Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Dobrana para: nowelle - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dobrana para: nowelle - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 322 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

No­wel­le.

DO­BRA­NA PARA

ZA­KO­CHA­NA

JAK MIĘ­DZY LUDŹ­MI

ZA­LICZ­KA

War­sza­wa.

na­kła­dem Księ­gar­ni

Teo­do­ra Pa­proc­kie­go i S-ki. 41. Nowy-Świat 41.

1897.

дозволено цензурою Варшава, 23 февраля 1899 года.

Druk Gra­now­skie­go i Si­kor­skie­go, Nowy Świat 47.

Po­bra­li się z mi­ło­ści…

A mi­łość ta – przy­najm­niej o ile on so­bie przy­po­mi­na – przy­szła ja­koś sama, nie­ma, nie­spo­dzia­nie, pew­ne­go czerw­co­we­go po­łu­dnia, wów­czas, gdy pani Choj­nic­ka, eme­ryt­ka i przy­ja­ciół­ka jego nie­boszcz­ki mat­ki, za­pro­si­ła go wła­śnie na po­obied­nią kaw­kę nie­dziel­ną.

Co praw­da, nie za­pra­sza­ła go zbyt czę­sto, a za­wsze ja­koś przy­po­mi­na­ła so­bie o nim wte­dy, gdy cho­dzi­ło jej o ja­kie nowe po­da­nie w spra­wie nie­ure­gu­lo­wa­nej jesz­cze eme­ry­tu­ry po mężu, albo przy­go­to­wa­nie li­stu i kwi­tu dla od­bio­ru pół­rocz­ne­go pro­cen­ci­ku od sum­ki, ulo­ko­wa­nej przez nie­bosz­czy­ka na hy­po­te­ce ziem­skiej, po­dob­no u krew­nych, w Kie­lec­kiem.

Znał in­te­re­sow­ność sta­rej damy, ale spie­szył za­wsze na każ­de we­zwa­nie, tro­chę przez pa­mięć na jej przy­jaźń z mat­ką, tro­chę zaś dla owej kaw­ki, któ­ra, po­da­na w to­wa­rzy­stwie bab­ki lub smacz­nych cia­ste­czek, bądź co bądź, nie za­wa­dza­ła nig­dy po skrom­nym obiad­ku ka­wa­ler­skim, na jaki mio­dy czło­wiek, zaj­mu­ją­cy do­tąd nie­wy­so­kie sta­no­wi­sko urzęd­ni­ka ban­ko­we­go, mógł so­bie po­zwo­lić. Wpraw­dzie w nie­dzie­lę, przy obie­dzie, pi­jał zwy­kle dru­gą szklan­kę piwa, ale kaw­ka pani Choj­nic­kiej tem wię­cej tyl­ko mo­gła mu się uśmie­chać.

Po­szedł więc i w oną pa­mięt­ną nie­dzie­lę czerw­co­wą – o! i jak pa­mięt­ną!

Przy­po­mi­na so­bie do­brze, iż szedł wów­czas ja­koś raź­niej, niósł gło­wę swo­bod­niej, a miał na­wet nie­prze­par­tą ocho­tę za­nu­ce­nia po dro­dze ja­kiej we­so­łej pio­sen­ki. Oparł się jed­nak tej po­ku­sie, gdyż, jak zwy­kle przy po­god­nej nie­dzie­li let­niej, cią­gnę­ły No­wym Świa­tem tłu­my nie­prze­bra­ne, dą­żąc ku Ale­jom i Ła­zien­kom, po­my­ślał więc, że mógł­by kto wziąść go za pi­ja­ne­go, a co go­rzej, za ja­kie­go spie­szą­ce­go na schadz­kę kan­to­rzy­stę.

Uśmiech­nął się jed­nak na tę myśl z lek­ce­wa­że­niem.

Smu­kły, wy­ro­śnię­ty, bru­net, z ład­ną, peł­ną wy­ra­zu twa­rzą i jesz­cze ład­niej­szym mło­dym wą­si­kiem, w no­wym tu­żur­ku an­giel­skim, znał do­brze swo­ją war­tość.

Praw­da, że był tyl­ko urzęd­ni­kiem, ba! na­wet urzęd­nicz­kiem – ale, ma­jąc za sobą peł­ne stu­dya uni­wer­sy­tec­kie, zna­jo­mość ję­zy­ków i ła­twość w po­zy­ski­wa­niu sym­pa­tyi, mó­wił so­bie w du­szy: "Po­cze­kaj bie­do! Do cza­su tyl­ko two­je pa­no­wa­nie, do cza­su!".

Po­mi­mo tej zgryź­li­wej my­śli, ani­musz nie opusz­czał go wów­czas ani na chwi­lę. Prze­ci­na­jąc plac Trzech Krzy­ży, wy­krę­cił la­ską zręcz­ne­go młyn­ka.

– Co ja dziś zno­wu! – mó­wił so­bie z pew­nem zdzi­wie­niem, wkra­cza­jąc w Ale­je i w tłum. – Ot, sta­ra wzy­wa mnie dla no­wej pi­sa­ni­ny, bo z pew­no­ścią nie po co in­ne­go, a mnie tak ja­koś, jak­bym szedł na… ope­ret­kę. Co u li­cha!

Ale oto już uli­ca Pięk­na. Trzy domy jesz­cze – i bę­dzie w miesz­ka­niu pani Choj­nic­kiej.

Przed wej­ściem do bra­my, wbrew zwy­cza­jo­wi, rzu­cił mi­mo­wol­nie okiem na nowy tu­żu­rek. Pysz­ny kam­garn lśnił w słoń­cu wspa­nia­le.

– Szko­da! – po­my­ślał – że do­pie­ro trzy raty za­pła­co­ne!

Za­dzwo­nił ener­gicz­niej niż zwy­kle, a sta­rusz­ka sama po­bie­gła mu drzwi otwo­rzyć.

– A! pan Jó­zef! – za­wo­ła­ła w ską­po oświe­tlo­nym po­ko­ju. – Za­wsze punk­tu­al­ny! Za­raz kaw­ka bę­dzie! Jak­że tam pań­skie zdro­wie?

ł nie cze­ka­jąc na od­po­wiedź, po­pro­wa­dzi­ła go za sobą do spo­re­go, ja­sne­go i schlud­ne­go sa­lo­nu, z nie­za­prze­czo­ne­mi po­zo­ra­mi pew­nej za­moż­no­ści, przy sta­ro­świec­kich i za­ra­zem naj­now­szych me­blach, po­spo­łu zmie­sza­nych. Ślicz­ny ze­gar ala­ba­stro­wy, w po­sta­ci świą­ty­ni egip­skiej, cen­ne sta­re ob­ra­zy, kan­de­la­bry i bron­zy, świad­czy­ły wy­mow­nie, iż pani Choj­nic­ka mu­sia­ła bar­dzo do­bre cza­sy pa­mię­tać.

– Oczy­wi­ście, bę­dzie­my znów coś pi­sa­li – prze­mó­wił pan Jó­zef, od­wra­ca­jąc się ku eta­żer­ce przy drzwiach, dla usta­wie­nia swe­go ka­pe­lu­sza.

I wy­ko­naw­szy tę czyn­ność z pew­ną pe­dan­te­ryą, ru­szył ku środ­ko­wi sa­lo­nu.

– Pan Jó­zef Ja­si­now­ski – ode­zwa­ła się tym­cza­sem go­spo­dy­ni, wi­docz­nie w for­mie pre­zen­ta­cyi.

Te­raz do­pie­ro spo­strzegł, że pani Choj­nic­ka nie była tym ra­zem sama. Na ma­łej ko­zet­ce, po­miesz­czo­nej pod ścia­ną, wprost okien, sie­dzia­ły w ja­snem świe­tle ja­kieś dwie po­sta­cie nie­wie­ście w ka­pe­lu­si­kach.

– Ja­kaś wi­zy­ta – po­my­ślał mło­dy czło­wiek.

Zmie­szał się też co­kol­wiek, ale tyl­ko wsku­tek owej nie­spo­dzian­ki, bo zwy­kle nie za­sta­wał tu ni­ko­go.

Po­stą­pił swo­bod­nie krok na­przód i skło­nił się uprzej­mie, z wpra­wą by­wal­ca, choć bez żad­nej prze­sa­dy.

– Pro­szę tu, na swo­je zwy­kłe miej­sce – mó­wi­ła pani Choj­nic­ka, wska­zu­jąc mu krze­sło obok sie­bie, a na­prze­ciw obu pań.

A gdy ski­nął w po­dzię­ce gło­wą, do­da­ła:

– Pan­na Iza­be­la Dwo­rzec­ka… pan­na Zo­fia Ru­ciń­ska… moje ko­cha­ne pa­nien­ki.

Mło­dy czło­wiek po­no­wił ukłon.

– Wspo­mi­na­łam przed chwi­lą – mó­wi­ła znów go­spo­dy­ni – że pan ma na­dejść, ko­cha­ny pa­nie Jó­ziu! No, i pa­nien­ki chcia­ły mi za­raz ucie­kać.. Alem ich nie pu­ści­ła. Wi­dzi­cie – do­da­ła, zwra­ca­jąc się do pa­nien ob­ce­so­wo – że nie ża­den strach, ale miły chło­piec i za­cno­ści du­sza!

– Ach, to tyl­ko moja wina, to ja po­wie­dzia­łam, że przyj­dzie pew­nie strach na wró­ble! – wy­rwa­ła się szyb­ko mło­da blon­dy­necz­ka, snać do­syć roz­trze­pa­na, mie­sza­jąc się w za­wsty­dze­niu.

Wszy­scy się ro­ze­śmia­li.

– I oczy­wi­ście nie za­wio­dła się pani, nie­ste­ty! – szep­nął pan Jó­zef z uśmie­chem.

– Owszem! Za­wio­dłam! – wy­rwa­ła się znów pa­nien­ka.

Tym ra­zem już gnie­wa­ła się wi­docz­nie na samą sie­bie, bo i ob­la­ła się ru­mień­cem i zro­bi­ła min­kę na­dą­sa­ną, jak­by była bli­ską pła­czu.

– E! moja Zo­sień­ko – prze­mó­wi­ła wresz­cie go­spo­dy­ni – nie masz cze­go ża­ło­wać, żeś szcze­ra i otwar­ta. Szcze­rość i taka po­go­da jak u cie­bie, to skar­by praw­dzi­we. Ja znam cię prze­cie, jak i pana Jó­ze­fa, też od ta­kiej, o! ty­ciej, ma­leń­kiej! Już wte­dy wie­dzia­łam, że z cie­bie bę­dzie taki ko­za­czek…

Zło­to­wło­sa ochło­nę­ła tro­chę, ale nie roz­ch­mu­rzy­ła czo­ła.

– Ko­za­czek! Dzię­ku­ję pani! – od­par­ła z prze­ką­sem, jak­by za­dą­sa­na.

Za­pa­dła znów chwil­ka mil­cze­nia.

– A jed­nak pani z tą szcze­ro­ścią tak do­brze! tak do­brze! – pod­chwy­cił śmia­ło mło­dy czło­wiek, nie spusz­cza­jąc do­tąd oczu ani na chwi­lę z pięk­ne­go dziew­czę­cia.

– Co? Więc i pan jest za szcze­ry? – od­cię­ła się pa­nien­ka z uda­ną ob­ra­zą.

– O! tak! I dla­te­go źle mi na świe­cie – od­parł.

– Ach, i mnie! – wy­rwa­ła się zno­wu Zo­sia.

Zwy­kle nie­co de­spo­tycz­na pani Choj­nic­ka prze­cię­ła ten spór we dwo­je, mó­wiąc:

– Do­brze to, moi pań­stwo, ale nie baw­cie się sami!

Oczy­wi­ście po tej nie­dy­skret­nej u wa­dze, oczy oboj­ga mło­dych zwró­ci­ły się mi­mo­wol­nie ku pan­nie Iza­be­li, moc­nej sza­tyn­ce, rów­nież bar­dzo przy­stoj­nej, ale wi­docz­cie star­szej nie­co od Zosi i stroj­niej ubra­nej, kto­ra do­tąd w tym dys­kur­sie nie bra­ła żad­ne­go udzia­łu.

– Słu­cham i pa­trzę – rze­kła swo­bod­nie stroj­na pan­na, zwra­ca­jąc się do go­spo­dy­ni – czy pani przy­pusz­cza, że mniej się moż­na na­ów­czas ba­wić?

I za­raz, nie cze­ka­jąc na od­po­wiedź, prze­szła do roz­mo­wy z mło­dym czło­wie­kiem, jak – by za­le­ża­ło jej te­raz na po­pi­sie i na za­tar­ciu uwa­gi sta­rusz­ki. A i on, sko­ry za­wsze do ga­węd­ki, sku­pił my­śli, pra­gnąc wy­na­gro­dzić pięk­nej pan­nie pod­kre­ślo­ne przez go­spo­dy­nią za­po­mnie­nie.

I za­wrza­ła mię­dzy oboj­giem wart­ka wy­mia­na zdań krót­kich, sta­now­czych, w któ­rych prze­bi­ja­ła się i am­bi­cya i pew­na chęć za­im­po­no­wa­nia wy­kształ­co­nej pan­ny, a pan Jó­zef wy­bor­nie do­trzy­my­wał jej pla­cu, pod­sy­ca­jąc cią­gle roz­mo­wę i prze­rzu­ca­jąc ją zręcz­nie z przed­mio­tu na przed­miot.

Bied­na Zo­sia, jak­kol­wiek słu­cha­ła z wiel­ką cie­ka­wo­ścią, zu­peł­nie wo­bec tego uci­chła i oczki spu­ści­ła.

– Baw­cież się tu – rze­kła, wsta­jąc sta­rusz­ka – a ja po­sta­ram się o kawę, bo już czas.

– Niech pani za­dzwo­ni na Ró­zię! – pod­da­ła, za­słu­cha­na niby w roz­mo­wie tam­tych, zło­ta blon­dy­necz­ka.

– E! moja Zo­sień­ko! Już ja tam wolę sama wszyst­kie­go doj­rzeć – od­par­ła i wy­szła.

A tam, wśród tam­tych, per­li­ła się zno­wu roz­mo­wa, tak, iż na­wet wyj­ścia pani Choj­nic­kiej i słów dziew­czę­cia, nie za­uwa­ży­li.

Smu­tek znów po­krył lica Zo­sień­ki. Nie wi­dzia­ła przy swo­jem chwi­lo­wem za­kło­po­ta­niu, iż mło­dy czło­wiek, mimo ży­wej roz­mo­wy z to­wa­rzysz­ką, prze­cież ukrad­kiem cią­gle ją ob­ser­wu­je.

– Ostroż­nie! Po­staw tyl­ko! Już ja sama roz­le­ję! – ode­zwał się głos pani Choj­nic­kiej, roz­twie­ra­ją­cej drzwi przed słu­żą­cą, fer­tycz­na i schlud­nie ubra­ną dziew­czy­ną.

Po chwi­li za­bra­no się do kawy, zbli­ża­jąc krze­sła do sto­li­ka przed ka­nap­ką. Go­spo­dy­ni za­pra­sza­ła, bła­ga­ła, ka­za­ła pró­bo­wać, py­ta­jąc: czy do­bra, czy nie za­ma­ło mlecz­na i w ogó­le ścią­ga­jąc uwa­gę wy­łącz­nie na samą kawę.

Zo­sia do­pie­ro te­raz uczu­ła cią­żą­ce na swej twa­rzy oczy mło­de­go czło­wie­ka, a ośmie­liw­szy się po chwi­li raz je­den – je­dy­ny – od­rzu­cić spoj­rze­nie, do­strze­gła w jego wzro­ku coś, jak­by bło­gi wy­po­czy­nek po tam­tej kam­pa­nii.

Ura­do­wa­ło ją to, sama nie wie­dzia­ła cze­mu, sta­nę­ła więc znów cała w pą­sach. Na­chy­li­ła się też nad fi­li­żan­ką dla po­kry­cia za­kło­po­ta­nia i po­czę­ła mię­szać, za­wzię­cie ły­żecz­ką.

– Czy nie za słod­ka, Zo­siu? – spy­ta­ła pani Choj­nic­ka.

– Jak ułe­pek! – wy­rwa­ła się nie­chcą­cy w od­po­wie­dzi ślicz­na dziew­czy­na.

– To po­cze­kaj że, ja ci do­le­ję.

– Kie­dy ja tak wła­śnie lu­bię – od­par­ła czem­prę­dzej, mie­sza­jąc znów kawę ze zwięk­szo­ną gor­li­wo­ścią.

– Tro­sze­necz­kę! – na­pie­ra­ła sta­rusz­ka, pod­no­sząc się ze srebr­nym im­bry­kiem. – Ale ba! – do­da­ła, zaj­rzaw­szy w fi­li­żan­kę dziew­czy­ny – jak­że ci do­lać, kie­dyś ty jesz­cze nic nie upi­ła?

– Bo… bo… za go­rą­ca! – od­par­ła Zo­sia, nie wie­dząc już sama, co mówi.

– No, to mie­szaj!

"Ko­zacz­ka" po­rwał te­raz pu­sty śmiech, boć prze­cie nic in­ne­go do­tąd nie ro­bi­ła i kawa była zu­peł­nie wy­stu­dzo­na, a u są­sia­dów fi­li­żan­ki już od chwi­li pu­ste.

– Ha, ha, ha! – po­bie­gła z jej ust ka­ska­da szcze­re­go, srebr­ne­go śmie­chu.

A było w tej za­raź­li­wej we­so­ło­ści coś tak nie­wy­mu­szo­ne­go, iż wszy­scy mi­mo­wo­li po­czę­li się tak­że za­no­sić śmie­chem, nie wyj­mu­jąc sta­rusz­ki, któ­ra przy tem, chwy­ta­jąc się za bok ręką, stę­ka­ła od cza­su do cza­su wo­ła­jąc na prze­mia­ny:

– A bo­daj cię!… Nie wy­trzy­mam!… Ojej! Nie wy­trzy­mam!….

Nie­szczę­sna Zo­sia, spoj­rzaw­szy uważ­niej na skut­ki swo­jej nie­wcze­snej we­so­ło­ści, prze­chy­li­ła głów­kę na po­rę­czy krze­sła i po­sła­ła znów do su­fi­tu świe­żą ka­ska­dę dźwięcz­ne­go śmie­chu, na­peł­nia­ją­cą cały sa­lo­nik.

Tego tyl­ko było po­trze­ba po­bu­dzo­nym już w ta­kich ra­zach ner­wom. Buch­nął znów śmiech ogól­ny, jak stru­mień, co nie zna tamy i do­pie­ro zwol­na, co­raz wol­niej, siłą już po­wstrzy­my­wa­ny, cichł, niby od­da­la­ją­ca się bu­rza – wresz­cie wszy­scy, prze­mó­gł­szy pa­rok­syzm, uspo­ko­ili się, po­czy­na­jąc mi­mo­wo­li ob­cie­rać czo­ła.

Zo­sia tym­cza­sem sie­dzia­ła już na swem krze­śle zu­peł­nie po­waż­na, spo­koj­na, jak­by nig­dy nie uczest­ni­czy­ła w tym wy­le­wie śmie­chu.

Ale pani Choj­nic­ka, sa­piąc i trzy­ma­jąc się jesz­cze za bok, ode­zwa­ła się pierw­sza:

– Oj, Zo­siu, Zo­siu! Ty jesz­cze kie­dy za­szko­dzisz mi temi swe­mi fi­gla­mi!

Pa­nien­ka po­rwa­ła się z miej­sca i przy­pa­dła do ko­lan sta­rusz­ki.

– Ja? A cóż ja win­na? – spy­ta­ła naj­spo­koj­niej. – Czy to ja ka­za­łam się śmiać zło­tej pa­niuń­ci?

– A któż? Ksiądz? – od­par­ła sta­rusz­ka. Ta wy­mia­na zdań omal nie gro­zi­ła nową ka­ta­stro­fą.

Na szczę­ście, obe­szło się bez niej, po­czem ustę­pu­jąc na­le­ga­niom go­spo­dy­ni, wy­pi­to jesz­cze po jed­nej fi­li­żan­ce.

– Wie­cie, co wam po­wiem, moi pań­stwo? – ode­zwa­ła się pani Choj­nic­ka, z oży­wie­niem i we­so­łą miną. – Już koło szó­stej… Słoń­ce już tak nie pali… Przy­szła mi myśl, aby­śmy ra­zem prze­szli się tro­chę ku Ła­zien­kom. Prze­cież to ztąd, z Pięk­nej, parę kro­ków. Ja wam będę mat­ko­wa­ła – do­da­ła do pa­nie­nek.

– Bra­wo! wi­wat! – od­po­wie­dzia­no pra­wie chó­rem. – Idzie­my! Zgo­da.

– We­zmę tyl­ko ka­pe­lusz – do­da­ła sta­rusz­ka.

– Ja pani po­mo­gę uło­żyć na głów­ce – na­pra­sza­ła się Zo­sia.

– E! ja sama dam so­bie rady! – za­strze­gła się sta­rusz­ka.

Gdy znik­nę­ła na chwi­lę, pan Jó­zef pod­szedł do zło­to­wło­sej blon­dyn­ki.

– Dzię­ku­je­my pani za tę por­cyę szcze­re­go śmie­chu! – rzekł na­wpół z po­wa­gą. – To tak rzad­ko się zda­rza na co­dzień w ży­ciu – do­dał ja­koś smut­niej.

– Rzad­ko?…

– Rzad­ko – od­po­wie­dzia­ły mi­mo­wol­nie na­raz dwa stłu­mio­ne gło­sy, jak­by z pew­nem zna­cze­niem i na­my­słem.

I na­sta­ło gnę­bią­ce mil­cze­nie.

Na­raz, jak­by chcąc tłu­mić tę ci­szę, pan­na Iza­bel­la po­sko­czy­ła do Zosi i przy­lgnę­ła usta­mi do jej ust. W uści­sku, po­czę­ły obie wy­mie­niać ser­decz­ne ca­łu­sy, nie ro­biąc so­bie nic z obec­no­ści mło­de­go czło­wie­ka.

– Czy pa­niom nie miła po­go­da? – spy­tał wresz­cie pan Jó­zef.

– A panu za­zdrość! – ode­zwa­ła się Zo­sia z ra­mion przy­ja­ciół­ki.

– Czyż może być in­a­czej? – od­parł z uśmie­chem.

– To znajdź pan na to radę – wy­rwa­ła się znów zło­to­wło­sa dziew­czy­na, po­mi­mo, że ją wzro­kiem stro­fo­wa­ła roz­waż­niej­sza pan­na Iza­bel­la.

Panu Jó­ze­fo­wi za­świe­ci­ły oczy.

– Ach, gdy­by moż­na zna­leźć! – ode­zwał się z wes­tchnie­niem.

Ale Zo­sia, po­wstrzy­ma­na wzro­kiem przy­ja­ciół­ki, mil­cza­ła już za­wzię­cie.

* * *

Po chwi­li ru­szo­no i nie­ba­wem wmie­sza­no się w świą­tecz­ne tłu­my w Ale­jach. Pa­nien­ki po­szły przo­dem, pan Jó­zef zo­stał w dru­giej pa­rze, obok pani Choj­nic­kiej.

O ja­kiej­bądź roz­mo­wie w tym ści­sku, szu­mie i gwa­rze nie moż­na było my­śleć. Tyl­ko obie pa­nien­ki za­mie­nia­ły ze sobą od cza­su do cza­su po parę wy­ra­zów, lub wy­mow­niej­szych jesz­cze spoj­rzeń, któ­re­mi do­ma­wia­ły resz­ty.

Tłum róż­no­barw­ny, prze­su­wa­ją­cy się w dwóch prze­ciw­nych kie­run­kach, pły­nął i pły­nął bez koń­ca; po­wo­zy i do­roż­ki na­wet tyl­ko chwi­la­mi mo­gły biedz raź­niej, po za­tem zaś po­su­wa­ły się zwol­na, noga za nogą. Po­go­da świą­tecz­na zro­bi­ła swo­je – wy­wa­bi­ła z mu­rów po­ło­wę świę­tu­ją­cej War­sza­wy.

Po pew­nym cza­sie, Zo­sia od­wró­ci­ła głów­kę na chwi­lę, pra­gnąc snać spraw­dzić obec­ność przy­god­nej opie­kun­ki.

– Nie­chże nam się pani nie zgu­bi! – upo­mnia­ła i od­wró­ci­ła się zno­wu czem­prę­dzej do­strze­gł­szy upar­ty wzrok mło­de­go czło­wie­ka.

Ale pan Jó­zef po­słał za nią py­ta­nie:

– A ja, to mogę się zgu­bić?

Przez mo­ment dziew­czy­na po­zo­sta­wa­ła dłuż­ną od­po­wie­dzi, na­raz jed­nak od­wró­ci­ła głów­kę, mó­wiąc:

– O pana mniej­sza!

I wi­dać było, że obie pan­ny zci­cha chi­cho­ta­ją.

W ogro­dzie Bo­ta­nicz­nym był ścisk tak wiel­ki, iż mu­sia­no po­prze­stać na pa­ro­krot­nem obej­ściu go do­ko­ła, wszyst­kie bo­wiem ła­wecz­ki były po­zaj­mo­wa­ne. Na­to­miast w Ła­zien­kach, mimo rów­nie ol­brzy­mich tłu­mów, w ustron­nej czę­ści par­ku upa­trzył pan Jó­zef zda­le­ka ja­kąś swo­bod­ną ław­kę i pę­dem prze­biegł obok pa­nie­nek, dą­żąc ku zdo­by­czy. Zosi tego tyl­ko było po­trze­ba. Rzu­ci­ła rów­nież swe miej­sce obok pan­ny Izy i pu­ści­ła się tak­że ku owej ław­ce. Obo­je przy­pa­dli pra­wie rów­no­cze­śnie, – zaj­mu­jąc dwa prze­ciw­ne koń­ce.

– Zmę­czy­ła się pani – pierw­szy prze­mó­wił mło­dy czło­wiek, wi­dząc cięż­ki od­dech dziew­czy­ny – a ja był­bym i sam nie wy­pu­ścił już z rąk tej zdo­by­czy.

– Nie chcia­łam panu za­wdzię­czać miej­sca, któ­re mi się tu za­pew­ne do­sta­nie.

– Cze­mu? – spy­tał z lek­ką ura­zą w gło­sie.

– Tak so­bie!…

– A ja, prze­ciw­nie, z ocho­tą pod­jął­bym się cię­ża­ru za­wdzię­cza­nia pani na­wet… szczę­ścia! – od­parł z drże­niem w gło­sie.

Nic już nie zdo­ła­ła od­po­wie­dzieć, bo wła­śnie zbli­ża­ły się obie pa­nie. Ale to ją kor­ci­ło. Ko­rzy­sta­jąc też z ostat­niej spo­sob­nej chwil­ki, rzu­ci­ła na prze­ciw­ny ko­niec ław­ki, szyb­kie, wy­zy­wa­ją­ce spoj­rze­nie, któ­re mia­ło za­świad­czyć o ocho­cie do dal­szej wal­ki, ale spo­tkaw­szy się z upo­jo­nym nie­mal wzro­kiem mło­de­go czło­wie­ka, ob­la­ła się tem żyw­szym ru­mień­cem.

– Oj, fi­gle, fi­gle! Ale do­brze, że my mamy ław­kę! – mó­wi­ła sta­rusz­ka, gro­żąc z uśmie­chem Zosi i za­sia­da­jąc z za­do­wo­le­niem. – A ja­kich to ko­lo­rów do­sta­ła z tego bie­ga­nia – do­da­ła, wska­zu­jąc ocza­mi Zo­się i zwra­ca­jąc się do pan­ny Iza­bel­li.

Przez chwi­lę wszy­scy sie­dzie­li w mil­cze­niu, wy­po­czy­wa­jąc z ocho­tą po tru­dzie prze­chadz­ki. Tu już w tem ustro­niu, gwar zbio­ro­wi­ska ludz­kie­go bar­dzo się sła­bo od­bi­jał. Słoń­ce schy­li­ło się po za gę­sty szpa­ler drzew, da­wa­ło więc przy­jem­ny cień. Od po­bli­skiej po­ma­rań­cza­mi do­cho­dził moc­ny, upa­ja­ją­cy za­pach po­łu­dnio­we­go kwie­cia.

– No, tu moż­na wy­po­cząć! – szep­nę­ła pani Choj­nic­ka.

Dziew­czy­na o fioł­ko­wych oczach, po­czę­ła z ja­kąś lu­bo­ścią od­dy­chać sil­ną wo­nią i jak­by upo­jo­na ja­kiemś wspo­mnie­niem, za­nu­ci­ła zci­cha czy­stym gło­si­kiem:

"Znasz ty kraj, cud­ny kraj,

"Mir­tów, po­ma­rańcz, róż…

"Wiecz­ny maj, ziem­ski raj

"Dla ko­cha­ją­cych dusz?…

I na­gle urwa­ła, jak­by za­wsty­dzo­na tego mi­mo­wol­ne­go po­ry­wu.

– Ach, to praw­da – ode­zwa­ła się pan­na Iza – praw­da, że to może przy­po­mnieć ową aryę ze ślicz­nej "Mi­gnon".

– Ma pani ra­cyę – do­dał pan Jó­zef żywo, zwra­ca­jąc się do pan­ny Iza­bel­li – aż dziw, że nam to wszyst­kim od­ra­zu na myśl nie przy­szło!

– E! nie żar­tuj­cie! – ode­zwa­ła się szcze­rze, jak­by z ura­zą, zło­to­wło­sa pa­nien­ka.

– lii! Zo­sień­ko! któż­by śmiał, kie­dy to istot­nie traf­ne – od­par­ła pan­na Iza­bel­la.

– Któż – po­twier­dził pan Jó­zef ta­kim gło­sem, jak­by mó­wił: "boć prze­cie nie ja" – to­piąc życz­li­we spoj­rze­nie w fioł­ko­wych oczach.

– Może dla­te­go – po­czę­ła znów Zo­sia, cią­gle się bro­niąc – przy­po­mnia­ła mi się ta arya, że umiem jej sło­wa a i gram czę­sto z upodo­ba­niem.

Pan Jó­zef spoj­rzał, jak­by py­tał: "na czem?". Fioł­ko­we oczy od­ga­dły snać za­war­te w spoj­rze­niu py­ta­nie.

– Gram tro­chę na for­te­pia­nie – od­par­ła z ci­cha

– Do­bra so­bie – wtrą­ci­ła pan­na Iza – je­steś praw­dzi­wą ar­tyst­ką!

– Ja wiem o tem – do­da­ła pani Choj­nic­ka – boć u mnie so­bie Zo­sia cza­sem prze­gry­wa.

Była to nie­dy­skre­cya, jed­na z wro­dzo­nych sta­rej da­mie, ma­lo­wa­ła bo­wiem mi­mo­wo­li po­ło­że­nie dziew­czy­ny. Wszy­scy za­mil­kli i zmie­ni­li roz­mo­wę.

Na­strój mło­dych po tym epi­zo­dzie wró­cił nie­ba­wem do daw­nej swo­bo­dy, a choć roz­mo­wa ogra­ni­cza­ła się już na po­tocz­nych spra­wach, na­strę­cza­ła jed­nak co chwi­la przed­miot do ja­kie­goś kon­cep­tu, na­gra­dza­ne­go nie­wy­mu­szo­nym śmie­chem. W du­szy też dzi­wi­li się wszyst­ko tro­je, choć każ­de z osob­na, iż tak so­bie przy­pa­dli do ser­ca od­ra­zu, jak­by się zna­li od­daw­na. Mó­wi­ły im o tem wza­jem­nie śmia­łe, po­god­ne i peł­ne uf­no­ści spoj­rze­nia.

Po go­dzi­nie pani Choj­nic­ka dała ha­sło do od­wro­tu – i po­czę­to znów prze­su­wać się zwol­na, pa­ra­mi, wśród ru­cho­mej fali tłu­mów. A Zo­sia jak­by się uwzię­ła, mil­cza­ła już całą dro­gę.

Przed bra­mą pani Choj­nic­ka po­czę­ła za­pra­szać jesz­cze swo­ich go­ści do sie­bie.

– Moi pań­stwo, wstąp­cie jesz­cze na her­ba­tę! Bar­dzo was pro­szę! – mó­wi­ła.

– Ja już mu­szę wra­cać – od­par­ła uprzej­mie pan­na Iza­bel­la. – Już i tak o go­dzi­nę się spóź­nię, a oba­wiam się, aby się w domu nie nie­po­ko­jo­no.

– Ale ty, Zo­sień­ko, na cie­bie prze­cie nikt nie cze­ka? – mó­wi­ła znów sta­ra dama.

– Owszem, pa­niu­siu zło­ta! Umó­wi­ły­śmy się z Izią, że dziś spę­dzę wie­czór u niej!

– O! szko­da! Nie­chże się pani pięk­nie po­kło­ni ma­mu­si, dro­ga pan­no Iza­bel­lo! – mó­wi­ła pani Choj­nic­ka, zwra­ca­jąc się do pan­ny Dwo­rzec­kiej.

– Dzię­ku­ję! Do­bra­noc!

Skło­ni­ły się obie grzecz­nie mło­de­mu czło­wie­ko­wi, któ­ry słu­chał tej roz­mo­wy w mil­cze­niu – i wziąw­szy się pod ręce, znik­nę­ły nie­ba­wem na za­krę­cie uli­cy.

Sta­rusz­ka była prze­ko­na­na, że pan Jó­zef po­zo­sta­nie u niej na her­ba­cie. Ale i on po­czął tak­że że­gnać się z nią przed sa­me­mi drzwia­mi miesz­ka­nia.

– Wy­ba­czy pani – mó­wił – ale ja ju­tro przed wie­czo­rem wpad­nę dla za­ła­twie­nia tych li­stów. A te­raz już po­wlo­kę się do domu.

– Jak­to? Eee! Nie idzie mi o tam­to, nie uciek­nie do ju­tra – mó­wi­ła sta­rusz­ka z wi­docz­nym ża­lem. – Ale tak mi dziś do­brze było z wami, ach tak do­brze, a te­raz znów sama zo­sta­nę…

– Mu­szę! – od­parł tyl­ko mło­dy czło­wiek, choć tro­chę wzru­szo­ny tą skar­gą, ca­łu­jąc rękę sta­rej przy­ja­ciół­ki ro­dzi­ców.

– Do ju­tra!… Będę cze­ka­ła!…

Nie kła­mał, że się do domu "po­wle­cze", istot­nie bo­wiem wlókł się już tyl­ko, w za­my­śle­niu, ze spusz­czo­ną zlek­ka gło­wą. Nie pa­trzył na prze­chod­niów, wy­mi­ja­jąc ich me­cha­nicz­nie i nie­mal in­styk­to­wo.

Wy­śmie­wał się do­tąd z tego, co zwy­kle na­zy­wa­no prze­czu­ciem, a prze­cie myśl na­su­wa­ła mu te­raz wspo­mnie­nie owej fan­ta­zyi, z jaką biegł dziś do sta­rusz­ki, nie wie­dząc zgo­ła, iż tam kogo spo­tka.

– To dziw­ne! – szep­nął, wal­cząc w du­chu, jako czło­wiek trzeź­wy, z nie­wia­rą we wszel­kie za­bo­bo­ny.

W oczach za­mi­go­ta­ła mu jed­nak po chwi­li ja­sna su­kien­ka Zosi, a w uszach za­dźwię­czał jej srebr­ny śmiech, rzeź­wy jak zdro­wie, a we­so­ły – jak sama mło­dość. Mi­mo­wol­nie też zmru­żył oczy, jak­by chciał te mary od­pę­dzić.

W dro­dze za­cze­pił go je­den z ko­le­gów.

– Jó­ziek!

– Pil­no mi, spie­szę się! – od­parł krót­ko w oba­wie, aby go nie za­trzy­ma­no.

– Gdzie?

Za­wa­haj się na mo­ment z od­po­wie­dzią.

– Do te­atru! – pra­gnąc się za ja­ką­bądź cenę uwol­nić.

– Te­raz? koło dzie­wią­tej?

– Spóź­nię się tro­chę, ale to nic!…

I po­że­gnał czem­prę­dzej ko­le­gę, przy­spie­sza­jąc kro­ku, jak­by istot­nie sam wie­rzył w to spóź­nie­nie.

W parę mi­nut po­tem zna­lazł się przed do­mem, prze­biegł szyb­ko sień, wy­do­stał się na trze­cie pię­tro i do­pie­ro sto­jąc z klu­czem w ręku przed drzwia­mi swe­go miesz­ka­nia, po­my­ślał, że nie było po co tak się spie­szyć.

Nie cof­nął się już jed­nak i wszedł, za­trza­snąw­szy drzwi za sobą ha­ła­śli­wiej, niż zwy­kle.

Wi­docz­nie było mu jesz­cze za­ma­ło tego ru­chu w szyb­kiej po­go­ni ku do­mo­wi, po­sta­wiw­szy bo­wiem ka­pe­lusz na biur­ku, po­czął cho­dzić po nie­wiel­kim, ale ład­nym po­ko­iku, w sza­rem świe­tle czerw­co­we­go wie­czo­ra, któ­re­go bla­ski ga­sły wpraw­dzie dość szyb­ko, ale po­zwa­la­ły jesz­cze roz­róż­niać przed­mio­ty.

Nie my­ślał więc za­pa­lać lam­py, lecz cho­dził wciąż za­wzię­cie, z kąta w kąt, z rę­ka­mi w tyle, na kar­ku, za­ple­cio­ne­mi.

Wresz­cie sta­nął przed jed­nem z okien i spo­glą­da­jąc bez­wied­nie na sza­rze­ją­ce da­chy niż­sze­go, prze­ciw­le­głe­go domu, po­tarł czo­ło dło­nią, a za­gwiz­daw­szy prze­cią­gle, szep­nął so­bie zci­cha:

– Fiu­uu!… Pa­nie Ja­si­now­ski!… Zda­je się, że­śmy wpa­dli!…

Do­sły­szaw­szy szept wła­sny, wstrzą­snął się mi­mo­wo­li i za­pa­liw­szy pa­pie­ro­sa, któ­re­go po­cią­gnię­cia oświe­tla­ły mu bro­dę i usta cza­sa­mi, po­czął znów cho­dzić po po­ko­ju. Ale tym ra­zem twarz mu się wy­po­go­dzi­ła, oczy błysz­cza­ły w zmro­ku, jak u mło­de­go żbi­ka, pierś pod­no­si­ła się do sze­ro­kie­go od­de­chu i znów, jak tam w dro­dze do sta­rusz­ki, zja­wi­ła się w jego du­szy ocho­ta za­nu­ce­nia ja­kiej skocz­nej pio­sen­ki.

– Ha! Trud­no! – wy­rwa­ło mu się z ust z re­zy­gna­cyą.

Ale za­raz uczuł, jak­by ja­kiś cię­żar zsu­nął mu się z pier­si.

"Zła­pał ko­zak ta­ta­rzy­na.

A ta­ta­rzyn za łeb trzy­ma,

Trzy­ma sil­nia w krzep­kiej gar­ści,

Mó­wiąc przy­tem: "Chcia­łeś – na­ści!"

I za­nu­ciw­szy tę sta­rą zwrot­kę, buch­nął szcze­rym, męz­kim śmie­chem, któ­ry wy­peł­nił po­ko­ik, oparł się na nie­bie­skim atła­so­wym pa­ra­wa­ni­ku, za­sła­nia­ją­cym ka­wa­ler­skie łóż­ko i w po­wro­cie od­bił się echem z wą­skie­go przed­po­ko­ju, do któ­re­go drzwi po­zo­sta­ły do­tąd otwar­te.

Usiadł na chwi­lę przed biur­kiem, ty­łem do okna zwró­co­ny i w za­my­śle­niu po­czął wo­dzić oczy­ma po ścia­nach.

I zda­ło mu się, iż tam, na olej­nych por­tre­tach ja­kiejś pary pra­dziad­ków, je­dy­nym za­byt­ku daw­nej za­moż­no­ści ro­dzin­nej, wi­dzi w ostat­nim re­flek­sie świe­tla­nym znów su­kien­kę dziew­czę­cą i fioł­ko­we oczy i ja­sne splo­ty wło­sów ze zło­ci­stym od­bla­skiem. Raz po­ja­wi­ła mu się na jed­nym, to znów z ko­lei na dru­gim por­tre­cie, mi­go­tli­wa, nie­ja­sna, a prze­cież jak żywa.

i za­pa­trzo­ny w tę złu­dę wła­snej wy­obraź­ni, huk­nął peł­ną pier­sią, z od­dźwię­kiem ja­kiejś roz­pacz­li­wej nie­mo­cy, ale i otu­chy za­ra­zem:

– Bę­dzie, co musi być! Płyń ga­le­ro!…

W po­ko­ju za­pa­no­wa­ła już tym­cza­sem zu­peł­na ciem­ność, nie po­zwa­la­ją­ca na dal­sze prze­chadz­ki. Sie­dząc tedy przed biur­kiem ze sple­cio­ne­mi na kar­ku rę­ka­mi, wpa­trzo­ny w czar­ną bez­deń, w któ­rej nie ry­so­wał się już ża­den przed­miot, po­grą­żył się znów w my­ślach.

Ale ta bez­deń była snać złym do­radz­cą – i przy­no­sząc roz­wa­gę, po­czę­ła mu zwol­na co­raz po­sęp­niej­sze my­śli na­su­wać.

– Oj, ko­zacz­ku, ko­zacz­ku! – szep­nął jesz­cze z bla­dym uśmie­chem.

Ale na­raz po­my­ślał, że bądź co bądź jest za­pa­leń­cem, a na­wet… sza­lo­nym. Praw­da, czuł, że dziew­czy­na ta była z tych, do któ­rych­by przy­lgnął całą du­szą… ba! co to przy­lgnął, to za mało, sto­kroć za mało… Ta­kie­mu zło­te­mu stwo­rze­niu nig­dy­by krzyw­dy uczy­nić nie mógł i nie po­tra­fił, prę­dzej by so­bie cze­rep roz­bił wła­sne­mi pię­ścia­mi. A ja­kie to szcze­re, ja­kie we­so­łe, lube, słod­kie i do­bre – o! musi być i do­bre – Boże Ty miły! – a toż­by z tem raj moż­na mieć na zie­mi!…

Na­raz stru­chlał i uczuł dresz­cze w ca­łem cie­le, a roz­ple­cio­ne ręce opa­dły mu bez­wład­nie na ko­la­na.

A je­śli?… Je­śli ona jest na­wet taką słod­ką, jak on my­śli, je­śli ży­cie z nią mo­gło­by być ta­kim ra­jem, ale je­śli ona dziś tyl­ko ba­wi­ła się nim, "a te­raz, te­raz, gdy on się szar­pie, ma­rzy, nęka jej wspo­mnie­niem – ona już o nim za­po­mnia­ła; już może, na­wet wła­śnie w tej chwi­li wy­śmie­wa go z tą, z tam – tą, dru­gą – Je­zu­sie! – a ju­tro już może na­wet nie po­my­śli, chy­ba jako o fi­glu, któ­ry jej się udał wy­śmie­ni­cie?…

– Oh! – wrza­snął, za­ci­snąw­szy pię­ści i sie­dząc przez chwi­lę zgnę­bio­ny.

Na uli­cy za­pa­lo­no tym­cza­sem la­tar­nie. Od jed­nej tam, z rogu, od­bił się stru­gą sła­by re­fleks świa­tła na ścia­nie ciem­ne­go po­ko­ju, roz­ja­śnia­jąc co­kol­wiek sta­re ma­lo­wi­dło.

I znów wzrok mło­de­go czło­wie­ka po­chwy­cił w za­gię­ciach sta­re­go por­tre­tu pra­bab­ki skrom­ną su­kien­kę i fioł­ko­we oczy dziew­czę­cia.

My­śli jego po­czę­ły te­raz ukła­dać się spo­koj­niej, niby zmą­co­ne fale je­zio­ra po prze­lot­nej bu­rzy. Te oczy fioł­ko­we – te oczy!…

Nie chciał spło­szyć słod­kie­go wi­dzia­dła, ale już mu nie do­wie­rzał, już spo­glą­dał na tę złu­dę my­śli po­dejrz­li­wie. Tym­cza­sem za­pa­dła zu­peł­na ciem­ność, któ­ra aż ra­zi­ła jego oczy.

Cze­mu on sie­dzi po ciem­ku? – przy­cho­dzi mu te­raz do­pie­ro na myśl.

Od­wra­ca się też czem­prę­dzej z krze­słem ku biur­ku i za­pa­la świe­cę.

Przy świe­tle, choć sła­bem, zrzu­ca z sie­bie reszt­ki przy­gnę­bie­nia.. Nie może do­strzedz ca­łe­go po­ko­iku, ale sta­re por­tre­ty wi­dzi wca­le do­brze, bo za­gię­cia świa­tło na nich sku­pia­ją. Sam mówi so­bie, że to dzi­wac­two, złu­da, ha­lu­cy­na­cya, opę­ta­nie wzro­ku, a prze­cie zda­je mu się, że tam cią­gle jesz­cze mógł­by do­pa­trzeć ja­sną su­kien­kę dziew­czę­cą i fioł­ki w oczach.

– Aj, ty ko­zacz­ku! jak­żeś mnie ty opę­tał! – szep­cze zno­wu, ale już z roz­kosz­nym uśmie­chem, przy czem aż zmru­ża oczy i prze­chy­la gło­wę na po­ręcz – aj, ty, ty, ty, zło­te zło­to!

Za­pa­la z fan­ta­zya no­we­go pa­pie­ro­sa i ota­cza­jąc całą gło­wę, dy­mem, za­my­śla się na nowo.

Eh! Boże dro­gi! – my­śli z wła­ści­wem mło­do­ści uzdol­nie­niem do prze­no­sze­nia się od roz­pa­czy do na­dziei – co mi też już dziś do łba nie przy­cho­dzi?… Niby pierw­szy raz ją wi­dzia­łem… praw­da… no, i wiem, że pierw­szy, wiem do­brze, bo prze­cie jesz­cze – chwa­ła Bogu! – mam pa­mięć nie naj­gor­szą…. Ale… a jed­nak… tak mi jest ja­koś, jak­bym ja ten tur­ku­sik naj­droż­szy, to zło­te zło­to, mu­siał był spo­tkać na swo­jej dro­dze – mu­siał był spo­tkać na swo­jej dro­dze – mu­siał! – pier­wej czy póź­niej, dziś czy ju­tro. Co mi tam!…

Le­piej, że prę­dzej… że dziś… A przy­tem, co mi dziś to biel­mo wło­ży­ło na śle­pie?… Nie, do­praw­dy, to trze­ba być dur­niem, kpem, de­ka­den­tem, a nie po­rząd­nym czło­wie­kiem, żeby w tem wszyst­kiem nie wi­dzieć zrzą­dze­nia Opatrz­no­ści, ła­ski, cudu! Prze­cie ona sama za­czę­ła tak ja­koś ze mną od­ra­zu, jak­by­śmy się zna­li całe lata!… To jej "owszem", prze­cie to oczy­wi­ste za­prze­cze­nie "stra­cha na wró­ble" – ba! uzna­nie, po­chleb­stwo. A po­tem te za­czep­ki po dro­dze… A ten wy­ścig ku ław­ce. A! Jezu! prze­cie ja jej się na­wet ofia­ro­wa­łem do dźwi­ga­nia jej szczę­ścia… czy coś ta­kie­go. Nie od­po­wie­dzia­ła, ale bo tam­te się już zbli­ża­ły, a jed­nak spoj­rze­nie jej mó­wi­ło, iż zro­zu­mia­ła. A ta "Mi­gnon, " ta "Mi­gnon"… Rany Bo­skie! te­raz znów osza­le­ję ze szczę­ścia! – do­dał, zry­wa­jąc się z krze­sła od biur­ka i śmie­jąc się już sam z sie­bie.

Prze­szedł się znów pa­rę­kroć po po­ko­ju.

Przy­szło mu te­raz na myśl, że ju­tro, bądź co bądź, mu­siał­by pójść do pani Choj­nic­kiej, a te­raz nie bę­dzie to już obo­wiąz­kiem, lecz ucie­chą. Dzie­sięć po­dań, dzie­sięć li­stów jej na­pi­sze! Ale sta­ra musi mu ju­tro wy­znać wszyst­ko, co wie o Zosi. Już on ją przy­ci­śnie, już ona musi mu wszysz­ko o niej wy – śpie­wać – a po­tem… i… i… do­po­módz w no­wem spo­tka­niu… Po­ju­trze… we śro­dę… no, we czwar­tek naj­póź­niej. Nie! głup­stwo! Nie do­cze­kał­by do czwart­ku… Śro­da, śro­da, naj­póź­niej śro­da!

Po­sta­no­wiw­szy to, na­my­ślał się, co ma z sobą te­raz po­cząć? Stał na środ­ku po­ko­iku. Spać – ba! nie uśnie prze­cie!… Pra­co­wać – nie wziął nic z biu­ra do domu…

Co tu ro­bić?….

Na­raz uczuł głód.

– Masz to­bie! A toć ja od po­łu­dnia nic, prócz tej kawy, w ustach nie mia­łem!

Pod­szedł do świe­cy, wy­cią­ga­jąc ze­ga­rek.

– Wpół do dwu­na­stej! – wrza­snął! – Pój­dę co prze­trą­cić jesz­cze! Da­lej!

Po­chwy­cił ka­pe­lusz, spraw­dził czy klucz od za­trza­sku ma już w kie­sze­ni, do­ło­żył kil­ka pa­pie­ro­sów z pu­deł­ka, dmuch­nął na świe­cę i wy­cho­dząc, trza­snął za sobą drzwia­mi tak sil­nie, iż szy­by za­dzwo­ni­ły w ca­łej ka­mie­ni­cy.

Na dole za­stał już stró­ża w po­go­to­wiu.

– To pan?

– A cóż!

– Musi panu być we­so­ło?…

– Spo­dzie­wam się! – od­rzu­cił jesz­cze har­dziej, wsu­wa­jąc dzie­siąt­kę w dłoń stró­ża.

A na uli­cy dość pu­stej o tej po­rze, nie mógł się już oprzeć po­ku­sie i za­nu­cił pół­gło­sem:

"Zła­pał ko­zak ta­ta­rzy­na,

A ta­ta­rzyn za łeb trzy­ma,

Trzy­ma sil­nie w krzep­kiej gar­ści,

Mó­wiąc przy­tem: "Chcia­łeś – na­ści!"

* * *

Na­za­jutrz obu­dził się wcze­śniej niż zwy­kle, mimo to, czuł się wy­po­czę­tym, świe­żym i peł­nym ja­kiejś otu­chy, z któ­rej na ra­zie na­wet zdać so­bie spra­wy nie umiał. Do­pie­ro, spoj­rzaw­szy na sta­re por­tre­ty, jak­by szu­kał tam na nich wczo­raj­szych wi­dzeń, uśmiech­nął się z za­do­wo­le­niem, a z ust wy­do­by­ło mu się prze­cią­głe, roz­kosz­ne, peł­ne nie­zmier­nej ulgi:

– Aaaa?

Nie chciał jed­nak te­raz o ni­czem my­śleć, po­czął więc szyb­ko się ubie­rać, jak­by tem me­cha­nicz­nem za­ję­ciem pra­gnął wszel­kie mary od­pę­dzić.

Ale, gdy po umy­ciu, za­siadł przed ma­łem lu­ster­kiem dla za­pię­cia kra­wa­ta, uśmiech­nął się sam do sie­bie.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: