Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dobrzy ludzie muszą umrzeć - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
1 września 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Dobrzy ludzie muszą umrzeć - ebook

Podczas koncertu rockowego w Edynburgu działacz fundacji dobroczynnej ginie przecięty niemal na pół. Nikt z wielotysięcznego tłumu nie zauważył zbrodni...
Tej samej nocy pielęgniarka hospicjum zostaje zmiażdżona meblami we własnym domu…
Tydzień później w kontenerze na śmieci w jednej z uliczek przypadkowy przechodzień znajduje ciało nauczycielki uduszonej jej własnym szalikiem…
Detektywi Luc Callanach i Ava Turner nie znajdują żadnego motywu ani żadnych tropów – aż do chwili gdy dostają informację o zagadkowych graffiti na murach budynków z opisem każdej z ofiar. Wtedy uświadamiają sobie, że napisy pojawiają się przed każdym morderstwem, a nie po nim. Morderca obwieszcza w ten sposób światu, kim będzie jego następna ofiara. Im bardziej niewinna, tym lepiej...

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-241-6395-3
Rozmiar pliku: 2,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

CZĘŚĆ I

1

To nie było najgorsze miejsce na śmierć. Ale niewiele jest bardziej przerażających sposobów umierania. Idylliczne tło letniego krajobrazu – miejski pejzaż z jednej strony, zarys starego wulkanu Arthur’s Seat w oddali. Muzykę czuło się, zanim jeszcze dotarła do uszu – dudnienie basów wprawiało w drganie całe ciało, wibrowało w kościach. Na początku lipca słońce w Edynburgu zachodzi późno, niebo rozświetlały jeszcze różowe, złociste i ciemnopomarańczowe pasma. I pewnie dlatego nikt nie zauważył, kiedy to się stało. Swoje zrobił też koktajl drinków, narkotyków i naturalnego haju. Festiwal rozkręcił się na dobre. Trzy dni zabawy, imprez, kochania się, jedzenia i picia przy dźwiękach muzyki kolejnych zespołów – ludzie zdążyli przyzwyczaić się do skąpych strojów i minimum higieny. Gdyby dało się zrobić zdjęcie ukazujące to uczucie ekstazy, sceneria byłaby idealna. Poczucie wspólnej radości przepełniało tłum, który podskakiwał w tym samym rytmie, jak gdyby ze stopionego w jedność ludzkiego mrowia narodziła się pełna entuzjazmu bestia o tysiącu roześmianych twarzy.

W sam środek tego rozradowanego tłumu wślizgnął się morderca, zwinny i bezszelestny jak dym. Ciął swój cel ostrzem z taką łatwością, z jaką wstążka przecina powietrze. Czyste cięcie. Proste i głębokie. Kałuża krwi na ziemi świadczyła, że rana jest zbyt rozległa, żeby zatamować krwawienie rękoma. Zresztą i tak zabrakłoby czasu, żeby przenieść rannego do karetki. I tak byłoby po wszystkim, zanim ktoś w ogóle zauważyłby, że jest ranny.

Inspektor Luc Callanach stał w miejscu, w którym młody mężczyzna wydał ostatnie tchnienie. Jeszcze nie ustalono jego tożsamości. Po godzinie od śmierci ofiary policja nadal dysponowała nadzwyczaj skromną wiedzą. To zdumiewające, pomyślał Callanach, że w wielotysięcznym tłumie nie znaleziono choćby jednego przydatnego świadka.

Młody mężczyzna po prostu przestał rytmicznie podskakiwać i z grymasem na twarzy zaczął się chwiać na wszystkie strony wśród tych, którzy stali najbliżej, aż w końcu runął na ziemię, trzymając się kurczowo za brzuch. Niektórych to zirytowało, bo zakłóciło im przyjemność oglądania zabawy. Początkowo sądzono, że jest pijany, potem, że przesadził z narkotykami. Dopiero gdy bosonoga nastolatka poślizgnęła się w kałuży krwi, wszczęto alarm, ale przy tym natężeniu decybeli minęły wieki, zanim wiadomość się rozeszła. W końcu krzyki zagłuszyły muzykę, a kiedy biednego chłopca obrócono na plecy, jego rozlane wnętrzności rozpłynęły się jak kosmiczny stwór, błyszcząc w promieniach słońca wśród obfitej kałuży lśniącej krwi.

Policjanci byli w pobliżu. Przy tak wielkiej imprezie podjęto wszelkie środki ostrożności – w każdym razie tak sądzono. Jednak przedarcie się najpierw funkcjonariuszy, a później ratowników medycznych przez tłum, oczyszczenie i zabezpieczenie terenu okazało się logistyczną katastrofą. Callanach wzniósł oczy do nieba i westchnął. Miejsce zbrodni było bardziej zadeptane niż podłoga w toaletach nocnych klubów w sylwestrową noc. DNA starczyłoby na zaludnienie nowej planety. Prawdziwa wolnoamerykanka dla kryminalnych.

Ciało było już w drodze do kostnicy, ale wcześniej obfotografowano je na miejscu zbrodni, choć nie miało to raczej większego sensu. Zwłoki wiele razy zmieniały pozycję – zawsze znajdą się chętni do „pomocy”, swoje zrobili też spanikowani gapie, policjanci i ratownicy medyczni – zanim ułożono je w końcu na udeptanej trawie i skopanej ziemi. Główna patolog, Ailsa Lambert, była nadzwyczaj milcząca i ograniczyła się do poleceń, by zajęto się ciałem z uwagą i szacunkiem oraz przeniesiono je czym prędzej do miejsca bez wścibskich kamer i zawodzenia histerycznej muzyki. Callanach miał zabezpieczyć teren zbrodni – to już nawet nie była ironia – a następnie udać się do laboratorium Ailsy.

Inspektor zdążył tylko rzucić okiem na twarz ofiary, ale jej wygląd mówił sam za siebie. Mocno zaciśnięte oczy sprawiały wrażenie, jakby mężczyzna nie mógł przebudzić się z koszmaru, usta zastygły pomiędzy łapaniem powietrza a krzykiem. Czy wykrzyczał jakieś imię? – zastanawiał się Callanach. Czy znał napastnika? Nie miał przy sobie dowodu tożsamości, a w kieszeniach szortów jedynie drobne, nie nosił nawet zegarka. Tylko kluczyk zawieszony na sznurku na szyi. Chociaż śmierć przyszła szybko, to groza, że gaśnie się wśród tego skaczącego, rozbawionego tłumu, oraz poczucie, że nie ma żadnej deski ratunku, musiały się wydawać najokrutniejszym żartem. A pożegnaniem były tylko krzyki oraz panika i strach w oczach pochylających się osób. Jak musiał się czuć, rozmyślał Callanach, umierając samotnie na twardej ziemi w pełnym słońcu? Mogło mu towarzyszyć jedynie nieuśmierzone przerażenie.

Callanach obejrzał scenę przykrytą kopułą, wypchaną sprzętem dźwiękowym i oświetleniowym – modlił się w duchu, żeby choć jedna z zamontowanych tu kamer uchwyciła przypadkowo właściwy fragment. Umykającą w pośpiechu osobę, poruszającą się inaczej niż reszta tłumu. W zwykłe dni The Meadows, rozległe tereny parkowe i rekreacyjne na południe od centrum miasta, były pięknym i spokojnym miejscem. Spacerowały tu matki z dziećmi i właściciele psów ze swoimi pupilami, a na obrzeżach trenowali biegacze. Callanachowi przypomniała się melodia piosenki Summer is A-Coming In ze ścieżki dźwiękowej oryginalnej wersji filmu Kult, na który kilka miesięcy temu zaciągnęła go inspektor Ava Turner. Na długo zapamiętał hipnotyzujące aktorstwo Edwarda Woodwarda oraz sceny, w których mężczyźni i kobiety, o twarzach ukrytych za zwierzęcymi maskami, szykują się do złożenia ofiar z ludzi. Filmowe obrazy skojarzyły się teraz Callanachowi z areną, na której środku zginął ten młody człowiek.

– Panie inspektorze, mamy osoby, które stały za ofiarą. Można z nimi porozmawiać – odezwał się posterunkowy. Callanach udał się za nim na skraj pola, pozostawiając na miejscu ekspertów kryminalistyki, którzy wznosili tymczasową konstrukcję, by zabezpieczyć na noc miejsce zbrodni. O drzewo opierała się para, skulona pod jednym kocem. Twarze mieli umazane łzami, a kobieta wyraźnie drżała, gdy mężczyzna ją pocieszał.

– To państwo Merel i Niek de Vries – przeczytał posterunkowy z notesu. – Małżeństwo z Holandii, spędzają tu wakacje. Są w Szkocji od dziesięciu dni.

Callanach skinął głową i podszedł bliżej, by nadać rozmowie bardziej osobisty charakter.

– Jestem inspektor Callanach ze szkockiej policji – powiedział. – Wiem, że przeżyliście szok. Bardzo mi przykro. Na pewno już kilka razy o tym mówiliście i jeszcze kilka razy będziecie o to pytani. Czy mogę prosić, żebyście mi wszystko opowiedzieli?

Mężczyzna zwrócił się do żony w ich ojczystym języku, czego Callanach nie zrozumiał, ale kobieta podniosła oczy i wzięła głęboki oddech.

– Moja żona nie mówi dobrze po angielsku – wyjaśnił Niek de Vries – ale widziała więcej niż ja. Mogę tłumaczyć. Zauważyła go dopiero, gdy ta dziewczyna zaczęła krzyczeć. Merel schyliła się i zaczęła nim potrząsać, i mówić, żeby wstał. Był na kolanach, zgięty wpół. Myśleliśmy, że jest pijany albo mu niedobrze. Kiedy Merel się podniosła, miała ręce we krwi. Ale pomyślała, że zwymiotował. Dopiero kiedy wszyscy się cofnęli i obróciliśmy go na plecy, zobaczyliśmy ranę. Wyglądało to tak, jakby został przecięty na pół. – Niek zasłonił dłonią oczy.

– Czy widział pan kogoś obok niego, zanim upadł, czy ktoś go dotknął, przeszedł w pobliżu? Czy ktoś uciekał pospiesznie z tego miejsca? A może potrafi pan opisać szczegółowo stojących najbliżej ludzi? – zapytał Callanach.

– Tam się ciągle ktoś kręcił – odpowiedział Niek – a poza tym patrzyliśmy na scenę, na zespół, no nie? Nie mamy tu przyjaciół, więc ludzie nas nie interesowali. Wszyscy podskakiwali, krzyczeli, chodzili raz do baru, raz do toalety. Staraliśmy się tylko trzymać razem. Dopiero kiedy ten mężczyzna upadł, zwróciłem na niego uwagę.

– Czy coś mówił? – spytał Callanach.

Niek skonsultował to z Merel.

– Uważa, że kiedy do niego zagadnęła, był nieprzytomny albo już nie żył. A poza tym był okropny hałas. Nic by nie usłyszała.

– Rozumiem – powiedział Callanach. – Policjanci zabiorą was na posterunek, żeby spisać zeznania, a potem odwiozą was do hotelu.

– Nie Brytyjczyk? – wydukała Merel, po raz pierwszy zwracając się bezpośrednio do Callanacha.

– Jestem Francuzem – odparł inspektor – a właściwie pół Francuzem, pół Szkotem. Przepraszam, jeśli trudno zrozumieć mój akcent.

– Le garçon était trop jeune pour mourir. – Chłopiec był za młody, żeby umrzeć, powiedziała po francusku i przeszła na ten język, ale Callanach nauczył się już tak szybko tłumaczyć w myślach, że wydawało mu się, jakby mówiła po angielsku.

Merel de Vries przypomniała sobie coś jeszcze. Przez muzykę przebił się kobiecy śmiech tak głośny, że słyszała go nawet wtedy, gdy schyliła się, żeby pomóc ofierze. Callanacha uderzył sposób, w jaki Merel go opisała. To nie był radosny śmiech. Według niej brzmiał złośliwie.2

Cięcie wykonano jednym narzędziem, broń została własnoręcznie zrobiona przez jakąś złotą rączkę – powiedziała Ailsa Lambert. – Połączono ze sobą dwa identyczne skalpele, pozostawiając między nimi przestrzeń czterech milimetrów. Wskutek takiej kombinacji rana byłaby niemożliwa do zamknięcia czy zszycia, nawet gdyby podczas ataku ofiara była w szpitalu. Podwójne cięcia mają… – zamilkła, biorąc do ręki giętką miarę – …dwadzieścia osiem centymetrów długości. Nastąpiło głębokie rozwarcie, a rozległa rana wywołała zmasowany uraz. Jego narządy przesunęły się w dół i w przód, tak że większość tego, co powinno wypełniać jamę brzuszną, wypłynęła na zewnątrz, kiedy upadł i obrócił się na bok. Na wnętrznościach są nawet wyraźne ślady butów tych osób, które stały obok. Utrata krwi spowodowała zatrzymanie akcji serca.

– Rozumiem – odezwał się ze znużeniem Callanach. – Przyczyna śmierci jest raczej oczywista. Czy powinienem wiedzieć coś jeszcze?

– Wkrótce będzie raport toksykologiczny. Nie ma innych widocznych ran, na pierwszy rzut oka wydaje się zdrowy, stan płuc świadczy, że nie palił, grzeczny chłopiec. – Poklepała rękę zmarłego dłonią w rękawiczce i uśmiechnęła się ponuro. – Ale ta broń, Luc, ta broń nie została zaprojektowana do samoobrony. I nie kupisz takiej w sklepie. Ktoś ją wykonał, dopieścił. Cięcie było głębokie, równe i wystarczyło użyć niedużej siły, żeby przebić się do jamy brzusznej. Ten, kto to zrobił, był z siebie dumny, pomyślał o skuteczności, rozumiał mechanikę działania broni. To nie była improwizacja ani cios zadany pod wpływem gwałtownej kłótni.

– A zatem zabójstwo? – zapytał Callanach, pochylając się nad ciałem, żeby lepiej się przyjrzeć.

– Bardziej rytuał, powiedziałabym – odparła Ailsa. – Wymarzony, przećwiczony i doprowadzony do perfekcji.

– Ile ma lat?

– Między osiemnaście a dwadzieścia dwa. Sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu. Aktywny, bez grama zbędnego tłuszczu, dobrze umięśniony, ale nie typ, który spędza życie w siłowni. Rozmiar buta czterdzieści cztery i pół. Brązowe włosy, orzechowe oczy. Nic nie wskazuje, by się bronił. Nie spodziewał się ataku.

– Zatem nie widział w napastniku zagrożenia?

– Najprawdopodobniej. Źle wyglądasz, Luc. Dobrze sypiasz? – zapytała Ailsa, zdejmując rękawiczki, żeby coś zanotować.

– Bez problemów – skłamał.

– Odżywiasz się prawidłowo? Jesteś blady i masz popękane żyłki w oczach.

– Zadzwonię jutro, żeby się dowiedzieć o wyniki toksykologii. – Uchylił się od odpowiedzi. – Jeśli coś wypłynie, dzwoń.

– Pozdrów ode mnie inspektor Turner, dobrze? Wieki jej nie widziałam. Spotykałam się co jakiś czas z jej matką na zebraniach klubu miłośników opery, ale już jej tam dawno nie było – powiedziała Ailsa, prostując plecy. Pomimo że miała ponad sześćdziesiąt lat i drobną, delikatną figurę, nie sposób było ją lekceważyć.

– Przekażę – obiecał, zdjął fartuch i wyrzucił go do kosza za drzwiami.

Gdy wrócił na komendę, w pokoju śledczych czekał na niego komitet powitalny z ponurymi minami. Callanach spojrzał od razu na detektywa Trippa.

– Odebraliśmy telefon i idę tym tropem, panie inspektorze – powiedział Tripp. – Zadzwoniła młoda kobieta i powiedziała, że podczas festiwalu została rozdzielona ze swoim chłopakiem. Jeszcze się nie odnalazł. Wysłałem po nią samochód.

– Podała jego nazwisko? – zapytał Callanach i wziął do ręki kubek z kawą, siadając przed komputerem.

– Sim Thorburn – odrzekł Tripp, nacisnął kilka klawiszy i czekał, aż załaduje się zdjęcie, jak zwykle za wolno. W ciągu kilku sekund otworzyła się strona jakiegoś nowego portalu społecznościowego z dużą liczbą imponujących zdjęć. Z każdego z nich uśmiechał się szczerze i beztrosko młody chłopak. Na ostatnim trzymał za rękę swoją dziewczynę. Bez wątpienia tą samą dłonią, którą chwilę wcześniej poklepała Ailsa Lambert.

– To on – stwierdził Callanach. – Co wiemy?

– W tej chwili tyle, ile jest na jego stronie. Nie zawracał sobie głowy blokadami, więc cały świat mógł to obejrzeć. Ma dwadzieścia jeden lat, jest Szkotem, mieszka w Edynburgu.

– Notowany?

– Niczego nie znaleźliśmy. – Za plecami Trippa zadzwonił telefon i ktoś podał mu notatkę. – Przyjechała ta dziewczyna, panie inspektorze. I nadinspektor Begbie chce pana widzieć, jak tylko pan skończy.

– Jasna sprawa – odparł Callanach, wstając. – Masz pojęcie, gdzie jest inspektor Turner, Tripp? Pytała o nią Ailsa Lambert.

– Nie ma służby! – krzyknęła detektyw Salter z korytarza. – Mówiła coś, że jutro może się spóźnić. Mam jej coś przekazać?

– Nie, dzięki, Salter! – odkrzyknął Callanach. – To może poczekać.

W przeciwieństwie do dziewczyny Sima Thorburna, która bez wątpienia podejrzewa już najgorsze, ale wciąż liczy, że zdarzy się cud. Czekając na dole, wyobraża sobie, że popełniono błąd, i ma nadzieję, wbrew dowodom, że jej chłopak spotkał przyjaciół i oddalił się z nimi bez słowa. Przez jej głowę przebiegają rozmaite wytłumaczenia jego zniknięcia. Do czasu, aż zobaczy twarz inspektora, pomyślał Callanach. Ludziom wystarczało jedno spojrzenie i już wiedzieli.

– Przykro mi – powiedział od razu. Prezentacje były zbędne. I tak już po kilku sekundach nie pamiętałaby jego nazwiska.

– Nie może pan być pewny, że to on – wyszeptała. – Nawet pan mnie o niego nie spytał.

– Znaleźliśmy w Internecie kilka zdjęć, na których jesteście razem. – Pokazał jej fotografię, którą Tripp wydrukował na wszelki wypadek. – Czy to Sim?

Zaczęła płakać i cofnęła się o krok, jakby zdjęcie mogło ją ugryźć.

– Widział go pan? – zapytała.

Callanach przysunął jej krzesło. Usiadła.

– Tak. Jestem pewien, że to on.

– Ale co… co… – Nie mogła wydobyć słów.

– To było cięcie nożem. Niestety, śmiertelne. Wszystko stało się bardzo szybko. Nawet nie zdążyła dojechać karetka.

– Cięcie nożem? Myślałam, że pęknięcie wyrostka albo skrzep, ale… zabity nożem? To do niego nie pasuje. Nikt by tego nie zrobił Simowi.

– Nie miał żadnych kłopotów? Może coś tak zwyczajnego jak rodzinna kłótnia, problemy finansowe, wyrównanie rachunków z przeszłości?

– Niech pan nie gada głupot! – warknęła dziewczyna. Jej reakcja nie dziwiła, zważywszy na sytuację. Nie rozumiała jednak, że szanse na znalezienie sprawcy maleją z każdą minutą. – Pracował charytatywnie. Niewiele zarabiał i poświęcał każdą wolną chwilę na dodatkowy bezpłatny wolontariat.

– Może pani coś więcej powiedzieć na ten temat? – poprosił Callanach.

– Pracował w schroniskach dla bezdomnych, prowadził darmowe jadłodajnie w mieście, organizował zbiórki pieniędzy. Sim był najłagodniejszą i najmilszą osobą, jaką można spotkać. Oddałby ostatniego pensa. To była jedyna sprawa, o którą się kłóciliśmy.

– I nie zauważyła pani wczoraj nic dziwnego? Nikt go nie śledził?

Dziewczyna pokręciła głową, wyraźnie pogrążając się w szoku. Callanach wiedział, że już niczego więcej z niej nie wydobędzie. Przekazał Trippowi, żeby zorganizował oficjalną identyfikację zwłok i zbadał sytuację rodzinną. Callanach musiał szybko ruszyć właściwym tropem. Ten, kto zabił Sima Thorburna, mężczyzna czy kobieta, bez wątpienia ukrył już narzędzie zbrodni i zniszczył wszelkie obciążające dowody.

– Salter! – krzyknął Callanach w stronę pokoju śledczych. – Sprawdź, kto się zajmuje monitoringiem z koncertu. Chcę go zobaczyć jeszcze dziś wieczór. I trzymaj szefa z dala ode mnie przez jakiś czas, dobrze? Mam robotę.

– Tak jak ja, inspektorze – oznajmił nadinspektor Begbie, stając w drzwiach. Callanachowi wydawało się, że szef jest grubszy przy każdym kolejnym spotkaniu. Niezdrowo tak szybko przybierać na wadze. Nie był szczupły, kiedy Callanach dołączył do szkockiej policji, ale teraz robił wszystko, żeby przedwcześnie wykopać sobie grób, nie wiadomo dlaczego. – Czy coś nie gra, inspektorze Callanach? – zapytał Begbie. Callanach zdał sobie sprawę, że gapi się na naprężone guziki przy koszuli szefa.

– Nie, panie nadinspektorze, po prostu się rozproszyłem.

– Szczerze mówiąc, to mało optymistyczne. Co mamy? – Callanach zastanawiał się, jak mu przekazać, że właściwie niczym nie dysponują, więc zwlekał z odpowiedzią. – Aż tak dobrze? Ale ktoś musiał coś widzieć. Tysiące potencjalnych świadków, a my utknęliśmy? Typowe jak cholera. Niech rzecznik zorganizuje konferencję prasową. Możemy to zrobić od razu. Żeby ludzie nie bali się wychodzić na ulicę. Na pewno znajdzie się racjonalne wytłumaczenie tego zdarzenia. Nikt nie podchodzi do zupełnie obcej osoby, żeby ją przeciąć na pół. Przygotuj odpowiedzi, Callanach. W ciągu czterdziestu ośmiu godzin ktoś ma trafić za kratki.

– Szefie…

– Rozumiem. Nie lubisz konferencji prasowych. Odnotowane.

Begbie odszedł, posapując. Callanach zastanowił się, czy nie pójść za szefem i nie zapytać, jak się czuje, ale uznał, że to mogłoby oznaczać koniec jego kariery, więc udał się do pokoju śledczych. Umierał z głodu, ale robiło mu się mdło na samą myśl o kolacji złożonej z ryby i frytek podanych w gazecie. Nie było szans, żeby w ciągu najbliższej doby pojechać do domu, a ze zdrowych przekąsek na komendzie mógł liczyć jedynie na przeterminowaną paczkę krakersów wciśniętą w kąt kuchennej szafki. Callanach próbował zebrać myśli, żeby poprowadzić briefing, kiedy ktoś wcisnął mu w ręce papierową torbę.

– Przestań zaglądać wszystkim do talerzy z takim wzrokiem, jakby wcinali truciznę. To odpychające. Utrwalasz w ten sposób swoją reputację francuskiego snoba – powiedziała inspektor Ava Turner, podając mu widelec. – Sałatka z krewetek. Nie domowa. Oszczędziłam ci moich patetycznych wysiłków.

– Myślałem, że masz wolne aż do jutra. Zdegradowali cię do cateringu?

– Zawsze możesz to oddać – powiedziała, sprawdzając telefon, i zmarszczyła brwi.

– Za późno. – Callanach otworzył opakowanie i zaczął pałaszować. – Pytała o ciebie Ailsa Lambert. Czy mam rozumieć, że w edynburskiej elicie społecznej coś zgrzyta? – Uśmiechnął się.

– Jak się mówi po francusku, żeby ktoś się zamknął? – odpowiedziała, nie podnosząc wzroku znad telefonu. Przez większość życia zawodowego Ava próbowała zdystansować się od przywilejów, które jej przysługiwały z racji urodzenia. Oczekiwania, że zostanie lekarzem, prawnikiem, notariuszem czy kimś podobnym – przynajmniej dopóki się nie ustatkuje i nie sprowadzi na świat wnucząt dla wyczekujących dziadków – tylko podsyciły bunt, wskutek którego wylądowała w ponurym świecie policji. Ale nawet w tej pracy nie była w stanie uciec przed faktem, że do najbliższych przyjaciół jej rodziny należały osoby z samej wierchuszki szkockiej policji, politycy, prezesi zarządów, a nawet główna miejska patolog sądowa.

Do pokoju wpadła detektyw Salter, podając dwie kartki A4 i zerkając na zegarek.

– Nadinspektor Begbie powiedział, że wie, że jest pan zajęty, więc sam zorganizuje panu tę konferencję prasową. – Salter próbowała powstrzymać uśmiech. Turner zrujnowała jej wysiłek i roześmiała się w głos. – Porobiłam panu notatki, panie inspektorze. Dziennikarze będą tu za godzinę.

– Rety. Zostałeś zdegradowany do roli rzecznika prasowego? Jutro rano o tej porze kobiety będą omdlewać na widok twojej twarzy na pierwszych stronach gazet. Detektyw model w szkockiej policji powraca? – powiedziała Ava. Callanach od ośmiu miesięcy służył w Szkockim Wydziale Śledczym Policji w Edynburgu i przez cały ten czas Ava nie przepuściła żadnej okazji, żeby mu dociąć. To, że pracował kiedyś jako model, czyniło z niego wyjątkowo łatwy cel.

– To nie był mój pomysł – mruknął Callanach. – Merde!

– Nie wyrażaj się – napomniała go Ava.

– Myślałem, że nie znasz francuskiego.

– To, że cię ignoruję, nie znaczy, że cię nie rozumiem. Pomyliłeś dwie różne sprawy.

– Nie masz przypadkiem czegoś do roboty? – zapytał Callanach i pokręcił głową, patrząc, jak na jej twarz wypływa szeroki uśmiech. Ava była jedną z tych kobiet, których widok wprowadzał mężczyzn w błąd. Wyglądała dość niewinnie, z długimi, brązowymi puklami loków i szarymi oczami, zmieniającymi odcień w zależności od oświetlenia. Ale w jednej sekundzie potrafiła komuś dociąć do żywego. Jej jedyną bronią była szczerość. Kiedy przyjechał z Francji, miał w głowie kompletny mętlik. Zbyt wiele wydarzyło się w jego życiu, by pozostało to bez wpływu na stan emocjonalny. Ostatnie kilka miesięcy było dla niego jak terapia, a dużą rolę w tym leczeniu odegrała Ava, przede wszystkim dlatego, że przy niej mógł po prostu być sobą.

– Ziemia do Callanacha. – Zamachała mu dłonią przed twarzą. – Tylko żartowałam. Jest aż tak źle? Naprawdę nie masz punktu zaczepienia?

– Gorzej niż źle – odpowiedział Callanach.

– Inspektor Turner! – wrzasnął Begbie z korytarza.

– Nie jestem na służbie! – odkrzyknęła Ava. – Tak naprawdę wcale mnie tu nie ma. To tylko pana wyobraźnia.

– W takim razie mam bujną wyobraźnię. Tym gorzej dla ciebie. Bierz ludzi i jazda na Gilmerton Road. Mamy kolejne morderstwo.3

Dom z dwuspadowym dachem na Gilmerton Road był prosty, ze zwyczajnym, ale zadbanym ogródkiem i mini cooperem na podjeździe. Do ogrodu na tyłach prowadziła wysoka drewniana brama. Górne okna nieruchomości wydawały się małe, za to w jednym z narożników, prawdopodobnie tam, gdzie biegły schody, oba piętra były połączone niezwykłym wąskim przeszkleniem, które wychodziło na podjazd sąsiedniej posesji. Przy bramie stali dwaj mundurowi, ale zespół kryminalistyczny, patolog i fotograf jeszcze nie przybyli na miejsce zbrodni. Okolica wydawała się spokojna, a ulice uśpione.

– Co się stało? – zapytała Ava Turner funkcjonariusza pilnującego frontowych drzwi.

– Zadzwoniła do nas sąsiadka, bo usłyszała głośne uderzenie, a potem krzyki. Nikt nie zareagował na nasze pukanie, więc poszliśmy na tyły. Drzwi do kuchni były otwarte. Ciało jest w sypialni. Czy mam tam z panią wejść?

– Nie, zostań tutaj. I nie wpuszczaj nikogo do ogrodu. Kim jest ofiara? – zapytała Ava.

– Pani Helen Lott, około czterdziestu pięciu lat, mieszkała sama, odkąd jej mąż umarł jakiś czas temu. Sąsiadka była dosyć zaprzyjaźniona ze zmarłą. Jeszcze jej nie powiedzieliśmy, co się stało…

– To dobrze. A gdzie, do diabła, jest reszta drużyny?

– Wszyscy są jeszcze na Meadows. Zajmują się morderstwem na koncercie. Nikt się nie spodziewał drugiego morderstwa tej samej nocy – odparł policjant, rozcierając dłonie. W Szkocji nawet w lipcu nie było na tyle ciepło, żeby stać na dworze w środku nocy.

– Święta racja. W Edynburgu to wyczerpuje limit morderstw na cały rok. Boże wszechmocny, ale dziennikarze będą mieli używanie – mruknęła Ava i ruszyła wąską ścieżką na tyły posesji.

Zamek w drzwiach został przecięty na pół. W kategoriach włamania robota była wysoce profesjonalna w porównaniu ze zwykłym w takich razach rozbijaniem szyby i łapaniem tego, co leżało najbliżej okna. Sprawca musiał sporo wydać na przyzwoite narzędzia i najwyraźniej wiedział, co jest potrzebne. Ava wyjęła z torby rękawiczki i ochraniacze na buty, po czym weszła do środka przez kuchenne drzwi, uważając, by niczego nie potrącić. Zamek został uszkodzony, ale na drzwiach nie było łańcucha ani innego dodatkowego zabezpieczenia. Zaklęła pod nosem, że ludzie tak nisko cenią własne życie.

Wszędzie było ciemno, tak jak wtedy, gdy skradał się zabójca. Ava nie zapaliła światła, wyobrażając sobie, w jaki sposób poruszał się po domu. Uliczna lampa świeciła na tyle jasno, że było to łatwe. Pod krokami Avy nie skrzypnęła ani jedna deska na schodach. Niewykluczone, że morderca przebył całą drogę do sypialni Helen Lott, w ogóle nie budząc ofiary. Na dywanie na schodach widniały ciemne plamy, a na poręczy błyszcząca smuga – zapowiedź sceny, która miała się dopiero ukazać.

Już na podeście na półpiętrze czuć było zapach wymiocin, początkowo jako ostrą nutę w powietrzu, która stawała się bardziej wyczuwalna i konkretna, w miarę jak Ava zbliżała się do sypialni. Gdy tylko popchnęła drzwi do pokoju, poczuła coś jeszcze. Zatykający smród. Ludzkie fekalia.

Zapaliła światło dopiero w sypialni, żeby obejrzeć wszystko szczegółowo, ale na widok pobojowiska odruchowo się cofnęła. Z początku trudno było dostrzec ciało ukryte pod drewnianą komodą. Wszędzie walały się części garderoby, spod tego bałaganu wystawały tylko prawa stopa i prawe ramię kobiety. Ava podeszła na palcach i odsunęła z twarzy rąbek bluzy. Z ust, nosa i uszu ofiary sączyła się krew. Wymiociny zasychały już na dywanie oraz w zmarszczkach i fałdach skóry. Oczy kobiety, wyraziste i w niezwykłym odcieniu błękitu, były wytrzeszczone i utkwione w jakiś punkt ponad ramieniem Avy, jak gdyby wpatrywały się w przerażeniu, czy nie wraca napastnik. Na gałkach ocznych niewiele pozostało bieli, krwawienie wyrysowało na nich wzory niczym na antycznej wazie. Szyja i twarz były mocno napuchnięte i ciemnopurpurowe. Sprawiało to wrażenie, jakby rozzłoszczony przedszkolak wymalował ją od szyi w górę kolorami wyrażającymi furię.

W poprzek ciała leżała komoda. Ułożenie szerokiego i ciężkiego mebla wydawało się nieprzypadkowe. Ava obejrzała wnikliwie zniszczenia. Tylna ściana komody, zwrócona teraz w stronę sufitu, była roztrzaskana, a boki zapadły się do środka. Na delikatnym, pastelowym wzorze pościeli rysował się nieznaczny ślad butów. Napastnik skoczył z materaca na komodę, wzmacniając jej miażdżącą siłę do tego stopnia, że odebrał leżącej pod nią przerażonej ofierze zdolność oddychania. Widoczna noga Helen Lott była wykręcona pod nienaturalnym kątem, a paznokcie wolnej ręki nabiegły krwią i wydawały się naderwane. Ava wsunęła rękę tam, gdzie paznokcie dotknęły komody. Tak jak się spodziewała, po wypolerowanej powierzchni biegły pasujące rysy. A zatem ta biedna kobieta była przytomna i w ostatnich rozpaczliwych minutach życia zrobiła, co mogła, żeby się oswobodzić. Ava pomyślała, że śmierć musiała być dla niej wybawieniem. Pani Lott zapewne była wdzięczna, gdy w końcu pochłonęła ją ciemność.

– Och, moja droga – od drzwi dobiegł cichy głos – co my tu znowu mamy? Dopiero co mówiłam Lucowi, że dawno cię nie widziałam. Oczywiście, nie cieszę się ze spotkania w takich okolicznościach.

– Musisz mi powiedzieć jak najwięcej o mordercy. Działał samodzielnie czy z bandą? Czy użył jakiejś broni? Daj mi coś, od czego będę mogła zacząć, Ailso – poprosiła Ava.

Patolog, ubrana od stóp do głów w biały kombinezon, w którym wydawała się jeszcze mniejsza niż zwykle, otworzyła torbę i wyjęła termometr oraz rozmaite waciki.

– To trudne miejsce, mało przestrzeni. Nie wpuszczaj tu swoich ludzi, aż skończę. Załatw mi dobre oświetlenie i fotografa.

– W porządku – powiedziała Ava, kiedy Ailsa uklękła przy zwłokach.

– Jest jeszcze ciepła. Napastnik, nie wiem jeszcze, czy jeden czy kilku, musiał opuścić to miejsce całkiem niedawno – stwierdziła Ailsa. Robiła zdjęcia własnym maleńkim aparatem, świecąc w oczy, uszy i usta Helen Lott. – Śmierć nastąpiła w ciągu ostatnich czterdziestu pięciu minut, tyle mogę na razie powiedzieć. Mogłabym się założyć, że sprawca – o ile działał sam – musiał być bardzo dużym mężczyzną. Wymagało to ogromnej siły i wyjątkowej złości. Do spowodowania tych obrażeń wystarczyła komoda. Ktokolwiek to zrobił, musiał być ubrudzony krwią. Będzie się ukrywał, dopóki się nie umyje. Ten cios w twarz, o tutaj, gdzie jest opuchlizna i zaczerwienienie – Ailsa wskazała na bok głowy Helen Lott – prawdopodobnie doprowadził do złamania kości policzkowej i może też szczęki, a także przewrócił ofiarę na podłogę, tak że można było ją przydusić komodą. Ciężar komody zatamował dopływ powietrza do płuc, co razem ze złamaną szczęką uniemożliwiło jej krzyk. To mogło być przypadkowe albo zaplanowane, nie sposób stwierdzić. Co za nietypowe miejsce zbrodni. Bardzo osobiste. Nigdy nie widziałam, żeby ktoś umarł we własnym domu wskutek zmiażdżenia, nie licząc wypadków samochodowych czy w zakładach pracy. I ta krew rozpryskana dookoła… – Ava podążyła za wzrokiem Ailsy, którym ogarniała dywany, ściany i szafę na garderobę – …sugeruje, że zmiażdżenie nie nastąpiło wskutek jednostajnego działania siły.

– To znaczy? – zapytała Ava.

– To znaczy, niestety, że ten, kto to zrobił, skakał po komodzie, wywołując kolejne urazy. A krew ofiary rozpryskiwała się za każdym razem, kiedy wylądował na meblu. Jak odsuniemy komodę i ciało, ujrzymy gwiazdę z krwi.

– Skurwysyn – powiedziała Ava z rękoma na biodrach i nisko zwieszoną głową.

– Założę się, że przy matce nie pozwalasz sobie na taki język – powiedziała Ailsa, uśmiechając się łagodnie. – Pozwól, że zajmę się teraz panią Lott.

Ava zeszła po schodach, zapalając wszystkie światła i wydając polecenia przez radio. Nim doszła do kuchennych drzwi, technicy wnosili już na górę lampy i płachty. Ava wyszła na ulicę i rozejrzała się. Spokojna dzielnica mieszkaniowa, bez miejskiego monitoringu i nie na tyle zamożna, żeby ktokolwiek z lokatorów zainwestował we własne kamery. Nie było wątpliwości, że dom jest zamieszkany, skoro o tak późnej porze na podjeździe stał samochód. Włamywacz – jeśli w ogóle chodziło o włamanie, które się nie udało – zachowywałby się ostrożnie, żeby nie zbudzić mieszkańców.

– Sierżancie! – zawołała Ava do mundurowego, z którym rozmawiała przed wejściem do domu. – Czy coś z domu zginęło albo są ślady plądrowania?

– Torebka z portmonetką leży nadal na stole w kuchni. Więcej nie wiem, bo nie chcieliśmy zatrzeć śladów.

Wróciła do samochodu i zadzwoniła do Begbiego.

– Mówi Turner. Kiepska sprawa, szefie. Ofiarą jest kobieta, mieszkała sama. Zmiażdżona na śmierć własną komodą.

– Cholera, chyba żartujesz. – Begbie westchnął. Ava widziała oczyma wyobraźni, jak drapie się po głowie i puka ołówkiem w biurko. Wydawał się wyczerpany. – Napaść na tle seksualnym?

– Nie mam pojęcia. Dowiemy się, jak będą pełne wyniki sekcji zwłok Helen Lott. Tułów i dwie kończyny zostały mocno zmiażdżone.

– Podejrzani?

– Jeszcze nic nie mamy. Wciąż bada ją patolog. Wszyscy nasi byli na Meadows, więc zeszło dłużej niż zwykle, zanim coś się ruszyło. Prawie na pewno napastnikiem był mężczyzna. Nie jestem pewna, czy tylko jeden. Brutalna sprawa, dużo przemocy. Mamy ślady butów. Policjanci wypytują sąsiadów. Po tym wypadku na Meadows media będą…

– Wiem, wiem – przerwał jej Begbie. – Ale trzeba im powiedzieć. I tak sprawa szybko wypłynie. Lepiej, żeby dowiedzieli się od nas. – Ava słyszała oddech Begbiego w telefonie. Każdą pauzę między słowami wypełniało sapanie.

– Nic więcej się tej nocy nie wydarzy, panie nadinspektorze. Może pojedzie pan do domu. Callanach i ja będziemy pod telefonami.

– Ty też, Turner? Gdybym chciał, żeby jeszcze jedna kobieta marudziła mi nad głową, to dawno temu popełniłbym bigamię. Zabezpiecz miejsce zbrodni i znajdź, do cholery, jakieś przydatne informacje. Oczekuję przynajmniej sto procent więcej niż to, czego Callanach dowiedział się na Meadows. I niech ci się nie zdaje, że wysoko ustawiam poprzeczkę.4

Callanach siedział przed komputerem z beznamiętnym specem od wideo i starał się omijać szerokim łukiem gazety, które jakaś życzliwa osoba zostawiła na jego biurku. Miał do przejrzenia nagrania z czterech różnych kamer, żeby znaleźć trop, którego można by się uchwycić. Na szczęście przedział czasowy był na tyle niewielki, że praca, przynajmniej na początku, miała ograniczone ramy.

Pierwsze dwa nagrania pochodziły z nieruchomych kamer, bez operatorów. Obie obejmowały tłum stojący bliżej sceny, a miejsce, gdzie znajdował się Sim Thorburn, było tylko rozmytą plamą. Pozostałe nagrania były trudniejsze do prześledzenia. Jeden z operatorów krążył po scenie, filmując zespół, ale co jakiś czas robił przebitki na publiczność. Operator drugiej kamery stał na platformie z wysięgnikiem, żeby zapewnić bardziej dynamiczne ujęcia. Przedzieranie się przez to szło rozpaczliwie powoli, ale wreszcie w tej masie mignął mu po raz pierwszy Niek de Vries, który na szczęście był wysoki.

– Zatrzymaj. – Callanach pochylił się patrząc uważnie w ekran. – Możesz powiększyć ten fragment?

Edytor nacisnął kilka klawiszy i odchylił się z rękoma założonymi za głowę.

– Tylko tyle? – zapytał Callanach. – Jest zbyt rozmazane.

– Tak, znasz te ujęcia z filmów, na których nagle coś przybliżają i obraz jest jak żyleta, że możesz zajrzeć ludziom do kieszeni albo przeczytać, co jest napisane na skrawku papieru? To wszystko sztuczki. Obraz jest jeden i składa się z pewnej liczby kropek. Można to przybliżyć, ale wtedy spada ostrość. Gdybym pobierał funta za każdym razem, kiedy muszę to wyjaśniać…

– To cofnij trochę i przesuń odrobinę w lewo – poprosił Callanach. – To Sim. Puść od tego miejsca.

Gdy nagranie ruszyło, Callanach ujrzał podskakującego Sima, który co i rusz uciekał poza kadr. Obraz był niewyraźny, ale ofiarę dawało się rozpoznać. Miał nagą pierś, jak wielu mężczyzn w tłumie, którzy przypuszczalnie zrzucili z siebie T-shirty w tym upale i ścisku. Sim śpiewał, wyrzucając jedno ramię w górę do rytmu muzyki. Wyglądał na odprężonego i szczęśliwego. Tuż za nim, ale nieco na prawo, stała Merel de Vries.

– Nie ma najmniejszego pojęcia, co go czeka – powiedział Callanach do siebie. Kamera zaczęła przesuwać się w prawo, a twarz Sima znalazła się na samym skraju ekranu. – Nie! – krzyknął Callanach. – To się zaraz stanie. Zatrzymaj ten kadr albo coś. – Edytor nacisnął klawisz spacji. Callanach obejrzał obrazek, ale nie znalazł niczego nowego. – Puść – rzucił. W następnym ujęciu twarz Sima zaczęła się przesuwać i lada moment miała znaleźć się całkowicie poza kadrem akurat w momencie, kiedy zdawało się, że wpadł na kogoś, kto przed nim przechodził. – Stop! Tutaj. Mamy to.

Wyobraźnia Callanacha uzupełniła to, czego brakowało. Postać przesuwa się chyłkiem wśród tłumu, wyjmuje nóż z kieszeni, wysuwa ostrze z pochwy i mijając Sima, przejeżdża ostrym jak brzytwa narzędziem wzdłuż nagiego brzucha chłopaka, szybko wyciera ostrze przygotowanym zawczasu kawałkiem materiału, żeby nie ubrudzić krwią innych ludzi. Cicho znika w tłumie, zanim ofiara przewróci się na ziemię. Postać musiała poruszać się zygzakiem przez gęsty tłum. Obranie prostej trasy, by szybko wydostać się poza ludzką masę, za bardzo rzucałoby się w oczy.

– Puść to jeszcze raz – polecił Callanach. Za drugim razem widać było wyraźniej, że Sim nawet nie odwrócił głowy. Ani momentu rozproszenia uwagi, wymiany zdań, rozpoznania. Gdyby nie ruch kilku rozmazanych pikseli przed dolną połową twarzy Sima, zanim chłopak upadł, można by pomyśleć, że morderstwa dokonał duch. – Na pewno mi powiesz, że nie da się ulepszyć tego fragmentu obrazu, prawda? – Edytor tylko uniósł brew. – Potrzebuję wydruku najlepszej jakości, jaką da się uzyskać, wszystkich ujęć, na których jest jego twarz i ten cień.

Do gabinetu wszedł Tripp, trzymając dokument, który czytał po drodze.

– Raport kryminalistyczny, panie inspektorze. Właśnie przysłali mailem. Nic ciekawego.

– Co to znaczy nic? – zapytał Callanach.

– Tylko tyle, ile było już wiadomo z sekcji. Ofiara nie miała w organizmie narkotyków i jedynie śladowe ilości alkoholu. Zdrowy, bez wcześniejszych obrażeń, z wyjątkiem czegoś, co wygląda na złamanie nogi w dzieciństwie. Był czysty. Przyczyna śmierci taka, jak należało się spodziewać – podsumował Tripp.

– Czy po konferencji prasowej pojawiło się coś nowego? – zapytał Callanach.

Tripp wydawał się podminowany.

– Nic pan nie słyszał, panie inspektorze? Znowu wyłączył pan komórkę? – Callanach sięgnął do kieszeni i wyjął telefon z czarnym ekranem. – Ktoś zainicjował stronę internetową, na której ludzie zamieszczają filmiki z festiwalu nagrane telefonami. Tysiące godzin do obejrzenia. Poza tym nic ważnego. I wrzawa w mediach. Niewykluczone, że nadinspektor Begbie zabarykadował się w swoim gabinecie. Dziennikarze próbują do pana dotrzeć. Niektórzy domagają się wywiadu.

– Myślisz, że to coś pomoże?

– Nie moja broszka, panie inspektorze. Ale chyba w jednej z gazet nazwali pana odpowiedzią szkockiej policji na Brada Pitta, więc może chciałby pan… – Tripp nie dokończył zdania.

– To wszystko, dziękuję, Tripp. Czy nadinspektor jest osiągalny?

– Powiedział, że tylko dla posłańców dobrych wiadomości – rzucił Tripp na odchodnym.

– To znaczy, że wszyscy będziemy mieli dzisiaj dzień rozczarowań – mruknął Callanach.

Wszedł do gabinetu Begbiego, gdy szef podawał właśnie stos akt funkcjonariuszowi w cywilu, którego Callanach nie znał.

Begbie wskazał na krzesło, ale Callanach wolał nie siadać.

– Nie mam pojęcia, jak długo tu będziemy, niestety – mówił dalej policjant w cywilu, lekceważąc obecność Callanacha. – Oczywiście, będziemy korzystać z pomocy waszego miejscowego oddziału. Możemy również potrzebować kilku ludzi do pracy w terenie.

– Obawiam się, że z powodu wczorajszych wydarzeń nie mam już wolnych ludzi – jęknął Begbie z zamkniętymi oczami. – Chyba że obecny tu Callanach ma dla mnie jakieś niespodziewane informacje. – Inspektor wyjrzał przez okno. – No dobrze, w takim razie może pan zająć tyle pokoi, ile pan potrzebuje, i korzystać do woli ze wszystkich urządzeń oraz z wiedzy, jaką mamy. Ale siły ludzkie to już pański problem.

Policjant wydał niezrozumiały dźwięk, ale Begbie to zignorował, włączając niewielki elektryczny czajnik, który trzymał w swoim gabinecie chyba tylko po to, żeby oszczędzić sobie kilkumetrowego spaceru i parzenia herbaty w aneksie na korytarzu. Callanach skorzystał ze sposobności, żeby przyjrzeć się nowo przybyłemu. Akcent świadczył o przynależności do elity i korespondował z postawą, w której wybijały się zdecydowany ton głosu oraz nieco uniesiona głowa.

– Dobrze, dam sobie radę. Określimy nasze wymagania i powrócimy później do tematu ludzi, nadinspektorze Begbie. – Wyszedł bez słowa podziękowania, nie zawracając sobie głowy zamknięciem drzwi. Callanach zrobił to za niego.

– Powinienem o czymś wiedzieć? – zapytał Callanach.

– Nie dziś – mruknął Begbie. – Masz już podejrzanego?

– Ciemne włosy. Niski, drobnej budowy, ale to tylko przypuszczenia, bo nikt z tłumu nie zauważył przechodzącego mordercy. Może to być mężczyzna albo kobieta. Opis, który mam, pasuje do standardowego portretu profesjonalnego zabójcy.

– Dziękuję, inspektorze. Proszę nie powtarzać tych słów przy innej ludzkiej istocie. Inspektor Turner siedzi teraz w swoim gabinecie i próbuje zorganizować śledztwo w sprawie mężczyzny, którego też zdążyła już obdarzyć niewłaściwym przydomkiem. Ty masz na oku profesjonalnego zabójcę, a Turner miażdżyciela. Prawie na pewno chodzi o dobrze zbudowanego mężczyznę, silnego i brutalnego, a do tego skończonego psychopatę, jeśli sądzić po szczegółach sekcji zwłok.

– Dwóch jednej nocy? Czy to nie jest dziwne w tym rejonie?

– Dziwne? To gigantyczna katastrofa. Widziałeś poranne nagłówki? – Callanach jeszcze się nie odważył zajrzeć do gazet. – Nie? Pozwól, że zrzucę częściowo ten ciężar ze swoich barków. – „Niebezpiecznie na ulicach, niebezpiecznie w domach, edynburska noc potworności”. To nie tylko chwytliwe, ale cholernie adekwatne, nie sądzisz? – Begbie rzucił się z takim impetem na krzesło za biurkiem, że odskoczyło o pół metra. – I nie mam w budżecie pieniędzy na nadgodziny aż do końca roku! Zrób coś z tym, człowieku. Mam dwa ciała w kostnicy i boję się odbierać telefon.

Callanach nie czekał, aż Begbie nabierze rozpędu. Wyglądało na to, że Ava miała jeszcze gorszy dzień niż on. Ruszył w stronę jej gabinetu, żeby ponarzekać na wspólny marny los, i wszedł, nie zawracając sobie głowy pukaniem. Kiedy otworzył drzwi, dwie postaci nagle od siebie odskoczyły. Ava cofnęła się tak szybko, że uderzyła biodrem o narożnik biurka, a mężczyzna, który z nią był, wydawał się bardziej wkurzony, że im przerwano, niż zakłopotany. Callanach rozpoznał w nim tajniaka, który dopiero co opuścił gabinet szefa.

– Begbie nas nie przedstawił. Zdaje się, że ma sądny dzień. Jestem nadinspektor Edgar – powiedział mężczyzna.

– Callanach – odparł zwykły inspektor. Wyciągnął rękę i wymienił uścisk z nadinspektorem. – Przeszkodziłem. Przepraszam.

– Wcale nie. O co chodzi, Luc? – zapytała Ava, odgarniając włosy z twarzy.

– Pomyślałem, że zobaczę, jak ci idzie. Szef powiedział, że masz brutalną sprawę.

– Takie są najlepsze, prawda? – wtrącił się Edgar.

Ava obeszła biurko i usiadła.

– Joseph pracuje w Narodowym Wydziale Cyberprzestępstw w Londynie. Jest zagrożenie pewnym atakiem i ma podstawy sądzić, że organizuje to ktoś z Edynburga.

– Lepiej ograniczać przepływ informacji, Avo. Przypuszczam, że Callanach ma dość spraw na głowie.

– Owszem – powiedział Callanach. – Wpadnę później. Miło było poznać. – Zamknął drzwi gabinetu Avy, krzywiąc twarz, a gdy odchodził, wytarł o spodnie prawą dłoń.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: