Dokąd bądź - ebook
Dokąd bądź - ebook
Kilkuczęściowy poemat „Dokąd bądź” jest niezwykle ambitnym „zamachem na całość”, rozbudowaną grą językową, pełną jednak odniesień do rzeczywistości i – zapewne – wątków autobiograficznych. To obraz człowieka zanurzonego w świecie, oddany poprzez ciągi paradoksalnych obrazów, zderzanych ze sobą zwrotów z różnych obszarów współczesnej mowy publicznej, utartych, lecz tutaj wywróconych na nice związków frazeologicznych, kryptocytatów i aluzji – czasem czytelnych, czasem zaszyfrowanych. W tym świecie „fragmentaryczna pascha to cała nasza podróż w głąb księgi wyjścia, / z której zostały wióry po przejściu digitalizacji i nie ma, że boli istnienie / sentymentów, leżenie krzyżem bez dostępu do sieci wzmaga osteoporozę”... Wizja to nieco apokaliptyczna – przy czym mowa o apokalipsie, która dzieje się tu i teraz.
Kategoria: | Poezja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-61298-74-8 |
Rozmiar pliku: | 571 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nasz dom i my, nasze marzenie wypowiada w naszym imieniu
chwast, ziemia, którą musimy nawieźć, dbać o przyszłość, drzewa,
kopać głęboką dziurę, nie inaczej, nie kto inny jak właśnie my,
jedyni, co zeszliśmy się pewnego dnia, w niedbałym cieniu,
w raczej zwiędłym mieście, odpowiemy słońcu pod przysięgą,
chcemy żyć, nie chcemy zanadto lękać się żyć, nic na siłę,
dziecko, może być coś na tę modłę, sens inny, co bądź
uchroni przed nami, dochowa wierności przykazaniu
dalszego ciągu, gdy staniemy wespół przed południem, w szpicy
ogrodu, susi jak kokosanki, co wyszły z obiegu, od dawien dawna
o tym myślimy, kim może i chcieliśmy zostać, dla innych, jedyną
możliwością, jedynym rozwiązaniem, tego chcemy, nic z tego
nie wychodzi póki co, póki mamy kontakt z własnym wyobrażeniem,
błędną wskazówką, której udzielił nam czas, cisi ochotnicy,
bez zastanowienia wyrażający zgodę dniom łez, co wschodzą
nad kołyską jak markizy, pod banderą dnieje niewiele dobrego.
Ono będzie naszym przewoźnikiem, nauczymy go zła
się wystrzegać jak mszyc i moli, Boże drogi, dokąd to
prowadzi, manny mamy od groma, kości leżą w spichlerzu,
dobrze się wiedzie, jedzie się wygodnie, mamy speed i wiatr,
pełną bibliotekę oraz zaufanie do ludzi, stąd nie widzimy już więcej
powodów do obaw, daj nam rodzić, przepaść.
Albo daruj spokój, gdy opuszczamy słowa piosenki, kominy i wrony,
świeci dobytek w dzielnicy emerytowanego proletariatu
jak puste krzesło w kancelarii rejenta, och jak pięknie działa
restauracja, wzmogły się wybiegi fasad, młodzież i moderna dają nogę,
Ryby z Ustki jak Brama Brandenburska otwierają targi węgla, nic już nie wiemy,
błyskawiczny wypad do pracy, mówi ci to coś, ale tylko w dni parzyste,
kiedy idziemy pod rękę na działki, a tam tablice kompromisu,
zawieszenie prac egzekutywy, pijana inkwizycja, zwinięte wigwamy,
kajaki w rowie melioracyjnym, ewakuacja kompostu z altany szefa.
Starczy dla wszystkich powietrza, zapewnia projekt konsorcjum,
i nie wypada wręcz nie wierzyć w ofertę lasu, ostre podejście
dzika, sarnę w bamboszach z fuzji, niczego już nie rozpoznajemy, jeden wykop,
masowy grób, kabel doprowadza relatywnie małą ilość prądu tuszy,
która puchnie w tirze, na rogatkach i bramkach, szkoda ich,
nasze zyski, niewielki kosmos, o jakim śniło się filozofom praktyki,
chłopom w dobie klonów i dębów, które stanęły naprzeciwko stadniny,
gdy tam odbywa się proste nabożeństwo, apel społeczności,
do jakiej aspirujemy jak ból głowy do tabletki, na opak
patrzymy sobie w oczy, bo pragnienie donosi o rzeczach zawsze nowych,
narzędziami finezyjnej obawy, co wystarcza za ratunkowe koło,
gdy siedzę sam w kubaturze jak Lennon przy pianinie, z głupią miną,
bo najwidoczniej okiennice zapiekły się na zawiasach i w tej bieli
przyjdzie już spocząć, niedoczekanie, w towarzystwie muzyki.
Uporządkujmy jednak sny w czytelne konieczności, czego
domaga się od nas przestrzeń, opiłki i nasiona mają opad
przed południem, czego nie można powiedzieć o niecce,
wypiętrzeniach, podatnym gruncie dla lekkiej konstrukcji,
wokół której tańczymy jak czerwoni, blade twarze wystawiając donikąd,
skąd przybywa w sumie całkiem urocza próżnia, starter
zupełnie zbędnych tożsamości, z przyzwyczajenia nazywanych historią
wzrostu i zmagań w klimacie ustrojowych ograniczeń jak warzywo
pod folią, podróżujące z ogromną prędkością wprost ku otchłaniom
zadośćuczynienia w wprawnych dłoniach Pana Kleksa, o tak,
nie widzimy więcej powagi w wydukanym przebiegu kariery życia,
ładnie opisanej w logicznym cyklu przemiany, w segregatorach jesteśmy
złamani niczym inwestycja w niepewny kruszec, którą żyrują cienie
dzieciństwa spędzonego w idealnej kapsule, w gównianej wyściółce,
w pocałunku za budką wartownika, ustawioną pod nosem chatki masarza,
jakbyśmy chcieli podać to dalej we fragmentach jak urwane ścięgna, łącza
głuchego telefonu, odwracając głowę do ściany bloku, lustra,
w jakim nie odbija się nic innego niż myślimy, niemrawi uczestnicy
pielgrzymki włóczek, co skończyły się przed labiryntem, jeszcze w szybie
windy, która miała zabrać nas z zsypu do ziemi, a tak nici z tego,
skłonność do zwierzeń, reprodukcja, album za albumem oglądam, co widzę,
pozostawia niewiele do życzenia, wszystko jest na górze, na wierzchu,
na dachu świata, dla którego próżno szukać podstaw akurat w percepcji
siebie sprzed lat, do czego namawia na okrągło oko, w którym zakręciła się
łoza, gdy szliśmy właśnie po worki na śmieci i budzik zaświecił niejasno.
Grzech, konwencjonalny jak lubrykant w porzuconej hurtowni maści,
o który możemy się upomnieć, w ostateczności potwierdzi czas i miejsce
naszego przybycia, konkret przeciwstawiony mglistej obietnicy, raj
jak najbardziej znamy, to chyba będzie wszystko, odsłaniam zasłony
jak tłuste karty do skata, które przeszły przez tyle palców, leżały
jeszcze długo po śmierci właściciela w, jak mówił, byfyju, by gnić,
i chyba z tego względu wyrzucam rzeczy przed rozpakowaniem,
zbieram jedynie drobne przedmioty, upycham je po kątach, żeby nie pamiętać
więcej niż to konieczne, skoro zjawisko pojawi się w pełnej krasie,
nagie, wyłoni się ze mnie dosłownie wywłok, ale ze skłonnościami
do ustawicznej wiary jak wąż pracujący nad raciczkami bydła, bez buta
jak Jazon zostanę na ostatku, nie udam się już po nic, tym razem
wszystko przyniosą do wyra, pod gardło podejdzie jedynie żal i złoto,
prośba o wybaczenie, również ciężkie przypadki herosów.
Demonstracja memów jako jedyny dowód człowieczeństwa
w ogólnym rezerwacie fikcji, tak chcielibyśmy się znowu zobaczyć,
słyszałem, że zniknął gatunek i problem śmierci, i o to biega
co drugi miejski wytwórca dobrobytu, nie można się nie wzruszyć,
zwycięstwo woli nad kompletną kapitulacją pod nożem praktykanta
lub w studni botoksu jak kaczuchy topione o północy na poprawinach,
odzysk zmęczenia, zwrot majątku mocy, która będzie potrzebna w nocy
przejścia, chociaż wszyscy moi bliscy wyszli nad ranem, gdy inni spali,
tak to już jest, w rękach kijki, na nogach betonowe japonki, lekki
uśmiech i hop do przodu, gdzie czeka na nas odwieczna błogość,
sukcesy pociech skazanych na sukces, z których wyrosły potwory,
my, raz na zawsze obiecujący poprawę, starzy i dalej bez życia,
koniec końców ani me ani be, mlaskacze, dziąsła, organy,
których nikt nie odwiedzi, realne kłopoty zarządu, zdany klaser
ze znaczkami ruskiego kosmosu w depozycie oraz masa utylizacyjna,
zdarzyć się może udana biografia, w piecu obok niebieski obłok,
nasze splecione dłonie, obiecujące sobie być może nazbyt wiele.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej