – spy­ta­łem.

– Li­stę na­zwisk, któ­rą ta­tuś spi­sał...

– ...wie­le lat temu...

– ...wpa­dła za ko­mo­dę...

– ...i mama zna­la­zła ją pod­czas sprzą­ta­nia...

– ...są na niej na­zwi­ska...

– Czy to panu po­mo­że?

– Po­mo­że mi wszyst­ko, co da mi ja­ki­kol­wiek punkt za­cze­pie­nia – od­par­łem, cho­ciaż nie wy­obra­ża­łem so­bie, żeby Dżen­tel­men Joe Stra­chan prze­lał na pa­pier li­stę wspól­ni­ków, któ­rzy po­ma­ga­li mu w kra­dzie­ży pod­czas Wy­sta­wy Im­pe­rium Bry­tyj­skie­go.

Kie­dy one wciąż stu­ka­ły ob­ca­sa­mi na scho­dach w dro­dze na dół, pod­sze­dłem do okna mo­je­go biu­ra. Gor­don Stre­et pode mną i wej­ście na Dwo­rzec Cen­tral­ny na­prze­ciw były peł­ne lu­dzi. Na uli­cy, jak to przed po­łu­dniem, nie obo­wią­zy­wa­ły jesz­cze ogra­ni­cze­nia par­ko­wa­nia, więc przed sa­mym wej­ściem do mo­je­go bu­dyn­ku stał sa­mo­chód. Ford ze­phyr, pro­ściut­ko z fa­bry­ki, czar­ny, błysz­czą­cy i ku­pio­ny na raty. Ele­ganc­ko ubra­ny męż­czy­zna stał opar­ty o błot­nik i pa­lił pa­pie­ro­sa. Był bez ka­pe­lu­sza, więc wi­dzia­łem jego gę­ste ciem­ne wło­sy. Na oko dro­gi gar­ni­tur mu­siał być szy­ty na mia­rę, żeby po­mie­ścić na­bi­te mię­śnia­mi bary. Gdy na uli­cę wy­szły Isa i Vio­let, fa­cet pstryk­nął pa­pie­ro­sa na chod­nik i uprzej­mie przy­trzy­mał im drzwi sa­mo­cho­du. A więc to Ro­bert, mąż Vio­let. Na­wet z wy­so­ko­ści trze­cie­go pię­tra wi­dzia­łem, że gość jest z tych, co to „war­to mieć ich na po­do­rę­dziu”, jak by to po­wie­dzie­li moi szem­ra­ni kum­ple od in­te­re­sów.

Przy­ła­pa­łem się na tym, że za­sta­na­wiam się, jaką część stro­ju Ro­ber­ta po­kry­ła hoj­ność ano­ni­mo­we­go dar­czyń­cy jego żony, a ile za­pła­cił z do­cho­dów, któ­ry­mi nie za­przą­tał głów urzęd­ni­ków skar­bów­ki. Nie wi­dzia­łem jego twa­rzy, więc nie mo­głem się zo­rien­to­wać, czy przy­pad­kiem nie na­tkną­łem się na nie­go przy oka­zji kon­tak­tów z mniej sza­cow­ną czę­ścią śmie­tan­ki to­wa­rzy­skiej Glas­gow.

Gdy od­je­cha­li, usia­dłem skwa­szo­ny przy biur­ku, nie bar­dzo wie­dząc, na co wła­ści­wie się krzy­wię. A może wie­dzia­łem, po­świę­ci­łem spo­ro cza­su na to, żeby zwięk­szyć dy­stans mię­dzy mną a Trze­ma Kró­la­mi. Cza­sa­mi wciąż wy­ko­ny­wa­łem dla nich ja­kieś zle­ce­nia, bo nie jest ła­two od­mó­wić ta­kim jak Wil­lie Sned­don, Przy­stoj­niak Jon­ny Co­hen czy Młot Mur­phy. Zwłasz­cza Mur­phy źle re­ago­wał na tych, któ­rzy mu od­ma­wia­li, a jego cha­rak­te­rek na­wet psy­cho­pa­ta uznał­by za wy­jąt­ko­wo trud­ny. Było ja­sne jak słoń­ce, że ta spra­wa znów wcią­gnie mnie w ich świat, sko­ro do­ty­czy sław­ne­go – albo nie­sław­ne­go, za­le­ży, z któ­rej stro­ny lufy ob­rzy­na się na to pa­trzy­ło – Dżen­tel­me­na Jo­ego Stra­cha­na.

Ale na tym nie ko­niec, coś jesz­cze nie da­wa­ło mi spo­ko­ju. Krzy­wi­łem się więc da­lej.

Po­tem wy­ją­łem z szu­fla­dy pie­nią­dze, któ­re do­sta­łem od bliź­nia­czek, i prze­li­czy­łem. Po chwi­li prze­li­czy­łem je po­now­nie i prze­sta­łem się krzy­wić.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: