Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Doggerland. Podstęp. Tom 1 - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Seria:
Data wydania:
11 marca 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Doggerland. Podstęp. Tom 1 - ebook

Czekaliście na to od lat! Poznajcie nowy skandynawski cykl kryminalny, który podbije Wasze serca!

Wyspy Doggerlandzkie, Morze Północne, między Wielką Brytanią a Skandynawią. Pewna kobieta zostaje brutalnie zamordowana we własnej kuchni. Śledztwo w sprawie morderstwa trafia na biurko komisarz Karen Eiken Hronby. Czeka ją trudne zadanie, szczególnie, że byłym mężem ofiary jest arogancki szef wydziału kryminalnego. Czy ta sprawa ma związek z osobliwą komuną, założoną na wyspie w latach siedemdziesiątych? A może prawda kryje się w plotkach opowiadanych w wiejskim pubie? Karen powróciła na wyspy, żeby zapomnieć o przeszłości. Pomaga jej w tym praca, alkohol i mężczyźni. Po tajemniczym morderstwie musi jednak manewrować między własnymi błędami a potknięciami innych…

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-280-6881-0
Rozmiar pliku: 3,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Jeszcze zanim otworzyła oczy, wiedziała. Coś tu jest nie tak. Wszystko jest potwornie nie tak.

Powinna leżeć w innym łóżku, wszystko jedno w jakim, byle nie w tym. Ciche chrapanie, które dolatuje z drugiej strony łóżka, powinien wydawać ktoś inny, wszystko jedno kto, byle nie on. Z pełną jasnością, która przenika jej myśli, wie, że musi się stąd wynosić. Teraz, natychmiast, zanim on się obudzi.

Powoli i najciszej, jak tylko może, Karen Eiken Hornby odsuwa kołdrę i siada, nie spogląda nawet w kierunku drugiej strony szerokiego łóżka. Przesuwa wzrokiem po pokoju hotelowym. Na podłodze, tuż koło swoich bosych stóp, dostrzega majtki i stanik, sukienka leży obok skórzanej kurtki zwinięta na stoliku, torebka rzucona na fotel. Trochę dalej zauważa sportowe buty, które wystają zza otwartych do połowy drzwi łazienki.

Planuje każdy swój ruch, żeby błyskawicznie się stąd zabrać, przysłuchuje się ciężkiemu oddechowi za plecami, ona sama oddycha bezgłośnie i płytko. Szybko powtarza poszczególne kroki, żeby stłumić falę strachu, wzbierającą w jej brzuchu. Rusza, bierze trzy głębokie wdechy, a później sięga po majtki i jednym ruchem wciąga je na siebie. Ostrożnie, żeby materac się nie zakołysał, podnosi się i ma wrażenie, że pokój wiruje. Czeka, nabiera powietrza. Potem, skradając się, robi kilka kroków, po drodze jedną ręką zgarnia stanik i rajstopy, drugą chwyta sukienkę i kurtkę. Czuje narastające mdłości, ale idzie dalej do łazienki i cicho zamyka za sobą drzwi. Zwleka pół sekundy, a później przekręca zamek. Kiedy słyszy kliknięcie rygla, natychmiast żałuje tej decyzji i przykłada ucho do drzwi. Wszystkie dźwięki, które teoretycznie mogłyby dochodzić z drugiej strony, zlewają się z uderzaniami jej walącego serca i krwią szumiącą w jej głowie.

Później się obraca.

Wzrok, który napotyka w lustrze nad umywalką, jest pusty i dziwnie obcy. Z głęboką odrazą do samej siebie przygląda się zarumienionym policzkom i pokruszonej maskarze, tworzącej pod jej oczami ciemne okręgi. Brązowe włosy z jednej strony głowy zwisają, reszta wciąż trzyma się związana na karku. Długa grzywka jest przyklejona do spoconego czoła. Zrezygnowana obserwuje to spustoszenie i szepcze lepiącymi się, suchymi ustami:

– Ty idiotko.

Coś przekręca się jej w żołądku. W ostatniej chwili udaje się jej pochylić nad sedesem, potem nadciągają wymioty. No to teraz się obudzi, myśli, wsłuchując się bezradnie we własne łkanie i sapnięcia. Spodziewając się kolejnej fali torsji, zamyka oczy, żeby nie musieć oglądać w muszli pozostałości wczorajszego dnia. Czeka jeszcze chwilę, ale wygląda na to, że żołądek się uspokoił. Odczuwając chwilową ulgę, prostuje się, odkręca kran i napełnia wodą obie dłonie. Przepłukuje usta, schładza twarz i uświadamia sobie, że teraz będzie miała jeszcze ciemniejsze ślady wokół oczu, ale myśli zaraz, że to bez znaczenia. Stoczyła się już tak nisko, że niżej się nie da.

Chociaż niedługo skończy pięćdziesiąt lat, tym razem naprawdę znalazła się na dnie. Ma wrażenie, jakby miała na karku siedemdziesiątkę.

Szybka ucieczka to jedyna rzecz, która jej teraz zostaje. Pojechać do domu, położyć się i umrzeć. We własnym łóżku. Najpierw jednak musi się stąd wydostać, wsiąść do samochodu i pojechać do domu, z nikim nie rozmawiając i tak by nikt jej nie zobaczył. Później dostrzega nikły promyk nadziei, kiedy dociera do niej, że to właśnie dziś istnieje cień szansy, że naprawdę niepostrzeżenie uda się jej uciec z miasta. Kwadrans po siódmej rano, dzień po święcie ostryg, cały Dunker pogrążony jest we śnie.

Jedną ze szklanek na szczoteczki do zębów napełnia zimną wodą i szybko ją wypija, wolną ręką ściąga frotkę z głowy i patrzy, jak razem z nią straciła kilka długich, ciemnych włosów. Nalewa sobie jeszcze jedną szklankę, wciąga na siebie sukienkę, wciska do torebki stanik i rajstopy i już chce położyć rękę na klamce, kiedy się zatrzymuje. Musi spuścić wodę. Nawet jeśli ten hałas go obudzi, po prostu musi, nie powinna zostać tu po niej żadna pamiątka. Z mocno zaciśniętymi oczami i grymasem przerażenia na twarzy wsłuchuje się w dźwięk wody pieniącej się w muszli klozetowej oraz późniejszy szum, kiedy rezerwuar zaczyna się napełniać. Czeka jeszcze kilka sekund i kiedy słychać już tylko szmer, przewiesza torebkę przez ramię.

Później bierze głęboki wdech i otwiera drzwi.

Mężczyzna w łóżku leży na plecach z głową zwróconą w jej stronę, Karen przez sekundę czuje się jak rażona piorunem. Pod światło odnosi wrażenie, że się jej przygląda. Jednak pokój wypełnia się kolejnym grzmiącym chrapnięciem, a odrętwienie przemija, Karen wzdryga się.

Sześć sekund później trzyma już w ręce swoje buty i otwiera drzwi na korytarz. Ale tam, u progu wolności, coś skłania ją do tego, żeby się odwrócić. To taka sama nagła myśl jak te, gdy się mija wypadek na autostradzie: chociaż wcale nie chce się tego oglądać, nie sposób nie spojrzeć. Wodzi wzrokiem po mężczyźnie na łóżku. Przygląda się jego wiotkim, rozchylonym ustom, wsłuchuje w lekko gulgoczący dźwięk towarzyszący każdemu wydechowi.

Z wrażeniem nierealności wpatruje się przez trzy sekundy w swojego szefa, a później zamyka za sobą drzwi.2

Drzwi pokoju numer pięćset siedem zamykają się z cichym kliknięciem. Ciemna wykładzina wydaje się miękka, kiedy Karen stąpa po niej bosymi stopami, zmierzając szybkim krokiem do windy. Naciska przycisk. Puls dudni jej w skroni, kiedy wciąga na siebie buty, używając przy tym palca jako łyżki. Udaje jej się je założyć, a zaraz potem winda dzwoni i drzwi otwierają się z cichym szumem.

Ma szczęście. Recepcja jest chyba pusta. Zerkając na nią z ukosa, Karen pędzi przez lobby do wyjścia. Przeszywa ją dreszcz niepokoju, gdy dociera do niej, że w ogóle nie pamięta, jak się tu znalazła. Czy naprawdę przyszli tu razem? Czyj to był pomysł? Urywkowe wspomnienia z wczorajszego wieczoru przelatują jej przez głowę jak krótkie sekwencje filmu: spotkanie w porcie z Eirikiem, Korem i Marike, późniejsza rundka po barach, ostrygi i jeden kieliszek wina za drugim. A do tego niewyraźne wspomnienie Jounasa Smeeda, który pojawił się w którymś z barów nad ranem. Później jeszcze kilka sekwencji miga jej przed oczami: śmiechy, przekomarzanie się, momentalnie wybuchająca kłótnia, pijackie uściski w ramach przeprosin i twarz Jounasa obok jej twarzy. Zdecydowanie zbyt blisko.

W połowie drogi na zewnątrz, zanim irytująco wolne drzwi obrotowe wypuszczą ją na ulicę, dopada ją kolejna przerażająca myśl: czy ktoś ich widział, kiedy się tu meldowali?

Wrześniowe powietrze jest rześkie i przejrzyste, Karen bierze głęboki wdech, a zaraz potem znów fala torsji podchodzi do gardła. Pospiesznie rozgląda się po opustoszałej ulicy i podbiegając, przechodzi na drugą stronę, zasłania przy tym usta ręką. Chwilę później stoi i przechyla się przez barierkę nadbrzeżnej promenady, a mdłości powoli słabną. Ulga trwa jednak sekundę, bo myśl, której starała się unikać, odkąd obudziła się dziesięć minut wcześniej, uderza ją z całym impetem. To, co najgorsze, jest jeszcze przed nią. W poniedziałek rano znów będzie musiała się z nim spotkać.

Wodzi wzrokiem po zatoce w kierunku portu na wschodzie. W porcie dla przyjezdnych widać skupisko chwiejących się masztów, ale terminal promowy, jeszcze kawałek dalej, świeci pustkami, jak w każdą niedzielę. Prom z Esbjerg dotrze tu dopiero o ósmej wieczorem, a od kilku lat nie ma już weekendowych rejsów ani do Danii, ani do Anglii. Temu, kto zechce opuścić w niedzielę Wyspy Doggerlandzkie, zostaje obecnie tylko samolot z Ravenby. Przez poranną mgiełkę, która utrzymuje się jeszcze miejscami nad morzem, Karen dostrzega w oddali białą wieżę radarową na promie pasażerskim zakotwiczonym w porcie głębokowodnym.

Mruży oczy, patrząc na horyzont, i grzebie w wewnętrznej kieszeni kurtki, szukając okularów przeciwsłonecznych. Wymyka się jej ciche przekleństwo, kiedy spostrzega, że nie ma ich tam, gdzie powinny być. Przejeżdża dłonią po pozostałych kieszeniach i stwierdza, że albo zgubiła je gdzieś wieczorem, albo zapomniała ich z hotelu. Teraz będzie musiała pokonać co najmniej połowę drogi do domu, do Langeviku, ze świecącym w oczy, nisko zawieszonym słońcem, palącym pragnieniem, mdłościami i dudniącym bólem głowy. Dobrze zrobiłoby jej podwójne espresso i dwie tabletki przeciwbólowe, żeby nie stwarzała bezpośredniego zagrożenia na drodze, ale nie odwracając się, wie, że wszystkie sklepy i kawiarnie po drugiej stronie Strandegate są jeszcze zamknięte. O tej porze, dzień po Oistrze, jest prawdopodobnie jedyną istotą, która nie śpi w tym skacowanym mieście, no może z wyjątkiem kilku szczurów, które grzebią w przepełnionych śmietnikach i wśród muszli ostryg. Ta myśl sprawia, że w żołądku wzbiera jej kolejna fala.

Zamyka oczy, opiera dłonie o gruby, zimny mur i bierze kilka głębokich wdechów. Świeże powietrze zdaje się jej zbawienne, bryza zwiewa jej wilgotne włosy na twarz. Karen wystawia kark do słońca i spogląda na dół, na plażę. Stado mew śmieszek drze się koło kilku niedbale zawiązanych worków ze śmieciami, które nie zmieściły się w koszach ustawionych specjalnie na tę okazję. Trochę dalej majaczą kontury jeszcze jednego worka. Chwilę później Karen dostrzega jednak, że to śpiący mężczyzna. Leży prosto na piasku pod narzuconym na siebie płaszczem. Obok stoi wózek sklepowy, podwędzony najprawdopodobniej z Qvicka albo Temy i wypełniony pustymi butelkami i puszkami. Wygląda na jednego z pijaków, którzy przesiadują koło galerii przy Salutorget. Zapewne będzie czuł się podobnie jak ona, kiedy się obudzi: spragniony, spocony i przepełniony trwogą „dnia następnego”, ciążącą na barkach niczym ciężki plecak. Jednak, myśli sobie Karen, w przeciwieństwie do mnie przynajmniej spędził tę noc w niewinnej samotności.

Gdzieś w oddali słychać warkot motoroweru, który bez entuzjazmu stara się przebić przez monotonny, dochodzący od morza szum kipieli. Pieniące się fale uderzają o pirs, który dziarsko ciągnie się prosto w morze. W zatoce, przy jednym z sześciu dalbów, stoi zakotwiczona podniszczona żaglówka. Zamyślona Karen zastanawia się, ile potrwa, nim podpłynie policja portowa i ją stamtąd przegoni. Zapewne będą patrzeć na to przez palce co najmniej do popołudnia; w dniu takim jak ten nawet ci zazwyczaj gorliwi chłopcy nie dadzą rady wzniecić w sobie instynktu łowieckiego przed lunchem.

Najdalsza część pirsu spowita jest poranną mgłą, latarnia morska na końcu tego kilometrowego falochronu wciąż ma nieostre kontury. W nocy musiała być gęsta mgła, myśli Karen i przypomina sobie niezwykle uporczywe wycie rogu mgłowego. Pojawia się też inne wspomnienie: poirytowany Jounas, który podnosi się i zamyka okna, a potem wraca do łóżka. Karen szybko wypiera ten obraz, puszcza barierkę i energicznym krokiem rusza w stronę parkingu przy Redehusgate.

Samochód stoi spokojnie zaparkowany trzy przecznice dalej, dokładnie tam, gdzie go zostawiła pół doby wcześniej. W chwili gdy dostrzega swojego ciemnozielonego forda rangera na pustym parkingu przed ratuszem, odpręża się. Za niecałą godzinę będzie leżała we własnym łóżku, w swoim domu za zaciągniętymi żaluzjami, a sen zapewni jej kilka godzin bez wyrzutów sumienia.

Chwilę później spostrzega, że nie ma kluczyków do samochodu.3

– Jak się dzisiaj miewamy? – Głos za nią jest oficjalny i nieco protekcjonalny.

Karen zastyga w pół ruchu, z jedną ręką w torebce i drugą opartą dla równowagi o maskę samochodu.

Od kilku podszytych paniką minut siedzi już w kucki obok forda i bezowocnie grzebie w swoich rzeczach, szukając kluczyków. Sprawdziła wszystkie kieszenie i schowki, po omacku przeszukała dno torebki i z narastającym niepokojem przeszła do metodycznego wyjmowania z niej wszystkich rzeczy po kolei.

Teraz klnie bezgłośnie przez zaciśnięte zęby: co też, kurna, o tej porze robi policja na mieście? Dlaczego marnują, do cholery, swój czas i pieniądze podatników na patrolowanie ulic i placów, skoro całe miasto i tak śpi? Z ciężkim westchnieniem podnosi się na odrętwiałych nogach. Później odwraca się niechętnie i próbuje przywołać na usta swobodny uśmiech.

Wychodzi z tego sztywny grymas.

Na twarzach obojga policjantów maluje się przerażenie, a później niedowierzanie, kiedy widzą ją – obraz nędzy i rozpaczy.

– Oj, przepraszam… – mówi policjant i cofa się o krok z zakłopotaną miną.

Jego wzrok krąży między rozmazanymi resztkami makijażu na trupio bladej twarzy przed nim a przedmiotami na ziemi. Jego nieco młodsza koleżanka posyła Karen przelotne spojrzenie i z wyraźnym zaciekawieniem przygląda się zestawowi akcesoriów na asfalcie: wczorajsze wydanie porannej gazety, telefon komórkowy, pół paczki papierosów, coś, co wygląda jak czarne rajstopy, ładowarka, zjedzone do połowy jabłko ze śladami po ugryzieniach na pociemniałym miąższu, stanik i opakowanie prezerwatyw.

Karen przywołuje jeszcze jeden sztywny uśmiech i czuje, jak spiętą ma twarz. Później wykonuje nieokreślony gest w kierunku śmietnika na ziemi.

– Nie mogę znaleźć kluczyków do samochodu – mówi na wdechu, próbując nie dopuścić, żeby jej oddech dosięgnął policjantów. – Nowa torebka – dodaje.

– Nocowała pani w mieście?

Policjantka, która zdążyła już ukucnąć, spogląda teraz na nią z delikatnym, jakby porozumiewawczym uśmiechem. Karen czuje narastającą irytację – co też taka nieprzyzwoicie dobrze wytrenowana gówniara z podskakującym końskim ogonem może, do diabła, wiedzieć o „nocowaniu w mieście”?

– Nie, dlaczego? – mówi lodowatym głosem.

Ucieka się do spojrzenia. Tego przenikliwie niebieskiego z żółtym obramowaniem źrenic, którym – jak wie – może skłonić ludzi do milczenia. Patrzy młodej kobiecie prosto w oczy, zmusza ją, żeby odwróciła wzrok, i żałuje tego w tej samej sekundzie, w której wygrywa potyczkę. Co ona wyrabia?

– Wczoraj po Oistrze zrobiło się trochę późno, więc przenocowałam u dobrej przyjaciółki – dodaje, próbując załagodzić sytuację. – Ale chyba najlepiej będzie, jak wrócę do szukania…

Karen wykonuje znaczący gest w stronę torebki i galimatiasu rzeczy, które wciąż zdają się przykuwać uwagę policjantki. W tym samym momencie widzi, jak ta wyciąga odzianą w rękawiczkę rękę, podnosi z ziemi zwinięte rajstopy i lekko nimi potrząsa. Kiedy płaski kluczyk ląduje na wyłożonym kamieniami trotuarze, rozlega się brzdęk. Dwie sekundy później Karen słyszy dobrze sobie znane piknięcie otwieranego zamka w drzwiach.

– Proszę bardzo, szefowo – mówi posterunkowa Sara Inguldsen, podnosząc się i z krzywym uśmiechem podając jej kluczyki.

Nie będąc w stanie wykrztusić ani słowa, Karen bierze je od niej i widzi, jak dwoje policjantów równocześnie cofa się o kilka kroków i oddaje jej honory. Najwyraźniej zdolność mówienia powróciła już także posterunkowemu Björnowi Langemu.

– Proszę jechać ostrożnie, pani komisarz!4

Autostrada z Dunkeru do Langevik ciągnie się przez sześć kilometrów po południowo-wschodnim wybrzeżu wyspy Heimö, przecina na skos wąski półwysep Skagersnäs i biegnie dalej na północny wschód jeszcze przez półtora kilometra. Karen czuje jak strużka potu spływa jej po plecach, zarazem sztuczny chłód z klimatyzacji przyprawia ją o dreszcze. Mocno ściska rękami kierownicę i w równych odstępach zerka na prędkościomierz. Wprawdzie wątpi, żeby drogówka w taki poranek jak ten posyłała do boju ludzi z radarami, ale sama myśl o tym, że mogłaby zostać zatrzymana przez kolegów i do tego zmuszona dmuchać w balonik, jest mniej więcej równie pociągająca co jeszcze jedna noc z Jounasem Smeedem. I zapewne byłby to koniec mojej kariery, myśli. Mimo zdecydowanie zbyt pobłażliwych przepisów – co wynikało z tego, że pragmatyczni politycy mieli więcej do stracenia niż do ugrania na ich zmianie – stężenie alkoholu w jej krwi najpewniej wciąż znacznie wykracza poza dopuszczalny poziom. Już samo to przypuszczenie sprawia, że chłód ściska ją w żołądku, a ona sama zdejmuje nogę z gazu. Tylko nie to. Przenigdy.

Ruch jest mały, pojedyncze samochody mijają ją co kilka minut. Karen rozluźnia trochę uchwyt na kierownicy i lekko potrząsa ramionami. Później, kiedy prześpi się kilka godzin, przeanalizuje każdy szczegół wczorajszego dnia, przewałkuje to, co się stało, dzieląc włos na czworo, pociągając samą siebie do odpowiedzialności i skazując na skruchę i życie w czystości. Ani kropli alkoholu przez kilka kolejnych tygodni, nigdy więcej żadnych papierosów, codzienne bieganie, trening siłowy i zdrowe odżywianie. Najpierw dochodzenie, później wyrok – robiła tak już wcześniej. Spuścizna po przodkach z północy Noorö tkwi w niej głęboko. Nie na tyle, żeby miała w ogóle nie grzeszyć, ale wystarczająco, żeby najgłupsza gafa napełniała ją lękiem. Nie ze strachu przed gniewem bożym i wykluczeniem z królestwa niebieskiego; raczej przed ceną, jaką może przyjść jej zapłacić w tym życiu. Tym razem szef Wydziału Kryminalnego Policji w Doggerlandzie może zgotować jej piekło na ziemi. Przytyki, szydercze uśmiechy, aluzje. Dalsza praca nie będzie możliwa, lecz równie niemożliwe wydaje się jej teraz znalezienie jakiegoś rozwiązania. Kilka tygodni urlopu raczej nie sprawi, że problem zniknie, a co zrobi potem? Złoży wypowiedzenie? Przekwalifikuje się? W tym wieku? Nic takiego nie potrafi sobie wyobrazić. Odgania od siebie myśli o przyszłości, ale nie może pohamować kolejnych wspomnień z wczorajszego dnia, które zaczynają układać się w całość.

Ostatnia sobota września. Przed rozpoczęciem tradycyjnej uczty ostrygowej umówiła się na piwo z Marike, Korem i Eirikiem w The Rover. Marike była w złym humorze, bo coś jej nie wyszło podczas wypalania w piecu i tym samym poszły na marne dwa tygodnie pracy w atelier. Coś było nie tak z nową glazurą, w której pokładała ogromne nadzieje. Poza tym Marike Estrup brzydziła się ostrygami, co oświadczyła z niezwykle silnym duńskim akcentem. Z czasem przyzwyczaili się do jej karkołomnej mieszanki doggerlandzkiego i duńskiego i doszli do wniosku, że jej akcent działa jak swego rodzaju licznik Geigera, który mierzy nastrój Marike. Wczoraj wskazówka tego licznika dramatycznie się odchyliła i niemal nie dało się zrozumieć jej północnojutlandzkiego syczenia.

Kore i Eirik byli z kolei w wyśmienitym imprezowym nastroju. Dwa dni wcześniej przyjęto ich ofertę na dom w Thingwalli i piątkowy wieczór upłynął im na denerwowaniu się, jak spłacą pożyczkę, kłóceniu się o wystrój i uprawianiu seksu na zgodę. Całą sobotę spędzili w łóżku, snując w kokonie utkanym z wiary w przyszłość po kolei: od planu przeprowadzki, przez późniejszą parapetówkę, aż po wspólną starość.

Karen natomiast miała produktywną sobotę, która rozpoczęła się od tego, że pojechała do marketu budowlanego w Rakne. Potem uszczelniła siedem okien, wymieniła zawiasy w drzwiach do komórki na narzędzia i prawie pół godziny rozmawiała z mamą przez telefon, ani razu nie podnosząc głosu, więc zadowolona z siebie przyglądała się teraz swoim wciąż opalonym przyjaciołom w przyjemnym mroku pubu. Sama – z powodu bladej cery – wyglądała na zmęczoną, niemal chorą, na co bezdusznie zwróciła uwagę Kore.

– Tak, ale teraz kolej na mnie – odpowiedziała. – Wyjeżdżam najpewniej w poniedziałek albo najpóźniej we wtorek.

Tylko kilka wolnych dni na początku czerwca, całą resztę lata przepracowała. Kiedy jej koledzy z policji byli na wakacjach, na własną rękę doprowadziła do końca dochodzenie, napisała ostatnie raporty, posprzątała i trwała na posterunku wspomagana przez personel oddelegowany tutaj tymczasowo z dalszych terenów. Kiedy delikatnie podpytywano ją, czy ewentualnie byłaby skłonna przesunąć urlop na jesień, nawet się nie zająknęła, że pasuje jej to idealnie. Bez mrugnięcia okiem przepracowała całe lato i za swoje poświęcenie zarobiła kilka przydatnych punktów, które wykorzysta akurat w zbliżającej się batalii o wolne w okresie świąteczno-noworocznym.

Rozłożona na jednym z foteli w The Rover, oświadczyła z satysfakcją przyjaciołom, że teraz – gdy Wyspy Doggerlandzkie pogrążają się w mroku i chłodzie – czekają ją trzy tygodnie urlopu, którego dużą część zamierza spędzić w północno-wschodniej Francji. Będzie siedziała tam z Philippe, Agnés i całą resztą w posiadłości w Alzacji, której kilka nędznych procent ziemi i winnic należało do niej. Będą dyskutować o tegorocznych zbiorach i porównywać, jak zmieniły się poprzednie roczniki wina.

Ale najpierw mieli uczcić Oistrę.

Jak zawsze doroczne święto ostryg rozpoczęto w porcie, gdzie mieszkańcy Dunkeru i turyści, którzy się tutaj zjechali, tłoczyli się przy stołach. Ostrygi nie były wprawdzie jeszcze w pełni wyrośnięte, ale pierwsza sobota po jesiennej równonocy wyznaczała początek długiego sezonu, i to właśnie świętowano z taką pompą. Góry ostryg jadalnych i ostryżyc japońskich zmniejszały się i napełniały w tym samym rytmie, w jakim pieniądze przechodziły z rąk do rąk, a nowe beczki z porterem i przyprawianym woskownicą europejską kwasem z Heimö wtaczano przy głośnym posapywaniu zlanych potem pracowników browarów. Ciemne pieczywo i masło stanowiły jedyne tradycyjne dodatki, było jednak tak ważne, żeby ludzie nie skonali tu z głodu i pijaństwa, że serwowano je tego wieczoru za darmo, w związku z czym reklamy sponsorów pokrywały każdą wolną przestrzeń.

Po prostu było tak jak zawsze.

Jakkolwiek wesoły i serdeczny panowałby nastrój, Oistra – zgodnie z tradycją – zbierała obfite plony w ofiarach pijaństwa, bijatyk albo tego lub innego zatrucia pokarmowego. To, co z kolei nie należało do tradycji, to street food i tanie wino serwowane obecnie w papierowych kubeczkach, na co rok w rok uwagę zwracali oburzeni czytelnicy gazet podpisujący się jako „Ratujmy doggerlandzkie dziedzictwo” albo „Zawiedziony 72-latek”. Jeśli chodzi o program artystyczny, niektórzy uważali, że zmiany poszły w dobrą stronę, a inni, że w złą. Zespół muzyków, który jeszcze dwadzieścia lat temu stanowił jedyny punkt tego programu, zyskał konkurencję w postaci lokalnych i zagranicznych zespołów rockowych, niedających się znieść konkursów talentów, hałasów z rozłożonego na tę okazję wesołego miasteczka i przeraźliwych krzyków dzieci.

Wczoraj Kore i Eirik zjedli po tuzinie ostryg, a Karen co najmniej połowę tego, jeszcze zanim opuścili port. Marike przyglądała się z niesmakiem ich odchylonym głowom i pożądliwie rozwartym ustom.

– Mięczaki to nie jest pożywienie dla ludzi, można się od tego potwornie rozchorować – oświadczyła z ustami pełnymi pulled pork, co dodatkowo spotęgowało jej niewyraźny bełkot.

– To od tego syfu ludzie chorują, a nie od ostryg – odparł spokojnie Kore, wlał w siebie ostatni łyk kwasu z Heimö i wyrzucił plastikowy kubek do śmietnika, nieudolnie próbując zdusić w sobie beknięcie. – O cholera – powiedział z grymasem na twarzy. – Niech mnie szlag, muszę napić się czegoś porządnego.

Dalszą część wieczoru spędzili zgodnie z tradycją na rundce po barach, gdzie do każdego kieliszka wina jedli kolejne ostrygi. Dla porównania w niektórych barach przy promenadzie obok tutejszych ostryg podawano francuskie ostrygi belon, a starym doggerlandzkim zwyczajem – nacjonalistycznym, choć zarazem poczciwym – buczano za każdym razem, gdy ktoś zamawiał zagranicznych konkurentów. I to właśnie w trzecim barze, w Café Nova, tuż po zamówieniu kieliszka chablis i dwóch belonów Karen poczuła ciepły oddech tuż przy swoim uchu i usłyszała niski głos:

– Czy komisarz Eiken naprawdę musi wkładać do ust co popadnie?

Powoli obróciła się do naczelnika wydziału kryminalnego i uśmiechnęła.

– Nie, Smeed, nie masz aż tyle szczęścia.

Półtorej godziny później znajdowali się jednak w dwuosobowym pokoju w hotelu Strand. Do tego, co się tam właściwie wydarzyło, Karen podchodzi w myślach z takim samym uczuciem, z jakim podnosi się kamień i obserwuje ze zgrozą, co pod nim pełza. Patrząc teraz na lśniącą szosę, mruży oczy w słońcu.

Alkohol oczywiście nie był tu bez winy, myśli i próbuje nabrać dystansu do tego, co się stało. Podobnie zresztą jak ogólnie swobodna atmosfera. Bądź co bądź świętowanie Oistry nie pierwszy raz – ani w jej przypadku, ani w przypadku innych – doprowadziło do intymnych niezręczności kończących się długim ubolewaniem, a w najgorszym razie nawet rozwodem. Mimo wszystko Karen nie może sobie przypomnieć, żeby po którymkolwiek z dotychczasowych potknięć moralny kac dręczył ją aż do tego stopnia.

Zerka na morze, droga delikatnym łukiem skręca na północ. Mgła się przerzedziła, słońce już do połowy wzeszło i odbija się od wzburzonej wody. Kilka mew siodłatych unosi się na wietrze i sprawia wrażenie, jakby z lenistwa zadowoliły się trawieniem pokarmu podczas spokojnej pogawędki, zamiast wypatrywać kolejnych ryb. Karen opuszcza boczną szybę i zaciąga się przesyconym solą powietrzem. Muszę po prostu zadzwonić do kadr i poprosić o przeniesienie, myśli. Może w Ravenby mają jakiś wolny etat, który mogłabym wziąć, a w najgorszym razie w Grunder, trudno, dobre i to.

Wcześniej też nie było wcale lekko, przypomina sobie. Jej koleżanki – jeszcze za kierownictwa poprzedniego szefa – opuszczały wydział jedna po drugiej. Eva Halvarsson porzuciła nadzieję, że kiedykolwiek awansuje z sierżanta na komisarza, i poprosiła o przeniesienie do policji porządkowej, a Annika Gerber i Inga von Breukelen złożyły papiery do komendy rejonowej na Frisel. Sama Karen zapuściła tu korzenie nie tyle ze względu na to, że niczym się nie przejmowała, ile raczej dlatego, że nie miała sił, żeby zaczynać wszystko od początku. Nie po raz kolejny. Przede wszystkim jednak dlatego, że praca komisarza kryminalnego była skutecznym sposobem na odpędzanie od siebie tych myśli, o których za wszelką cenę chciała zapomnieć. Wraz z tuzinem kolegów i obecnie dwiema koleżankami z Wydziału Kryminalnego Policji w Doggerlandzie bada wszystkie poważne przestępstwa na należących do Doggerlandu wyspach: Heimö, Noorö i Frisel. Decyzję o centralizacji środków podjęto przed jedenastoma laty i spotkała się ona z ostrą krytyką ze strony lokalnych komend, ale protesty ucichły, kiedy wzrósł procent wyjaśnianych spraw. Niestety, wzrosła również liczba ciężkich przestępstw, co oznacza, że liczba bezkarnych sprawców utrzymuje się na stałym poziomie. I że Karen dalej może trzymać swoje myśli w szachu.

Wprawdzie kiedy powierzono jej to stanowisko, niektórzy kwestionowali jej kompetencje – kolegów starej daty nie przekonało to, że dyplom kryminologii z London Met rekompensuje jej braki w „wieloletnim tyraniu” na patrolach. Jednak procent wyjaśnianych przez nią spraw z czasem zamknął usta krytykom. Mimo to szacunek, jakim w chwili obejmowania posady naczelnika kryminalnego wydziału darzył ją – jako śledczą – Jounas Smeed, wydawał się wymuszony, jakby każdy wyraz uznania dla jej kompetencji napawał go wstrętem. Zamiast tego na samym początku wprowadził coś, co określał jako „nieco swobodniejszy żargon między nami gliniarzami” i co zdominowało ton rozmów w wydziale. Na owoce nie trzeba było długo czekać: Jounas Smeed zdobył tym serca męskiej części wydziału – koledzy odczuli ulgę, że trafił się im szef, który zniósł żelazną dyscyplinę i służalczość, i doprowadzili do tego, że nie dało się już znieść „swobodniejszego żargonu”. Karen przyzwyczaiła się do niekończących się żartów w postaci niewielkich szpilek i docinków. A może raczej instynkt samozachowawczy pchnął ją do tego, żeby puszczać mimo uszu, jak Johannisen niezmordowanie utyskuje na feministki i kobiety za kółkiem, a Jounas bez przerwy filozofuje o niemożności zrozumienia kobiecej logiki. Nie zaszczycała tego cyrku nawet jednym komentarzem. Karen zdaje sobie sprawę, że milczenie przemawia głośniej niż protesty. Wie, że zmęczone ziewnięcia są bardziej prowokujące niż głośne wyrazy oburzenia. Z pełną świadomością, że jeśli tylko da się zwabić w pułapkę, będzie jeszcze gorzej, nauczyła się wyłączać, utrzymywać na wodzy swoją irytację. Zrobiła to jednak głównie dlatego, że zauważyła, że dzięki temu zyskuje przewagę. Jounas Smeed prowokuje, nieustannie usiłując wywołać u niej jakąś reakcję, ale ona prowokuje go jeszcze bardziej, nie reagując.

A teraz przespałam się z tym skurkowańcem, myśli sobie. Niech to szlag!

Och, dociera to do niej w chwili, gdy widzi tablice obwieszczające zjazd do Langevik. Wie dokładnie, dlaczego wylądowali w łóżku. Chodziło o tę trwającą między nimi bez końca wojnę, ich zmagania, które wczoraj wieczorem doprowadziły do tego, że oboje przymknęli oko na wszelkie reguły gry. Niepohamowana chęć, żeby wreszcie pokonać przeciwnika. Po pijaku to pragnienie, żeby zyskać ostateczną przewagę, zmusić tego drugiego, żeby przyznał się do słabości, przemieniło się w patetyczne uwiedzenie, przez co oboje mogli postrzegać siebie jako rzekomych zwycięzców. Odurzenie alkoholem przyćmiło wszystkie kontrargumenty, stłumiło wszelkie sygnały ostrzegawcze i w zamian wywołało nagłe pożądanie fizyczne. Iskierkę, która zgasła równie szybko, jak się zapaliła.

Seks nie był nawet udany, pomyślała, nie bez złośliwej satysfakcji. Przede wszystkim było niekończące się i nużące zmienianie pozycji, z których jedna była bardziej niewygodna od drugiej, co zapewne miało jej zaimponować. Ten dziad jest w każdym razie dość gibki jak na swój wiek. Przynajmniej bardziej gibki ode mnie.

Rzuca okiem w tylne lusterko, włącza kierunkowskaz i zjeżdża z autostrady. Boczna droga prowadząca do Langevik jest wprawdzie asfaltowa, ale ograniczenie prędkości wynosi tu sześćdziesiąt kilometrów na godzinę, więc Karen sumiennie zwalnia odrobinę poniżej limitu. Na moment odwraca wzrok od szosy i spogląda na spadzistą grań, na której górują białe elektrownie wiatrowe. Łopaty wirników w turbinach obracają się w równym takcie, przez opuszczone okno słyszy ich świst. Park wiatrowy biegnie po całej grani Langevik i niegdyś – sześć lat temu, kiedy go zakładano – był obiektem głośnych protestów. Mieszkańcy wioski położonej kilkaset metrów dalej w stronę morza organizowali pikiety, listy protestacyjne zalegały na ladach wszystkich sklepów we wsi i między kranami z piwem w miejscowym pubie. Już od dawna nie słychać jednak głosów oburzenia, minęło wiele lat, odkąd elektrownia wiatrowa stanowiła temat rozmów w tej okolicy.

Karen przygląda się wysokim białym wieżom. W ruchach ich smukłych ramion jest coś uspokajającego, niemal pięknego. Ona sama w gruncie rzeczy nie miała nigdy nic przeciwko nim, nawet wtedy, gdy opór był najbardziej zacięty. Ale ponieważ pinta dobrego piwa zawsze znajdowała się u Karen Eiken Hornby na liście rzeczy, które sprawiają, że życie wydaje się znośne, obowiązkowo podpisała list protestacyjny; inaczej na widok tego, kto by się tam nie podpisał, cichłby gwar w jedynym pubie we wsi, a ludzie odwracaliby od niego twarze. Oczywiście jednak wszelkie próby powstrzymania budowy spełzły na niczym: wysokie białe wiatraki stoją rzędem jeden za drugim na grani Langevik. Nie wbrew Karen: dźwięk turbin dolatuje do jej domu tylko wtedy, gdy wiatr wieje prosto z południowego zachodu. Ale tutaj, tuż pod elektrownią, na lekko nachylonym stoku z rzadką zabudową, która sprawia wrażenie przypadkowo rozrzuconej, tu, gdzie grań Langevik opada ku morzu, nieustannie słychać ich zawodzenie.

Nagle sto pięćdziesiąt metrów dalej, na pagórkowatym pustkowiu, które dochodzi do rzeki, widać jakiś ruch. Kobieta w średnim wieku wspina się do domu po stromej ścieżce od pomostu, na którym niegdyś robiono pranie. Ma na sobie szlafrok w ponurym kolorze i ręcznik owinięty wokół głowy jak turban. Nim Karen uda się instynktownie odpędzić dopadające ją wyrzuty sumienia, przechodzi ją nieprzyjemny dreszcz. Jest wprawdzie tysiąc powodów, dla których nie powinnam była iść do łóżka z Jounasem Smeedem, ale w gruncie rzeczy Susanne nie jest jednym z nich, myśli. Już zapewne dobre dziesięć lat są po rozwodzie.

Przez moment zastanawia się, czy powinna zatrąbić na powitanie zgodnie z zasadami wiejskiej etykiety, ale daje sobie z tym spokój. W obecnej sytuacji nie ma najmniejszej ochoty się ujawniać. Poza tym zdaje się, że Susanne Smeed nie zwróciła na nią uwagi – wzrok ma cały czas utkwiony w ziemi i sprawia wrażenie, jakby spieszyła się do domu. Mocno przytrzymuje szlafrok i zdeterminowana idzie pod górę szybkim krokiem. Wygląda na to, że potwornie marznie po porannej kąpieli, myśli Karen, o tej porze woda nie może mieć więcej niż kilka stopni.

Świadomość, że sama jest już tak blisko domu, odpręża ją i Karen czuje, jak coraz bardziej ogarnia ją zmęczenie. Dławi w sobie kolejne ziewnięcie i kilka razy mocno mruga oczami. W tej samej chwili coś porusza się na skraju drogi. Przed samochód wbiega kot z typowo dla drapieżników opuszczonym łbem i podniesionymi łopatkami; czujny i przygotowany, żeby bronić łupu, który dynda mu w pysku. Karen czuje uderzenie adrenaliny, kiedy pasy napinają się przy ostrym hamowaniu.

– Skup się – szepcze. – Przecież wiesz, co się może stać. Lepiej niż ktokolwiek inny.

Jedzie dalej lekko opadającą w dół drogą i zbliża się do centrum wsi. Tutaj domy leżą blisko siebie po obu stronach, ale nadal nie widać żywego ducha. Jeszcze bardziej zwalnia i skręca w długą wiejską drogę. Przed jedynym pubem w Langevik, Zającem i Wroną, meble stoją w nieładzie w wysypanym żwirem ogródku. Na stołach widnieją pojedyncze kieliszki, a kilka mew macha skrzydłami obok pozostawionych muszli ostryg. Tutaj najwyraźniej nie ma potrzeby ustawiać na noc stołów i krzeseł jedne na drugie i spinać ich, jak muszą to robić właściciele restauracji w Dunkerze, ale i tak wieczorem przed zamknięciem pubu Arild Rasmussen dla zasady doprowadza wszystko do porządku. Widocznie wczoraj stary dobry Arild nie wylewał za kołnierz w kuchni; chciał zapewne świętować Oistrę jak wszyscy inni, myśli Karen.

Powoli przejeżdża obok przychodni, która zgodnie z doggerlandzką ustawą socjalną musi znajdować się w każdej osadzie, ale obecnie otwarta jest tylko przez cztery godziny w poniedziałki i czwartki. Mija trafikę, zlikwidowany urząd pocztowy, zlikwidowany sklep żelazny i znajdujący się stale na skraju bankructwa sklep spożywczy. Stara wioska rybacka na wschodnim wybrzeżu Heimö egzystuje podłączona do respiratora, na oparach dawnej chęci samowystarczalności. Opór staje się jednak coraz bardziej pasywny, oferta i ceny sprawiają, że większość mieszkańców zapomina o zasadach i udaje się do większych sklepów i praktycznych marketów budowlanych. Jedynie działalność Arilda Rasmussena wydaje się tu niezagrożona: w Zającu i Wronie nadal trudno znaleźć wolne miejsce przez większość wieczorów w tygodniu.

Na końcu droga prowadząca przez wieś okrąża stary targ rybny i skręca do portu. Karen podąża nią i jedzie dalej powoli wąskim żwirowym odcinkiem aż do miejsca między morzem a granią Langevik. Białe i szare murowane domy wznoszą się na pagórkach, a po drugiej stronie drogi wzdłuż brzegu pomosty i budki rybackie wbijają się w wodę. Potwierdza to, że Langevik podobnie jak wszystkie inne przybrzeżne wioski na Wyspach Doggerlandzkich było niegdyś niemal całkowicie zamieszkane przez rybaków, marynarzy i kilku nawigatorów. W większości domów nad morzem mieszkają obecnie informatycy, inżynierowie pracujący na platformach wiertnicznych i ten czy inny pracownik sektora kultury. Za prostymi szarymi fasadami domów zamieniono kuchnie na opał i tradycyjne czajniki na płyty indukcyjne i ekspresy do kawy. Karen wie, że budki rybackie są coraz liczniej przekształcane na dodatkowe pomieszczenie; i zamiast dużych łodzi z miejscem dla czterech czy sześciu wioślarzy za smaganymi wiatrem ścianami kryją się w nich wygodne, odporne na zmienną pogodę sofy. W ciepłe letnie wieczory rozsiadają się na nich zadowoleni właściciele z kieliszkiem wina w ręce i rozkoszują imponującym widokiem morza, nie niepokojąc się o dziurawe sieci ani o to, że cholerna foka kolejny raz wykradła pół połowu.

I być może ona też by tak zrobiła, gdyby tylko było ją na to stać. Karen Eiken Hornby nie należy do osób nostalgicznych. Z zewnątrz większość rzeczy wygląda tak jak wtedy, kiedy tu dorastała, a mimo to nic nie jest takie samo. I to wybornie jej odpowiada.

Skręca na podjazd do jednego z ostatnich domów i stwierdza, że znów musi zasypać dół przy bramie, nie chce bowiem następnym razem, gdy jej samochód będzie wtaczał się na podwórze, walnąć głową o sufit. Wzdychając z poczucia ulgi, wyłącza silnik i kilka sekund siedzi w bezruchu, później otwiera drzwi. Znów ogarnia ją zmęczenie i kiedy rusza po zboczu w górę, do domu, jej nogi wydają się ciężkie jak z ołowiu. Bierze głęboki wdech i jej płuca wypełnia zapach zbliżającej się jesieni. Temperatura jest tu przeważnie kilka stopni niższa niż w Dunkerze i nie ma najmniejszych wątpliwości, że lato rychło dobiegnie końca. Brzozy już żółkną, a na jarzębinie przy komórce z narzędziami lśnią czerwone owoce.

Na kamiennych schodach przed drzwiami kuchennymi leży skołtuniony, gigantyczny szary kot. Kiedy Karen zbliża się do niego, przewraca się na grzbiet, wyciąga i ziewa, ukazując wszem wobec typowe dla drapieżników kły.

– Dzień dobry, Rufusie, dzisiaj też nie złapałeś żadnej myszy? Co z ciebie w ogóle za pożytek?

Sekundę później kot się podnosi i zaczyna ocierać o jej nogi. Zanim Karen zdąży wyciągnąć klucz z zamka, kot przeciska się przez drzwi.

Karen rzuca torebkę na stół w kuchni i ściąga z siebie kurtkę i buty. Później otwiera szafkę nad zlewem, wyjmuje dwie tabletki na ból głowy i popija je szklanką wody, jednocześnie zdekoncentrowana głaszcząc po grzbiecie kota, który wskoczył na zlewozmywak. Szuka konserwy z jedzeniem dla zwierzęcia, a coraz głośniejsze i bardziej napastliwe miauczenie przedziera się przez ból głowy. Cichnie jak ręką odjął, gdy tylko stawia na ziemi miskę, i Karen czuje, jak opadają jej ramiona. Postanawia już dziś wieczorem zamontować wyjście dla kota, które kupiła po swojej kapitulacji. Wprawdzie myszy jest pod dostatkiem i Rufus mógłby znaleźć schronienie w co najmniej dwóch budynkach gospodarczych, ale najwyraźniej woli zjeść coś porządniejszego w kuchni i spędzać całe dni na sofie w salonie. Nie ma pojęcia, gdzie mieszkał, nim zeszłej jesieni przybłąkał się, kulejąc, na jej podjazd. Kartki, które rozwiesiła na słupach telefonicznych i powrzucała do skrzynek pocztowych we wsi, nie przyniosły żadnego rezultatu. Weterynarz zaszył ucho, wykastrował kota, usztywnił nogę i założył mu kołnierz na głowę, żeby nie zlizywał z siebie środków przeciwgrzybicznych. To mocno poturbowane stworzenie przyszło najwyraźniej po to, żeby zostać, i teraz należało po prostu uznać, że wojna pozycyjna dobiegła końca: Rufus wygrał.

Przy dźwiękach mlaskania kota Karen napełnia ekspres do kawy i kroi sobie kilka kromek chleba. Kwadrans później kończy jeść dwie kanapki z serem żółtym, do których wypiła pół litra mocnej kawy. Grzmiący ból głowy przeszedł w ciche ćmienie i zmęczenie stało się nagle obezwładniające. Nie sprzątając po sobie, wlecze się na górę po schodach do sypialni, ściąga z siebie sukienkę i kładzie się na łóżku. Powinnam chociaż umyć zęby, myśli. Ale sekundę później zasypia.5

Dźwięk dobiega z daleka i przebija się do jej świadomości przez pokłady snu. Kiedy w końcu tam dociera, przez chwilę wydaje się jej, że to radiobudzik, i mocno naciska wyłącznik, ale drażniący odgłos nie cichnie. Cyfry na elektronicznym wyświetlaczu pokazują trzynastą dwadzieścia dwie i Karen potrzebuje dodatkowo kilku sekund, żeby uświadomić sobie dwie rzeczy: przespała pół niedzieli i dźwięk dochodzi z telefonu komórkowego, który zostawiła na dole w kuchni.

Poirytowana zrzuca z siebie kołdrę, wciąga szlafrok, który leżał rzucony na fotel w kącie, i chwiejnym krokiem schodzi po schodach na parter. Sygnał jest naglący, w narastającym zdenerwowaniu grzebie w torebce i dokładnie w chwili, kiedy telefon cichnie, wyławia go z niej. Szybkie spojrzenie na wyświetlacz i Karen całkowicie przytomnieje. Trzy nieodebrane połączenia, wszystkie od naczelnika policji Vigga Haugena.

Opada w kuchni na krzesło i naciska „oddzwoń”. Jej myśli błądzą: czego może chcieć od niej szef policji? Ich stosunki zawodowe nie są szczególnie bliskie. A do tego w niedzielę? Nie może to raczej wróżyć nic dobrego, dociera do niej, kiedy słyszy, że połączenie zostało nawiązane. Po trzecim sygnale rozlega się w słuchawce władczy głos:

– Haugen.

– No cześć, tu Karen Eiken Hornby. Widziałam, że do mnie dzwoniłeś.

Stara się, żeby jej głos nie brzmiał tak, jakby dopiero się obudziła, ale trochę przedobrza i jej ton staje się cienki, zbyt radosny.

– Tak, nie da się ukryć. Dlaczego nie odbierasz telefonu?

Viggo Haugen wydaje się poirytowany, więc Karen szybko szuka w głowie jakiegoś niewinnego kłamstwa. Nie zamierza się przyznawać, że przeleżała i przespała na kacu pół niedzieli.

– Pracowałam kilka godzin w ogrodzie i zostawiłam komórkę w kuchni – mówi i dodaje: – Jest niedziela.

Żałuje swoich słów już w chwili, gdy słyszy, jak zostały przyjęte.

– Jako komisarz kryminalna masz być dostępna dwadzieścia cztery godziny na dobę bez względu na to, jaki jest dzień tygodnia. Nie słyszałaś o tym?

– No tak, oczywiście jestem świadoma, że…

Naczelnik policji przerywa jej głośnym chrząknięciem.

– Właśnie stało się coś, co oznacza, że natychmiast zabierasz się do pracy. Znaleziono skatowaną kobietę w jej własnym domu i wiele wskazuje na to, że chodzi o morderstwo. Chciałbym, żebyś poprowadziła śledztwo.

Karen mimowolnie podciąga się na krześle i prostuje plecy.

– Oczywiście. Ale czy mogę spytać…

– Chciałbym, żebyś bezzwłocznie skompletowała potrzebną ci grupę – ciągnie Viggo Haugen. – Wszystkie szczegóły przekaże ci oficer dyżurny.

– Jasne. Tylko jedno pytanie…

– Dlaczego to ja do ciebie dzwonię, a nie Jounas? – przerywa jej znowu naczelnik. – Tak, mogę zrozumieć, że cię to dziwi.

Jego głos staje się nieco mniej surowy i Karen słyszy, że Haugen bierze głęboki wdech, a później dodaje:

– Sprawy mają się tak, że zamordowaną kobietą jest Susanne Smeed. A więc była żona Jounasa.6

Karen siedzi cicho kilka sekund i trawi te informacje. Obraz dygoczącej kobiety w ponurobrązowym szlafroku przelatuje jej przed oczami.

– Susanne Smeed – powtarza bezdźwięcznie. – Jesteś całkowicie pewien, że chodzi o morderstwo?

– Tak, albo zabójstwo w afekcie, tego, rzecz jasna, nie da się jeszcze stwierdzić. Jednak zdaniem oficera dyżurnego bez wątpienia skatowano ją na śmierć. Dwoje z naszych posterunkowych jest na miejscu i co do tego wypowiadali się bardzo klarownie.

Viggo Haugen powrócił do tego samego wymuszonego tonu co wcześniej i teraz Karen wyraźnie słyszy w jego głosie niepokój.

– Tak jak rozumiesz, Jounas nie może prowadzić śledztwa ani pełnić obowiązków szefa wydziału do czasu zakończenia tej sprawy. Już z nim o tym rozmawiałem i oczywiście w pełni to rozumie. Zastąpisz go i poprowadzisz śledztwo aż do wyjaśnienia sprawy.

Dwie sekundy ciszy.

– Albo dopóki nie znajdziemy innego rozwiązania – dodaje i znowu chrząka.

Słuchając go, Karen myślami jest już o krok dalej. Oczywiste jest, że Jounasa Smeeda powinniśmy na razie zawiesić. Dopóki nie pojawi się więcej informacji, należy do ścisłego grona osób, które trzeba przesłuchać. Konsekwencje takiego stanu rzeczy stają się dla niej powoli, lecz dobitnie jasne. Nieprzyjemne uczucie narasta, kiedy uświadamia sobie, że to na nią spadnie przesłuchanie szefa. Tego samego szefa, którego zostawiła w pokoju hotelowym w centrum Dunkeru niecałe osiem godzin wcześniej.

Jakby jej myśli mogły ją zdemaskować, odczuwa instynktowną potrzebę, żeby jak najszybciej zakończyć rozmowę z Viggiem Haugenem.

– Rozumiem – mówi krótko. – Mieszkam niedaleko Susanne Smeed, więc będę na miejscu w ciągu pół godziny. Czy technicy już tam są?

– Tak, a jeśli jeszcze ich tam nie ma, to są w drodze, lekarz sądowy także, ale mają kawałek do przejechania. Zgłoszenie otrzymaliśmy niecałą godzinę temu, jeśli dobrze zrozumiałem oficera dyżurnego.

Musiało się to stać między ósmą, kiedy widziałam ją na własne oczy żywą, a trochę przed dwunastą, kiedy przyszło zgłoszenie, myśli Karen. Niecałe cztery godziny, w ciągu których ktoś zabił Susanne Smeed. Kiedy ja leżałam mniej niż dwa kilometry od niej i odsypiałam kaca. Cholera!

– Okej, w takim razie zabieram się od razu do pracy i dzwonię do ludzi – mówi.

– Tak, jeszcze jedno…

Naczelnik zwleka chwilę, jakby szukał właściwych słów.

– Jak wiesz, jest to wyjątkowo delikatna sytuacja. Nie muszę chyba zaznaczać, jak ważne jest to, żebyś prowadziła tę sprawę możliwie najdyskretniej. Media odsyłaj zawsze do mnie, żadnych spontanicznych wypowiedzi ani żadnych… Hmm, tak jak już mówiłem, trzeba zachować dyskrecję. Czy wyrażam się wystarczająco jasno, Eiken?

Niech cię diabli, nadęty dupku, myśli sobie Karen.

– Oczywiście, wszystko jasne – mówi.

Na tym rozmowa się kończy i Karen wbiega po schodach na piętro. Myśli kłębią się w jej głowie. Trzy minuty później wychodzi spod prysznica i myje zęby, a jednocześnie wyciera włosy ręcznikiem. Nadal odczuwa skutki odurzenia alkoholem.

Muszę coś zjeść przed wyjazdem, myśli. Inaczej nie dam rady. Wciąga na siebie dżinsy i granatowy T-shirt i znów gna na dół, do kuchni. W lodówce są resztki sobotniego lunchu: coś w rodzaju potrawki z kurczaka, którą zrobiła na poczekaniu z tego, co znalazła w zamrażarce. Przekręca nad talerzem plastikowy pojemnik do góry dnem, a później wstawia zimną bryłę do mikrofali i przynosi czarne glany, które stoją w przedpokoju. Szybkie spojrzenie na zegarek: za dwadzieścia druga. Osiemnaście minut temu wydawało mi się, że moim największym problemem jest to, że przespałam się z szefem, myśli ponuro, kiedy dzwoni mikrofalówka. I to właśnie w tym momencie dociera do niej, że tym razem znów nici z jej wakacji. Może zapomnieć o tegorocznym winobraniu we Francji.

Czternaście minut później Karen Eiken Hornby, tymczasowo pełniąca funkcję szefowej Wydziału Kryminalnego Policji w Doggerlandzie, zapina pas w samochodzie. Na siedzeniu obok położyła banana i puszkę coca-coli, którą znalazła w lodówce za zapiekanką. Wkłada do ust dwie gumy do żucia, żeby stłumić chęć zapalenia papierosa, i włącza silnik.

Cofa w dół po podjeździe, wykręca i kiedy ostro rusza, słyszy, jak spod kół pryska żwir. Pochłaniając jedzenie, rozmawiała z dyżurującymi w komendzie w Dunkerze, przez co obraz sytuacji staje się dla niej przejrzyście jasny. O godzinie jedenastej czterdzieści dziewięć odebrano zgłoszenie. Z jakiegoś wciąż niewyjaśnionego powodu sąsiad zajrzał przez okno do kuchni Susanne Smeed i zobaczył na podłodze nogi do połowy łydek i przewrócone krzesła. Resztę ciała przesłaniały duże szafki kuchenne, które ograniczały pole widzenia. Sąsiad, niejaki Harald Steen, myślał najpierw, że Susanne zemdlała albo poślizgnęła się i uderzyła, dlatego zadzwonił pod sto dwanaście i wezwał karetkę. Odbierający zgłoszenie operator wykazał się jednak przytomnością umysłu i powiadomił także policję, która wysłała na miejsce dwójkę posterunkowych: Björna Langego i Sarę Inguldsen.

Kiedy Karen usłyszała wymienione przez dyżurnego nazwiska, przestała na moment przeżuwać kurczaka. Podobno tych dwoje wracało do domu po sprawdzeniu zgłoszenia o włamaniu do willi, niecałe dziesięć kilometrów od Langevik, przez co okazali się patrolem, który znajdował się najbliżej domu Susanne. Trzydzieści pięć minut po odebraniu wezwania dotarli na miejsce, wyłamali drzwi wejściowe i od razu udało im się stwierdzić, że nie chodziło tu o zwyczajny spadek cukru czy inny nieszczęśliwy wypadek.

Björn Lange siedział na schodach przed domem z głową między kolanami, gdy Sara Inguldsen powitała personel medyczny i poinformowała ich, że niepotrzebnie się fatygowali.

– To oczywiście cholernie przykre – podsumował dyżurny.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: