Długi kamienny sen - ebook
Długi kamienny sen - ebook
Kolejna odsłona przygód prywatnego detektywa Lennoxa w mrocznym Glasgow lat ΄50-tych.
Z rzeki Clyde zostaje wyłowione ciało. Ekspertyzy potwierdzają, że leżało na dnie 18 lat. Podziemny światek wstrząsa wiadomość, że zmarły to niejaki Joe Strachan, sprawca wielu okrutnych napadów z bronią. Kiedy córki Strachana zwracają się do Lennoxa z prośbą o pomoc w ustaleniu, kto przysyła im duże sumy pieniędzy w każdą rocznicę największego skoku gangstera, detektyw instynktownie czuje, że powinien sprawę odrzucić, ulega jednak i podejmuje się zadania. Nie wie jeszcze, że ta decyzja może kosztować go życie.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7881-198-5 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wyglądało na to, że Dżentelmen Joe Strachan spał długim kamiennym snem od bardzo dawna.
Dżentelmen Joe spał długim kamiennym snem – podczas gdy ja we Włoszech taplałem się po kolana w błocie i krwi – wysoko nad nim bombowce Luftwaffe z warkotem leciały na misję zmiany zabudowy nabrzeża rzeki Clyde, a Stalin, Roosevelt i Churchill podzielili między siebie Europę, inspirując bossów glasgowskiego półświatka, Trzech Królów, do podzielenia w ten sam sposób drugiej metropolii imperium brytyjskiego. Fajerwerki nad Dreznem, Hiroszimą i Nagasaki także nie zakłóciły snu Joego.
Nie zbudził go nawet bezustanny rejwach nad jego głową – uporczywe młócenie śrub olbrzymich statków i natrętnych holowników, budowanych nad Clyde statków i natrętnych holowników.
A to dlatego, że tak niezakłócony spokój jak długi kamienny sen Dżentelmena Joego można znaleźć jedynie na dnie rzeki Clyde, gdy ktoś uśpi nas tępym narzędziem, wygodnie otuli zakoszonymi ze stoczni łańcuchami i o północy wyrzuci za burtę łódki na środku nurtu, w najgłębszym miejscu.
Ale jak wspominałem, lata wojny, podobnie jak wszyscy, spędziłem cudownie nieświadomy tego, że Joe udał się na spoczynek. Szkoda że tak nie zostało.ROZDZIAŁ PIERWSZY
Pomysł wywlekania przeszłości na światło dzienne mnie akurat nie pasuje jak mało co, należę bowiem do pokolenia, któremu balanga wydana na naszą cześć w Europie i na Dalekim Wschodzie zapewniła wyjątkowo barwne przeżycia. Moja historia jawiła się w szczególnie jarmarcznych kolorach i przyznaję, że z biegiem lat dodatkowo jeszcze ją ubarwiałem. Widziałem kiedyś film o facecie, który obudziwszy się nie wiadomo gdzie, nijak nie mógł sobie przypomnieć, kim i gdzie w ogóle jest; ten brak autobiografii bardzo go martwił. Wiele bym dał, żeby cierpieć na taki rodzaj amnezji.
Wywlekanie przeszłości Joego Strachana na światło dzienne odbyło się w sensie dosłownym, nie metaforycznym. Rzeka Clyde jest chyba najbardziej ruchliwym szlakiem wodnym na świecie głównie dlatego, że zgodnie z rachunkiem prawdopodobieństwa właśnie nad nią zostały poczęte i przyszły na świat luksusowe statki pasażerskie, handlowe, okręty wojenne oraz wszelkie przerdzewiałe łajby, które widujemy na morzach i oceanach. To zaś oznaczało, że dno rzeki wzdłuż szlaków nawigacyjnych należało nieustannie poszerzać i pogłębiać, co zapewniał przeczesujący je nieprzerwany kondukt obślizgłych brudnozielonych pogłębiarek.
Tak więc kiedy z mętnej wody na powierzchnię Clyde wyciągnięto w czerpaku czaszkę, kupę kości, jakieś szmaty oraz złotą papierośnicę, było to dosłowne wywleczenie przeszłości na światło dzienne; przeszłości, której nie należało odgrzebywać.
Załogi pogłębiarek na Clyde składały się z flegmatyków, ale trudno, żeby było inaczej. Ich połów stanowił głównie tłusty, mulisty szlam z dna kanałów, którego smród powaliłby żuczka gnojarka. Trafiały im się jednak też inne rzeczy, począwszy od skamieniałych pni drzew i wielgachnych poroży łosi z zalanych przed wiekami pradawnych lasów, po stelaże łóżek, części wymontowane z silników okrętowych, wyskrobane płody w obciążonych wiktoriańskich kufrach, porzucone narzędzia zbrodni i wszystko, co da się wyrzucić za burtę.
Doczesne szczątki świętej pamięci Joego Strachana bynajmniej nie były pierwsze, jakie wyłowiono z Clyde, i z całą pewnością nie ostatnie. Istniała jednak zasadnicza różnica między unoszącymi się na powierzchni zwłokami wyławianymi przez ratowników z organizacji charytatywnej Glasgow Humane Society oraz policję portową miasta Glasgow a tymi wyciąganymi z dna rzeki przez pogłębiarki – ta różnica sprowadzała się mianowicie do kwestii zamiaru. Bo żeby wrzucone do wody ciało pozostało zatopione, należało je obciążyć balastem, zazwyczaj przez nasypanie do kieszeni kamieni albo obwiązanie łańcuchami. Ciała wyławiane przez pogłębiarki miały w założeniu na zawsze pozostać nieodkryte.
Tak jak szczątki Dżentelmena Joego.
Wyobrażałem sobie, jak to się odbyło: załoga pogłębiarki zastanawia się, co z tym fantem począć, a tymczasem czaszka umarlaka radośnie szczerzy do nich zęby z tłustego czarnego mułu w czerpaku. Prawdopodobnie rozważano wyrzucenie kości z powrotem do rzeki, a już na pewno pokłócono się o los złotej papierośnicy. Przypuszczalnie jednak ktoś na łajbie robił w tym fachu dostatecznie długo i miał dość zdrowego rozsądku, by wiedzieć, że inicjały J.S. na tej bryle złota mogą oznaczać poważne kłopoty. Tak czy owak, postanowiono zawiadomić policję miejską Glasgow.
Pierwsza wzmianka o odkryciu szczątków uszła mojej uwagi – mojej i znakomitej większości mieszkańców Glasgow. Zasłużyła sobie ledwie na kilka linijek wydrukowanych czerwoną czcionką w dziale wiadomości z ostatniej chwili w „Glasgow Evening Citizen”. Widzicie – znaczenie to coś, co przeważnie przywiązuje się do rzeczy bądź zdarzeń dopiero po fakcie. Żeby zwiększyć zainteresowanie. Przez kilka dni nikt nie powiązał znaczenia kości, miejsca ich spoczynku oraz papierośnicy z monogramem. Ostatecznie wydobycie z Clyde ludzkich szczątków nie należało do rzadkości. Niejeden podchmielony rybak albo oślepiony smogiem gliniarz z patrolu nieraz źle ocenił długość krótkiego mola i zagalopował się za daleko; przewrócone holowniki oraz nieudane wodowania statków w stoczniach, do których czasami dochodziło, również przyczyniały się do zaludnienia dna rzeki. No i rzecz jasna przedsiębiorczy świat przestępczy Glasgow także upodobał sobie Clyde jako miejsce, gdzie można coś ukryć raz na zawsze.
Jeśli chodzi o mnie, owego września tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego piątego roku zaprzątały mnie całkiem inne sprawy. Właśnie dobiegało końca najgorętsze lato w historii Glasgow, co nawiasem mówiąc, nie jest żadnym wielkim osiągnięciem – to coś w rodzaju najlepszego kochanka w Yorkshire, najweselszego człowieka w Edynburgu albo największego filantropa w Aberdeen – niemniej w pięćdziesiątym piątym lato na głowę pobiło poprzednie; według skonsternowanej lokalnej prasy temperatura skoczyła tak, że topił się asfalt. Ja zapamiętałem to lato w Glasgow jako lepkie i gryzące – parne, kleiste powietrze pachniało rozgrzanym metalem, a jasne niebo przecinały czarne smugi gęstego, ziarnistego dymu z fabryk i stoczni. Bez względu na pogodę żywiołem Glasgow był węgiel, więc wychodząc na dwór, człowiek miał wrażenie, że spaceruje nie ulicą, tylko korytarzem w odlewni.
A teraz zmieniała się pora roku, lato ustępowało jesieni, co w Glasgow należało do rzadkości – golfsztrom tak znakomicie łagodził klimat zachodniej Szkocji, że pogoda zwykle oscylowała tu między nieco cieplejszym, mokrym latem a ciut chłodniejszą, mokrą zimą. Buchający dymem tutejszy przemysł ciężki także przydawał miastu unikalnego, wymykającego się porom roku klimatu, dlatego jesień zazwyczaj ograniczała się do kalendarza oraz mokrych, lepkich, szarobrązowych stert liści, zatykających studzienki odpływowe na ulicach. Ale w tym roku się ją wyczuwało, bo poprzedziło ją wyraźnie zauważalne lato.
Ojcowie założyciele Glasgow, łaskawcy co się zowie, postanowili ulżyć niedoli mieszkańców nędznych, przeludnionych czynszówek, na które skazali większość glasgowczyków, planując wielkie ogólnodostępne parki. Tego roku po raz pierwszy zauważyłem płomienistą czerwień i złoto w koronach drzew.
Ale jak już mówiłem, tego roku wiele rzeczy wyglądało całkiem inaczej.
Po raz pierwszy, odkąd wynająłem biuro przy Gordon Street, korzystałem z niego jako z głównego miejsca prowadzenia interesów. Właśnie zakończyłem trzy sprawy rozwodowe, odnalazłem zaginioną osobę oraz załatwiłem ochronę cotygodniowych transportów gotówki na wypłaty w jednej ze stoczni. Ostatni kontrakt sprawił mi szczególną frajdę, bo poręczył za mnie Jock Ferguson, mój kontakt w policji miejskiej Glasgow – osiągnięcie jak się patrzy, skoro Jock miał pełną świadomość tego, że zadaję się z takimi typkami jak Przystojniak Jonny Cohen czy Młot Murphy, luminarzami ferajny paradującej w kominiarkach. Ale Jock Ferguson i ja należeliśmy do tej ponurej powojennej masonerii, której członkowie rozpoznawali się wzajemnie jako ci, co to na froncie nieźle dostali w kość. Nie znałem historii Jocka – nigdy bym go o nią nie zapytał, podobnie jak on nigdy nie spytałby mnie o moją – wiedziałem jednak, że przypominała raczej wczesne średniowiecze niż oświecenie.
Tak jak moja.
Poza tym wiedziałem, że w pojęciu Jocka Fergusona jestem uczciwy – no, powiedzmy, stosunkowo uczciwy. Swego czasu ja również ręczyłbym za niego z pełnym przekonaniem. Kiedyś miałem go za jednego z tych gliniarzy w Glasgow, którzy nie biorą w łapę ani nie kręcą nic na boku; niestety, coś koło roku temu moja wiara w niego została poważnie zachwiana, a zresztą nigdy nie byłem skłonny doszukiwać się dobra w bliźnich.
Najważniejsze w załatwieniu kontraktu na ochronę przewozów gotówki było to, że zrobiłem naprawdę wszystko, co w mojej mocy, byleby nie wejść w paradę Trzem Królom: Cohenowi, Sneddonowi i Murphy’emu, triumwiratowi szefów gangów, którzy w tym mieście maczali palce w każdej wartej zachodu działalności, mimo że pokój między nimi był równie wątpliwy jak cnota tancerki na rurze. Wykonałem dla nich niejedną fuchę, często niezupełnie legalną. Dzięki temu po demobilizacji zaczepiłem się jednak w Glasgow, a zresztą wtedy ta praca odpowiadała mi dużo bardziej niż teraz – wciąż kryłem się w cieniu góry gówna, która narosła wokół mnie podczas wojny.
Teraz miałem nadzieję, że coś w końcu zacznie się zmieniać. Bo sam też się zmieniałem.
Postarałem się jednak, żeby do wszystkich zainteresowanych dotarło, że ochraniam konkretne transporty gotówki na wypłaty dla konkretnej firmy oraz że mam wyjątkowo dobrą pamięć do twarzy – tak na wypadek, gdyby komuś przyszło do głowy nas obrobić. Przekaz był jasny: ręce precz od moich wozów. Bo inaczej...
Jestem pewien, że usłyszawszy moje ostrzeżenie, Trzej Królowie zbrodni w Glasgow, wzbudzający powszechny postrach, zadygotali w swoich półbutach marki Loake. Szczerze mówiąc, spodziewałem się – i jednocześnie obawiałem – propozycji w rodzaju „przymknij oko”, ale nikt mi jej nie złożył. Podobnie jak Jock Ferguson, każdy z Trzech Królów wiedział, że jestem uczciwy. Stosunkowo uczciwy.
Tak czy siak, jak już wspomniałem, odkrycie kupy kości w czerpaku pogłębiarki nie spowodowało choćby zmarszczki na zbiorowej świadomości Glasgow. Po tygodniu jednak wywołało wrzawę. I to jaką! W gazetach roiło się od takich oto nagłówków:
WYŁOWIONO ZWŁOKI CZŁOWIEKA POSZUKIWANEGO
ZA KRADZIEŻ NA WYSTAWIE IMPERIUM BRYTYJSKIEGO
TAJEMNICZE ZNIKNIĘCIE JOSEPHA STRACHANA
WYJAŚNIONE PO 18 LATACH
NIE ODZYSKANO ŁUPU Z ZUCHWAŁEGO NAPADU
NA WYSTAWĘ W 1938 ROKU
Dżentelmen Joe Strachan działał nie za moich czasów, podobnie jak Zeus i Odyn, a jednak słyszałem co nieco o wszystkich trzech. Półświatek Glasgow obrósł większą liczbą mitów i legend niż starożytna Grecja, Dżentelmen Joe zaś stał się czołową postacią folkloru wśród tych, którzy tylko patrzyli, jak by tu zakosić na lewo trochę grosza.
Czytając artykuł, przypomniałem sobie, że przez całe lata słyszałem to nazwisko wymawiane z nabożnym szacunkiem. Ponieważ jednak znajomość z drugą metropolią imperium brytyjskiego zawarłem dopiero wtedy, gdy zdemobilizowano mnie po wojnie, Strachan nigdy nie pojawił się w moim polu widzenia. Mimo to wiedziałem, że przed wojną dokonano serii kradzieży, której kulminacją był największy w historii Glasgow skok na Wystawę Imperium Brytyjskiego w tysiąc dziewięćset trzydziestym ósmym. Wszystkie te rabunki przypisywano Dżentelmenowi Joemu. Przypisywano, ale nigdy nie udowodniono.
Słyszałem również, że gdyby Strachan wciąż kręcił się po okolicy i w końcu nie skończył na stryczku za zabójstwo policjanta, to najprawdopodobniej zostałby Czwartym Królem Glasgow. Albo wręcz Jedynym Prawowitym Królem Glasgow, a wtedy Cohen, Murphy i Sneddon musieliby się zadowolić lennami. Doszło jednak do wyjątkowo zuchwałej kradzieży, w trakcie której zginął policjant, i nagle Dżentelmen Joe rozpłynął się w powietrzu. Wraz z nim znikło pięćdziesiąt tysięcy funtów.
Nikt wówczas nie wierzył w śmierć Strachana; uważano, że jak przystało na mitycznego herosa, trafił do glasgowskiej wersji gangsterskiej Walhalli, którą wielu uważało za luksusowy domek na wybrzeżu Bournemouth albo w innej równie wytwornej okolicy. Pewnie o nazwie Dunrobbin.
Wszystko to jednak nie miało ze mną nic wspólnego i wobec tego guzik mnie obchodziło.
Do czasu, aż odwiedziły mnie Isa i Violet.ROZDZIAŁ DRUGI
Człowiek zwykle nie widzi zawczasu, że na coś się zanosi. W każdym razie ja nigdy tego nie dostrzegam. Miałem udany rok, dopóki do mojego biura nie zawitały bliźniaczo zgrabne Isa i Violet. Naprawdę bardzo udany.
Dysponowałem listą klientów oraz kompletnymi, zbilansowanymi księgami rachunkowymi. Mogłem pomachać przed nosem facetom ze skarbówki albo nawiedzającym mnie od czasu do czasu wścibskim gliniarzom na dowód, że prowadzę legalny interes. Bądź co bądź bez porównania bardziej legalny niż rok czy dwa lata wcześniej. W dodatku brałem teraz sprawy, w których zdecydowanie częściej musiałem polegać na rozumie – choć nie ma na to wielkiego popytu – a rzadziej na umiejętności radzenia sobie z mętami w jakimś ciemnym zaułku.
I dobrze. Ostatnio naprawdę robiłem wszystko, żeby nie dać się ponieść emocjom.
Na wojnie można się dorobić rozmaitych rzeczy. Wielu przywleka choroby weneryczne złapane od kurewek w Niemczech albo na Dalekim Wschodzie i bezinteresownie przekazuje je czekającym na nich żonom. Inni przywożą trofea zrabowane poległym. Ja wróciłem z wybuchowym charakterkiem i skłonnością do niezwykle elokwentnego wypowiadania się za pomocą siły fizycznej. Bywało, przyznaję, że czasami ponosiło mnie bardziej, niż powinno. W czasach, kiedy służyłem w Europie w Pierwszej Armii Kanadyjskiej, było to mile widziane, za to po powrocie do cywila władze wyraźnie patrzyły krzywym okiem na stosowanie w życiu umiejętności, których same nas nauczyły. Tak naprawdę był to kolejny dobry powód do zakończenia związku z Trzema Królami. To oni wprowadzili mnie w świat, który rozumiałem w czasach, kiedy nie pojmowałem w zasadzie niczego innego. Świat, w którym wszyscy mówili jednym językiem: przemocy. A ja posługiwałem się nim płynnie.
Dlatego podczas gdy Sherlock Holmes rozwiązywał sprawy za pomocą intelektu oraz czapki z dwoma daszkami, ja posługiwałem się mięśniami i pałką. I jeśli mam być całkiem szczery, trochę za bardzo mi się to spodobało. Chciałem więc się wycofać. W trakcie wojny coś we mnie pękło. Wiedziałem, że jeśli chcę to naprawić, muszę się wydobyć z szamba, w jakim się taplałem. Sęk w tym, że jeśli ktoś taki jak Trzej Królowie dostanie kogoś w swoje łapy, nie chce go potem puścić.
Ja jednak radziłem sobie z tym całkiem nieźle... Do czasu, aż Isa i Violet zajrzały do mojego biura.
Isa i Violet były jednakowo drobne, jednakowo ładne i miały jednakowo wielkie niebieskie oczy. Nic dziwnego – były bliźniaczkami, podobnymi do siebie jak dwie krople wody. Tyle wywnioskowałem już na pierwszy rzut oka. Od detektywa wymaga się, żeby zauważał takie szczegóły.
A teraz Isa i Violet siedziały naprzeciwko mnie, sztywno i skromnie.
Już raz w mojej karierze spotkałem się na gruncie zawodowym z parą bliźniąt, ale to całkiem inna historia. Ostatnimi bliźniakami, z którymi miałem przyjemność, byli McGahernowie,Tam i Frankie. Ponieważ ledwo uszedłem wtedy z życiem, nabrałem czegoś w rodzaju przesądnej awersji do jednojajowych bliźniąt. Ale kiedy Isa i Violet weszły i usiadły w moim gabinecie, ukradkiem rzuciłem okiem na ich identyczne, krągłe jak brzoskwinie tyłeczki i postanowiłem podejść do sprawy bardziej pragmatycznie.
Przedstawiły się, równocześnie, jako Isa i Violet, ale nosiły inne nazwiska, więc domyśliłem się, że pod szarymi rękawiczkami kryją się obrączki. Bliźniaczki miały takie same blade twarze w kształcie serca, małe noski, jasnoniebieskie oczy i pełne usta umalowane szminką o tym samym odcieniu. Ciemne, lekko pofalowane krótkie włosy opadały im do połowy uszu, z których zwisały wielkie kopuły ze sztucznych pereł. Nosiły nawet identyczne kostiumy: drogie, szare, z mocno wciętymi żakietami i wąskimi, prostymi spódnicami, otulającymi to, do czego sam chętnie bym się przytulił.
Kiedy natomiast się odzywały, jedna kończyła zdanie drugiej, nie wypadając z rytmu i nie spoglądając na siebie nawzajem.
– Słyszałyśmy, że był pan... – zaczęła Isa. A może Violet.
– ...prywatnym detektywem – dokończyła gładko Violet. A może Isa.
– Musi nam pan pomóc...
– ...w sprawie ojca.
– Przypuszczam, że czytał pan o nim...
– ...w gazetach...
Uśmiechnąłem się nieco zdezorientowany. Prawdę mówiąc, odkąd się zjawiły, zrobiłem się ciut roztargniony. Obie były wyjątkowo ładne. To znaczy, każda z nich była dokładnie tak ładna jak druga. W dodatku bliźniaczki! Lubieżny scenariusz, który tradycyjnie przychodził mi mimowolnie do głowy na widok zestawu takich krągłości, uległ zdwojeniu. Musiałem więc wziąć się w garść i przestać zastanawiać, do czego można by nakłonić każdą z nich po kolei.
– Pań ojca? – spytałem, przybierając profesjonalny, surowy wyraz twarzy.
– Tak. Tatusia.
– Widzi pan, nasze panieńskie nazwisko...
– ...brzmi Strachan – dokończyły razem.
Dopiero po chwili załapałem znaczenie ich słów.
– Szczątki wydobyte z Clyde? – upewniłem się.
– Tak. – Znowu chórem.
– Dżentelmen Joe Strachan?
– Joseph Strachan był naszym ojcem. – Dwie śliczne buzie w kształcie serca przybrały identyczny surowy wyraz.
– Ale pewnie ledwo go panie znałyście – powiedziałem. – Z tego, co czytałem, Joe Strachan zniknął niemal osiemnaście lat temu.
– Miałyśmy osiem lat – odparła Isa. Albo Violet.
– Kiedy tatuś musiał odejść.
– Nigdy o nim nie zapomniałyśmy.
– Nie wątpię. – Mądrze pokiwałem głową.
Gdy ludzie nam płacą za znajdywanie czegoś, mądrość to atrybut, który należy okazywać przy każdej nadarzającej się okazji. Na tej samej zasadzie, na jakiej podczas wizyty u lekarza oczekujemy, że popisze się absolutną maestrią w swoim fachu, mimo że na temat funkcjonowania organizmu człowieka ma tak samo blade pojęcie jak wszyscy. Pragnąłem zaimponować bliźniaczkom, mówiąc – jak to robią w najlepszych filmach – „Chcecie zatem, żebym ustalił...”, a potem czekać, o co mnie poproszą.
Tyle że w moim wypadku to by się nie sprawdziło – za cholerę nie wiedziałem, czego mogą ode mnie chcieć – poza tym, żebym ustalił, kto wrzucił ich tatusia do głębokiej wody. A przecież nie mogło im o to chodzić, bo policja latała wokół tego jak psy za suką. Było nie było, do wyjaśnienia wciąż pozostawała kwestia martwego gliniarza z patrolu, który osiemnaście lat temu znalazł się we właściwym miejscu w niewłaściwym czasie. Ten, kto szturchnął Dżentelmena Joego tak, żeby wyleciał za burtę, powinien wiedzieć, kto stuknął glinę podczas obchodu. W policji miejskiej Glasgow mózgowców mieli jak na lekarstwo, więc skoro nie poradzili sobie z tym blisko dwadzieścia lat temu, nie widziałem szansy, żeby teraz cokolwiek z tym zrobili. A ja zrobiłbym jeszcze mniej.
– A zatem czym mogę paniom służyć? – Na chwilę zgasiłem żarówkę mojej wszechwiedzącej mądrości.
Obie jednocześnie sięgnęły po torebki, postawiły je sobie na kolanach, otworzyły, wyjęły dwa identycznie owinięte pliki banknotów i położyły je na biurku. Te pliki, które przed chwilą wypychały ich torebki, teraz wywierały podobny wpływ na mnie, bo oczy wyszły mi z orbit. Wielkie banknoty Banku Anglii były szeleszczące, nowiutkie. Same dwudziestki. Takimi nominałami raczej nie płaci się na straganie za rybę z frytkami. Przez chwilę pomyślałem, że to zaliczka, więc sądząc z grubości plików, oczyma wyobraźni widziałem już, jak przez najbliższe trzy lata pracuję wyłącznie dla bliźniaczek.
– Dostajemy to co roku...
– Dwudziestego trzeciego lipca...
– Równiutko po tysiąc funtów, dla każdej z nas.
Nie mogłem się oprzeć, by nie wziąć po jednym pliku do każdej ręki tylko po to, żeby je pomacać, instynktownie ulegając tej samej pokusie, która ogarnęła mnie w chwili, kiedy bliźniaczki weszły do mojego biura.
– Od jak dawna? – spytałem, podrzucając banknoty w ręku, jakbym je ważył.
– Od czasu odejścia tatusia. Mama dostawała te pieniądze dla nas rok w rok, a odkąd skończyłyśmy osiemnaście lat, przychodzą bezpośrednio do nas.
– Czy wasza mama dostaje też coś dla siebie?
– Mama zmarła dwa lata temu...
– ...ale przedtem dostawała tyle samo...
– ...tysiąc funtów rocznie.
– Współczuję z powodu śmierci mamy – bąknąłem.
Odczekawszy stosowną chwilę, gwizdnąłem przeciągle.
– Trzy tysiące funtów rocznie to niebagatelna kwota – powiedziałem. Niewątpliwie była niebagatelna, zwłaszcza w mieście, w którym przeciętna płaca wynosiła jakieś siedem funtów tygodniowo. – I zawsze przychodzi dwudziestego trzeciego lipca?
– Tak. Czasami dzień wcześniej albo później, jeżeli...
– ...ta data wypada w niedzielę...
– ...na przykład.
– Czy tego dnia macie panie urodziny? – spytałem.
– Nie – odparły jednym głosem, a na ich twarzach dojrzałem identyczną niechęć.
– Jakie znaczenie ma więc dwudziesty trzeci lipca?
Bliźniaczki najpierw spojrzały na siebie porozumiewawczo, a dopiero później odpowiedziały:
– Kradzież...
– ...w tysiąc dziewięćset trzydziestym ósmym...
– ...na Wystawie Imperium Brytyjskiego...
– Tej kradzieży dokonano w sobotę dwudziestego trzeciego lipca.
– Rozumie pan...
– ...nasz dylemat? – zapytały bliźniaczki pospołu.
Oparłem się w fotelu z podłokietnikami i jak mędrzec, splotłem dłonie przed sobą, zastanawiając się, czy rzeczywiście mam ochotę zrozumieć ich dylemat. Toczyłem ze sobą ciężką walkę: rozpracowawszy na pierwszy rzut oka, że Isa i Violet są bliźniaczkami, uważałem, że wystarczy tej holmesowskiej dedukcji jak na jeden dzień. Widziałem, jak na ich twarzach maluje się identyczne rozczarowanie.
– Zdawałyśmy sobie sprawę, że tatuś musiał wyjechać...
– ...po całym tym zamieszaniu...
– ...ale wiedziałyśmy, że się nami opiekuje...
– ...przysyłając nam co roku pieniądze.
I wtedy mnie olśniło. Odkrycie w rzece szczątków Dżentelmena Joego Strachana oznaczało, że od osiemnastu lat spał snem wiecznym, a z tego, co wiem, na dnie Clyde nie ma skrzynki pocztowej.
– A więc chcecie panie się dowiedzieć, kto przysyłał wam pieniądze, skoro nie był to wasz ojciec?
– Otóż to – przytaknęły z naciskiem Isa i Violet, jednym głosem.
– Chyba że te odnalezione kości to nie są szczątki waszego ojca... – zasugerowałem.
Dwie identyczne główki zaprzeczyły z identycznie ponurą pewnością.
– Policja pokazała nam jego papierośnicę...
– ...którą od razu rozpoznałyśmy...
– ...bo pamiętałyśmy ją doskonale...
– ...a mama wciąż nam powtarzała, że tatuś nigdzie się nie ruszał bez swojej specjalnej papierośnicy.
– I to jest jedyny dowód? – upewniłem się.
– Nie...
– ...znaleźli ubranie...
– ...porwane na strzępy...
– ...ale zachowały się metki...
– ...od krawca tatusia...
– ...a tata był bardzo wybredny, jeśli chodzi o wybór krawców.
– Co z jego kartoteką dentystyczną? – spytałem. Odpowiedziały mi puste, zdezorientowane spojrzenia, i nic w tym dziwnego, w końcu byliśmy w Glasgow.
– Tata był wysoki...
– ...miał metr osiemdziesiąt wzrostu...
– ... a policja twierdzi, że kości nóg pasują do kogoś tego wzrostu.
Skinąłem głową. W Glasgow metr osiemdziesiąt oznacza wysoki wzrost. Sam mam dokładnie tyle i uchodzę w tym mieście za rosłego. Niechętnie oddałem im pliki banknotów. Isaac Newton sformułował pogląd, że każda masa, począwszy od filiżanki kawy, a skończywszy na górze, wytwarza własne pole grawitacyjne. Mnie gotówka zawsze przyciągała z nieodpartą siłą, nieproporcjonalnie wielką w stosunku do masy. A przecież nie byłem nieruchomością.
– Powinienem panie ostrzec, że chodzenie ulicami Glasgow z taką ilością gotówki to raczej kiepski pomysł – powiedziałem.
– Och, to żaden problem – odparła Isa. – Podwiózł nas Robert, mąż Violet. Jechałyśmy wpłacić pieniądze do banku Clydesdale, tuż za rogiem.
– Ale najpierw postanowiłyśmy zajrzeć do pana.
– No cóż, moim zdaniem punktem wyjścia są pieniądze – rzekłem. – Zdaje się, że chwilowo jest to jedyny dowód rzeczowy, jakim dysponujemy. Mówiłyście panie, że przychodzą pocztą?
Kolejne równoczesne kiwnięcie głową, następnie skoordynowane grzebanie w torebkach i w rezultacie na moim biurku wylądowały dwie puste brązowe koperty. Zaadresowano je tą samą ręką, aczkolwiek każdą na inny adres. Na kopertach widniały londyńskie stemple pocztowe.
– To wasze aktualne adresy? – spytałem.
Znów harmonijna zgoda.
– I nie macie żadnego kontaktu z nadawcą? – dociekałem dalej.
– Oczywiście, że nie.
– Jak więc nadawca poznał wasze obecne miejsca zamieszkania? A co z matką? Ten, kto wysyła pieniądze, musiał się jakoś dowiedzieć, że wyszłyście panie za mąż. Czy to możliwe, że wasza matka jednak go znała?
– Nie. Była tym równie zaskoczona jak my...
– ...obie pobrałyśmy się w tym samym roku i następne przesyłki przyszły już na nasze nowe adresy....
– ...z dodatkowymi pięciuset funtami dla każdej z nas.
– Drogie panie, muszę wam powiedzieć, że zdecydowanie wygląda mi to na działanie waszego, niestety nieobecnego, ojca. Zwłaszcza w świetle znaczenia tej daty. Jesteście absolutnie pewne, że odnalezione szczątki to jego zwłoki?
– Całkowicie.
– Poza tym mama nigdy nie wierzyła, że te pieniądze przysyła nam tata.
– O? – zdziwiłem się. – A to dlaczego?
– Stale...
– ...powtarzała...
– ...że gdyby tata żył, to ściągnąłby nas do siebie bez względu na to, gdzie by przebywał. Żebyśmy znów tworzyli rodzinę.
– Może nie miał takiej możliwości? – podsunąłem.
Nie wspomniałem, że doszły mnie słuchy, jakoby Dżentelmen Joe był mistrzem fechtunku w sypialni. Bliźniaczki raczej na pewno nie były jedynym jego potomstwem.
– Mówiąc, że nie miał takiej możliwości, nie chodziło mi o to, że nie żyje, tylko że jako poszukiwany przez policję, nie mógł wrócić do Glasgow. Trzy tysiące funtów rocznie to bardzo poważna kwota. Z całym szacunkiem, pozwalam sobie wątpić, żebyście miały tak szczodrego, anonimowego i tajemniczego darczyńcę.
Zmarszczyły czoła, więc uprościłem słownictwo, dostosowując je do poziomu Glasgow. Czasami używam słów mających stanowczo za dużo sylab.
– Czyli twierdzi pan, że to nie zwłoki naszego taty wyłowiono z rzeki? – Isa przemówiła w imieniu ich obu, z pewnością siebie, jakiej dotychczas u nich nie słyszałem. Może była tą starszą. Mówiono mi, że dla bliźniąt starszeństwo liczone w minutach i sekundach ma wielkie znaczenie. Ale równie możliwe, że powiedziała to Violet.
– Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia – wyznałem. – Powiedzcie mi, czy któraś z was próbowała ustalić, skąd wysyłano te pieniądze?
– Do tej pory trzymałyśmy to w tajemnicy...
– ...bo sądziłyśmy, że to od taty...
– ...więc nie chciałyśmy wywoływać szumu...
– ...ani zrobić czegoś, co naprowadziłoby policję na jego ślad.
– To zrozumiałe – przytaknąłem. Potem spytałem tonem, który jasno dawał do zrozumienia, że musimy coś sobie wyjaśnić raz na zawsze: – A więc chcecie, żebym się dowiedział, kto wam wysyła te pieniądze?
– Tak.
– Nawet gdyby miało mnie to doprowadzić do waszego ojca, który jest poszukiwany za najgorsze przestępstwa, jakie sobie można wyobrazić?
Ten sam mars na czołach. A potem stanowcze:
– Tak.
– Zanim przejdziemy dalej, ustalmy jedno – ciągnąłem. – Jeżeli to nie waszego ojca wyłowiono z dna Clyde, a moje śledztwo wykaże, że jest cały i zdrowy, będę musiał zawiadomić policję.
Porozumiały się wzrokiem, po czym spojrzały na mnie.
– Słyszałyśmy, że jest pan...
– ...dyskretny...
– ...i że nie jest pan w najlepszych stosunkach z policją.
– Naprawdę? – Pochyliłem się. – Od kogo to wiecie?
– Zasięgnęłyśmy języka...
Przyglądałem im się przez chwilę. Te urocze bliźniaczki może i robiły z siebie słodkie idiotki, ale przecież były córkami legendarnego glasgowskiego gangstera. Zacząłem pojmować, w jakich kręgach zasięgnęły informacji na mój temat.
– Drogie panie, przymykanie oka na sporadyczne formalne naruszenie prawa to jedno, ale utrudnianie śledztwa, tuszowanie poważnego przestępstwa czy współudział po fakcie w napadzie z bronią w ręku i morderstwie to całkiem inna para kaloszy. Zresztą łamanie prawa to nie moja branża – oświadczyłem z takim przekonaniem, że aż sam w to uwierzyłem.
– Panie Lennox, nasz tatuś nie żyje...
– ...a my chcemy się dowiedzieć, kto nam przysyła pieniądze.
Przemyślałem sobie to, co mi powiedziały. W końcu zaskoczyłem.
– Czyli mam się dowiedzieć, kto wam przysyła pieniądze, bo jeśli nie wasz ojciec, to ten ktoś musi mieć wyjątkowo silny motyw, żeby się rozstawać z taką gotówką. Myślicie więc, że robi to z poczucia winy. Skoro bowiem na dnie rzeki faktycznie spoczywał wasz ojciec, to ktoś musiał go tam wrzucić. Mam rację?
Powiedziałem to takim tonem, jakbym o tym wiedział od początku.
– My tylko chcemy się dowiedzieć, kto nam to przysyła.
– A co potem? – spytałem. – Zawiadomicie policję? Domyślam się, że nie zawracałyście głowy tymi wpłatami urzędowi skarbowemu. A w kwestii napadów z bronią w ręku policja jest przesadnie skrupulatna i biurokratyczna. Więc co sobie zaplanowałyście? Bo jeśli chodzi wam o zemstę z przyczyn osobistych, to uprzedzam, że nie jestem zainteresowany.
– Chciałyśmy tylko się dowiedzieć, kto nam to przysyła – powtórzyła Isa. Tym razem w jej głosie zabrzmiała stalowa nuta, a obie buzie w kształcie serca przybrały zaciętą minę.
– Stemple pocztowe na kopertach zawsze były londyńskie? – zapytałem i westchnąłem lekko, widząc, że chowają pieniądze z powrotem do kopert.
– Nie zawsze...
– ...czasami z Edynburga...
– ...a raz z Liverpoolu.
– Rozumiem... – Zmarszczyłem czoło, a potem przeszedłem do puenty: – Muszę was ostrzec, drogie panie, że to się może okazać zbyt kosztowne. Niewykluczone, że będę musiał sporo podróżować... oczywiście na wszystko przedstawię wam pokwitowania i rozliczenia. Poza tym to potrwa... Ktokolwiek wysyła te pieniądze, niewątpliwie bardzo sobie ceni anonimowość. Niestety, czas to też pieniądz.
– Czy to wystarczy...
Obie z powrotem wyjęły pliki banknotów, odliczyły szeleszczące dwudziestki i po kolei rozłożyły je na biurku. Kiedy skończyły, przed każdą leżało po sześć portretów królowej.
– ...na początek?
– Proszę nas zawiadomić, gdyby potrzebował pan więcej.
Spojrzałem na dwieście czterdzieści funtów. Nieodparta siła przyciągania napotkała ruchomy obiekt.
– Zobaczymy, co uda mi się wygrzebać – oznajmiłem z najbardziej ujmującym uśmiechem. – Muszę powiedzieć, drogie panie, że moim zdaniem płacicie mi za zaglądanie darowanemu koniowi w zęby. Może lepiej nie ruszać tej sprawy. – Mówiąc to, zgarniałem już dwudziestki. Uznałem, że skoro Isa i Violet nie zawracały głowy urzędowi skarbowemu, postąpię właściwie, jeśli zrobię tak samo.
– My tylko chcemy wiedzieć, kto to jest... – powtórzyła Violet.
– ...ale nie chcemy, żeby się o tym dowiedział – dokończyła Isa. – Potem postanowimy, co dalej.
– To może być trudne – mruknąłem. Pomyślałem o tym, dokąd mnie to zaprowadzi, i doszedłem do wniosku, że może jednak powinienem bardziej się postarać i oprzeć się sile przyciągania pieniądza. –Jestem prywatnym detektywem. Czyli że zasięgam języka – ciągnąłem. – Ludzie przeważnie dowiadują się, że ktoś się o nich dopytuje. Proponuję zabrać się do tego krok po kroku. Mogę obejrzeć opakowanie, w którym przychodzą pieniądze?
Isa spełniła moją prośbę. Podała mi papierową opaskę: zwykłą, bez oznakowań, z posmarowaną klejem końcówką do zalepiania.
– To nie jest bankowa banderola – powiedziałem. – Jedyny sposób na wytropienie pochodzenia tych banknotów to przekazanie numerów seryjnych do sprawdzenia policjantom, ale domyślam się, że nic z tego. – Złagodziłem westchnienie uprzejmym uśmiechem. – Zobaczymy, co uda mi się zdziałać. Popytam tu i tam.
– Dziękujemy, panie Lennox – rzuciły jednocześnie.
– Czy możecie mi panie dać jakąś fotografię ojca? Nie chcę jej zatrzymać, tylko skopiować. Potem wam ją oddam.
Isa, a może Violet, pokręciła głową.
– Nie mamy żadnych zdjęć tatusia...
– Nie lubił się fotografować...
– A kiedy zniknął, te kilka zdjęć, które mu zrobiono, również przepadło.
– Rozumiem – powiedziałem. Duchy nie kradną fotografii. – A możecie mi dać listę ludzi, z którymi wasz ojciec miał kontakt przed zniknięciem?
– Nie znałyśmy nikogo, z kim tatuś robił interesy...
– Ale znalazłyśmy nazwiska...
– ...za komodą...
– Jakie nazwiska? – spytałem.
– Listę nazwisk, którą tatuś spisał...
– ...wiele lat temu...
– ...wpadła za komodę...
– ...i mama znalazła ją podczas sprzątania...
– ...są na niej nazwiska...
– Czy to panu pomoże?
– Pomoże mi wszystko, co da mi jakikolwiek punkt zaczepienia – odparłem, chociaż nie wyobrażałem sobie, żeby Dżentelmen Joe Strachan przelał na papier listę wspólników, którzy pomagali mu w kradzieży podczas Wystawy Imperium Brytyjskiego.
Kiedy one wciąż stukały obcasami na schodach w drodze na dół, podszedłem do okna mojego biura. Gordon Street pode mną i wejście na Dworzec Centralny naprzeciw były pełne ludzi. Na ulicy, jak to przed południem, nie obowiązywały jeszcze ograniczenia parkowania, więc przed samym wejściem do mojego budynku stał samochód. Ford zephyr, prościutko z fabryki, czarny, błyszczący i kupiony na raty. Elegancko ubrany mężczyzna stał oparty o błotnik i palił papierosa. Był bez kapelusza, więc widziałem jego gęste ciemne włosy. Na oko drogi garnitur musiał być szyty na miarę, żeby pomieścić nabite mięśniami bary. Gdy na ulicę wyszły Isa i Violet, facet pstryknął papierosa na chodnik i uprzejmie przytrzymał im drzwi samochodu. A więc to Robert, mąż Violet. Nawet z wysokości trzeciego piętra widziałem, że gość jest z tych, co to „warto mieć ich na podorędziu”, jak by to powiedzieli moi szemrani kumple od interesów.
Przyłapałem się na tym, że zastanawiam się, jaką część stroju Roberta pokryła hojność anonimowego darczyńcy jego żony, a ile zapłacił z dochodów, którymi nie zaprzątał głów urzędników skarbówki. Nie widziałem jego twarzy, więc nie mogłem się zorientować, czy przypadkiem nie natknąłem się na niego przy okazji kontaktów z mniej szacowną częścią śmietanki towarzyskiej Glasgow.
Gdy odjechali, usiadłem skwaszony przy biurku, nie bardzo wiedząc, na co właściwie się krzywię. A może wiedziałem, poświęciłem sporo czasu na to, żeby zwiększyć dystans między mną a Trzema Królami. Czasami wciąż wykonywałem dla nich jakieś zlecenia, bo nie jest łatwo odmówić takim jak Willie Sneddon, Przystojniak Jonny Cohen czy Młot Murphy. Zwłaszcza Murphy źle reagował na tych, którzy mu odmawiali, a jego charakterek nawet psychopata uznałby za wyjątkowo trudny. Było jasne jak słońce, że ta sprawa znów wciągnie mnie w ich świat, skoro dotyczy sławnego – albo niesławnego, zależy, z której strony lufy obrzyna się na to patrzyło – Dżentelmena Joego Strachana.
Ale na tym nie koniec, coś jeszcze nie dawało mi spokoju. Krzywiłem się więc dalej.
Potem wyjąłem z szuflady pieniądze, które dostałem od bliźniaczek, i przeliczyłem. Po chwili przeliczyłem je ponownie i przestałem się krzywić.