Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dom Głuchego - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Rok wydania:
2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Dom Głuchego - ebook

Alfons Trnovsky to znakomity i szanowany lekarz rodzinny w niewielkim (i fikcyjnym) słowackim miasteczku, który całe swoje życie spędził udając, że promienieje szczęściem podczas gdy w rzeczywistości było zupełnie na odwrót. Staje się głuchy na wydarzenia XX wieku: cztery reżimy polityczne, Holocaust, inwazję na Czechosłowację, a nawet... na kobietę, którą kochał. Ale do kogo należą zakopane w ogrodzie kości, na które przypadkiem trafił jego syn? Podczas gdy Trnovsky stara się odkryć tę tajemnicę, jego syn znajduje kolejne trupy w ojcowskiej szafie... Wszystko to ma tajemniczy związek z wystawą Goi w hiszpańskim Prado, do którego obrazy przybywają z miejsca zwanego Casa del Sordo, domem głuchego.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-64887-67-3
Rozmiar pliku: 1,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Fot. Ligia Kubas

olga stawińska – urodzona w 1986 roku w Krakowie. Absolwentka słowacystyki, przerwana doktorantka na Wydziale Filologicznym Uniwersytetu Jagiellońskiego. Pisze i tłumaczy. Tłumaczenia prozy i poezji czeskiej i słowackiej (a także własne utwory prozatorskie i poetyckie) publikowała m.in w „Odrze”, „Ha!Arcie”, „Fa-Arcie”, „Ricie Baum”, „Czasie Kultury” i kilku zagranicznych gazetach. Z przyjemnością współpracuje z festiwalem Miesiąc Spotkań Autorskich we Wrocławiu. Działa w stowarzyszeniu Otwarte Klatki. Bored teenager.wstęp

Ta historia się nie wydarzyła, ale mogła się wydarzyć.

Na początku były jednak dwie opowieści mówiące o rzeczach, które rzeczywiście miały miejsce.

Historia rodzinna bywa niezwykła. Kiedy poznaje się ludzi, którzy żyli tu wcześniej, można wiele dowiedzieć się też o sobie samym. W twarzach widocznych na zdjęciach dostrzega się (z radością lub wstydem) własny sposób myślenia i postępowania.

Jedna z takich opowieści przemknęła niepostrzeżenie obok mnie w 1984 roku.

Ojciec mojej mamy, dziadek Vladimír Kriško, był pilotem wojskowym służącym w elitarnej eskadrze, asem przestworzy. W czasie drugiej wojny światowej stoczył mnóstwo pojedynków powietrznych, wziął udział w powstaniu i dowodził powstańczym lotniskiem Trzy Dęby pod Zwoleniem. Po wojnie został w armii, pracował w Ministerstwie Obrony, a w 1952 roku, gdy miał już stopień podpułkownika, nieoczekiwanie go zwolniono – najprawdopodobniej dlatego, że babcia upierała się, aby jej świeżo narodzony syn, mój wujek, został ochrzczony. A nie było to wtedy w modzie. Przez resztę życia dziadek pracował więc jako magazynier (można też ładniej powiedzieć, że był referentem do spraw zasobów), a później – księgowy w Lasach Państwowych, aż zmarł w 1988 roku. Na początku lat dziewięćdziesiątych został zrehabilitowany pośmiertnie i awansowany na pułkownika. Klasyczna historia, którą można sobie dopowiedzieć ze wszystkich stron – i więcej nie drążyć.

W 1984 roku, z okazji czterdziestej rocznicy wybuchu Powstania, w szkole dostaliśmy zadanie domowe: mieliśmy podpytać krewnych, którzy wzięli w nim udział, i napisać o tym rozprawkę. Babcia, była nauczycielka, natychmiast zawezwała dziadka do salonu, ja przygotowałem długopis i notatnik, usiedliśmy na wersalce i rozpocząłem od pytania na rozgrzewkę:

– To ile niemieckich samolotów w końcu zestrzeliłeś?

Dziadek milczał zakłopotany, jakby nie wiedział, co powiedzieć. Przypisywałem to jego skromności i niechęci, by wracać do starych czasów. Sytuację uratowała babcia, która przywołała kilka klasycznych scen, zręcznie podpatrzonych w zgodnych z duchem epoki książkach i filmach, ja je spisałem, dostałem w szkole szóstkę i pochwałę i wszyscy byli zadowoleni.

W 2008 roku, dwadzieścia lat po śmierci dziadka, w skrzynce na listy znalazłem kolorową widokówkę, która przedstawiała piękny Ren i płynący po nim luksusowy jacht wycieczkowy. Pocztówka była zaadresowana do mojej babci, która wtedy też już nie żyła. Na drugiej stronie znajdowało się kilka zdań nagryzmolonych niewprawnym pismem. Wynikało z nich, że autor (Słowak, który, nawiasem mówiąc, pracuje jako steward na znajdującym się na pocztówce jachcie o nazwie River Symphony) interesuje się historią pilotów wojskowych z lat czterdziestych i chciałby zdobyć jakieś fotografie z tego okresu – ewentualnie z lat późniejszych – na których znajduje się mój dziadek. Nie potraktowałem widokówki poważnie i na pewien czas o niej zapomniałem. Potem przypadkowo znalazła się przy sprzątaniu, więc odpisałem na nią w dobrej wierze. Mniej więcej dwa miesiące później (kiedy marynarzowi kończył się turnus) spotkaliśmy się przed kościołem Franciszkanów w Bratysławie, a następnie poszliśmy do wykafelkowanej, ciemnej, brudnej knajpy w jakiejś piwnicy, zamówiliśmy ciepłe i wstrętne piwo, a on przedstawił mi mojego dziadka w całej krasie. Właśnie wtedy po raz pierwszy ujrzałem go w pełnym świetle.

Mężczyzna wyciągnął najpierw ksero klepsydry, którą podarowała mu pewnie moja babcia albo zdobył ją w inny sposób. Poznałem własne dziecięce pismo… „Nasz ukochany mąż, ojciec, zięć…”. Oczywiście, zmroziło mnie. Ale potem, pośród gęstego dymu i hałaśliwych, pijanych ludzi, słuchałem go jak zaczarowany.

Dziadek skończył akademię wojskową w latach trzydziestych, latał myśliwcami, ale szybką karierę zrobił za czasów Pierwszej Republiki Słowackiej. W 1941 roku w stopniu porucznika spędził kilka miesięcy
w duńskim Karup-Grove w 5. Slowakei Staffel/Jagdgruppe Drontheim, gdzie uczył się pilotować niemieckie messerschmitty, co wyjaśniało,
dlaczego w piwnicy naszego domu ciągle znajdowałem duńskie monety z tego okresu. Wrócił, by jako dowódca eskadry zostać przerzuconym na front wschodni. Innymi słowy, do Rosji, ponieważ Słowacja u boku Trzeciej Rzeszy z dumą włączyła się w bój o nową Europę. Suche fakty mówią, że dziadek wziął udział w stu pięćdziesięciu sześciu nalotach i zestrzelił dziewięć sowieckich samolotów, za co dostał odznaczenie As Przestworzy, które oprócz niego otrzymało tylko dwóch innych słowackich oficerów lotnictwa. Dziadek odnotowywał wszystkie zestrzelenia, a na każde musiał mieć świadków. Oficjalnie uznano mu ledwie połowę, czyli wspomnianych dziewięć. Po jednym z podniebnych lotniczych pojedynków – konkretnie 3 lutego 1943 roku – wrócił do Krasnodaru całkowicie zniszczonym messerschmittem Bf 109 F-4, który jakimś cudem nie spadł na ziemię. Za te wszystkie sukcesy dostał odznaczenie Za Kampanię Przeciw ZSRR oraz Krzyż Żelazny I i II klasy, poza tym mnóstwo pomniejszych medali, nawet od faszystowskiego państwa rumuńskiego, z rozkoszną nazwą Virtutea Aeronautica – la croix d’or.

Pytanie brzmi: czy dziadek w 1984 roku mógł powiedzieć jedenastoletniemu wnukowi, który miał napisać o tym szkolną rozprawkę, że zestrzelił nie niemieckie, lecz radzieckie samoloty?

Po powrocie z frontu dziadek w stopniu nadporucznika dowodził 13 Eskadrą Myśliwską stacjonującą na lotnisku w Vajnorach, a później w Pieszczanach, która miała bronić zachodniej Słowacji przed amerykańskimi bombardowaniami. W dniu, w którym eskadra została rozbita i prawie wszyscy jej piloci zaginęli, cudem był na badaniach lekarskich w Bratysławie. Gdyby dziadek z nimi poleciał, prawdopodobnie ta książka by nie powstała. W pojedynkach powietrznych, w których brał udział, zestrzelił wiele amerykańskich samolotów. Amerykanie zwykle się katapultowali. Schwytanych internowano w obozie dla jeńców w Grinawie koło Pezinoka.

Cięcie. Na scenę wkracza drugi mężczyzna – dziadek mojego ojca, mój pradziadek, szanowany mieszkaniec Pezinoka, František Tuma, właściciel kamieniołomu i komunikacji autobusowej.

Po wybuchu powstania Niemcy chcieli ewakuować obóz dla jeńców w Grinawie, co w wolnym tłumaczeniu oznacza, że amerykańscy piloci stali się balastem. Innymi słowy, chcieli im zapewnić Spezialbehandlung, czyli specjalne traktowanie, które zazwyczaj oznaczało
likwidację. Pradziadek Tuma pod osłoną nocy załadował na ciężarówkę (może dałoby się ten pojazd nazwać nawet małym autobusem)
dwudziestu dziewięciu amerykańskich pilotów ubranych w słowackie mundury – mieli broń, a na dachu czekał w pogotowiu karabin maszynowy. Pradziadek zawiózł ich na obszar objęty powstaniem (cytuję: „Była jasna noc, jechaliśmy bez świateł…”). Dostali się aż na lotnisko Trzy Dęby (zachowała się nawet fotografia z 7 sierpnia 1944 roku), skąd sojuszniczy samolot przetransportował ich do bazy we włoskim Bari.

Na początku lat dziewięćdziesiątych mój ojciec dostał oficjalny list z amerykańskiej ambasady, który kończył się następująco:

Proszę pozwolić, że wyrażę swój szczery podziw dla odważnego czynu Pana świętej pamięci dziadka. Na zawsze zostaniemy głęboko wdzięczni. Z poważaniem

Theodore E. Russell

ambasador amerykański w latach 1993–96

W tym czasie, czyli w sierpniu czterdziestego czwartego roku, lotniskiem Trzy Dęby dowodził mój dziadek, ojciec mojej mamy, kapitan Kriško, który 30 kwietnia 1944 roku dołączył do powstańców jako pilot. Zajmował się zwiadem powietrznym, wojskowymi nalotami na wrogie (tym razem niemieckie) pozycje, a przez pewien czas sprawował też pieczę nad prowizorycznym lotniskiem w Donovalach, gdzie stacjonował samolot dla generałów Viesta i Goliana, który miał ich zabrać do Moskwy. Ci, jak wiemy, wybrali góry, więc dziadek razem ze swoimi kompanami spalił maszynę podczas odwrotu.

Ale wróćmy do amerykańskich pilotów – jest bardzo prawdopodobne, że niektórych z nich mój dziadek zestrzelił osobiście. A nawet jeśli nie on, to zrobili to z pewnością członkowie 13 Eskadry, którą dowodził latem 1944 roku (jak wiadomo, byli to sami słowaccy piloci, którzy nie wzięli udziału w ratowaniu rafinerii Apollo również dlatego, że zgodnie z tajnym rozkazem oszczędzali samoloty na przygotowywane powstanie).

W tym momencie słuchacze najczęściej gubią wątek. Historia pruje się jak stary sweter. Powód jest jasny – mimo różnych perypetii i zwrotów akcji w krótkim czasie ciągle chodzi o historię dwóch ludzi – dziadka ze strony mamy i pradziadka ze strony ojca. Nic więcej.

Nie mam pojęcia, czy ci dwaj mężczyźni się kiedyś spotkali.

A jeśli się spotkali, pewnie nie wpadli na to, że coś, a właściwie ktoś, ich łączy.

Ja.

Na pewno nie przyszło im do głowy, że spotkają się w tej czy w jakiejkolwiek innej książce.

I mimo że nawet tego nie podejrzewali, to z ich spotkania zrodził się Dom Głuchego.

Ta książka nie jest historią naszej rodziny, nigdy nie miała nią być. W końcu każda próba zapisu historii pozostaje fikcją, podobnie jak każdy opublikowany prywatny dziennik, ponieważ wszyscy odczuwają potrzebę oczyszczenia się i odkrycia właściwych powodów swojego postępowania.

Dom Głuchego opowiada o tym, jaki wpływ na życie ludzi na Słowacji miał wspaniały dwudziesty wiek.

Wspaniały – we wszystkich znaczeniach tego słowa.

Peter Krištúfek

Bratysława, październik 2012prolog

Ktoś chce sobie wybudować dom. Powstaje wizja i nieodłączne od niej
pragnienie realizacji. Ale to jeszcze nie wystarczy, żeby powstał dom. Do budowy potrzeba kamieni, cegieł, belek i tak dalej, rzeczy pochodzących ze świata zewnętrznego i podlegających pewnym prawom, całkiem innym niż wyobrażenia o nich.

Za oknami auta już prawie wiosna, chłód i pustka ogołociły drzewa. Śnieg wyniósł się stąd dopiero kilka dni temu. Panorama jest w odcieniach czerni i bieli, pełno tu wron i gawronów. Od czasu do czasu zerkam ukradkiem na swój czerwony samochód, żeby się upewnić, że świat jakimś cudem nie stracił kolorów. Jak na to nie spojrzeć – wszystko zmierza ku szarości. Ubrania też po wielokrotnym praniu bledną i szarzeją. Szarość jest królową kolorów. I jednocześnie ich śmiercią.

Uff! Co za niezwykłe spostrzeżenie! Niczym siedemdziesięciolatkowi wydaje mi się, że świat zmierza ku końcowi. To naturalna kolej rzeczy, prawda?

Ale to wszystko najprawdopodobniej przez audycję, której słucham w samochodowym radiu. Muzyka ostatnio coraz bardziej mi przeszkadza. Niesie ze sobą zbyt wiele emocji, których, pełen obaw, staram się unikać. Zwłaszcza dzisiaj. Od kiedy nasz dom opustoszał po śmierci ojca, chodzę po nim ostrożniej, jak po toksycznej, zatrutej
strefie. Za każdym razem bardzo się bałem. Pół godziny temu wyjechałem z Bratysławy do oddalonych o pięćdziesiąt kilometrów Brežan. Nie byłem tam już kilka miesięcy, więc kusi mnie, żeby na stacji, ot tak, zapytać o drogę. Trafiłbym tam nawet po omacku – niczym w tej zabawie, w której trzeba jak najdłużej iść z zamkniętymi oczami. Płacę więc w milczeniu i wsiadam do auta. Na chwilę wychodzi nawet słońce.

Rzucam monetą, robię to często. Nigdy nie umiem się zdecydować i ta sztuczka pomaga mi już od lat. Godło czy reszka – jak wypada reszka to idę, jak godło, zawracam.

Godło.

Nie podoba mi się to. Rzucam jeszcze raz.

Znowu to samo. Zastanawiam się. Nie.

Za trzecim razem wypada wreszcie reszka.

No, dobra, przekonaliście mnie, jadę dalej.

Udaję przed sobą, że nie mam innej możliwości. Ale jakkolwiek patetycznie to brzmi, prawda jest taka, że do naszego brežańskiego domu jadę ostatni raz w życiu. Gdy pojadę tam następnym razem, już go tam nie będzie.

W wyobraźni możemy równie dobrze zacząć budowanie domu od dachu. Ale musimy założyć, że budowniczy jest doskonale zaznajomiony z prawami rządzącymi przyrodą. Czy to wystarczy, żeby wznieść dom? Czy zanim powstał ostateczny plan budowy, w myślach budowniczego nie pojawiło się tysiące różnych wizji? Różne wyobrażenia łączą się i kształtują ostateczny obraz. Nagle będzie można zacząć realizować jedno z nich. Nerwy odpowiedzialne za poruszanie nakażą skierować się w stronę domu pana X. Zakończenia nerwowe rozkażą mięśniom zapukać do drzwi. Dźwięk, który w ten sposób powstanie, przy pomocy drgań powietrza podrażni organ słuchu osoby znajdującej się wewnątrz, a to z kolei wywoła ruch warg, z których padnie słowo „proszę”. Z ust drugiego człowieka popłyną zaś mniej więcej takie dźwięki: „Panie X, potrzebuję robotników do budowy domu, ma pan jakichś do dyspozycji?”. A ostateczna wizja będzie tak przekonująca, że zmusi pana X, by przebiegł się po wszystkich dzielnicach.

Pewnego dnia wyobrażenie domu wyzwoli u budowniczego nowe siły i skieruje go w pewne miejsce, gdzie będzie już dużo innych osób. Następnie usta powiedzą: „Tu kopcie fundamenty”, co wywoła bardzo żywe reakcje tych ludzi i sprawi, że będą przez dłuższy czas działali. Dom będzie rósł, aż pewnego dnia zostanie skończony. A to wszystko dzięki odpowiedniej wizji budynku.

Zjeżdżam z autostrady i z dużą prędkością mijam zabłoconą tablicę z napisem „Brežany”.

W życiu najbardziej podniecające jest to, że kiedy rzuca się do morza list w butelce, zna się tylko pierwszą część historii. A drugiej już nie. Tak przynajmniej twierdził mój ojciec.

Nasz stary dom powoli wyłania się na horyzoncie, a mnie niczym echo brzmi w głowie dziecięcy okrzyk: „Czek-czek, dome-czek!”. Krzyczeliśmy tak, kiedy w zabawach w końcu dobiegliśmy do bazy. To było nasze zaklęcie.

Nieskuteczne zaklęcie.

Mój syn Bony – jeszcze na początku naszej dzikiej i niespodziewanej podróży do Hiszpanii z prochami ojca ukrytymi w pudełku po cygarach – mówił, że cokolwiek bym powiedział, przeszłość i tak nie istnieje. Do dziś nie wiem, czy podczas tych wspólnych chwil w aucie zmienił w końcu zdanie. Jego trzyletni syn, mój wnuk Samko, spytał mnie tydzień temu:

– Kiedy jest wczoraj?

Nie umiałem mu odpowiedzieć.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: