Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dom Kalifa. Rok w Casablance - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Dom Kalifa. Rok w Casablance - ebook

Kiedy Tahir Shah, angielski pisarz, podróżnik i filmowiec pochodzący z rodziny o afgańskich korzeniach, postanowił spełnić swoje marzenie i osiąść z żoną i dziećmi w Maroku, nie spodziewał się, że wkroczy prosto do baśni z tysiąca i jednej nocy. Nie zabrakło niczego: dżinna, pałacu, starych lamp, czterdziestu rozbójników ani nawet siedmiu chciwych braci - ale wszystko działo się inaczej niż w bajce. Książka Shaha to fascynująca opowieść o poszukiwaniach wymarzonego domu, trudach renowacji, wspaniałości tradycyjnego marokańskiego rzemiosła, zderzeniu kultur i codziennym życiu w Casablance. To także relacja ze spotkania z Innością i z najtrudniejszej ze wszystkich podróży w głąb siebie.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-08-04828-3
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Ta książka jest dla Ariany i Timura
i dla ich dalszego życia w Domu Kalifa

Rozdział pierwszy

Dwie trzciny piją wodę z tego samego strumienia.
Jedna jest pusta, a w drugiej — słodki miąższ.

PRZYSŁOWIE MAROKAŃSKIE

W zapadającym spokojnie zmierzchu krył się smutek. Kawiarnia wypełniona była ubranymi w długie szaty mężczyznami o pociągłych twarzach, którzy pili czarną kawę i palili ciemny tytoń. Między stolikami krążył kelner, podnosząc wysoko na wygiętych palcach tacę, na której balansowały szklaneczki. I nagle, w jednej chwili, dzień zmienił się w noc. Siedzący zaciągnęli się mocniej papierosami, zakaszleli i wpatrzyli się w ulicę. Niektórych pochłonęły zmartwienia, inni oddawali się marzeniom albo po prostu siedzieli w milczeniu. Co wieczór ten sam rytuał odprawiany jest w całym Maroku, pustynnym królestwie na północy Afryki, rozciągniętym wzdłuż wybrzeża Atlantyku. Gdy zgasły ostatnie promienie słońca, rozmowy rozpoczęły się na nowo, zagłuszając uliczne hałasy szumem spokojnych głosów.

Położona w bocznej uliczce Casablanki kawiarnia była dla mnie miejscem tajemniczym, posiadającym duszę, a jednocześnie zwiastującym zagrożenie. Miałem poczucie, że żyję bez żadnych zabezpieczeń, że wszyscy mieszkańcy chodzą tu po linie rozpiętej nad prawdziwym światem. Chciałem nie tylko poznać to miasto; chciałem także w nim zamieszkać.

Moja żona, Rachana, która była wtedy w ciąży, od początku podchodziła do sprawy z rezerwą, a jej zastrzeżenia poważnie wzrosły, gdy zacząłem opowiadać o swojej tęsknocie za przygodą i niebezpieczeństwem. Powiedziała, że nasza córeczka potrzebuje bezpiecznego domu i nie musi spędzać dzieciństwa w egzotycznej scenerii. Podniosłem więc stawkę, obiecując kucharkę, pokojówkę, zastępy opiekunek do dziecka, a przede wszystkim słońce — niekończące się, wspaniałe słońce. Od kiedy osiem lat temu Rachana wyjechała z Indii, rzadko widywała słońce na ponurym londyńskim niebie. Niemal zapomniała, jak w ogóle wygląda. Przypomniałem jej, czego się wyrzekamy: jasnych promieni przezierających rankiem przez zasłony w sypialni, buczenia trzmieli w kwiatach malwy, aromatów unoszących się w ciasnych marokańskich uliczkach, wzdłuż których stragany aż uginają się od stosów kolorowych przypraw: papryki, kurkumy, cynamonu, kminu i kozieradki. A wszystko to na ziemi, gdzie rodzina wciąż jest ośrodkiem egzystencji, gdzie żywe są tradycje, a dzieci dorastają, wiedząc, co to honor, duma i szacunek.

Byłem zmęczony mdłym londyńskim życiem i małym mieszkaniem, w którym dręczyły nas kłótnie sąsiadów, dobiegające zza ścian cienkich jak papier. Chciałem uciec do domu o solidnych wymiarach, jak w filmie Opowieści Szeherezady: z łukami i kolumnami, wysokimi drzwiami z pachnącego drewna cedrowego, dziedzińcami, ogrodami, stajniami i fontannami, owocowymi sadami i dziesiątkami, dziesiątkami pokoi.

Każdy, kto próbuje wyrwać się z angielskiej wilgoci, musi przygotować sobie długą listę przekonujących powodów. Często zastanawiałem się, jak pielgrzymom z „Mayflower” w ogóle udało się opuścić Wielką Brytanię. Rodzina i przyjaciele zaczynają traktować ewentualnego uciekiniera jak szaleńca i moja rodzina nie była tu wyjątkiem. Najpierw ogólnie krytykowali plan wyprowadzki za granicę, a kiedy zorientowali się, że nie interesują mnie typowe lokalizacje — południe Francji albo Hiszpania — przypuścili frontalny atak. Stwierdzili, że jestem nieodpowiedzialny, że nie nadaję się na rodzica, że bujam w obłokach i że na pewno źle skończę.

Ich presja przybrała w końcu takie rozmiary, że prawie zrezygnowałem ze swoich planów. Aż któregoś burego, zimowego poranka mijałem w centrum Londynu grupę ludzi stojących na ulicy. Podszedłem bliżej i zobaczyłem, że w otoczeniu gapiów dwóch policjantów usiłuje obezwładnić starszego mężczyznę, ubranego z biznesową elegancją: biała koszula, jedwabny krawat, trzyczęściowy garnitur, czerwony goździk w klapie marynarki. W dziwacznym porywie ekscentryczności zdjął jednak spodnie, a majtki przełożył sobie na głowę. Policjanci, którym nie było do śmiechu, wykręcili mu ręce do tyłu i zakładali kajdanki. Jakaś młoda kobieta krzyczała, błagając stróżów porządku, żeby zamknęli „tego wariata”.

Gdy wpychali mężczyznę do opancerzonej furgonetki, on odwrócił się i zawołał:

— Nie marnujcie życia, naśladując innych! Bądźcie wolni! Spełniajcie swoje marzenia!

Stalowe drzwi trzasnęły, samochód odjechał i wszyscy ludzie odeszli — oprócz mnie. Stałem tam, zastanawiając się nad tym, co widziałem i co powiedział domniemany szaleniec. Miał rację. Żyjemy w społeczeństwie bezwolnych naśladowców, ograniczonych przez wyspiarską mentalność. Wtedy właśnie złożyłem sobie przyrzeczenie: nie będę spełniał cudzych oczekiwań. Postawię wszystko na jedną kartę i opuszczę wyspę, zabierając ze sobą rodzinę. Razem wyruszymy na poszukiwanie wolności i miejsca, gdzie będziemy mogli żyć tak, jak chcemy.

Wieczorny ruch uliczny w Casablance nie ustępuje dzikością żadnemu innemu; nigdy jednak nie był tak szalony jak w dniu, kiedy objąłem w posiadanie Dom Kalifa. Całe popołudnie przesiedziałem w kawiarni, czekając na spotkanie z prawnikiem, który zaprosił mnie do biura na dwudziestą. Za pięć ósma położyłem na stole monetę i wyszedłem na ulicę. Przed oszkloną fasadą hotelu, strzeżoną przez wyniosłe palmy daktylowe, stał pusty autokar wycieczkowy, a zaraz obok dwa wózki zaprzężone w osły, wyładowane po brzegi przejrzałymi owocami. Chwilę później wspinałem się po krętych schodach podupadłej secesyjnej kamienicy. Na trzecim piętrze zapukałem do drzwi i zaraz otworzył je prawnik, który przywitał się ze mną sztywno i wskazał drogę do swojego gabinetu.

Na biurku leżał oficjalnie wyglądający dokument napisany po arabsku. Prawnik poprosił, żebym go przeczytał.

— Nie znam arabskiego — powiedziałem.

— To niech pan po prostu podpisze — odparł, zerkając na swojego złotego roleksa.

Podał mi kosztowne wieczne pióro i podpisałem we wskazanym miejscu. Prawnik wstał i po blacie biurka przesunął w moją stronę ciężki żelazny klucz.

— Jest pan bardzo odważnym człowiekiem — stwierdził.

Zatrzymałem się na chwilę, żeby spojrzeć mu w oczy. Patrzył na mnie nieporuszony. Podniosłem klucz i w tym samym momencie siła ogromnej eksplozji rzuciła mną o podłogę. Okna wpadły z impetem do wnętrza, zasypując całe pomieszczenie gradem odłamków. Po chwili, ogłuszony i obsypany potłuczonym szkłem, usiłowałem się podnieść, ale nogi trzęsły mi się tak mocno, że prawie nie mogłem wstać. Elegancko ubrany prawnik siedział tymczasem pod biurkiem, jakby miał doświadczenie w takich sytuacjach. Wreszcie bez słowa podniósł się, strzepnął okruchy szkła z marynarki, poprawił krawat i odprowadził mnie do drzwi.

Na ulicy ludzie krzyczeli i biegali we wszystkich kierunkach, wyły alarmy przeciwpożarowe i policyjne syreny. Była też krew, pełno krwi, na twarzach i rozdartych ubraniach. Patrzyłem na rannych wychodzących z oszklonego hotelu, zbyt roztrzęsiony, żeby udzielać komuś pomocy. Widziałem wszystko jakby w zwolnionym tempie, gdy nagle zahamowała przede mną mała czerwona taksówka.

Kierowca, wychylony przez okno pasażera, wołał do mnie z całych sił.

— Étranger! Monsieur étranger! — krzyczał. — Wsiadaj szybko, tu niebezpiecznie dla obcych!

Wgramoliłem się do środka, a on zakręcił kierownicą i wepchnął się w strumień jadących ulicą samochodów.

— To zamachowcy, zamachowcy samobójcy — powiedział. — Wysadzają się w całej Casablance!

Jego czerwony peugeot skręcił na zachód, wyjeżdżając poza centrum. Nie myślałem o trasie, którą jedziemy, o bombach ani o krwi — myślałem o mojej żonie, która została w Londynie. Wyobrażałem sobie, jak wiadomości o zamachu pojawiają się na ekranie telewizora, a ona patrzy, przyciskając naszą małą córeczkę do bardzo już pokaźnego brzucha. Byłem pewien, że teraz straci ochotę na poznawanie nowej kultury i podążanie za moim marzeniem. Obawiała się marokańskich islamistów, szczególnie po dokonanych przez Al-Kaidę atakach na Amerykę 11 września 2001 roku i wobec trwającej ciągle wojny w Zatoce, która zaledwie parę dni wcześniej obaliła reżim Saddama Husajna. Ale było już za późno, żeby się wycofać. Pieniądze zostały wpłacone, papiery podpisane, dokumenty ostemplowane raz, drugi i trzeci.

W dłoniach trzymałem klucz — zwiastun przyszłości albo może oznakę transakcji dokonanej pod wpływem chwilowego pomieszania zmysłów. Wpatrywałem się w jego staromodne nacięcia, wyrzucając sobie w myślach zbyt jawne igranie z niebezpieczeństwem.

Kierowca gwałtownie zahamował.

— Dojechaliśmy! — zawołał.

Marzyłem o Maroku z różnych powodów — było ich bardzo wiele i sięgały daleko w przeszłość. Przez całe moje dzieciństwo ojciec, który był Afgańczykiem, pragnął zabrać nas do swojej ojczyzny, ale toczące się tam wojny uniemożliwiały odwiedzenie wyniosłych, górzystych terenów Afganistanu. Tak więc od chwili, kiedy moje siostry i ja nauczyliśmy się chodzić, rodzice często ładowali nas wszystkich do rodzinnego kombi z walizkami spiętrzonymi na dachu i ogrodnik w roli kierowcy wywoził nas z nudnej, spokojnej angielskiej wsi przez Francję i Hiszpanię aż w góry marokańskiego Atlasu Wysokiego.

Dla mojego ojca była to okazja, żeby pokazać dzieciom pejzaże podobne do tych z rodzinnego kraju. Przed oczami stawał nam kobierzec górskich przełęczy i dolin o stromych zboczach, pustyń, oaz i ufortyfikowanych miast z czasów kolonialnych. Obcowaliśmy z kulturą, w której wciąż obowiązywały plemienne kodeksy honoru i szacunku. Dla mojej matki zaś była to okazja do tanich zakupów, od kaftanów po świeczniki, i do wyrzekania na tłumy hipisów, którzy przyjeżdżali do Maroka nie wiadomo skąd.

Całymi tygodniami przedzieraliśmy się przez góry i zjeżdżaliśmy w dół ku wysokim wydmom Sahary, gdzie z głębi pustyni docierali „niebiescy ludzie” o ciemnej skórze zabarwionej szatami w kolorze indygo. Co rusz trzeba się było zatrzymywać na seanse wymiotowania w krzakach, objadania się owocami opuncji i wydawania kieszonkowego na kawałki ametystu, kupowane przy mijanych kopalniach.

Moje najwcześniejsze wspomnienie dotyczy wielkiego, otoczonego murami miasta Fez: brukowanych uliczek, niewiele szerszych niż długość toczonej beczki, słabo oświetlonych i urzekających, gdzie na straganach stojących wzdłuż domów można było kupić wszystko, czego tylko człowiek zapragnął. Na niektórych, obok marynowanych cytryn i stosów lśniących oliwek, usypane były całe góry przypraw i świeżo zerwanych ziół: szafranu, anyżku i papryki; na innych leżały szorstkie berberyjskie dywany, małe szkatułki z drewna cedrowego inkrustowane kością wielbłąda, pachnące skórą sandały, złote kaftany, naczynia z terakoty, amulety i talizmany.

Najbardziej lubiłem ten zakątek targowiska, gdzie ludzie zajmujący się czarną magią zaopatrywali się w materiały potrzebne do odprawiania zaklęć. Na ścianach sklepików wisiały klatki z żywymi kameleonami, kobrami, salamandrami i nieszczęśliwie wyglądającymi orłami. Były tam także stare szafy z drewna tekowego z szufladami, jak opowiadał mój ojciec, pełnymi suszonych skór wielorybów, włosów nieboszczyków i tym podobnych niesamowitości.

Maroko przydawało kolorów mojemu higienicznemu dzieciństwu, spędzanemu pod pochmurnym niebem Anglii, gdzie trzeba było nosić szare gryzące koszule i sztruksowe spodnie. Pozostawało miejscem ucieczki i oszałamiającej intensywności, a nade wszystko miejscem z duszą. Teraz, kiedy miałem własną rodzinę, uważałem, że powinienem, a wręcz mam obowiązek, przekazać podobny dar swoim dzieciom: dar kulturowej barwności. Zapewne łatwiej byłoby w ogóle zrezygnować i zapomnieć o planach emigracji, ale coś w moim sercu nie chciało się poddać. Miałem poczucie, że jeśli nie wykorzystam nadarzającej się okazji, będę tego żałował do końca życia.

Dodatkowym argumentem za wyjazdem do Maroka była historia ojca mojego ojca, który spędził swoje ostatnie lata w Tangerze, w małej willi niedaleko morza. Kiedy jego ukochana żona zmarła, mając zaledwie pięćdziesiąt dziewięć lat, zupełnie się załamał. Nie mógł znieść wspomnień i wyprowadził się do Maroka, bo nigdy tam razem nie byli. Któregoś ranka, gdy jak zwykle wracał z Café France do domu, potrąciła go cofająca się ciężarówka z coca-colą. Nieprzytomnego, z krwotokiem, zawieziono do szpitala, gdzie zmarł kilka godzin później. Byłem wtedy zbyt mały, żeby go pamiętać, ale i tak było mi smutno.

Całe miesiące przeszukiwaliśmy Maroko, starając się znaleźć dom, w którym ziściłyby się moje fantazje. Zaczęliśmy od Fezu, niewątpliwie najpiękniejszego klejnotu wśród marokańskich miast. To jedyne średniowieczne arabskie miasto, które pozostało całkowicie niezmienione do dziś. Spacer po labiryncie uliczek tworzących wielką medynę jest jak wejście do świata którejś z baśni tysiąca i jednej nocy: zapachy, widoki i dźwięki obejmują w posiadanie wszystkie zmysły i nawet mała przechadzka może stać się niezapomnianym przeżyciem. Przez całe wieki Fez był zamożnym centrum nauki i handlu, a jego zabudowa świadczy o wierze pokładanej w arabskiej architekturze, jakiej nie można zobaczyć nigdzie indziej. Sztuka zdobienia domów z czasem rozwijała się dzięki doświadczeniu kolejnych rzemieślników, przez całe stulecia przekazujących sobie wiedzę z pokolenia na pokolenie. W alejkach starego miasta pełno jest warsztatów, gdzie synowie ciągle uczą się od ojców dawnych sztuk kowalstwa, garbowania skór, układania mozaik, tkactwa, ceramiki i intarsji.

Pewnego dnia przypadkiem trafiliśmy do dużego kupieckiego domu, położonego w północnej części miasta. Zbudowany był z przepychem w najlepszym stylu feskim i miał co najmniej czterysta lat. Centralny dziedziniec otaczało sześć głębokich salonów, każdy ozdobiony mozaikowym fryzem i wyłożony marmurowymi płytami pochodzącymi z Atlasu Średniego. Wokół dziedzińca stały kolumny sięgające nieba, a pośrodku znajdowała się fontanna w kształcie kwiatu lotosu, zrobiona z najpiękniejszego alabastru. Wysoko na sąsiedniej ścianie zobaczyłem niewielkie okno pozbawione szyb, zasłonięte misternie rzeźbionym drewnianym ekranem — okno pomieszczeń haremu.

Człowiek, który pokazywał nam dom, był posiadającym rozległe kontakty sprzedawcą kebabu. Powiedział, że dom stoi pusty zaledwie od kilku lat. Obruszyłem się, bo pilnie wymagał remontu i wyglądał, jakby nikt w nim nie mieszkał od co najmniej pół wieku.

— W Maroku — odpowiedział z uśmiechem kebabiarz — pusty dom kusi złych.

— To znaczy złodziei?

Mężczyzna gwałtownie potrząsnął głową.

— Nie złych ludzi — odparł — ale złe moce.

Nie miałem wtedy pojęcia, o co mu chodziło. Puściłem te słowa w niepamięć i od razu przystąpiłem do negocjacji w sprawie kupna domu. Problem polegał na tym, że należał on do siedmiu braci, z których jeden był bardziej chciwy od drugiego. Na Zachodzie nieruchomość albo jest na sprzedaż, albo nie, ale w Maroku może znajdować się w stanie zawieszenia: może na sprzedaż, a może bynajmniej. Zanim dojdzie do określenia ceny, trzeba najpierw skusić właścicieli, by w ogóle zdecydowali się sprzedać dom. Takie namawianie to typowo orientalna tradycja, pochodząca niewątpliwie od Arabów, którzy czternaście stuleci temu przybyli do północnej Afryki. Nad szklaneczkami słodkiej miętowej herbaty potencjalny nabywca nęci sprzedających, którzy w tym czasie oglądają go dokładnie, oceniając jakość jego stroju i obuwia. Im lepiej jest ubrany, tym wyższa padnie w końcu cena.

Ja musiałem być stanowczo za bardzo wystrojony, kiedy rankiem spotkałem się z siedmioma upiornymi braćmi, do których należał dom. Po kilku godzinach zachęcania i pochlebstw oraz po wypiciu galonów miętowej herbaty wreszcie zasadniczo zdecydowali się go sprzedać, po czym podali cenę wziętą z księżyca i chciwie zmrużyli oczy. Wtedy nic jeszcze nie wiedziałem o sztuce negocjacji. Powinienem był zostać, wypić jeszcze więcej herbaty i targować się aż do nocy, tymczasem podskoczyłem i z furią wybiegłem na ulicę, przeklinając na czym świat stoi. Złamałem tym samym pierwszą zasadę świata arabskiego: nigdy nie trać zimnej krwi.

Opuściliśmy Fez i pojechaliśmy do Marrakeszu, różowej pustynnej oazy u stóp gór Atlasu. W ostatnich latach ożywił się tam rynek nieruchomości, gdy bogaci Europejczycy zaczęli wykupywać pałace zwane riad,popadające w ruinę na starym mieście, i przywracać im dawną świetność. Idąc dowolną ulicą, na której kłębi się tłum domokrążców, skuterów, rowerów i wózków zaprzężonych w osły, mija się szereg niepozornych, zamkniętych drzwi. Wydają się bez znaczenia, ale za każdymi kryje się prawdziwe królestwo.

Napływ gotówki z zagranicy ożywił tradycyjne rzemiosła: warsztaty mozaiki zellidż, ceramicznych kafli bedżmat i wspaniałych dekoracyjnych tynków tadelakt, wytwarzanych przy użyciu białek jaj i marmurowego proszku. Europejskiej chęci kupowania wspaniałych starych budynków dorównywało w pełni pragnienie tubylców, by je sprzedać. W medynie Marrakeszu każdy marzy o tym samym: żeby z zyskiem pozbyć się zrujnowanego rodzinnego domostwa i przeprowadzić się do jednego z apartamentowców budowanych na obrzeżach miasta. Nas mogą zachwycać orientalne zdobienia i urok starożytności, za to ich posiadacze pożądają winylowych tapet, wykładzin podłogowych i wszelkich nowoczesnych udogodnień.

Zaciągnąłem Rachanę do co najmniej siedemdziesięciu domów w Marrakeszu, ale żaden nie był tak wspaniały, jak dom kupca w Fezie. Jeden wprawdzie mnie oczarował — miał imponujących rozmiarów dziedziniec pełen kwitnących pomarańczy i lawendy — ale stał naprzeciwko pracującej na okrągło rzeźni i wiejący z tamtej strony wiatr napełniał go zapachem śmierci.

Spakowaliśmy się więc i wróciliśmy do Londynu, gdzie wpadłem w najgłębszą depresję, jakiej kiedykolwiek doświadczyłem. Znajomi podśmiewali się ze mnie. Według nich daremnie usiłowałem wyrwać się z Wielkiej Brytanii i morze znowu wyrzuciło mnie na jej brzeg. Każdego wieczoru opowiadałem naszej córeczce Arianie bajkę o księżniczkach, smokach i opuszczonym domu kupca, daleko, daleko stąd.

Mijały tygodnie. Mokra zima zamieniła się w jeszcze mokrzejszą wiosnę. Któregoś chmurnego poranka leżałem skulony na kanapie, owinięty w wełniany koc, mamrocząc do siebie niczym owładnięty obsesją szaleniec. I wtedy zadzwonił telefon. Podniosłem słuchawkę, a z drugiej strony odezwała się matka mojego dawnego szkolnego kolegi. Wymieniliśmy uprzejmości, podczas gdy ja zastanawiałem się, dlaczego do mnie zadzwoniła. Wreszcie przeszła do rzeczy: doszły ją słuchy, że zamierzam kupić dom w Maroku, ona zaś akurat posiada dom w Casablance, który bardzo chciałaby sprzedać. Była zbyt delikatna, żeby wymieniać cenę, a ja zbyt zdenerwowany, żeby zapytać. Powiedziała tylko, że to duża posiadłość o nazwie Dar Chalifa, co znaczy „Dom Kalifa”, oraz że dom bardzo potrzebuje kogoś, kto go pokocha. Potem ściszyła głos i wyszeptała: „Trzeba do tego naprawdę dużo siły”. Zeskoczyłem z kanapy, ruchem matadora rozwinąłem się z koca i zapisałem podany adres.

Następnego dnia wylądowałem na lotnisku Mohammeda V w południowej części miasta. Znane mi przewodniki przestrzegały, żeby za wszelką cenę trzymać się z daleka od Casablanki i twierdziły, że jest ona czarną dziurą marokańskiej turystyki. Nigdy jeszcze nie byłem w Casablance, wyjąwszy przesiadki na dworcu kolejowym, ale byłem pewien, że świetnie dam sobie radę, bo przecież widziałem film z Humphreyem Bogartem i Ingrid Bergman.

Po godzinie siedziałem w taksówce i jechałem ładnym przybrzeżnym bulwarem, przy którym ciągnęły się kafejki i rosły pięknie utrzymane palmy. Słońce jasno świeciło, a w powietrzu unosił się lekki zapach morskiej bryzy. Taksówka skręciła w palmową aleję odchodzącą od wybrzeża. Po obu stronach niczym góry lodowe wznosiły się olśniewająco białe wille, a przed każdą stał duży, błyszczący samochód, symbol bogactwa.

Jechaliśmy dalej i w pewnym momencie przekroczyliśmy niewidzialną granicę, za którą rozciągała się dzielnica biedoty. Wokół pojawiły się wózki, osły, kury, wałęsające się samopas krowy i zagradzające drogę stado kóz. Popołudniowe nawoływanie muezina wzywającego do modlitwy dobiegało z niewielkiego pobielonego meczetu, stojącego przy zrytej koleinami drodze. Kilku chłopców kopało piłkę domowej roboty w kurzu alejki biegnącej pomiędzy niskimi, pokrytymi rdzewiejącą blachą barakami z żużlobetonowych pustaków. W cieniu siedziało trzech wynędzniałych mężczyzn owiniętych w dżelaby, tradycyjne marokańskie suknie z kapturem. Niedaleko stało parę chwiejnych straganów, a po drugiej stronie ulicy młoda kobieta sprzedawała ufarbowane na różowo kurczęta.

Na końcu dzielnicy taksówkarz zatrzymał się koło niepozornych drzwi w brudnym kamiennym murze. Zanim zapłaciłem, spytałem, czy na pewno przyjechaliśmy pod właściwy adres. Byłem przekonany, że to pomyłka. Ale on skinął głową, wskazał na ziemię i przytaknął znowu.

Wysiadłem i zapukałem. Minęła chwila. Potem drzwi otworzyły się na pół centymetra.

— Czy to Dar Chalifa, Dom Kalifa? — zapytałem.

Ochrypły głos odpowiedział po francusku, w języku kolonialnego Maroka:

— Oui, c’est ici. Tak, to tutaj.

Drzwi bardzo powoli otworzyły się do wewnątrz, jakby miały odsłonić tajemnicę. Wszedłem i moim oczom ukazał się widok przeznaczony dla kogoś znacznie bogatszego niż ja.

Były tam podwórka ocienione palmami daktylowymi i wypełnione aromatem kwiatów hibiskusa. Fontanny w harmonijnych, symetrycznych zbiornikach. Stare ogrody z bugenwillą, kaktusami i najróżniejszymi egzotycznymi drzewami. Gaj pomarańczowy, korty tenisowe i basen, a na tyłach — stajnie.

Dozorca wypowiedział pozdrowienie i ucałował moją rękę, po czym poprowadził mnie długim krużgankiem do głównego budynku. Czułem się, jakbym wstąpił do krainy snu: przede mną rozciągał się labirynt pokoi, łukowate przejścia z cedrowymi drzwiami, ośmiokątne okna z witrażowymi szybkami, mozaikowe fryzy i sztukaterie, zamknięte dziedzińce i nieskończona liczba pomieszczeń: salony, gabinety, pralnie, kuchnie, pokoje dla służby, spiżarnie i co najmniej tuzin sypialni.

Ale Dom Kalifa stał pusty od przeszło dziesięciu lat. Na ścianach rozpanoszyły się glony, wyłożone kafelkami brudne podłogi wymagały remontu. Wszędzie widać było niepokojące plamy wilgoci, a część sufitów była zarwana. W przejściach wisiały pajęczyny niczym koronkowe zasłony, w lampach ptaki uwiły sobie gniazda, a termity wgryzły się w masywne drewniane drzwi. Pęknięta rura zamieniła jeden z pokoi w jezioro, spróchniałe okiennice wisiały na zawiasach. Niedoglądane ogrody zdziczały jak dżungla i wałęsały się po nich bezpańskie psy.

Ta wyblakła świetność robiła jednak ogromne wrażenie. Dom był niczym postarzała piękność, podupadły i pobrzydły, ale ciągle żył. Można było sobie wyobrazić jego historię, przyjęcia, sekrety. Pewnie brzmi to absurdalnie, ale od pierwszej chwili doznałem przypływu energii, jakbym zrozumiał, że nareszcie trafiłem na właściwie miejsce.

Trzy miesiące później Dom Kalifa był nasz. Moja żona przez cały czas miała cichą nadzieję, że zrezygnuję z Maroka, ale dom podbił jej serce. Ona także poczuła, że to miejsce ma duszę, dostrzegła jego dobrą siłę i wyobraziła sobie nasze dzieci biegające swobodnie w jego ogrodach.

Na szczęście angielskiej właścicielki nie trzeba było namawiać do sprzedaży, a do tego zdawała sobie sprawę, jaki może być stan konta pisarza mającego rodzinę na utrzymaniu. Wiedziała też, że miejscowy nabywca zburzyłby wszystko i na pustej działce postawiłby nowoczesne bloki.

Tak więc wieczorem tego samego dnia, kiedy Casablanką wstrząsnęły samobójcze zamachy bombowe, przekroczyłem po raz pierwszy próg Domu Kalifa jako jego właściciel. Pozdrowiło mnie trzech stojących na baczność i czekających na moje rozkazy dozorców, którzy zapewne na mocy jakiegoś średniowiecznego obyczaju przeszli na moją własność wraz z domem. Najpierw był Mohammed o przygarbionych plecach i zwierzęcym wyglądzie, z tygodniowym zarostem i nerwowymi tikami; pozostali nazywali go Niedźwiedziem. Następny był Osman: młodszy, opanowany i wiecznie uśmiechnięty. Pracował w Domu Kalifa od dzieciństwa. Ostatni był Hamza, wysoki i pełen szacunku, przywódca całej grupy. Hamza ścisnął moją rękę i położył dłoń na sercu w geście pozdrowienia.

Rozgorączkowany zapytałem, czy słyszeli o zamachach samobójczych. Hamza potrząsnął głową. Są ważniejsze problemy, powiedział.

— Co może być gorsze niż ataki zamachowców?

— Dżinny — usłyszałem w odpowiedzi.

— Dżinny?

Trzech dozorców jednocześnie pokiwało głowami.

— Tak, jest ich pełno, w całym domu.

Gdy kupuje się dom w obcym kraju, trzeba być przygotowanym na niespodzianki. Spodziewałem się problemów z komunikacją i różnicami kulturowymi, ale nic nie ostrzegło mnie przed armią niewidzialnych duchów.

Muzułmanie wierzą, że kiedy Bóg stworzył ludzi z gliny, z ognia stworzył także inne istoty — dżinny, które żyją na ziemi w różnych wcieleniach. Rodzą się, żenią, mają dzieci i umierają tak samo jak my. Na ogół są dla nas niewidzialne, ale mogą przybierać dowolne kształty i zazwyczaj pojawiają się po zmierzchu pod postacią kotów, psów bądź skorpionów. Istnieją dobre dżinny, ale większość z nich to duchy złośliwe. Najbardziej lubią zadawać komuś cierpienie w odwecie za wyimaginowane krzywdy i niewygody, jakich doznają od ludzi.

Zapytałem dozorców, co ich zdaniem należy w tej sytuacji zrobić. Osman przemówił w imieniu wszystkich:

— Trzeba zabić owce — oznajmił. — Będzie pan musiał zabić kilka owiec.

— Kilka? To znaczy ile?

— Jedną w każdym pokoju — powiedział Niedźwiedź.

Szybko policzyłem w myślach.

— Tutaj jest co najmniej dwadzieścia pokoi… Tyle, co całe stado owiec. To byłaby prawdziwa jatka!

Dozorcy zamrugali oczami i przytaknęli. Znali tradycje, a w Maroku tradycja jest podstawą życia. Na Zachodzie opuszczony dom może przyciągnąć dzikich lokatorów, ale w świecie arabskim — o czym najwyraźniej każdy powinien wiedzieć — pusty dom przyciąga złośliwe duchy. Wyjedźcie na kilka tygodni albo dłużej, a po powrocie okaże się, że wasz dom od podłogi do sufitu wypełniają niewidzialne zastępy dżinnów.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: