Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Dokumenty z Łeby - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
31 sierpnia 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Najniższa cena z 30 dni: 21,90 zł

Dokumenty z Łeby - ebook

Wakacje, nadmorski kurort, piaszczysta plaża, tłumy wczasowiczów i... sprawa do załatwienia


Zaufany pracownik firmy technologicznej wykrada dokumentację nowego analizatora do badania powierzchni metali. Wyjeżdża na urlop do Łeby i zabiera dokumenty ze sobą z zamiarem sprzedaży tej wiedzy konkurencji. Na Helu, w lipcowy dzień, prawdopodobnie nastąpi finalizacja umowy.

Szef okradzionej firmy zwraca się o pomoc w odzyskaniu swojej własności. Ale zlecenie na odebranie skradzionej dokumentacji zawiera jeszcze jedno tajemnicze zadanie - dlatego otrzymuje je człowiek działający tam, gdzie mechanizmy stworzone przez cywilizowane państwo tracą swoją skuteczność.

Nikt nie przypuszcza jednak, że stron zainteresowanych zdobyciem cennej szarej teczki jest więcej. Wkrótce w wakacyjnej scenerii nad Bałtykiem rozegrają się niesamowite wydarzenia.

Dokumenty z Łeby to pierwsza książka z serii „Sprawa do załatwienia”. Przygoda przeplata się w niej z kryminałem, a powaga z humorem.

Historia pewnej sprawy, którą załatwić można tylko w Łebie intryguje od pierwszej strony swoją wartką akcją oraz sensacyjną otoczką, która nie pozwala oderwać się od lektury nawet na chwilę. Dynamiczne śledztwo, humor oraz egzotyka nadmorskiego kurortu niewątpliwie zadowolą wszystkich miłośników dobrej, literackiej rozrywki. Ta książka, niczym wakacyjna przygoda, wciągnie cię w wir nieprzewidywalnych zdarzeń. Nie czekaj ani chwili dłużej!

Wioleta Sadowska
http://www.subiektywnieoksiazkach.pl

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8083-299-2
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1

– Mamy w firmie „kreta” – powiedział Jasiak, odwracając szaszłyki na grillu.

Mięso było już prawie gotowe. Przyjemny zapach rozchodził się po ogrodzie. Karczek przekładany cebulką już ładnie zarumienił się i pobudzał zmysły.

Karol Franet próbował podzielić swoją uwagę. Wiedział, że Krzysztof Jasiak miał do niego jakąś sprawę i nie zaprosił go do ogrodu tylko dla przyjemności jedzenia. Z drugiej strony nie mógł już doczekać się tych apetycznych szaszłyków.

– No to słucham, powiedz coś więcej.

– Moja firma zbudowała bardzo ciekawe urządzenie – rozwijał temat Jasiak. – Służy ono do badania powierzchni metali i przy niezłych parametrach bardzo mało kosztuje w produkcji. Zbudowaliśmy trzy egzemplarze. Jeden sprzedaliśmy Polskiej Akademii Nauk, drugi kupiła firma z Kanady, trzeci pozostaje u nas. Mam mocne podejrzenia, że jeden z moich pracowników chce potajemnie sprzedać pomysł konkurencji. – Przerwał na chwilę i odwrócił się od grilla. – Zaraz będą gotowe – powiedział o szaszłykach, po czym powrócił do wątku. – Nie mam na to dowodów, ale mam podejrzenia. Dla mnie to wystarczy.

– Wystarczy? – powtórzył Franet, oczekując czegoś więcej niż tylko przeczucia.

– To jest moja firma i nie muszę udowadniać własnych przekonań. – Jasiak uśmiechnął się z wyższością. – I nie chodzi tu tylko o moje wybujałe ego. Jeżeli ktoś nie pasuje do zespołu, muszę go wyeliminować dla dobra przedsięwzięcia. Co chcesz do picia?

– A co masz?

– Sok pomarańczowy, grejpfrutowy, jabłkowy, coca-colę i piwo – jednym tchem wyliczył Jasiak.

– Jakie piwo?

– Żywiec i tyskie.

– A lecha?

– Przykro mi, niestety nie.

– Poproszę żywca.

Jasiak otworzył butelkę i podał ją Franetowi.

– Chcesz szklankę?

– Lubię patrzeć na piwo w wysokiej szklance. – Franet dał jasną sugestię.

– I co tam wtedy widzisz? – z lekkim zdziwieniem zapytał Jasiak.

– Mogę w pełni delektować się smakiem i wyglądem. Bo dobre piwo ma kolor miodu i smak szesnastoletniej dziewczyny.

Jasiak uśmiechnął się.

– To właśnie w tobie cenię, że masz niecodzienne spojrzenie na świat. I dlatego ciebie chciałbym prosić o pomoc.

Gospodarz nałożył porcję z grilla na plastikowy talerz i postawił na ogrodowym stoliku przed Franetem.

– Smacznego.

– Wygląda apetycznie.

Jasiak wziął też szaszłyk dla siebie i zasiadł do stolika. Delikatnie ugryzł pierwszy kawałek.

– Rzeczywiście dobre. Gotowanie nie jest moją mocną stroną, ale mam swoje opracowane przepisy – pochwalił sam siebie.

Przez chwilę jedli w milczeniu. Gdy pierwszy głód został zaspokojony, Jasiak kontynuował:

– Rozważania teoretyczne nad ideą tego analizatora prowadził dla nas profesor Boćkowski, fizyk. Nie jest on etatowym pracownikiem mojej firmy, ale blisko z nami współpracuje. Wykonał projekt tego urządzenia na nasze zlecenie i w zasadzie poza nim i mną nikt nie powinien mieć pełnej wiedzy na ten temat. Taką też miałem z nim umowę, że będziemy ściśle przestrzegać tajemnicy.

– Czy to możliwe w dzisiejszych czasach, aby ktoś w pojedynkę był w stanie wymyślić coś mądrego? – zapytał Franet.

– Już coraz rzadziej, ale jeszcze się zdarza – upewnił go Jasiak. – Przynajmniej jeśli chodzi o teorię.

– A co z wykonaniem?

– Detale dawaliśmy do wykonania w pakietach i bez rysunków montażowych. Nie jest to oczywiście idealne zabezpieczenie, ale poskładanie tego w całość bez wiedzy projektowej byłoby loterią. Szczególnie jeśli chodzi o parametry regulacyjne.

– Czy opatentowaliście to urządzenie?

– Zasada działania opiera się na znanych w fizyce powierzchni regułach, przez co analizator jako taki nie podpada pod prawo patentowe. To tak, jakby ktoś chciał opatentować koło albo połączenie gwintowe.

– Zgoda, sama idea może być znana i oczywista, przynajmniej w pewnych kręgach. – Franet tylko pozornie uznał zasadność porównania. – Ale szczegóły! One mogą być decydujące.

– I są – przytaknął Jasiak. – Taką drogę właśnie wybraliśmy. Zamiast objaśniać całemu światu, na czym polega nasz pomysł, i czekać na decyzję, czy to może być opatentowane, czy nie, postanowiliśmy działać dyskretnie. Istota naszego urządzenia opiera się na geometrii. Odpowiednie wymiary detali i ich wzajemne ustawienie to klucz do właściwego działania. Profesor Boćkowski osobiście je składał. Pomocy asystentów wymagało jedynie sprawdzenie na stanowisku badawczym i dostrojenie elektryczne. Chcesz drugą porcję? – Wskazał na ciepły ruszt.

– Z przyjemnością.

Jasiak nałożył następne szaszłyki i opowiadał dalej.

– Na koniec każdego dnia profesor składał dokumenty i części do zamykanej szafki. Nie była to szafa pancerna, ale też ani razu nie zanotowaliśmy żadnego przypadku jej otwierania. Dopiero na etapie prób analizator pozostawał zamontowany na stanowisku. Któregoś dnia, po dłuższym cyklu badań prowadzonych przez asystentów, profesor stwierdził, że analizator nie funkcjonuje prawidłowo. Po bliższych oględzinach wywnioskował, że ktoś go rozebrał, a następnie ponownie zmontował.

– Tak jakby chciał obejrzeć go od środka? – zapytał Franet.

– Właśnie. Nawiasem mówiąc, sam fakt, że po poskładaniu stracił swoje parametry, świadczy o trudności w odgadywaniu jego prawidłowych nastaw. To jakby szukać skarbu faraona we wnętrzu piramidy – z nieukrywaną satysfakcją powiedział Jasiak.

– Niektóre grobowce jednak obrabowano – pociągnął ten wątek Franet.

– I dlatego postanowiliśmy działać. Wytypowaliśmy najbardziej prawdopodobną osobę, która mogła to zrobić. Zareagowałem bardzo szybko. Pod jakimś pretekstem wyciągnęliśmy tego człowieka z pokoju i wtedy przejrzałem jego rzeczy.

– Zrobiłeś mu rewizję?

– Coś w tym stylu.

– To nielegalne.

– I tak, i nie. Do pewnego stopnia pracownik jest własnością firmy.

– Jak głęboka była ta rewizja?

– Naprawdę chcesz wiedzieć? – Jasiak nie był skory do ujawniania swoich sekretów. – Ważniejsze, jaki dała wynik. Otóż w jego kalendarzu znalazłem zaznaczony termin spotkania w jednej knajpce w rynku. Nie było żadnych szczegółów o osobach czy temacie. Był to wszakże jedyny trop, który przyniósł zaskakujące rezultaty. Otóż tego zaznaczonego dnia ów człowiek siedział przy jednym stoliku z facetami z konkurencyjnej firmy. Przypadek?

– Ty go śledziłeś?

– Nie żartuj! Wysłałem tam młodą parkę dobrych znajomych. Zrobili zdjęcia cyfrówką, niestety bez flesza, ale i tak twarze można było rozpoznać. Wszystko masz tutaj. – Wyjął z teczki niebieski skoroszyt i położył go na stole.

Franet nie sięgnął po niego. Zamiast tego zapytał:

– Te dwa ostatnie szaszłyki na ruszcie nie spieką się za bardzo?

Przez chwilę Jasiak wyglądał na zaskoczonego tym pytaniem, myślami był przecież w knajpce w rynku.

– Przestawię ruszt wyżej – odpowiedział po namyśle. – Lubisz chleb z grilla?

– A jest w nim coś specjalnego?

– Nie wiem, czy akurat specjalnego. – Jasiak wyjął z folii kilka kromek krojonego chleba. – Posypuję je czosnkiem granulowanym i kładę na ruszcie. Robi się z tego taka grzanka… Można ją potem posmarować masłem albo nawet zjeść na sucho. Ma bardzo miły zapach.

Kiedy to mówił, nacierał kromki zmielonym czosnkiem z torebki. Potem zsunął razem dwa szaszłyki i na wolnej części rusztu ułożył chleb.

– Trzeba tylko być czujnym, żeby się nie spaliły – powiedział i usiadł z powrotem przy stoliku. A wskazując na skoroszyt, zapytał: – Nie obejrzysz?

– Mam tłuste ręce. Na razie porozmawiajmy, ale bądź pewny, że zapoznam się z tym. Co jeszcze udało ci się ustalić w tej sprawie?

– Moja wywiadowcza para podsłuchała rozmowę o spotkaniu na Helu. Może coś w tym być, bo podejrzany pracownik wyjeżdża wkrótce na urlop z rodziną. Mają zaklepane noclegi w Łebie.

– To niedaleko. Czyżby chciał zrobić sobie wycieczkę i połączyć zwiedzanie z interesami?

– Na to wygląda – przytaknął Jasiak.

– Ale to trochę dziwne, przynajmniej na pierwszy rzut oka – zaczął analizować Franet. – Z Helu jest tylko jedna wyjazdowa droga. W razie jakiejś wpadki nie wymkną się stamtąd.

– Niekoniecznie – spokojnie zaprzeczył gospodarz. – Są jeszcze połączenia wodne przez zatokę do Trójmiasta.

Tak, rzeczywiście, wystarczy przecież kupić bilet na wodolot i po chwili być już w Gdyni. Tam można skutecznie się zgubić. Franet był zły na siebie, że tak wyrwał się z fałszywym wnioskowaniem. To chyba przez ten ciepły, lipcowy dzień. Wrocław jest jednym z najcieplejszych miast w Polsce, do tego jeszcze ten grill… Umysł się rozleniwił. Na szczęście słońce szło już wyraźnie w dół i teraz mogło być tylko chłodniej. Wkrótce cień rzucany przez drzewo wiśni dotrze do ich stolika.

– Fajnie masz tu w ogrodzie – powiedział z lekkim rozmarzeniem.

– Już nie wyobrażam sobie innego życia. – Jasiak odebrał te słowa jako rozpoczęcie nowego wątku rozmowy. – Za nic nie wróciłbym do blokowiska. Dzielnica jest spokojna, dookoła same domki, a jednocześnie niedaleko od centrum. Pięć minut drogi stąd jest pętla tramwajowa, tam ulicą obok jeżdżą miejskie autobusy, do hipermarketu kilka minut jazdy samochodem.

Wrocławskie Kowale długo były raczej niedocenianym terenem. Może trochę za sprawą powodzi?

– A w dziewięćdziesiątym siódmym było tu zalane? – zapytał Franet.

– Akurat w tym miejscu nie, ale rzeczywiście Kowale były pod wodą. Tu blisko są dwie rzeki: Odra i Widawa. Widawa była nawet groźniejsza… – wyjaśnił Jasiak.

– Nie chciałeś kupić domu na Ołtaszynie albo Wojszycach?

– Kiedyś uważałem je za najlepsze dzielnice Wrocławia. Jednak jak przyjrzeć im się bliżej, to większość działek jest mała, a ceny najwyższe w mieście. A tu – Jasiak wskazał szeroko ręką na ogród – mam tysiąc metrów i samoloty nie latają mi nad głową.

Obaj rozejrzeli się po ogrodzie. Gdzie tylko wzrok sięgał, rosła przystrzyżona trawa. Przy ogrodzeniu z metalowej siatki dorastał żywopłot, który jeszcze nie sięgał wyżej niż do połowy płotu, ale już za kilka lat skutecznie ukryje posiadłość przed wzrokiem ciekawskich. Kilka drzew i kwiatowych krzewów dopełniało obrazu. To był z pewnością ogród rekreacyjny.

– Nie jest jeszcze skończony – powiedział o nim Jasiak. – Myślałem nad postawieniem altanki, ale nie takiej jak na ogródkach działkowych. Chciałbym mieć zadaszoną, ale otwartą na boki przestrzeń do ucieczki przed słońcem.

– A jaka miałaby być moja rola w sprawie analizatora? – Franet zrobił gwałtowny zwrot w rozmowie.

Jasiak przełączył się w myślach na sprawy zawodowe.

– Informacje już prawdopodobnie wyciekły z firmy i na to niewiele można teraz poradzić.

– Nie można pójść z tą sprawą na policję?

– I kto to mówi! – wykrzyknął Jasiak. – Wierzysz w to, że policja odnajdzie skradzione informacje?! Zanim zabiorą się do sprawy, będzie wrzesień. A moje materiały w tym czasie będą już dawno za granicą. A może mają zrobić rewizję u Kurczewskiego? – Pierwszy raz padło nazwisko podejrzanego. – Nic nie odzyskamy! Jeśli spanikuje, zniszczy wszystko tak, że nawet śmieci po tym nie znajdziemy i nigdy nie będziemy mieć pewności, co się z tym naprawdę stało. A jak będzie cwany, to ukryje wszystko gdzieś głęboko i za ryzyko podbije cenę. I jeszcze na tym więcej zarobi.

Franet chciał zapytać: „To co w takim razie mamy zrobić?”, ale nie zapytał. „Niech mówi dalej sam – pomyślał – na pewno zaraz wszystkiego się dowiem”.

Nie do końca czuł, co Jasiak kombinuje. Jednak milczenie jest złotem, a głupimi pytaniami można tylko podpaść…

– A więc oceniam, że nie dam rady cofnąć tego, co już się stało. – Jasiak zaczął mówić o szczegółach. – Wymyśliłem sobie, że mógłbym natomiast mieć wpływ na to, co dopiero nastąpi. Otóż scenariusz sprawy będzie prawdopodobnie taki: Kurczewski, ten podejrzany przeze mnie pracownik, zechce przekazać materiały konkurencji. Na pewno planuje jakieś spotkanie, prawdopodobnie podczas urlopu. Na razie obstawiam Hel jako miejsce spotkania. Sprzeda informacje o analizatorze, odbierze pieniądze i wróci do Łeby, a potem do Wrocławia. Przyjdzie po urlopie do pracy i jak gdyby nigdy nic będzie zwykłym pracownikiem do czasu, aż zdarzy się okazja sprzedać coś znowu. Kto raz w coś wdepnie, tak łatwo nie wyciągnie się z bagna. Zresztą może taka rola go kręci. Może czuje się jak tajny agent, może dostrzegł źródło łatwego zarobku…

Jasiak nalał sobie soku jabłkowego i pytająco spojrzał na Franeta.

– Nie, dziękuję. – Karol odmówił. – Mam jeszcze piwo.

– Otóż wymyśliłem sobie – ciągnął Jasiak – żeby Kurczewski zrobił to wszystko pod moją kontrolą. Trzeba by podstępnie przechwycić prawdziwe materiały, podmienić mu je na fałszywe, spreparowane według moich wskazówek, i niech takie właśnie „podłożone” informacje przekaże konkurencji.

– Po co ci taki misterny plan? – zapytał Franet, który powoli nabierał ochoty na ostatnią porcję szaszłyków. Nie poprosił jeszcze o nie, bowiem zbliżali się do sedna sprawy. – Nie wystarczy ci złapać go na gorącym uczynku i zapudłować?

– Widzisz, wywiad gospodarczy działa zawsze. Odetniesz im jedną drogę, to znajdą inną. Jeśli będą przekonani, że zdobyli, co chcieli, dadzą mi spokój na pewien czas. Zajmie ich to na trochę, a my będziemy mogli wtedy doskonalić nasz przyrząd i technologicznie wskoczyć na poziom wyżej. Rozumiesz, o co mi chodzi?

Franet zaczynał się domyślać. To on miałby zrealizować tę koronkową robotę.

– A co z tym… Kurczewskim? Co planujesz z nim zrobić, jeśli ci się powiedzie?

– Do końca jeszcze nie wiem – odpowiedział Jasiak. – To zależy głównie od wyniku mojego planu. Być może nie uda się nic podmienić i wtedy w odpowiednim momencie trzeba będzie po prostu zgarnąć gościa z dowodami na wywiad gospodarczy. W takiej sytuacji sprawa sama się rozwiąże. Jeśli natomiast wszystko pójdzie dobrze, rozważam możliwość wykorzystania go w przyszłości do przekazywania konkurencji fałszywych informacji.

– Sądzisz, że nie połapią się w tym?

– Na pewno kiedyś tak, ale może uda się coś im jeszcze wcisnąć.

– Twój plan jest niezwykle perfidny. Gdy konkurencja rozszyfruje ten podstęp, mogą mieć Kurczewskiemu mocno za złe, że sprzedał im wadliwy towar.

– To jego problem. Jak dla mnie mogą z nim zrobić, co chcą.

Jasiak powiedział to jak prawdziwy twardziel, dla którego jedno życie jakiegoś Kurczewskiego nie ma żadnego znaczenia.

– Daj jeszcze po szaszłyku – poprosił Franet. Wyraźnie poprawiło to atmosferę.

– Z grzanką? – zapytał gospodarz. – Chcesz spróbować mojego czosnkowego chleba z rusztu?

– No jasne. – Franet uznał, że nie wypadało odmówić.

Po krótkiej przerwie, spożytkowanej na ostatnią porcję mięsa, powrócili do rozmowy.

– No i jak to widzisz? – pierwszy odezwał się Jasiak.

– Jeśli dobrze zrozumiałem, miałbym zostać detektywem, wytropić tego twojego człowieka na Wybrzeżu, wykraść mu twoje tajemnice i na dodatek podrzucić jakieś fałszywki.

Patrząc w oczy Franetowi, Jasiak z wolna skinął głową i znów jak prawdziwy twardziel powoli powiedział:

– Właśnie tak to sobie wyobrażam.

Jednak Franet nie do końca zgadzał się z tą optyką. Łatwo powiedzieć: „wytropić”, „wykraść”, „podrzucić”… Na filmach takie rzeczy to jak bułka z masłem. Upatrzona ofiara zawsze upuszcza torebkę albo nieuważnie stawia ważną aktówkę z dokumentami, zamki w drzwiach otwiera się spinką do włosów, samochody pozostają otwarte, a windy zawsze mają zewnętrzny wskaźnik, na które piętro jadą. Śledzony osobnik nigdy się nie orientuje, że ma „ogon”, a sygnalizacja świetlna na skrzyżowaniu zawsze zapala się we właściwym momencie. Podejrzany zostawia wyraźny odcisk buta przed oknem, którym wchodzi, albo rzuca niedopałek unikatowej marki papierosów w miejscu chwilowego pobytu. A piękna kobieta, którą zupełnie przypadkowo się spotyka, okazuje się przebiegłą oszustką, żerującą na prymitywnych męskich instynktach. Ofiara nie rozpoznaje tej intrygi aż do samego końca.

– Da się zrobić. – Franet właściwie sam nie wiedział, skąd wzięła się taka jego twierdząca odpowiedź.

– Wiedziałem, że mogę na ciebie liczyć. – Jasiak nie krył zadowolenia. – Za tydzień pojechałbyś do Łeby, bo wtedy Kurczewski zaczyna urlop.

– Gdzie się zatrzyma?

– Nie wiem, ale Łeba nie jest taka duża. Wierzę, że sobie poradzisz. Pokrywam wszystkie koszty i jeszcze dorzucę wam po trzy tysiące.

– Co to znaczy „wam”? – Franet wychwycił to natychmiast.

– No wiesz… – Jasiak zaczął tłumaczyć – w kurorcie samotny mężczyzna mógłby być podejrzany. Nad morze ludzie jadą w poszukiwaniu rozrywki i towarzystwa. Jeśli wystąpicie tam jako para, będzie to bardziej naturalne.

– Para z mężczyzną? – Franet nie chciał w myślach dopuścić do siebie innego scenariusza.

– Stary, nie żartuj… Przydzieliłem ci młodą, ładną dziewczynę. To ona właśnie była w knajpce w rynku i zrobiła zdjęcia na spotkaniu Kurczewskiego z konkurencją. – A widząc głupawy wyraz twarzy Franeta, dodał: – Dziewczyna ma głowę na karku, jest rezolutna i dynamiczna. Na pewno będziesz miał z niej pożytek.

Cień wiśni dotarł już do stolika i odczuwalnie poprawił warunki spotkania. Jednak nie u Franeta. Dobry nastrój odpłynął wraz ze słońcem.

– No, nie dąsaj się tak jak baba. – Jasiak wjechał mu na ambicję. – Ty będziesz szefem.

– Szefem od babów… – westchnął Franet.

– Wpadnij jutro do mnie do firmy – zaproponował Jasiak. – Poznam cię z profesorem Boćkowskim, dowiesz się więcej o analizatorze i zgromadzisz potrzebne materiały. Zresztą, ja sam już dużo przygotowałem. Może być o dziesiątej?

Wieczorem w swoim mieszkaniu Franet usiadł wygodnie w ulubionym fotelu. Nogi wyciągnął przed siebie i położył na dostawionej pufie. Na niskim stoliku obok leżał niebieski skoroszyt przygotowany przez Krzysztofa Jasiaka, właściciela firmy DeTech. Nie miał żadnych oznaczeń ani napisów firmowych, mimo że firmy zawsze znaczą swoje materiały. Ten skoroszyt był jednak tajny, a zebrane w nim informacje całkowicie poufne.

Franet spojrzał na stolik, po czym wziął skoroszyt do ręki.

„Ściśle tajne, przed przeczytaniem spalić – zażartował w myślach. – A więc zostałem prawdziwym tajnym agentem…”.

Otworzył okładkę. Kartki papieru z informacjami powpinane były do skoroszytu, a na końcu dołączono foliową koszulkę ze zdjęciami. Zaczął czytać.

Rafał Kurczewski, wiek – 30 lat, wykształcenie średnie, zawód – technik elektronik; żona Elżbieta; 1 dziecko – syn Kamil w wieku 5 lat; adres zamieszkania: Wrocław ul. Bulwar Ikara; zatrudniony w DeTech od 2005, stanowisko – technik; hobby – elektronika; samochód – opel astra II, kolor srebrny, wersja kompakt, numer rejestracyjny DW 26… rocznik 2002… numer komórki…

Było jeszcze trochę subiektywnych opinii o Kurczewskim, trochę opisu jego charakteru i sposobu bycia, informacji pozbieranych u pracowników i znajomych.

– Pracowity, sumienny, można na nim polegać w sprawach zawodowych – tak ocenili go współpracownicy.

– Zrównoważony, opanowany, nawet można by powiedzieć – zdystansowany. – Karol przeczytał kolejną opinię.

– Prywatnie nie znam go zbyt dobrze. Jest miły i uczynny, ale chroni swoją prywatność. Wygląda, jakby nie był zainteresowany przekroczeniem pewnej granicy zażyłości – zanotowano uwagę jednego z kolegów z pracy. – Ale jest w porządku.

– Jest dobry w swojej dziedzinie. Pracę wykonuje solidnie, terminowo. Jakość pracy jest w pełni zadowalająca. – Któryś z szefów przedstawił własną opinię.

– Czyta fachową literaturę, jest w miarę na bieżąco w tematach zawodowych, widać zainteresowanie nauką. Umie sam zadbać o swoje przygotowanie do pracy. Jest konsekwentny i wytrwały – dorzucił ktoś jeszcze.

Powstał z tego obraz człowieka inteligentnego, otwartego na świat, ciekawego nowości, często uśmiechniętego, ale dość niezależnego. Kurczewski na siłę nie szukał przyjaciół i całkiem dobrze wytrzymywał izolację, tak potrzebną przy długich i żmudnych badaniach.

„Czy taki jest portret szpiega? – pomyślał Franet. – Co z tego jest jego mocną stroną, a co słabością? Czy łatwo będzie nawiązać z nim kontakt?”.

Informacje poprzeplatane były kilkoma ujęciami Kurczewskiego, jego żony, samochodu i paru innych sytuacji, które zostały wkomponowane do komputerowego opracowania tekstu. Dodatkowo zdjęcia wydrukowano na papierze fotograficznym. To były te włożone do foliowej koszulki na końcu skoroszytu. Franet wysypał je na stół i zaczął segregować. Znalazł wśród nich fotografie z rynku, ze spotkania Kurczewskiego z konkurencją. Ze względu na słabe oświetlenie w barze niektóre były lekko rozmazane. Twarze można było rozpoznać, ale znaleźć jakieś charakterystyczne szczegóły – już nie.

– Robione bez flesza – przypomniał sobie słowa Jasiaka.

Jednak najbardziej zainteresowany był postacią, którą bezskutecznie wypatrywał. Nigdzie nie mógł dostrzec młodej kobiety, jego ewentualnej partnerki. Nie było też żadnych informacji o analizatorze.

– To, co najciekawsze, musi poczekać do jutra – westchnął sobie cichutko.

Z konieczności skupił się na zadaniu. Oddzielił zdjęcia, na których widniała postać Rafała Kurczewskiego. Przyglądał się jego twarzy i sylwetce. Niełatwo jest trafnie określić wzrost człowieka tylko na podstawie fotograficznego obrazu.

– Może sto siedemdziesiąt? Nie, chyba jest trochę wyższy… Tak gdzieś sto siedemdziesiąt pięć centymetrów – analizował Franet. – I chyba nie więcej. Waga z osiemdziesiąt pięć kilogramów. Jest trochę przy kości, ale nie jest gruby. No, najwyżej dziewięćdziesiąt kilo.

W którymś kolejnym kadrze znalazł zbliżenie twarzy Kurczewskiego. Oglądał chwilę uważnie jego oczy, usta, nos, włosy.

– Nawet sympatyczny, taki poczciwy z wyglądu… – ocenił go.

Na innym zdjęciu Kurczewski był razem z żoną. Franet przysunął je bliżej oczu i lustrował Elżbietę. Była niższa od męża i również korpulentna, może nawet trochę bardziej niż Kurczewski. A buzia?

– Co można powiedzieć o jej twarzy? – Franet zapytał sam siebie. I odpowiedział: – Że ją ma.

Powrócił do ujęć z baru. Mimo niezbyt wysokiej jakości rozpoznał na nich Kurczewskiego w towarzystwie dwóch mężczyzn. Nie znał żadnego z nich, ale skoro Jasiak nie miał wątpliwości, próbował zapamiętać, jak wygląda konkurencja. Trudno jest jednak nauczyć się twarzy tylko na podstawie kilku statycznych ujęć. Dopiero ruch, mimika są tym, co czyni twarz charakterystyczną.

Ciepły, lipcowy dzień zbliżał się ku końcowi. Pobyt na słońcu w ogrodzie zmęczył Franeta. Jest to taki specyficzny rodzaj zmęczenia, który w zasadzie bardziej jest znużeniem. Zresztą, każdy chyba wie, jak ciąży głowa po takim dniu. Wtedy człowieka nachodzi senność. Ambicja nie pozwala poddać się bez walki, ale wygodny fotel z podnóżkiem nie jest korzystnym miejscem do obrony. Niebieski skoroszyt osunął się Franetowi na kolana.

– Tylko troszkę posiedzę sobie z zamkniętymi oczami – usprawiedliwiał sam siebie.ROZDZIAŁ 3

Franet wyszedł z domu za piętnaście szósta. Niósł w rękach torbę z rzeczami i mały plecaczek z przyborami detektywa, a na plecach duży plecak. Sprzęt plażowy i biurowy zapakował wczoraj. Niedziela, godzina piąta czterdzieści pięć, dwudziesty drugi lipca dwa tysiące siódmego roku. Tak zaczyna się jego nowe doświadczenie. Włączył silnik i od razu przypomniał sobie, że miał dotankować gaz. Podjechał na najbliższą stację benzynową, gdzie uważał się za stałego klienta. Po obu stronach gazowego dystrybutora miejsce dla samochodów blokowały gumowe pachołki.

„Jeszcze śpią” – pomyślał.

Nie pierwszy raz na tej stacji spotkał go zawód. Chociaż otwarta jest całą dobę, czasem nie ma obsługi do tankowania gazu. Szczególnie w nocy. Nie wjeżdżał nawet, od razu skierował się na Piękną. Tam Antra czynna jest naprawdę na okrągło.

– Do pełna poproszę – powiedział do pompisty.

Po kilku minutach zadowolony opuścił małą stacyjkę z napełnionym zbiornikiem.

– No to jeszcze po Joannę – wydał sobie dyspozycję.

Joanna mieszkała w czteropiętrowym bloku przy ulicy Grabiszyńskiej. Zaparkował kawałek od jej bramy. O tak wczesnej porze nie było pod blokiem wolnych miejsc, nikt bowiem tego dnia nie pojechał do pracy.

„Pewnie będzie miała dużo bagażu” – pomyślał, wysiadając z samochodu.

Podszedł do właściwych drzwi i nacisnął domofon.

– Słucham – odezwał się miły głos.

– Tu Karol. Pomóc pani znieść bagaże?

– Proszę wejść – powiedziała i włączyła brzęczyk.

Gdy Franet dotarł na drugie piętro, drzwi od mieszkania były uchylone. Pchnął je lekko i wszedł do środka.

– Honey, I’m home! – zawołał do pustych ścian w przedpokoju. Widział to nieraz na filmach. Tak mężowie informowali swoje żony, że już wrócili z pracy i chcieliby zjeść obiad. Karolowi takie zawołanie wydało się w tym momencie dowcipne.

– Już kończę. – Głos Joanny dobiegł z łazienki.

– To te torby? – zapytał o bagaże stojące w przedpokoju.

– Tak, ale proszę poczekać! Ja naprawdę już kończę – zapewniła go Joanna.

Po chwili pojawiła się w drzwiach łazienki.

– Jeszcze się nie znamy, a już mówi pan do mnie „kochanie”. Joanna – przedstawiła się i wystawiła mu rękę do powitania.

Na reakcję Karol miał ułamki sekund. Obrzucił ją tylko całościowym spojrzeniem. Krótki czas nie dał mu szansy na pełną ocenę, ale jeśli Franet miałby wydać wyrok na podstawie pierwszego wrażenia, z pewnością kontynuowałby tę znajomość.

– Karol. – Delikatnie podał jej swoją dłoń. – To chyba przez męską intuicję. Moje przeczucia okazały się prawdziwe. Możemy mówić sobie na „ty”?

– A więc, Karolu, mam do ciebie prośbę… – powiedziała z udawanym zakłopotaniem.

– Tak? – zrobił pomost do następnego kroku.

– Czy mógłbyś zakręcić zawory od wody?

Nie tego oczekiwał.

– Gdzie są?

– W łazience. Klapka w ścianie jest już otwarta – dostał jasną instrukcję.

Wszedł do łazienki i pod umywalką zobaczył otwarte drzwiczki. Uklęknął i zajrzał do środka. Zawory były nad licznikami. Powoli, z czuciem, przestawił obie dźwignie. Nie wstając z kolan, odkręcił dla sprawdzenia wodę nad umywalką. Spłynęło tylko kilka kropel. Zakręcił krany.

– Zrobione – zameldował.

– To jeszcze to samo z gazem – poprosiła Joanna. – Gazomierz jest w szafce w przedpokoju.

Karol spełnił i tę prośbę.

– Sama mieszkasz?

– Nie, z chłopakiem. A czemu pytasz?

– Ciekawość detektywa. Chłopaku! Gdzie jesteś? – zawołał na całe mieszkanie, jeszcze raz próbując przełamać lody.

– Nie ma go – wyjaśniła Joanna. – Pracuje za granicą. Wróci dopiero za trzy tygodnie.

Co miało znaczyć to „dopiero”? Że tęskni za nim czy że ma dużo wolnego czasu?

– A ty tymczasem poszalejesz sobie nad morzem? – zapytał Karol, sądząc, że jest dowcipny.

– Słucham? – powiedziała Joanna z lekką pretensją w głosie. – Co masz na myśli? Nie za daleko poniosła cię wyobraźnia?

– Jeśli nic więcej nie chcesz, zniosę bagaże – zaproponował zamiast odpowiedzi. – Czekam na dole w samochodzie. Z bramy na prawo, granatowe kombi, citroën xsara – też postanowił być twardy.

Coś chyba między nimi nie zagrało. Nie takiego początku oczekiwał. Może rzeczywiście nie powinien mówić w ten sposób, może był zbyt bezpośredni jak na początek. Z drugiej strony jednak to właśnie ona zaczęła zmniejszać dystans między nimi. „Zakręć wodę”, „zakręć gaz”… A gdzie „buzi”?

„W którym momencie zaciera się różnica między dżentelmenem a osłem do wykorzystania?” – zastanawiał się, wkładając torby do bagażnika.

Gdy Jasiak zaproponował mu pracę w duecie z młodą, podobno ładną dziewczyną, nie od razu wydało mu się to interesujące. Pierwszy głos rozsądku mówił stanowcze „nie”, ale przez ostatni tydzień jego rozsądek ukazał duże braki w kondycji i wyraźnie osłabł. Coraz ciekawszy był takiego wariantu. Obawiał się go, lecz w myślach coraz bardziej się do niego zbliżał. To ich pierwsze, niezbyt udane spotkanie jakoś dziwnie wzmocniło nadwątloną siłę rozsądku.

„Właściwie po co mi taka partnerka? – myślał, zajmując miejsce za kierownicą. – Czy to mi ułatwi, czy utrudni pracę? Co jest jej prawdziwym zadaniem?”.

„Nad morze ludzie jadą w poszukiwaniu rozrywki i towarzystwa. Jeśli wystąpicie tam jako para, będzie to bardziej naturalne – przypomniał sobie słowa Jasiaka. – Dziewczyna ma głowę na karku, jest rezolutna i dynamiczna. Na pewno będziesz miał z niej pożytek”.

„W czym ona może mi pomóc? Jeszcze będę musiał na nią uważać, żeby się nie zgubiła – rozmyślał. – A może to wtyczka?”.

Joanna pojawiła się w bramie. Chwilę rozglądała się po podwórku w poszukiwaniu samochodu. Karol mógł błyskiem świateł ułatwić jej to szukanie, lecz nie zrobił tego.

– Jak jest taka ważna, to niech się trochę pomęczy.

W końcu skierowała się ku jedynemu samochodowi, który był granatowym kombi. W rękach niosła jeszcze dwie niewielkie torby.

„Pewnie kosmetyki” – pomyślał zgryźliwie.

Podeszła do xsary i wrzuciła torby na tylną kanapę, po czym sama energicznie zajęła miejsce obok kierowcy.

– Dziękuję za zniesienie bagaży – powiedziała dość chłodno, jakby z obowiązku. Zatrzasnęła klamrę pasa, obróciła głowę w lewo i zarządziła: – Ruszamy.

Tego już było Karolowi za wiele. Jakaś ledwie poznana kobieta będzie dowodzić w jego samochodzie?! Trzeba przywrócić równowagę w przyrodzie. Sięgnął do kieszeni w drzwiach kierowcy. Wyjął atlas samochodowy Polski i położył go Joannie na kolanach.

– Jedziemy drogą numer pięć na Poznań, potem jedenastką na Piłę. Do tego miejsca trasę znam na pamięć. Dalej zapoznaj się z mapą, będziesz pilotem – powiedział i przekręcił kluczyk.

Teraz mogli ruszać…

Gdy przecięli Piłsudskiego i jechali Świdnicką, Karol przypomniał sobie o remoncie na placu Powstańców Wielkopolskich. Przejazd przez Bożego Ciała też był zamknięty, razem z placem Teatralnym.

– Widzisz ten tramwaj na placu Teatralnym? – zapytał Joannę.

To był stary przegubowiec, taki jak te z pierwszej serii dostarczonych do Wrocławia na początku lat siedemdziesiątych. Kiedyś były w mieście trzy takie, przednią i tylną szybę miały pochylone odwrotnie, jak sterówka na okręcie. Ten w dodatku był czerwony, również w kolorystycznej zgodzie z tamtym okresem. Cały plac wyłożono sztuczną, żywo zieloną trawą.

– Tak samo jak przed rokiem – powiedział, skręcając w lewo w ulicę Modrzejewskiej. – W Teatrze Lalek w ten weekend jest festiwal filmowy. Taka aranżacja na placu ma tworzyć odpowiedni klimat…

Ominęli Stare Miasto od zachodu i mostem Osobowickim dojechali do Żmigrodzkiej. Na odcinku aż do Marino jezdnia była już szeroka, dwupasmowa. Właśnie niedawno zakończyła się przebudowa, po której Karol jechał tą ulicą po raz pierwszy.

Podczas przejazdu przez Wrocław prawie nie rozmawiali. Gdy dojechali do Psar, Karol powiedział:

– Na tylnej kanapie jest mój plecaczek. Sięgnij po niego.

– Po co? – zapytała Joanna z lekkim oporem.

– Wyjmiesz z niego niebieski skoroszyt. Są tam informacje o ludziach, których musimy odnaleźć. Poczytaj.

Bez entuzjazmu wydobyła skoroszyt i otworzyła go na kolanach.

– O, moje zdjęcia. To ja je robiłam – powiedziała z dumą. – To było w rynku, wtedy, gdy Krzysiek poprosił mnie, żeby śledzić tego gościa od niego z firmy.

Teraz już z większym zainteresowaniem zajęła się skoroszytem. Między Trzebnicą a Żmigrodem zaczęło padać. Chociaż nie było zbyt bezpiecznie na drodze, Karol jechał szybko. Wyprzedził deszcz.

– To tylko takie pasmo chmur idące z zachodu na wschód. Tak mówili wczoraj w prognozie pogody.

Kawałek za Żmigrodem Joanna poprosiła o pierwszy postój. Zatrzymali się przy ładnym pawilonie z restauracją. Dopiero teraz, bez emocji, Karol pierwszy raz dokładniej przyjrzał jej się. Wtedy, kiedy szli z parkingu w stronę drzwi restauracji. Ładna, zgrabna, niezbyt intensywna blondynka, dość wysoka jak na kobietę, o całkiem prawidłowych proporcjach. W jasnych, prawie białych, obcisłych spodniach z lekko rozciętymi u dołu nogawkami o długości do połowy łydki wyglądała naprawdę smukło. Bawełniana, biała koszulka zwalniała wyobraźnię z nadmiernego wysiłku. Jej ciasne przyleganie pozwalało wprost zobaczyć to, czego Karol musiałby się domyślać.

Wtedy również po raz pierwszy Joanna przyjrzała się uważniej Karolowi. Choć wysoki, nie wyglądał tak atrakcyjnie jak ona. Dość luźne dżinsy i szeroka flanelowa koszula z podwiniętymi rękawami nonszalancko ukrywały jego ciało. Oczami wyobraźni próbowała uzupełnić braki w percepcji. Potencjalnie mógł być nawet nieźle zbudowany. Na więcej trzeba będzie jednak poczekać na plażę.

Gdy wyszli z budynku na parking, gotowi do dalszej jazdy, padało już bardzo mocno. To chyba jednak nie było jedno pasmo chmur. Zaciągnęło się na dobre. W ulewie biegli do samochodu. Mokra koszula Karola przylgnęła mu do ciała. Mokra koszulka Joanny zaczęła lekko prześwitywać. Ruszyli w nadziei, że znów zdołają wyprzedzić deszcz. Niestety, tego dnia, o tej godzinie pomiędzy Żmigrodem a Rawiczem lało i grzmiało. Zdawało im się, że pioruny spadają dokładnie pionowo na nich. Ściana wody sprawiła, że Karol zdecydowanie zwolnił. Nie jechał szybciej niż pięćdziesiąt na godzinę. Nie bał się, ale tak było bezpieczniej. Joanna natomiast czuła lęk, ale powiedziała o tym Karolowi dużo, dużo później.

Kawałek za Poznaniem Karol zapytał:

– Gdzie mamy noclegi?

Dziwne, ale wcześniej nie przyszło mu nawet do głowy o to spytać. A to przecież jedna z najważniejszych informacji. Cały ten dzisiejszy dzień układał się jakoś nieoczekiwanie.

– Zaraz ci wszystko powiem. – Joanna sięgnęła po jedną ze swoich toreb i wyjęła kartonową teczkę. Ponownie kolana posłużyły jej za stolik. – Na ulicy Brzozowej, tu masz zdjęcia pensjonatu.

Karol zdjął rękę z kierownicy i wziął od niej wydrukowaną stronę z Internetu z dwoma zdjęciami. Podniósł kartkę wysoko, na poziom oczu, i zerknął szybko.

– Wygląda znajomo.

– Wiesz, gdzie to jest? – zapytała Joanna.

– Raczej tak – odpowiedział, oddając papier.

– Czyli nie wiesz – podsumowała jego odpowiedź.

No i co miał na to odrzec? Że zawsze trzeba mieć wątpliwości i unikać pychy? Było to gdzieś w miejscu, w którym Brzozowa odbija od Wojska Polskiego. Różnica dwudziestu metrów nic tu nie zmienia. Ma jej to tłumaczyć?

– Ile będzie pokoi? – Zdecydował się nie tłumaczyć jej nic i pytał dalej.

– Jak to ile? – zdziwiła się Aśka. – Jeden!

– Będziemy spać razem w jednym pokoju? – z niedowierzaniem zapytał Karol.

– Tak wyszło. Wiesz, ile naszukałam się tego jednego pokoju? W środku lipca znaleźć wolną kwaterę w kurorcie w centrum i jednocześnie blisko morza to jak wygrać szóstkę w Lotto. Trzy dni wydzwaniałam. Wolna była tylko czwórka. Dwie stówy za dobę! I tak udało mi się stargować na sto pięćdziesiąt.

Ten dzień naprawdę rozwijał się w sposób niekontrolowany.

– Na ile zrobiłaś rezerwację?

– Na dwa tygodnie.

– I myślisz, że Jasiak za to zapłaci? Siedem dni powinno wystarczyć na załatwienie sprawy.

– A jak nie wystarczy? – Joanna podała w wątpliwość przewidywania Karola. – Ten człowiek będzie tam dwa tygodnie. Jeżeli spotka się z konkurencją tuż przed powrotem, to co? Gdzie znaleźlibyśmy pokój na następny tydzień?

Wtedy musieliby chodzić od drzwi do drzwi i pytać. Tylko może nie być na to czasu. Dobrze, że wzięła pokój na dwa tygodnie. Jak skończą szybciej, to pomieszkają sobie trochę jak prawdziwi wczasowicze.

– Nie będziesz się bała mieszkać z obcym w jednym pokoju?

Spojrzała groźnie na niego.

– Powiedziano mi, że jesteś kulturalnym mężczyzną. Mam nadzieję, że się nie zawiodę.

– Nawet kulturalny mężczyzna może czasem stracić głowę, szczególnie w takich okolicznościach. – Karol sądził, że powiedział jej komplement.

– To pomyśl sobie, że mam okres – zlała go kubłem zimnej wody. Oczywiście w przenośni, ale zabolało go naprawdę.

Przed Piłą przypomniał o mapie.

– Wiesz, jak mamy dalej jechać? Tu moja pamięć się kończy.

Joanna otworzyła atlas.

– Teraz na Szczecinek – powiedziała z obojętnością.

Karolowi to nie wystarczyło. Oczekiwał odpowiedzi jak od prawdziwego nawigatora.

– Nie zawsze na znakach są nazwy oczekiwanych miejscowości. Czasem na drogowskazach podane są inne miasta, niż się spodziewamy. Drogi mają swoje numery i to jest najważniejsza informacja. Przeczytaj na mapie numer drogi do Szczecinka.

Argumentacja była dość logiczna i Joanna ponownie spojrzała na mapę.

– To będzie numer jedenaście – powiedziała powoli, a po chwili dodała już żywiej: – Ale to przecież ten sam numer, którym jedziemy dotąd!

– Ten sam czy nie, numer drogi jest najważniejszy. Pamiętaj o tym, bo inaczej nie będziesz dobrym pilotem.

Joanna chciała mu powiedzieć, gdzie ma bycie dobrym pilotem, jednak właśnie spostrzegła informacyjną tablicę kierującą tranzyt dookoła Piły.

– Teraz w prawo – skorzystała z nadanych jej uprawnień i zarządziła skręt.

Karol posłusznie wykonał jej polecenie, ale dodał od siebie:

– Staniemy tu gdzieś zatankować gaz.

Wkrótce zjechał na niebieską stację paliw. Ruch na stacji był znaczny, ale do gazu nie było kolejki. Po krótkiej przerwie byli ponownie w drodze.

Obwodnica Piły dorzuciła im do przejechania wiele dodatkowych kilometrów. Ponieważ ruch był duży, nie mogli szybko jechać. Karol zaczął żałować, że posłuchał swojego pilota. Zamiast tego mógł wjechać prosto do miasta. W niedzielę na pewno przejechaliby gładko przez Piłę. Teraz nie będą jednak wracać.

– Wiesz, mogliśmy jechać przez miasto.

Joanna zdziwiła się.

– Droga numer jedenaście wyraźnie przecież skręcała…

– No tak – przytaknął Karol. – Ale mówiłem ci, że tu moja wiedza się kończy. To nowa obwodnica, nie znałem jej dotąd. Nie wiedziałem, że tak długo będziemy jechać naokoło.

Wzruszyła ramionami i nic nie powiedziała. Faceci są jednak niezdecydowani.

– Byłem tu w wojsku – zamiast niej odezwał się Karol. – Prawie dwadzieścia lat temu. Wtedy to miasto wydawało mi się takie szare… Nie brzydkie, tylko szare. Takie wojskowe. Pełno tu było żołnierzy. Całe osiedla zawodowych żołnierzy. To było jesienią i zimą. Jak mogłem wyjść na przepustkę, to zwykle było już ciemno. Może stąd ta szarość w moich wspomnieniach?

Co jakiś czas obracał głowę w lewo, w stronę miasta, lecz było za daleko, żeby cokolwiek zobaczyć.

– Z tamtego czasu pamiętam, że często jeździłem do Wrocławia na przepustkę. Między Wrocławiem a Poznaniem kursowały takie elektryczne, żółto-niebieskie składy osobowe. Nazywaliśmy je stodołami, bo nie miały przedziałów. Pamiętasz takie pociągi? A z kolei osobowe Poznań – Piła to były piętrusy!

– Nie zwracam uwagi na wagony – odpowiedziała mu Joanna. Kolej nie ciekawiła jej szczególnie, ale ta strona duszy jej towarzysza podróży zwróciła jej uwagę. Pomyślała: „On chyba ma jakieś uczucia!”.

– Jeśli nie trafiłem na odpowiednią porę, czyli na pospieszny w godzinach nocnych, to musiałem jechać osobowym z przesiadką w Poznaniu. – Karol mówił, jakby się spowiadał. – Wtedy zajmowało to siedem godzin. Wyobrażasz sobie?! Siedem godzin na dwieście dziewięćdziesiąt kilometrów. Dworzec w Poznaniu poznałem równie dobrze jak ten w Pile.

Dworce również Joanny nie interesowały. Co ciekawego jest w korytarzach o nieciekawych zapachach, z nieciekawym towarzystwem? O takich miejscach raczej powinno się zapominać jak najszybciej.

„Dziwni są ci mężczyźni” – pomyślała.

Karol natomiast wyraźnie się ożywił.

– Wiesz, jaki fajny dworzec jest w Łebie?

I nie czekając na reakcję swojej pasażerki, opowiadał:

– Jest tam tylko jeden peron. Kiedy pociąg przyjeżdża, lokomotywa odpina się ze składu, drugim torem przejeżdża na koniec i zaczepia się z drugiej strony. A wiesz dlaczego? – Tym razem spojrzał na towarzyszkę podróży, oczekując odpowiedzi.

– Nie mam pojęcia – odpowiedziała zgodnie z prawdą i dla świętego spokoju.

– Bo Łeba to stacja końcowa. Kilkaset metrów za peronem tory się kończą. Stoi tam opór z dwoma zderzakami. Lubiłem przychodzić na tę stację. Lubiłem iść po torach do samego końca, do tych dwóch zderzaków, obrócić się i patrzeć. To tak, jakby zamknąć jakiś etap, jakby zdobyć jakąś górę i podziwiać widok. Tyle że nie w dół, a przed sobą.

– Karol, ty jesteś sentymentalny. – Joanna spojrzała na niego i pierwszy raz obdarzyła go szczerym uśmiechem.

To proste, kobiece stwierdzenie ściągnęło go ponownie na obwodnicę Piły. On sentymentalny? Nie, on jest twardym facetem, agentem do zadań specjalnych. Taki przynajmniej powinien być. Ale zanim przybrał ponownie maskę zakrywającą uczucia, zapytał:

– Ciekawe, czy Kowalski dojechał kiedykolwiek do Łeby. A może Łeba to była właśnie jego stacja?

– Jaki Kowalski? – Joanna nie zrozumiała, o czym mówił.

– A taki jeden. Wolny, uczciwy człowiek. Nie znasz go…

Joanna nie znała żadnego Kowalskiego, ale nie zamierzała prosić o szczegóły. Zajęła się mapą. Potem rozejrzała się po okolicy.

– Uważaj lepiej na drogę. Zaraz jedenastka odbija w prawo na Szczecinek.

Załadowana bagażami xsara odreagowała ten zakręt mocnym przechyłem. Jej tylne zawieszenie z podatnym ustawieniem kół miało pomagać w pokonywaniu zakrętów. Mimo że Karol znał ten szczegół konstrukcji samochodu, nie był w stanie wyłapać jego rzeczywistego wpływu na prowadzenie auta. Może gdyby mógł zespawać wahacze na sztywno do tylnej belki, miałby jakieś porównanie? Największy wpływ na stabilność jego samochodu miały z pewnością wszystkie klamoty, które zawsze woził w bagażniku. Skrzynka z narzędziami, rozkładany kontenerek z olejem, płynem do chłodnicy, płynem do spryskiwacza, fartuch, bidon z wodą, trochę części pierwszej potrzeby i nie wiadomo co jeszcze. Dodatkowo na ten wyjazd zapakował całe wyposażenie biurowe wraz z małą drukarką, skanerem, laptopem i kasetką z oprogramowaniem.

Kiedyś sprawdzał możliwości swojego citroëna. Na podwrocławskiej autostradzie, jeszcze wówczas pokrytej popękanymi, betonowymi płytami, zaparł się prawą nogą o podłogę i obserwował prędkościomierz. Wycisnął z samochodu sto dziewięćdziesiąt dziewięć kilometrów na godzinę. Tak przynajmniej zinterpretował wskazanie licznika. Do kreski oznaczonej liczbą dwieście brakowało jednego milimetra.

Podróżowanie tą autostradą dawało na betonowych płytach specyficzne efekty dźwiękowe. Poprzeczne szczeliny między płytami wypełnione były asfaltową masą. Odgłosy kół podbijanych na tych szczelinach zbliżone były do stukotu kół wagonów pociągu na przerwach między szynami. O ile jednak metaliczne dźwięki pociągu można było oddać jako „tuk-tuk, tuk-tuk”, o tyle głuche uderzenia gumy opon o krawędzie betonu przypominały raczej „dup-dup, dup-dup”, Karol nazywał więc tę nawierzchnię dup-dupami. Ze względu na te nierówne, betonowe płyty podwrocławska autostrada nazywana była najdłuższymi schodami Europy. Teraz na szczęście to już historia.

Im dalej na północ, tym słabsze były atrybuty cywilizacji. Szczególnie już za Słupskiem, kiedy szosa zmieniła kierunek na bardziej równoległy do wybrzeża, droga stała się wąska i kręta. Przydrożne drzewa tworzyły nastrój i wytyczały szlak pomiędzy polami, ale jednocześnie zagrażały bezpieczeństwu. Ktoś kiedyś nazwał je drzewami mordercami. Karol jechał szybko, czerpiąc radość z przeciążeń na zakrętach.

Wjechali do Wicka. Karol zwolnił w terenie zabudowanym, ale dopasował prędkość do własnego wyczucia. Nie patrzył na prędkościomierz, nie był świadomy konkretnej wartości podanej w kilometrach na godzinę. W pewnym momencie zaskoczył go znak podporządkowania. Nie spodziewał się, że może gdzieś na tej trasie stracić pierwszeństwo przejazdu. Ostre hamowanie było konieczne, aby uniknąć kolizji.

Joanna również lubiła szybką jazdę. Nie odczuwała strachu przed zakrętami czy intensywnym hamowaniem. Chociaż zagrożenie, w jakim znaleźli się na skrzyżowaniu z drogą numer dwieście czternaście, wyniknęło głównie z błędu Karola, nie zrobiła mu żadnej kąśliwej uwagi. Czuła, że jako pilot powinna uprzedzić go o zmianie na trasie, a nie zrobiła tego. Nie miała więc czystego sumienia.

To niebezpieczne zdarzenie było jednak znaczącym krokiem w ich wzajemnych kontaktach. Po raz pierwszy zadziałali jak zespół, a nie jak dwie indywidualności. Zamiast obarczać się pretensjami, każde z nich zastanowiło się nad własną odpowiedzialnością i poszukało błędów u siebie. Nie był to jeszcze trwały stan w ich zespole, ale pierwszy symptom tego, że mogą razem działać.

– Nie powiedziałam ci o zmianie numeru drogi. – Joanna jako pierwsza przyznała się do błędu.

Karol był pełen podziwu dla takiej postawy.

– Fakt. Nie powiedziałaś – zaczął jeszcze po staremu, ale zaraz dorównał do jej poziomu. Odwrócił do niej na chwilę głowę i uśmiechnął się. – A ja jechałem za szybko przez teren zabudowany.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: