Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dom Jętki - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
6 lutego 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Dom Jętki - ebook

Mistrz suspensu porównywany do Jeffery'ego Deavera. Z budowania napięcia do Thomasa Harrisa, z wrażeń do M. J. Alridge'a.

„Potwory istnieją naprawdę, jednak są zbyt nieliczne, by stanowić prawdziwe zagrożenie. O wiele groźniejsi są zwykli ludzie, funkcjonariusze gotowi uwierzyć i działać bez stawiania pytań”.
Primo Levi

„Jestem oszołomiona profesjonalizmem i wysokością jakości tej genialnej książki. W końcu nowy głos w świecie mistrzów wywoływania gęsiej skórki”.
goodreads.com

„Genialny debiut! Jak to dobrze, że ten bohater powróci!”.
goodreads.com

„Fantastyczna lektura! Jeżeli jesteś fanem thrillerów, to najzwyczajniej w świecie się nie zawiedziesz”.
goodreads.com

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8075-610-6
Rozmiar pliku: 855 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Grudzień. Okres poświąteczny. Zmarzniętą ziemię przykrywała cienka warstwa śniegu, który skrzypiał pod butami głównego inspektora Tiffa Rowlinsona. Domek z bali na polanie wyglądał, jakby wyjęto go z bajki, na dodatek miał wysoki kamienny komin i wyrżnięte nad drzwiami serduszka. Przed sześćdziesięciu laty miejscowy właściciel ziemski zbudował go dla swojej córki jako dom na lato, ale od dawna stał opuszczony, a teraz jeszcze obrósł pnączami i mchem. Azyl powstały z miłości i niewinności, sprofanowany w najbardziej groteskowy sposób.

Z rękami założonymi na plecach i postawionym kołnierzem pod białym plastikowym kombinezonem Rowlinson powoli obszedł małą drewnianą budowlę. Śledczy kręcili się niepewnie, uważając, gdzie stawiają kroki. Niebiesko-białą taśmą otoczyli polanę. Rowlinson był już tu wcześniej, i to nie raz. Widział za dużo ciał, za dużo szlochających osób, które straciły bliskich, i zbyt wiele śledztw. Niewiele już czuł. Usypiał go niekończący się cykl.

Tylko nie w tych lasach.

W tych lasach Rowlinson znowu zaczynał czuć.

Podszedł do drzwi domku i zanurkował do środka. Wewnątrz powietrze było stęchłe i ciężkie. Rowlinson w kieszeni płaszcza poszukał inhalatora. Gdy natrafił dłonią na znajomy kształt plastikowej tuby i czubek metalowego pojemnika, ogarnęła go ulga. Nie zwracał już uwagi na przejmujące zimno.

W pokoju było pusto, jeśli nie liczyć ofiary. I rojących się much, które zjadały ciało, a raczej to, co z niego zostało. Głowa nieboszczyka spoczywała na oparciu drewnianego krzesła; usta i oczy miał szeroko otwarte. Skóra mężczyzny była żółta i wysuszona. To reakcja na truciznę, jak powiedziano Rowlinsonowi, ale teraz zrozumiał komentarz jednego z techników kryminalistyki, który usłyszał przed chwilą: „Biedaczyna wygląda, jakby ktoś wyssał z niego całą duszę”.

Denat był nagi, a jego ręce pokrywały głębokie rany, ale to nic w porównaniu z piersią. Ciało z niej zwisało, odsłaniając szkarłatną sieć głębiej położonych mięśni. Podobne rany znajdowały się w dolnej połowie, ale wszystko tak przesiąkło krwią, że trudno było odróżnić, które części ciała pozostały nietknięte, a które nie.

– Jezu – rozległ się głos za plecami Rowlinsona.

Odwrócił się i zobaczył w wejściu Hardwicka, zasłaniającego dłonią usta.

– Cholera, szefie, co my tu mamy?

Sierżant był o trzydzieści centymetrów niższy od swojego przełożonego, ale i tak wypełniał mały domek swoją zażywną postacią. Był z niego mieszczuch o dziarskim kroku i porządny gliniarz.

– Sam to sobie zrobił – powiedział cicho Rowlinson.

– Co, szefie? Sam oderwał sobie ciało?

Rowlinson przyjrzał się uważniej. Ślinotok – wydzielanie pienistej śliny, ale w takim stopniu, że ofiara nie nadążała jej przełykać. W pewnym momencie włożyła sobie pięść do ust, aby wywołać wymioty, ale skończyło się na tym, że mocno zacisnęła zęby i niemal odgryzła sobie rękę.

– Przez wiele godzin alkaloid wywoływał niewyobrażalny ból. Aby go zwalczyć, ofiara próbowała wyfiletować samą siebie.

– Dlaczego?

– Żeby dotrzeć do serca, Hardwick. Tylko tak można było skończyć z bólem.

Trzy godziny później sir Philip Wren siedział w gabinecie swojej rezydencji w Kent, z brzuchem wypełnionym kurczakiem i porto oraz głową pełną egzaltowanych fraz przygotowanych do przemowy z okazji przyjęcia Orderu Imperium Brytyjskiego. Telefon odebrał zaledwie wczoraj i odbył poufną rozmowę – komitet przyznający tytuły postanowił uznać zasługi obecnego prokuratora generalnego dla prawniczej profesji oraz dla rządu Jej Królewskiej Wysokości i umieścił go na noworocznej liście do odznaczenia. Ostatecznie całe życie poświęcone służbie publicznej doczekało się uznania i Wren spędził ostatnie dwadzieścia godzin w euforii.

Jednak jego radość trwała krótko i teraz znajdował się na południu Walii, zmarznięty i zdenerwowany, z ostrym bólem głowy.

Spodziewał się takiego widoku – polany rojącej się od techników. Błyskających niebieskich świateł. Uczucia niepewności wiszącego w powietrzu. A w środku małego drewnianego domku z sercami wyrzeźbionymi nad drzwiami.

To znowu się dzieje.

Powiedziano mu, że detektyw zajmujący się sprawą, Rowlinson, jest kompetentny. Nie wątpił, że to prawda, ale miejscowemu śledczemu prawdopodobnie odbiorą sprawę. Z pewnością, jeżeli ziszczą się obawy Wrena. Znalazł Rowlinsona przy drzwiach chaty, gdzie stał z innym mężczyzną i spojrzał na niego z takim samym wyrazem niepokoju jak wszyscy detektywi, których widywał przez lata. Nie obwiniał ich. Gdyby mógł postępować inaczej, pozwoliłby im wykonywać swoją robotę… ale nie mógł. Nie tym razem.

Wren przeszedł przez polanę, świadom śledzących go oczu.

– Philip Wren. – Podał rękę i poczuł mocny uścisk na powitanie.

– Główny inspektor Rowlinson. Nie spodziewaliśmy się prokuratora generalnego. Czy zaistniała jakaś jurysdykcyjna kwestia, o której powinienem…?

– Skądże. Inspektorze, nikt nie chce wchodzić tu w niczyje kompetencje. Pański autorytet jest niekwestionowany.

Kłamał. Na miejscu była już ekipa, aby przejąć śledztwo, pododdział Krajowego Zespołu ds. Ekstremalnych. Tajna grupa policji stołecznej.

– W takim razie nie rozumiem…

– Mogę zobaczyć ciało, inspektorze?

Rowlinson przestąpił z nogi na nogę. Prokurator przyjechał jaguarem XJ w towarzystwie grupki mężczyzn w ciemnych garniturach. Ci mężczyźni zebrali zdezorientowaną ekipę techników i podsuwali im do podpisania deklaracje poufności. Po dłuższej chwili wahania Rowlinson ustąpił.

Wren łapczywie zaciągnął się chłodnym powietrzem, zanim wszedł do chaty. W żołądku mu się przewróciło. Nie chciał znowu oglądać tego kurczaka.

Inspektor stał w drzwiach, obserwując go z zaciekawieniem, z rękami wepchniętymi w kieszenie. Odchrząknął.

– Truciznę podano przez wenflon na przegubie, prawdopodobnie kiedy był nieprzytomny. Działa na całe ciało, paraliżuje każdy nerw z osobna. Ból jest nie do opisania, ale mózg jest zbyt przeciążony, aby się wyłączyć. Najwyraźniej odczuwa się to godzinami, podczas których, jak widać, ofiara sama siebie poraniła.

– Inspektorze, czy on ma coś w ustach?

Rowlinson się zawahał.

– Co takiego?

Wren poczuł gulę w gardle, coś tamowało mu oddech.

– W ustach, inspektorze. Czy ma coś w ustach?

Detektyw spojrzał za siebie, jakby wziął to za jakiś sprawdzian, a potem zrobił dwa kroki po drewnianej podłodze i znalazł się tuż przy ofierze. Piana wokół rozwartych ust denata zaczęła zastygać, ale jej część spłynęła po boku twarzy niczym białko jajka. Wren patrzył, jak inspektor zagląda do środka.

– Nic tu nie ma. – Wyprostował się.

– Proszę sprawdzić dokładnie.

Inspektor znowu pochylił się nad ciałem i przyjrzał z bliska. Wren zacisnął dłonie w pięści. Może detektyw miał rację i rzeczywiście niczego tam nie było.

– Chwila – powiedział inspektor, wyciągając z kieszeni parę niebieskich nitrylowych rękawiczek i długopis. – Coś jest…

Wren poczuł w całym ciele napięcie, gdy Rowlinson ponownie się pochylił, wsunął długopis w usta ofiary i delikatnie go wyciągnął.

– Na Boga, co to takiego? – Podniósł do światła coś czarnego.

Za jego plecami Philip Wren pospiesznie wyszedł chaty.2

6 kwietnia 1945

Obóz koncentracyjny Buchenwald, Niemcy

Kapitan Ainsworth stał przed główną bramą, z papierosem ledwo trzymającym się dolnej wargi. Deszcz przestał padać przed godziną, a słońce ośmielało się przeniknąć przez pokrywę chmur.

Osiemdziesiąta dziewiąta Dywizja Piechoty przybyła przed dwoma dniami. Byli przygotowani do walki, ale zamiast niej zastali obóz pod kontrolą więźniów. Wieści o nadejściu armii brytyjskiej i amerykańskiej dotarły do obozu z kilkudniowym wyprzedzeniem i Niemcy zaczęli pospiesznie się wycofywać. Gdy dowództwo rozpierzchło się i większość esesmanów albo uciekła, albo popełniła samobójstwo, grupa więźniów zaatakowała wieże strażnicze. Dzielni więźniowie – w większości komuniści – od lat ukrywali broń, którą wreszcie mogli wykorzystać. Mieli nawet odwagę wziąć jeńców, okazując łaskę nazistowskim strażnikom, którzy ich traktowali bestialsko.

Ludzie Ainswortha byli źle przygotowani na to, co czekało ich w Buchenwaldzie. Oczywiście, słyszeli o obozach, docierały do nich plotki o masowych mordach w komorach gazowych. Polsko-żydowski prawnik, niejaki Lemkin, nawet ukuł nowy termin, aby to opisać. Genocyd. Ludobójstwo. Jednak te słowa tak łatwo spowszechniały. Ainsworth nie był w żaden sposób przygotowany na widok człowieka, który ogarnięty ulgą po wyzwoleniu z piekła na ziemi padł martwy u jego stóp.

Wpierw spotkali Czechów. Tysiące ich stłoczono w miejscu przeznaczonym co najwyżej dla kilkuset. Byli nadzy, jeśli nie liczyć opasek na biodrach, zmarznięci, umierający. Ich ciała wyschły wskutek niedożywienia do tego stopnia, że wcale nie przypominali istot ludzkich. Chodzące trupy o pożółkłej skórze, która rwała się łatwo jak papier i była tak napięta, że Ainsworth mógł policzyć wszystkie żebra.

Więźniowie resztkami sił powitali 89. dywizję. Chociaż byli tak słabi, że sami ledwo mogli się poruszać, to jednak w jakiś sposób udało im się podnieść paru żołnierzy – smukłych i ciężkich chłopaków – aby w triumfalnym marszu obejść z nimi obóz. Żołnierze, zażenowani, ale nie chcąc nikogo urazić, niechętnie się na to zgodzili, chociaż niektórzy z więźniów padali przy tym z wysiłku.

Z tego, co widział Ainsworth, była to mieszanina narodowości. Czesi, Polacy, Sowieci, Francuzi, Chorwaci. Także kobiety. Wiele z nich zmuszano do niewolniczego seksu w obozowym burdelu. Może najbardziej satysfakcjonujący dla Ainswortha był fakt, że wyzwolił paru rodaków – amerykańskich lotników zestrzelonych nad okupowaną Francją – oraz Brytyjczyków. Nie pomogły im fałszywe dokumenty, w które ich zaopatrzono i dzięki którym mieli uciec z terytorium wroga. Kiedy zostali ujęci, naziści potraktowali ich jak szpiegów i wysłali do Buchenwaldu razem z Żydami.

Żydzi. Całą rasę naziści napiętnowali określeniem „uciążliwe istoty”.

Ktoś nieśmiało zakasłał. Ainswortha pochłonęły własne myśli i nie zauważył kaprala, który stanął za nim. Henderson był dobrym żołnierzem i bystrym, ale jak reszta chłopaków bladym i chorym.

– Kapitanie, pierwsza część harmonogramu dyżurów – powiedział Henderson.

Ainsworth wziął od niego papiery i spojrzał na horyzont, poza rozbite bramy, poza plac, gdzie oderwano od ściany szyld i wdeptano w błotnistą ziemię. Arbeit macht frei. Praca czyni wolnym.

– Kapitanie, nie mamy dosyć lekarstw dla tych wszystkich ludzi – dodał po chwili Henderson. – Nie zapobiegniemy śmierci wielu z nich.

Ainsworth ponuro skinął głową.

– Wprawdzie nie można powstrzymać krwawienia, nie ma powodu, żeby nie próbować. – W żołądku odczuwał jakieś sensacje; nie służyły mu tabletki z chlorem, które wrzucano do wody. Po krótkiej przerwie dodał: – To nie ma sensu, co, Henderson?

– Kapitanie?

– Już kilka miesięcy temu Hitler wiedział, że losy wojny się zmieniły. Inwazja na Związek Sowiecki skończyła się fiaskiem. Potrzebował zasobów, ale priorytetem były transporty Żydów do obozów śmierci, a nie zaopatrzenie własnej armii. Czołgi, żołnierze, broń, amunicja. Wtedy mogłoby być inaczej. To bez sensu.

– Niektórzy mówią, że składali ofiary nordyckim bóstwom, kapitanie.

– Tak uważasz, Henderson?

Kapral się zawahał.

– Może.

– Widziałeś dorę w drodze tutaj?

– Wszyscy widzieliśmy, kapitanie.

Chociaż załoga porzuciła dorę, podeszli do potężnego działa kolejowego z dużą ostrożnością. Ważyło tysiąc trzysta pięćdziesiąt ton z lawetą i platformą kolejową i miało lufę długości ponad trzydziestu dwóch metrów. Technicy wątpili, czy jest gotowa do użycia, ale szacunkowa donośność wynosiła ponad czterdzieści pięć kilometrów.

– Uważasz, że naród zdolny wyprodukować tak zaawansowaną broń wierzy także we wskrzeszenie bogów poprzez ofiary z ludzi?

Henderson nie odpowiedział. Odwrócił się, usłyszawszy pracujący silnik. W oddali pojawił się samochód. Jego koła wzbijały tuman kurzu. Ainsworth spojrzał na Hendersona, który odwrócił się z powrotem i wydał rozkazy najbliższym żołnierzom. Ustawili się w bramie, wykorzystując wszelkie możliwe kryjówki, i przygotowali karabiny.

Kapitan stał nieruchomo na otwartej przestrzeni, z rewolwerem zwisającym luźno na biodrze. Bardzo wątpił, żeby naziści wrócili i chcieli coś uratować z mienia, a nawet gdyby, to na pewno nie zjawiliby się w rolls-roysie.

Samochód zatrzymał się przed Ainsworthem. Karoseria pochlapana była błotem, ale czyste fragmenty wyraźnie zdradzały dobre utrzymanie. Nie był to cywilny samochód. Ainsworth podniósł rękę, sygnalizując Hendersonowi i reszcie ludzi, aby się wycofali. Opuszczono broń.

Z tyłu samochodu siedział wysoki mężczyzna o kręconych blond włosach. Wysiadł, włożył kapelusz i naciągnął trencz na garnitur w prążki; poły marynarki trzepotały gwałtownie na wietrze. Był młody jak na osobę jeżdżącą z szoferem po wrogim terytorium.

– Kapitan Ainsworth, jak mniemam.

Ainsworth uniósł brew, zanim ujął dłoń przybysza. Co, do diaska, tu robi ten Anglik? Kapitan zwrócił uwagę na mocny uścisk dłoni przybyłego. A zatem to nie reporter ani polityk.

– Witam w Buchenwaldzie – burknął Ainsworth. – Pan…

– Ruck. Pułkownik Ruck.

Gość wręczył Ainsworthowi jakieś dokumenty, a ten przeczytał je dokładnie. Kiedy skończył, spojrzał sceptycznie.

– Wywiad brytyjski?

– Nie inaczej. Wywiad Wojskowy, Sekcja Piąta. – Ruck uśmiechnął się uprzejmie, cienki wąsik nad górną wargą uniósł się niczym drugie usta. Wojskowy miał głos tak gładki jak maniery.

– Pułkowniku, w jaki sposób mogę pomóc?

– Po pierwsze, czy mogę pogratulować panu, kapitanie, doskonałej operacji?

– Tak. Kilka lat wcześniej może faktycznie dokonalibyśmy czegoś dobrego.

– Kapitanie, proszę nie pomniejszać swoich osiągnięć. Dzięki samej pana obecności szkopy czmychały, prawda? Moim zdaniem odniósł pan bardzo satysfakcjonujące zwycięstwo.

Ainsworth oparł się pokusie i nie powiedział: do rzeczy. Ten człowiek był biurokratą. Gryzipiórkiem. Nie przeżyłby na polu bitwy.

– To żadne zwycięstwo. Proszę mi wybaczyć, pułkowniku, ale co pana sprowadza?

Ruck gestem nakazał Ainsworthowi ponownie przejrzeć papiery.

– Z tyłu znajdzie pan list, który wszystko wyjaśnia.

Ainsworth znalazł list i przeczytał go uważnie.

– Nigdy nie słyszałem o tych ludziach – oświadczył.

– Może byłby pan tak dobry i zrobił rozeznanie.

Ainsworth odwrócił się i spojrzał na Hendersona, który stał z obojętną miną. List był podpisany przez admirała floty Williama D. Leahy – szefa sztabu Roosevelta. Pieczęć wyglądała na oryginalną. Podpis też. Potem, po raz pierwszy, kapitan spojrzał na rolls-royce’a i dwóch jankesów w mundurach z czerwonymi grotami na ramionach, stojących po obu stronach lśniącej maski. Black Devils. Komandosi. Eskortujący brytyjskiego tajnego agenta z listem od oficera najwyższej rangi po samym prezydencie, z rozkazem dla Ainswortha, aby przekazał im grupę ludzi pozostających pod jego pieczą, o ile zastaną ich żywych w Buchenwaldzie.

Ainsworth się zawahał. Pora wziąć się w garść.

– Pułkowniku, jeszcze nie mamy pełnej listy więźniów – wyjaśnił, oddając list Ruckowi. – Zanim znajdziemy tych ludzi, może minąć wiele dni.

Ruck uśmiechnął się cierpko.

– Proszę przeczytać list uważnie, kapitanie. Szukam nazistów, nie Żydów. W zasadzie to lekarzy.

– Lekarzy? – Ainsworth nie mógł opanować śmiechu. – Pułkowniku, tu nie ma żadnych lekarzy. To miejsce nie miało służyć przedłużaniu ludzkiego życia. To jest… był… obóz zagłady. Za tymi murami zamknięto dziesiątki tysięcy ludzi, trzymano ich w gorszych warunkach niż drób. Tym, którzy jeszcze nie umarli, wiele nie brakuje. Tu nie ma lekarzy.

Ruck wzruszył ramionami i zapalił papierosa, którego wyciągnął z małej paczki ukrytej w płaszczu. Jeden z komandosów przy samochodzie przeniósł ciężar ciała z nogi na nogę.

– Znalazł pan tu jakiś gabinet lekarski? – spytał Ruck.

– Gabinet? Tu nie ma nic takiego. Widzieliśmy tylko przestronne sale, w których zgromadzono setki przerażonych ludzi, aby ich zagazować. Potem ci, którzy nie zostali zagazowani, musieli wyciągać ciała i rzucać je na gigantyczne stosy. Tak tu jest. Jeżeli spodziewa się pan przytulnej poczekalni z akwarium i czasopismami na stoliku, to poniosła pana fantazja, pułkowniku.

Ruck wciągnął powietrze przez nos i przez chwilę Ainsworthowi przyszedł na myśl drapieżnik szukający ofiary.

– Poza tymi salami, coś mniejszego. Może narzędzia. Piły, skalpele, maski. Tego rodzaju rzeczy.

Ainsworth pokręcił głową.

– Tylko śmierć i…

– Kapitanie? – wtrącił Henderson. Zakasłał nerwowo. Ruck i Ainsworth odwrócili się do niego. – A pokoje o nazwie Piekło?4

Uznał, że fałszywy glina będzie potrzebował przynajmniej trzech minut, aby zorientować się, że to blef. W świecie Priesta druga szansa rzadko się trafiała. Zapytaj moją byłą żonę. Tej nie zmarnuje.

Nie mógł pochylić się do przodu, ale dał radę zgiąć kark. Na tyle, aby sięgnąć do zapalniczki schowanej w kieszeni koszuli na piersi. Wciągnął brzuch i wygiął plecy, aż usłyszał, jak coś pęka, dzięki czemu zdołał ustami chwycić metalowy koniec zapalniczki. Kiedy już ją dobrze trzymał, uniósł głowę. Obrócił prawy nadgarstek tak, że spodnia część dłoni była skierowana ku górze. Wtedy uspokoił się i wypluł zapalniczkę.

Przez chwilę zdawała się wisieć w powietrzu, jakby zawieszona na niewidzialnej pajęczynie. Trajektoria lotu wyglądała na niewłaściwą. Grawitacja była jakby za silna. Najwyraźniej nie doleci. Priest zamrugał i w tej chwili scena znowu się zmieniła.

Zamknął palce na plastikowym cylinderku, ale chwyt był niepewny. Wstrzymał oddech. Obracał zapalniczkę między palcem wskazującym a kciukiem. W końcu ustawiła się pionowo w dłoni. Westchnął ciężko. Minęło dwadzieścia pięć sekund, może trzydzieści. Zakręcił kółkiem. Płomień zatańczył niepewnie i się ustabilizował. Jeszcze trochę manipulacji palcami i udało mu się przesunąć zapalniczkę w stronę nadgarstka, a potem pchnąć ją palcem dalej po dłoni.

Natychmiast poczuł ogień. Ramię się naprężyło. Ból przeszył całe ciało, wysyłając do mózgu sygnały, aby puścił zapalniczkę. Był nie do zniesienia, ale Priest wytrzymał.

W końcu płomień natrafił na plastik. Charlie mocno zagryzł wargę, pozwalając sobie tylko na stłumiony wydech. Ręka potwornie go bolała. Z początku plastik nie reagował. Płomień jedynie go obejmował, parząc skórę. Ramię ogarnęło drżenie przechodzące aż do nadgarstka. Wiedział, że więcej nie wytrzyma. Splunął i zaklął; ciało wygrywało, chęć ucieczki była nie do zniesienia. Czuł słabą woń mięsa powoli opiekanego na rożnie.

Pomyślał, że będzie musiał zrezygnować ze swojego planu ucieczki, ale gdy doszedł do wniosku, że więcej nie zniesie, zauważył chemiczną zmianę w strukturze plastiku. Miękł – powoli, boleśnie wtapiając się w skórę. Charliemu napłynęły łzy do oczu.

Dłużej nie mógł tego znieść. Rękaw koszuli zaczął się tlić. Gdyby się zapalił, Priest miałby słabe szanse na ugaszenie samego siebie. Teraz wiem, jak się czuła moja ryba…

W końcu opaska pękła i spadła na podłogę. Końcówki plastiku świeciły, uniosła się smużka dymu. Bał się spojrzeć na nadgarstek. Czuł się, jakby miał wbity w rękę nóż.

Zapalniczka spadła na podłogę, ale to nie miało znaczenia. Wolną ręką sięgnął do szuflady w stole kuchennym i wyciągnął nóż do rozcinania papieru. Należał do jego zmarłego ojca – proste ostrze z inicjałami ojca, FP, wyrzeźbionymi na łukowatej kościanej rączce.

Wsunął nóż między nadgarstek a kabel i piłował nim plastik, aż się uwolnił. To samo z nogami, potem z taśmą na piersi. Kiedy skończył, wstał z krzesła, dysząc i sapiąc, a później pochylił się nad stołem kuchennym. Minęły dwie minuty, może mniej. Nieźle, Houdini. Chociaż pewnie już nigdy nie zagrasz na pianinie. Miał czas. Zmrużył oczy. Pokój wirował dookoła. Przyszło mu do głowy, że pewnie ma wstrząśnienie mózgu. Czuł się dziwnie. Jednak to nic nowego. Piętnaście sekund. Pozwoli sobie na piętnaście sekund powolnego, kontrolowanego oddechu, zanim zrobi następny ruch.

Piętnaście sekund później ruszył.

Pudełko nadal stało na stole, obok niego leżała tonfa. Sięgnął po nią. Ramię przeszył mu ból, gdy dłoń ujęła pałkę, ale wytrzymał. Krótko zastanawiał się nad nożem o kościanej rękojeści lub czymś większym z kuchennej szuflady. Nie. Noże robią bałagan i rzadko szybko unieszkodliwiają zdeterminowanego przeciwnika. Jeden dobrze wymierzony cios pałką może zakończyć sprawę.

Ujął ją za poprzeczny uchwyt, tak że długa część sterczała do przodu i osłaniała mu przedramię. Gdyby chwycił ją za rękojeść, byłaby jak każde inne tępe narzędzie. Natomiast w ten sposób stanowiła przedłużenie przedramienia.

Przez chwilę stał nieruchomo, nasłuchując. Żadnego stukania w klawiaturę ani klikania myszą. Ani warkotu starego wentylatora. Czy intruz ciągle był w mieszkaniu?

Zsunął buty, żeby poruszać się bezgłośnie po kuchennej podłodze. Buty narobiłby dużo hałasu, nawet gdyby uważał. Drzwi do salonu były uchylone. Widział wycinek pokoju, ale nie pod takim kątem, żeby dojrzeć biurko. Nie miał pojęcia, czy intruz nadal tam siedzi. Nasłuchiwał, ale bez rezultatu.

Drzwi nie zaskrzypiały, gdy powoli otworzył je na zewnątrz, używając końca pałki. Odsłonił trochę więcej pokoju. Czerwona skórzana kanapa stała przy stoliku do kawy ze szklanym blatem. Pięćdziesięciodwucalowa plazma wisiała na ścianie nad sztucznym kominkiem. Półki zajmowały całą jedną ścianę, wypełnione różnymi książkami od podłogi po sufit. Kryminały, horrory, klasyka. Akademickie wydawnictwa z zakresu psychologii i hipnozy oraz sztuki wojennej. Biografie wielkich przywódców, powieści graficzne. Różnorodny i najwyraźniej przypadkowy zbiór.

Jedyne światło dochodziło z konstelacji punktowych lamp nad kanapą i z akwarium – zaprojektowanego dla nastroju, nie oświetlenia. Ściana naprzeciw półek była cała ze szkła. Zaciągnięte zasłony przysłaniały panoramę miasta. Drzwi prowadziły do innych pomieszczeń: dwóch sypialni, toalety, gabinetu i klatki schodowej wiodącej do prywatnego ogrodu na dachu wychodzącego na Covent Garden. Fałszywy glina mógł być wszędzie.

Otworzył drzwi trochę szerzej. Wszystkie mięśnie miał napięte, był gotów walnąć tonfą przez łeb tego sukinsyna. Każde uderzenie serca wydawało odgłos armii maszerującej unisono po twardej ziemi. To nie był jedyny dźwięk. Na wysokości dziewięciu pięter nawet wzmocnione szkło nie blokowało odgłosów tłumów w dole, ludzi odwiedzających domy towarowe i kawiarnie, warkotu silników i dudnienia ulicznych grajków, których melodie kłóciły się ze sobą. W nocy siadywał w ogrodzie na dachu i słuchał połączonych dźwięków, jakby perkotania jakiejś gigantycznej maszyny bez końca obracającej się na ulicy w dole.

Komputer na biurku stał nietknięty. W pokoju panował całkowity bezruch. Przez kilka sekund Charlie czuł się, jakby pozostawał w próżni. Wyszedł na środek pokoju, trzymając pałkę przed sobą. Wszystkie drzwi były zamknięte. Wyprostował się. Minęło sporo czasu, od kiedy w mundurze chodził na patrol, ale przeistoczenie się w detektywa, a potem w prawnika w żaden sposób nie pomniejszyło jego sprawności fizycznej. Nadal był urodzonym sportowcem, szerokim w ramionach i szczupłym. Teraz jednak miał wstrząśnienie mózgu, a broń trzymał w koszmarnie bolącej ręce. Właśnie z tego powodu znowu zareagował ułamek sekundy za późno.

Uniósł pałkę, aby zasłonić twarz, ale poleciał na bok, kiedy fałszywy glina skoczył mu na plecy i zarzucił sznur na szyję. Próbował złapać oddech, lecz z przerażeniem się zorientował, że napastnik miażdży mu tchawicę. Ogarnęła go panika, gdy odciął mu dopływ powietrza. Dławił się. Uruchomił się odruch wymiotny. W niczym nie pomógł, a tylko pogorszył sytuację. Bardzo. Wykonali piruet w gwałtownym uścisku, gdy Priest starał się zrzucić napastnika. Uderzyli w regał. Wgniatał faceta w mebel, ale tamten trzymał się mocno i zaciskał sznur.

Charlie poczuł gorący oddech na karku, usłyszał cichy krzyk triumfu. Przed oczyma pojawiły mu się błyski, gdy zmęczony i niedotleniony mózg zaczął się wyłączać. Obrona słabła, kiedy po kolei słabły mięśnie. Przez chwilę pomyślał o ojcu. Jego olśniewającym uśmiechu i ciemnobłękitnych oczach. Miał takie same. Staruszek bezczelnie patrzył na niego, przyzywał go. Mówił mu, żeby się nie poddawał. Nigdy nie ustępuj. Nie ulegaj. Nie pozwól się popychać, Charlie. Bez względu na wszystko.

Uderzył rękojeścią pałki w żebra napastnika. Czuł, jak ciało ugina się pod naporem metalu, i fałszywy glina na chwilę poluzował sznur. To wystarczyło, aby Charlie nabrał powietrza. Uderzył ponownie w to samo miejsce, tym razem mocniej. Mężczyzna krzyknął z bólu. Odskoczył w bok, ale dalej go trzymał, Charlie zyskał jednak na tyle swobody, że mocno wbił tonfę w bok intruza. W końcu rozległ się miły dla ucha trzask pękającej kości.

W jednej chwili Charliemu udało się obrócić w prawo i przy użyciu pałki ściągnąć w dół bark fałszywego gliny, odsłaniając jego głowę. Wtedy uderzył lewą ręką tak mocno, jak nigdy dotąd. Następnie podrzucił pałkę i złapał ją zgrabnie za rękojeść. Dość zabawy. Przez moment górował nad mężczyzną. Tamten krwawił – wyglądało na to, że pałka zdarła skórę z części twarzy. Teraz mógł łatwo z nim skończyć, wystarczyło zdzielić go pałką w głowę, aby pękła jak arbuz. Uniósł tonfę, ale coś go powstrzymało. Zawahał się.

Dosyć, Charlie, powiedział ojciec. Nie jesteś jak twój brat.

Opuścił rękę. Nie jesteś jak twój brat, Charlie. William Priest by się nie zawahał – rozłupałby głowę intruza, aby sprawdzić, co jest w środku.

Dlatego William nigdy nie wyjdzie z zamkniętego szpitala w Fen Marsh.

– Kim jesteś?

– Co za różnica?

– Okłamałem cię. Nie mam żadnej twojej pamięci USB.

– Kurwa! – Intruz odkasłał zabarwioną na czerwono ślinę. – On mówił, że tu jest.

– Jaki on?

Kiedy fałszywy glina nie odpowiadał, Charlie zrobił krok w jego stronę. Zamierzał go podnieść i wycisnąć odpowiedzi. Ale intruz jeszcze był skory do bitki. Kiedy Priest zbliżył się ponownie, rzucił się i złapał go za nogę, zatapiając zęby w kostce. Przez chwilę Charlie myślał, że przegryzł się przez nią, gdy fala bólu przeszyła mu nogę. To wystarczyło, aby stracił równowagę. Gdy uderzył o podłogę, intruz uciekł przez kuchnię i chwilę później Priest usłyszał, jak otwierają się drzwi frontowe. Na zewnątrz uliczni muzykanci nadal grali bluesa.

Ciąg dalszy w wersji pełnej
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: