Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dom na skraju nocy - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
7 listopada 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Dom na skraju nocy - ebook

Porywająca saga rodzinna. Cztery pokolenia, miłość i tajemnice, których świadkiem jest tylko urzekająca mała wyspa.

Lekarz Amedeo Esposito, podrzutek z Florencji, przyjeżdża na Castellamare w poszukiwaniu pracy. Nieoczekiwanie znajduje tam przyjaciół, dom, rodzinę i swoje miejsce na ziemi, gdzie czas odmierza coroczna procesja świętej Agaty, patronki wyspy. 

Amedeo otwiera bar w Domu na Skraju Nocy. Choć miejscowi uważają ten budynek za przeklęty, właśnie to miejsce stanie się sercem wyspy. Tutaj urodzi się czwórka dzieci Amedea i Piny, a później ich wnucząt i prawnucząt. 

Castellamare wraz z czterema pokoleniami energicznych Espositów żegluje przez burzliwe stulecie, poddając się zmianom niesionym przez wojnę, recesję i… turystów. Zmieniają się reżimy, wychodzą na jaw zdrady, zawiązują się nieoczekiwane przyjaźnie, a Dom na Skraju Nocy trwa niezmiennie pośród szumu morza. 

Oszałamiający debiut Banner, młodej brytyjskiej autorki, w dorosłej literaturze budzi nieuniknione porównania z „Powrotem do Missing” i „Domem duchów”, przenosząc nas do świata zakotwiczonego zarazem w realności i w micie, zaludnionego przez cudownie oryginalne postaci, ze wspaniale złożoną fabułą.

„Kirkus”

Banner, autorka trzech powieści dla młodzieży, debiutuje w dorosłej literaturze fantastyczną wielopokoleniową sagą rodziny zamieszkującej na włoskiej wyspie trochę nie z tego świata… Zręcznie porusza poważniejsze kwestie, snując fascynującą opowieść, sięgającą czasów nam współczesnych.

„Publishers Weekly”

Znakomicie napisany dramat Banner aż kipi od fascynujących postaci i tajemniczych wyspiarskich podań, przekazywanych z pokolenia na pokolenie.

„Booklist”

Ostatnia książka Catherine Banner to mistrzowskie osiągnięcie sztuki pisarskiej, przesycone cudownością, a zarazem zachowujące subtelną równowagę między tym, co wytłumaczalne, a tym, co niewyjaśnione. Przez pryzmat życia pojedynczego człowieka – w oczach świata niewartego uwagi – oraz jego rodziny, Banner porusza kwestie tak szerokie, jak wspólnota oraz znaczący wpływ wielkiej historii na życie jednostek i społeczeństw. I podobnie jak owe globalne sprawy wpływają na prywatne, tak styl Banner stanowi odbicie treści książki: „Dom na skraju nocy” jest wciągający i podany w pięknej formie.

Sara Gruen, autorka „U brzegu” 

Mój podziw dla „Domu na skraju nocy” nie ma granic. Pisarstwo Catherine Banner jest dojrzałe, precyzyjne, jasne i uderzająco piękne. Wyczuwałem echa klasycznych legend i mitów, dzieł Homera wybrzmiewające wokół tego świata – ponadczasowego, lecz w pełni autonomicznego… Znakomita, głęboko poruszająca powieść o życiu, rozgrywająca się na szerokiej płaszczyźnie czasu i pokoleń.

Peter Nichols, autor „The Rocks”

„Dom na skraju nocy” to błyskotliwe uzupełnienie długiej, eklektycznej tradycji powieści wyspiarskiej. Catherine Banner stworzyła bogaty świat fikcyjnej wysepki Castellamare, kunsztownie skondensowany i cudownie skomplikowany – osiągnięcie zarezerwowane dla najgenialniejszych i obdarzonych największą intuicją pisarzy. Fakt, że jest to pierwsza powieść Catherine Banner dla dorosłych czytelników, czyni je tym bardziej niezwykłym.

Nicholas Christopher, autor „A Trip to the Stars”

Zmysłowe skupienie na szczególe buduje świat tarasów obrośniętych bugenwillą, na których serwują limoncello – stwierdzić, że jest on nastrojowy, byłoby niedopowiedzeniem. Dziesięć lat temu moją ulubioną lekturą wakacyjną była „Wyspa” Victorii Hislop; tego lata wielką ucieczkę zawdzięczam Catherine Banner – absolutnie hipnotyzującej od początku do końca, nawet jeśli w okolicy nie ma żadnego leżaka.

„The Pool”

Czytelnicy, zostaniecie urzeczeni cudownie napisaną, dynamiczną i czarowną historią pełną wyrazistych postaci. „Dom na skraju nocy” porównywano z „Czekoladą” Joanne Harris i „Kapitanem Corellim” Louisa de Bernieresa; książka Banner śmiało może stanąć na półce obok tych powieści, ponieważ również ona przenosi nas w magiczny i fascynujący świat.

„Independent Ireland”

Błyskotliwy hołd złożony włoskiej tradycji gawędziarskiej… Książka, od której nie sposób się oderwać, splatająca w jedną wspaniałą opowieść romans, rywalizację i zawiłości rodzinnych oczekiwań. W pisarstwie Banner pobrzmiewają – pełne podziwu i uczucia – echa utworów Itala Calvina. Czytając „Dom na skraju nocy”, czujemy, jakbyśmy trafili do fantastycznego świata, gdzie czas stoi w miejscu, lecz zmiany następują w niewyobrażalnym tempie. 

„Minneapolis Star Tribune”

Mistrzowska fabuła.

„Irish Examiner”

Catherine Banner urodziła się w Cambridge w 1989 roku. Pisać zaczęła już jako czternastolatka, jej pierwszą książką była sagą fantasy dla młodzieży. Na jakiś czas przerwała karierę pisarską i zajęła się pracą nauczycielki w szkole średniej w hrabstwie Durham. Zaintrygowana brakiem informacji o tym, w jaki sposób kryzys gospodarczy z 2008 roku wpłynął na zwykłych ludzi, postanowiła to przedstawić w swojej pierwszej powieści dla dorosłych. Tak powstał „Dom na skraju nocy”. Skala, rozmach, ale też psychologiczna głębia postaci znacznie wykraczają poza to, czego można by oczekiwać od debiutantki – i to tak młodej. Obecnie mieszka z mężem w Turynie.

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8097-782-2
Rozmiar pliku: 795 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

EGZEMPLARZ PRASOWY

Pewnego razu na wyspę Castellamare spadła klątwa łez. Nadciągnęła z jaskiń nad morzem, a ponieważ mieszkańcy wznieśli swoje domy ze skały – która była niegdyś płynnym ogniem z wulkanu – płacz wkrótce rozległ się w murach domostw, poniósł się echem po uliczkach i nawet łukowata brama miasteczka zawodziła po nocach niczym porzucona panna młoda.

Udręczeni klątwą wyspiarze spierali się i kłócili ze sobą. Ojcowie sprzeciwiali się synom, matki zwróciły się przeciw córkom, sąsiedzi przestali ze sobą rozmawiać – krótko mówiąc, nikt nie zaznał spokoju.

Trwało to wiele lat, aż pewnej jesieni nadeszło wielkie trzęsienie ziemi. Mieszkańców zbudził dygot niosący się z serca wyspy, przerażający dreszcz. Wstrząsy wzruszyły kocie łby na ulicach i talerze w kredensach. Budynki trzęsły się jak ricotta. Do ranka wszystkie rozsypały się w gruzy.

Podczas gdy zwalone kamienie łkały i zawodziły, mieszkańcy zebrali się razem, by zdecydować, co począć.

Agata, młoda córka wieśniaka, ujrzała w wizji Madonnę i wyrobiła sobie pogląd na tę sprawę. „Jakiś smutek wsączył się w skały na wyspie”, orzekła. „Musimy zebrać kamienie z ruin i wznieść miasteczko od nowa, a kiedy ukończymy to wielkie dzieło, klątwa łez zniknie”.

I tak wyspiarze kamień po kamieniu odbudowali miasteczko.

Stare podanie z wyspy w wersji opowiedzianej mi po raz pierwszy przez Pinę Vellę, spisane podczas odpustu Świętej Agaty w 1914 roku.I

Obudziło go skrobanie w okiennicę. Musiał zatem zasnąć. „Dziecko się rodzi!”, ktoś zawołał. Signor dottore!

W oszołomieniu uznał, że chodzi o dziecko jego żony, zerwał się więc i skoczył do okna owinięty skłębionym prześcieradłem, zanim sobie przypomniał, że żona śpi u jego boku. Twarz w oknie należała do wieśniaka Rizzu; unosiła się w ciemności niczym księżyc.

– Czyje dziecko? – spytał.

– Dziecko signor conte. A czyje?

Podszedł do drzwi, aby nie zbudzić żony. Blask księżyca na dziedzińcu nadawał wszystkiemu osobliwej wyrazistości. Nawet Rizzu zdawał się odmieniony. Miał na sobie niedzielną kamizelkę i krawat; poruszał się sztywno jak kołek.

– To pomyłka – stwierdził doktor. – Nie jestem upoważniony, by odebrać dziecko hrabiego.

– Ale signor conte osobiście kazał mi pana sprowadzić.

– Nie jestem upoważniony, by towarzyszyć hrabinie podczas porodu. Przez całą ciążę czuwała nad nią akuszerka. Z pewnością właśnie ją D’Isantu kazał ci sprowadzić.

– Nie, nie, akuszerka już jest. Hrabia wzywa pana. Pilnie, powiedział. – Rizzu nadął się ważnością zadania. – Przyjdzie pan? Natychmiast?

– Moja żona lada chwila zacznie rodzić. Nie chcę ­oddalać się od domu.

Lecz wieśniak nie zamierzał rezygnować ze swojej ­misji.

– Dziecko rodzi się już, w tej chwili – odparł. – Nie sądzę, by dało się tego uniknąć, dottore.

– Akuszerka sobie nie poradzi?

– Nie, dottore. To… skomplikowany poród. Potrzebują pana, bo dziecko nie wyjdzie bez tych pańskich srebrnych szczypiec do cukru.

Zasznurował usta oburzony, że musi otwarcie mówić o takich sprawach; nie był świadkiem narodzin żadnego ze swoich dziewięciorga dzieci i wolał myśleć, że wyskoczyły spod ziemi jak Adamo i Eva.

– Przyjdzie pan? – spytał znowu.

Doktor zaklął w duchu, bo nie mógł odmówić.

– Wezmę płaszcz i kapelusz – powiedział. – Dogonię cię za pięć minut. Masz wózek i osła czy pójdziemy piechotą?

– Nie, nie, dottore, zabrałem wózek.

– Przygotuj wszystko.

Ubrał się w ciemnościach. Jego zegarek wskazywał za kwadrans druga. Spakował instrumenty: kleszcze, stalowe nożyczki, komplet strzykawek – przygotowane na zbliżający się poród własnej żony – jak również morfinę i siarczan magnezu na wszelki wypadek. Kiedy skończył, potrząsnął żoną.

– Jak często budzą cię bóle, amore? – zapytał. – Żona hrabiego rodzi przed czasem, niech ją wszyscy diabli, i wezwali mnie do pomocy.

Skrzywiła się.

– Jeszcze czas… daj mi spać…

Z bożą pomocą powinien szybko odebrać dziecko hrabiny i zdążyć na poród żony. Przed odjazdem przebiegł na drugą stronę piazzy i zbudził starą Gesuinę, która pełniła na wyspie funkcję akuszerki, dopóki nie zaczęła tracić wzroku.

– Signora Gesuina, mi dispiace – przeprosił. – Posiedzi pani przy mojej żonie? Wezwali mnie do pomocy innej pacjentce, a ona ma już bóle.

– Kim jest ta inna pacjentka? – spytała staruszka. – Na Świętą Agatę, czyżby jakaś nieszczęsna dusza konała na tej opuszczonej przez Boga wyspie, że musi pan teraz opuścić żonę?

– Żona hrabiego rodzi przedwcześnie i pojawiły się komplikacje… Kazali mi zabrać kleszcze.

– Żona hrabiego, tak? I wezwali pana na pomoc?

– Tak, signora.

– Z tego, co słyszałam, ma pan swoje powody, aby nie chcieć odbierać tego dziecka.

Umilkła znacząco.

– Co pani słyszała, signora Gesuina?

Nie potrafił stłumić irytacji.

– Plotki – odparła.

– Mniejsza o to, posiedzi pani przy niej?

Gesuina otrząsnęła się.

– Tak, na Świętą Agatę, oczywiście. Gdzie jesteś, chłopcze? Pozwól, niech się ciebie uchwycę, żebym się nie potknęła na tych nieznośnych kocich łbach.

Rzeczywiście była niemal ślepa. Przemierzyła placyk uczepiona skraju jego płaszcza, po czym spoczęła na krześle w rogu sypialni. Miał nadzieję, że widok zgrzybiałej akuszerki nie przestraszy żony, kiedy już się zbudzi.

Minęła druga. Pocałował żonę w czoło i wyszedł.

Przeklinając pod nosem, ruszył na poszukiwanie Rizzu i wózka z osłem. Przeklęty hrabia i jego żona. Nie wyraziła zgody, by doktor opiekował się nią podczas ciąży, wybrała usługi akuszerki z wyspy. Skąd nagle ten pośpiech, wzywanie go do willi o drugiej nad ranem? Rzekome komplikacje to pewnie nic poważniejszego niż skręcona pępowina albo szczególnie ostry ból i kleszcze nie będą potrzebne – tymczasem musiał zostawić własną żonę bez opieki i tłuc się na drugi koniec miasteczka na każde ich skinienie.

Rizzu czekał z kapeluszem w dłoniach, jak na mszy. Wsiedli na wózek zaprzężony w osła, fikuśny żółto-zielony pojazd. Malowane panele przedstawiały sławne bitwy, katastrofy okrętów i cuda związane z wyspą. Nie był to wehikuł zaprojektowany do szybkiej jazdy. W milczeniu punktowanym kołyszącym szumem morza przemierzali uśpione uliczki. Księżyc srebrzył liście palm i rozświetlał zakurzony grzbiet osła.

– Dwoje dzieci oczekiwanych na wyspie – utyskiwał doktor. – I przychodzą na świat równocześnie. Mojej żony i contessy. Dokąd powinien się udać medico condotto?

– Ach – odrzekł Rizzu, nieskory do wyrażania opinii w kwestii utrapień wiejskich lekarzy. – Ale to podwójne błogosławieństwo, nieprawdaż, dottore? Dwoje dzieci urodzonych tej samej nocy… Nigdy wcześniej się to nie zdarzyło.

– Podwójny kłopot.

Dwadzieścia po drugiej dotarli do bramy posiadłości hrabiego. Lekarz zabrał płaszcz, kapelusz, torbę oraz stetoskop i ruszył biegiem przez podjazd, aby jak najszybciej uporać się ze sprawą.

Hrabia strażował przed sypialnią żony w nowej części domu. Elektryczne oświetlenie nadawało jego twarzy spocony, gadzi wygląd.

– Nie spieszył się pan – oświadczył. – Posłałem Rizzu prawie godzinę temu.

– Nie jestem upoważniony, by w ogóle uczestniczyć w tym porodzie. – Doktor pod wpływem irytacji stał się obcesowy. – Moja własna żona wkrótce urodzi; od kilku dni cierpi przejściowe bóle. To cholernie niedogodne, że musiałem ją opuścić. Tym bardziej że contessa zażyczyła sobie do pomocy tylko akuszerkę.

– Owszem. To ja po pana posłałem. Carmela jest w środku; lepiej niech ją pan obejrzy.

Usunął się na bok, by doktor mógł się przecisnąć obok jego tłustej postaci do pokoju rodzącej. Niedawno zainstalowana elektryczność sprawiała, że wszystko zdawało się sine. Akuszerka działała w pierwotnym rytmie: „oddech, przyj, oddech, przyj”. Carmela jednak nie oddychała, nie parła, a lekarz przekonał się obecnie, że nie chodzi zaledwie o skręconą pępowinę ani szczególnie silne bóle. Brak parcia u pacjentki w tym stadium nie wróżył dobrze. Doktor, wykonując swoją pracę, nigdy się nie bał, teraz jednak przebiegł mu po łopatkach lodowaty dreszcz strachu.

– Nareszcie! – prychnęła akuszerka.

W nogach łóżka dygotała drobna pokojówka – jak jej było na imię? Pierangela – leczył ją kiedyś na zapalenie torebki stawowej.

– Przynieś coś do umycia rąk – polecił. – Od jak dawna pacjentka jest w takim stanie?

– Och, Boże… całe godziny, signor dottore! – zaszlochała Pierangela, podając mydło i gorącą wodę.

– Przez godzinę miała konwulsje – uściśliła akuszerka. – A później okresy wyczerpania, kiedy wydawało się, że traci kontakt z rzeczywistością.

– Kiedy zaczęły się bóle? – spytał.

– Wezwali mnie wczoraj z rana. O siódmej.

O siódmej. Zatem obserwowali tę walkę od dziewiętnastu godzin.

– Ciąża przebiegała normalnie?

– Skądże. – Akuszerka wcisnęła mu plik papierów, jak gdyby czytanie jej zapisków mogło mu teraz pomóc! – Contessa leżała w łóżku cały miesiąc ze spuchniętymi dłońmi i silnymi bólami głowy. Sądziłam, że pan wie – mruknęła.

– Spuchnięte dłonie! – powtórzył doktor. – Bóle głowy! Dlaczego mnie nie wezwano?

– Contessa nie pozwoliła – wyjaśniła kobieta.

– Ale pani… pani powinna była mnie wezwać.

– Lekarz signor conte, ten ze stałego lądu, badał ją w zeszłym tygodniu. Powiedział, że to nic. Co miałam robić?

– Powinna rodzić w szpitalu w Syrakuzach, nie tutaj! – natarł na akuszerkę i przerażoną Pierangelę. – Nie mam narzędzi, żeby wykonać cesarskie cięcie! Nie mam nawet dość morfiny!

– Nie zgodziła się na pańską wizytę – powtórzyła akuszerka. – Podejrzewałam stan przedrzucawkowy, dottore, ale mnie nikt nie słucha.

Taka bezwolność doprowadzała go do szału.

– Należało się domagać, by ją zabrano do szpitala – warknął. – Powinna pani nalegać!

Pierangela rozpoczęła spontaniczną litanię:

– Święty Jezu i Maryjo Matko Boża, Święta Agato od nieszczęść i wszyscy święci…

Pewność, co należy zrobić, sprawiła, że ręce przestały mu drżeć. Wcześniej czy później zawsze tak się działo.

– Odsuńcie się – rozkazał. – Przygotować wrzącą wodę, czyste prześcieradła. Muszą być czyste.

Przyniesiono wodę, wyciągnięto prześcieradła spod wiotkiego ciała Carmeli. Doktor wysterylizował strzykawkę, nabrał siarczanu magnezu i wstrzyknął rodzącej w żyłę na ręce. Rutyna prowadziła go przez kolejne czynności jak przez swoisty rytuał: Anioł Pański w południe lub różaniec. Przygotował morfinę, stalowe nożyczki, kleszcze.

– Niech pani poszuka igły z nitką – polecił akuszerce. – Proszę przygotować gaziki, jodynę. Znajdzie pani wszystko w mojej torbie.

Carmela przemówiła w chwili przytomności.

– Wezwałam tylko akuszerkę – oznajmiła. – Nie pana.

– Teraz nie można nic na to poradzić – odpowiedział, nie zwracając się bezpośrednio do niej. – Musimy wydostać dziecko jak najszybciej.

Przygotował morfinę i raz jeszcze zrobił zastrzyk w jej smukłe ramię. Gdy zwiotczała pod wpływem narkotyku, uniósł nożyczki i planując ruch, wykonał go najpierw w powietrzu. Czyste calowe nacięcie. Prześcieradła… gdzie są prześcieradła?

– Przynieść czyste – rozkazał. – Natychmiast.

Pierangela potykała się z konsternacji.

– Wszystko musi być czyste! – srożył się doktor, który nauczył się swojego fachu w błocie i lodzie okopów pod Trentino. – Wszystko. Jeśli nie zabiją jej konwulsje, uczyni to sepsa.

Carmela, znów przytomna, spojrzała mu w oczy; pod wpływem lęku jej spojrzenie nabrało trzeźwości, tak jak spojrzenia setek odurzanych eterem podczas wojny żołnierzy, kiedy dochodzili do siebie. Musnął grzbietem dłoni jej ramię. Jak przewidział, pod jego dotykiem coś się w niej zmieniło. Uniosła głowę.

– To pańskie dzieło – oświadczyła z całą mocą klątwy.

– Proszę jej dać więcej morfiny – zwrócił się do akuszerki.

– To pańskie dzieło – powtórzyła Carmela. – Dziecko jest pańskie. Wszyscy to podejrzewają prócz pana. Dlaczego pan na mnie nie patrzy, Amedeo?

Zrobił jej zastrzyk, nawet nie spojrzawszy na jej twarz, wyczuł jednak, jak napięcie w pokoju zgęstniało pod ciężarem oskarżenia. Gdy Carmela straciła świadomość, ukląkł i wykonał pojedyncze cięcie, sięgnął do wnętrza po niemowlę i przekręcił je o ćwierć obrotu. Potem za pomocą kleszczy jednym ruchem wyciągnął je na zewnątrz.

Chłopiec – już oddychał. Doktor przeciął pępowinę i włożył dziecko w ramiona akuszerki.

– Nie jest bezpieczna, dopóki nie urodzi łożyska – rzekł.

Zaraz potem wyślizgnęło się całe pełznącym ruchem; pośród chaosu krwi i łez było po wszystkim.

W następnych minutach, tak jak się spodziewał, Carmela odzyskała przytomność. Podciągnęła się na wilgotnych prześcieradłach i zażądała dziecka. Ulga oraz wysiłek, jakiego wymagało jej ukrycie, sprawiły, że doktor poczuł mdłości. Podszedł do okna. Spojrzał w aleję prowadzącą od drzwi domu hrabiego do drogi. Widział lampy tworzące wśród gałęzi drzew kule zielonego światła. Widział melancholijną panoramę w głębi za nimi – nic, tylko puste zbocze wzgórza oraz czarne nieskończone morze. Teraz wszystko się zmieniło. Zmienił się pokój. Zmieniła się Carmela. Nie poznałby ani jego, ani jej.

Kiedy się opanował, sprawdził puls Carmeli i puls niemowlęcia. Zaszył rozcięcie, które wykonał, i przetarł wszystko jodyną. Nadzorował spalenie łożyska, zakrwawionych prześcieradeł, gazików i bandaży. Dopiero wtedy pozwolił sobie na uważniejsze spojrzenie na Carmelę. Pochłonięta synkiem zapomniała o jego obecności. Dziwnie pomyśleć, że to ciało, które tak zmaltretowały bóle porodowe; które ledwie przed chwilą kłuł, ciął i obracał na łóżku, było nienaruszone i młode, kiedy je widział ostatnio. „To pańskie dzieło”, powiedziała. „Dziecko jest pańskie”. Pozwolił sobie zerknąć na niemowlę. Krzepki chłopczyk z czarną czuprynką – cóż, oseska na tym etapie rozwoju można przypisać każdemu. Miał wrażenie, że na jego oczach malec nabiera rysów hrabiego, zyskuje jego obwisłą szyję i wypukłe oczy.

Tak czy inaczej, Carmela oskarżyła go i tylko to miało znaczenie.

Teraz, gdy zadanie zostało wykonane, doktor poczuł wielkie zmęczenie. W drzwiach stanął hrabia; Carmelę pospiesznie wytarto i nakryto. Doktorowi przypadło w udziale poinformować o narodzinach syna. Uczynił to z przesadnym animuszem, odgrywając swoją rolę i recytując oczekiwane formułki: „Piękny dzieciak… silny chłopiec… przypadek rzucawki porodowej… nadzieja na rychłe wyzdrowienie”.

Hrabia obejrzał dziecko, obejrzał żonę, a następnie skinął lekarzowi, który zrozumiał, że został odprawiony.

Niepożądany już na tej scenie, wyczyścił narzędzia, spakował je i ruszył mrocznymi korytarzami willi na świat­ło dzienne. Słońce wschodziło, stopniowo nabierając jasności, jak zwykle nad Morzem Śródziemnym. Ledwie minęła szósta.

Spomiędzy palmowych pni wybiegła jakaś postać. Rizzu.

– Signor dottore! – krzyknął staruszek radośnie. – Ma pan syna!

Skrajnie wyczerpany lekarz nie od razu zrozumiał.

– Chłopak! – krzyknął znowu Rizzu, płosząc gołębie na palmach. – Pańska żona urodziła chłopca!

Cazzo! Zapomniał. Pobiegł na spotkanie wieśniaka.

– Bardzo szybki poród – ciągnął Rizzu, zapomniawszy o wstydzie. – W godzinę. Gesuina mówi, że odebrałaby go z zamkniętymi oczami! – Zastanowił się moment. – I tak właśnie było. Ha! Chwała Bogu i Świętej Agacie, chwała wszystkim świętym…

Doktor odmówił męczącej przejażdżki wózkiem i ruszył biegiem przez budzące się do życia uliczki. Odezwały się cykady. Blask wkraczał w zaułki i placyki. Setka wdów zamiatała setkę podwórek z energicznym, niecierpliwym szmerem. Biegnąc, czuł, jak światło w jego wnętrzu i świat­ło wokół zlewają się w jedno, aż cały świat zdawał się nim przeniknięty.

Sypialnia cuchnęła krwią i fizycznym wysiłkiem. Gesuina drzemała wyprostowana na krześle w nogach łóżka. Niemowlę spało skulone w zagłębieniu talii matki.

– Przepraszam, amore – powiedział.

– Poszło łatwiej, niż się spodziewałam – odparła rzeczowo jak zawsze. – Tyle strachu, a w godzinę było po wszystkim! Doskonale dałyśmy sobie radę bez ciebie, tylko z Gesuiną.

Wytarł pozostałości błon płodowych. Dziecko było małym, prężącym się i kwilącym stworzeniem, równie dziwacznym jak nowo narodzone kocię. Uniósł lekkiego jak piórko chłopca i obejrzał nóżki i rączki, nacisnął podeszwy stópek, rozchylił paluszki; z dreszczem dumy posłuchał przez stetoskop bicia maleńkiego serca. Zawładnęła nim bezbrzeżna radość, stawał się coraz bardziej czuły, wręcz poetyczny. Och, to coś zupełnie innego być ojcem niż kochankiem – teraz to zrozumiał! Czemu czekał tak długo ze spłodzeniem dziecka? Zrozumiał, że nic wcześniej w jego życiu się nie liczyło; wszystko, co było dotychczas, zbliżało go jedynie do tej chwili.

Pozostał jednak problem z drugim niemowlęciem. Przez tę wiedźmę Carmelę, nim nadejdzie popołudnie, plotki dotrą do każdego zakątka wyspy – cud; urodzone z różnych matek bliźnięta pojawiające się na świecie, jakby się zmówiły! Wiedział, co będą gadać.

Jego żona leżała wyczerpana jak biegaczka długodystansowa. Zbadał ją dokładnie, obsypując pocałunkami – hojniej niż zazwyczaj, to prawda, bo dręczyły go wyrzuty sumienia. Wiedział, że nadciąga nawałnica kłopotów: akuszerka i Pierangela słyszały oskarżenia Carmeli. Pogłoska mogła zmienić we wrogów jego żonę i sąsiadów; może nawet wygnać z wyspy. Lecz w tej chwili jedynym, czemu pozwalał trwać w swoim wnętrzu, było światło.II

Jego własne narodziny były wydarzeniem mało znaczącym, obojętnie przyjętym, nieudokumentowanym.

W mieście Florencja nad rzeką Arno jest piazza pełna przytłumionych świateł i cieni marynarzy. Jeden jej bok zamyka budynek o dziewięciu portykach, w którego ścianie znajduje się okno z sześcioma metalowymi prętami: trzema poziomymi, trzema pionowymi. Metal pociemniał od rdzy; w zimowe noce chłonie z powietrza chłód, wilgoć, mgłę. Pod oknem stała w tamtych czasach kamienna kolumna z ułożoną na szczycie poduszką.

Tutaj zaczęło się udokumentowane życie doktora – pewnej styczniowej nocy, gdy bezceremonialnie wsunięto go między metalowe pręty. Szarpnięto dzwonek. Nagie, opuszczone niemowlę zaczęło płakać.

Z wnętrza przybliżyły się kroki. Uniosły go czyjeś ręce. Przytulono go do wykrochmalonej piersi i zaniesiono do światła.

Opiekunki ze szpitala podrzutków rozwinęły go i stwierdziły, że ciało ma wciąż delikatne: noworodek, mimo sporych rozmiarów. Na kawałku czerwonej wstążki zawieszono mu na szyi uciętą połówkę świętego medalika. „To może być Święty Krzysztof”, zauważyła jedna. „Widzicie: dwie nogi i trzy faliste linie jak woda. Albo któryś święty z południa”.

Dziecko wyglądało zdrowo. Na noc oddały je pod opiekę mamce.

Z początku nie umiał ssać, lecz opiekunka Rita Fiducci, nieustraszona kobieta, wsuwała mu do buzi zwiotczały sutek, aż zaczął łykać wielkimi, spazmatycznymi haustami. Najedzony zasnął. Kołysała go, nucąc nieco zrzędliwie: Ambarabà ciccì, coccò! Była to piosenka dla starszego dziecka, niemowlę wydało się jednak Ricie o wiele za krzepkie na zwyczajne kołysanki. Melodia ta miała powracać do Amedea w najdziwniejszych momentach przez wszystkie dni jego życia.

Przed wyjściem dyrektor zajrzał do nowego przybysza. Pięcioro niemowląt jednej nocy! Zaczynało to przypominać epidemię. Jedna trzecia dzieci urodzonych we Florencji przechodziła przez zakratowane okno szpitala podrzutków, gdzie pakowano je jak tobołki, nadawano imiona, karmiono i leczono z chorób, by odesłać z powrotem w świat, który je porzucił. Dyrektor zaczął nowy rozdział w wielkiej żółtej księdze Balie e Bambini; zanotował datę przybycia dziecka i nazwisko mamki, której je przekazano, wraz z opisem kocyka, w jakim zostało znalezione („niebieski, nieco poplamiony krwią”), oraz medalika („być może San Cristoforo”). Zanotował również nietypową wagę niemowlęcia: dziesięć funtów i jedenaście uncji – największe, jakie oglądano w tym szpitalu.

Sięgnął po blaszany medalik, zawinął go w kartkę papieru i złożył do archiwum w pudełku opisanym „Styczeń 1875”. Pudełko było już pełne innych drobiazgów w kwadratowych kopertach: flakonik perfum na srebrnym łańcuszku; papierowa sylwetka damy rozcięta na pół; połówki i ćwiartki blaszanych medalików niczym numerki z przechowalni bagażu. Ponad połowa dzieci miała coś ze sobą.

Po namyśle dyrektor nadał niemowlęciu nazwisko Buonarolo. Ostatnia fala podrzutków – tylko w poprzednim roku zostawiono ich dwa tysiące – sprawiła, że dyrektor, przełożona pielęgniarek i personel byli zmuszeni podmieniać po jednej lub dwie litery, by sprokurować nazwiska dla każdego dziecka: w ten sposób pięcioro dzisiejszych przybyszów zostało nazwanych Buonareale, Buonarealo, Buonarala, Buonarola, Buonarolo. „Amedeo” – na pierwsze uznał za stosowne dla olbrzymiego niemowlaka – solidne, bogobojne imię. Wpisał je i zamknął księgę.

Dziecko przebudziło się znowu i possało sutek Rity, tym razem świadome celu. Już zaczynała się w nim rodzić największa ambicja jego życia: istnieć; rosnąć; znaleźć dom i rodzinę.

Nie tylko okazał się największym niemowlęciem, jakie kiedykolwiek oglądano w szpitalu dla podrzutków, lecz także rósł dwa razy szybciej niż mali Buonareale, Buonarealo, Buonarala oraz Buonarola. Do jego wykarmienia potrzebowano dwóch mamek, trzeba też było nabyć specjalne łóżeczko, które ustawiono między ich tapczanami, zamiast zwykłej białej nakrochmalonej kołyski, bo Amedeo kaprysił, kiedy go do niej włożono, i od początku próbował się wspinać na jej ścianki. Rósł raptownymi skokami: „niezgrabne małe stworzenie”, jak o nim mawiała mamka Franca (Rita nazywała go „błogosławionym aniołkiem”). Trzymając go na kolanie, Rita nuciła Ambarabà, ciccì, coccò, aż czasami zapominał, że nie jest jego prawdziwą matką.

Gdy nieco podrósł, wywróżyła mu przyszłość ze zniszczonej talii kart tarocco. Dyrektor przyłapał ją i zabronił tej praktyki. Amedeo nie zapamiętał ani słowa z przepowiedni, pamiętał jednak karty i uwielbiał ukryte w nich historie: o Pustelniku, Kochankach, Wisielcu, Diable, Wieży. Błagał o kolejne. Zamiast opowieści z kart Rita nauczyła go baśni o dziewczynie, która zmieniła się w jabłko, zmieniła się w drzewo, zmieniła się w ptaka. Nauczyła go baśni o lisie chytrusie. Tęsknił potem za małym liskiem, który spałby przy jego łóżku na kamiennej podłodze dormitorium. Głód opowieści rósł. Od Franki nauczył się dwóch: pierwszej o diable imieniem Srebrny Nos i drugiej o czarnoksiężniku zwanym Ciało Bez Duszy. Musiał potem zamykać się w ciasnej nocnej szafce Rity, na wypadek gdyby demon i czarnoksiężnik po niego przyszli, ale baśni kochać nie przestał.

Zanim dorósł, Rita wyjechała i nikt więcej o niej nie wspominał. Na jakiś czas wysłano go na wieś, do małego domku z glinianą polepą, gdzie otrzymał nową przybraną matkę i przybranego ojca. Jeśli stanął na desce w latrynie i wyjrzał przez okno, mógł dojrzeć chmurę smogu wyznaczającą Florencję, w której się urodził, oraz srebrnego ­węża rzeki Arno.

„Wykarmienie go kosztuje zbyt wiele”, oświadczyła przybrana matka; twierdziła, że chłopiec wyrósł z ubrań. Odesłano go z powrotem.

Zanim skończył sześć lat, w szpitalu podrzutków pozostały przeważnie dziewczynki – i on. Okno, przez które go kiedyś włożono, zamknięto. Niemowlęta należało teraz przynosić w koszyku do biura, gdyż to było „cywilizowane”, jak mawiała mamka Franca. W przeciwnym razie, twierdziła, ludzie oddają dzieci dla wygody. Amedeo rósł i dumał, czy porzucono go „dla wygody” (sądził, że znaczy to „przez przypadek”). Wystawał na stopniach pod zamkniętym oknem, na wypadek gdyby jego prawdziwa matka jednak po niego wróciła.

Pewnego majowego popołudnia natknął się tam na niego lekarz środowiskowy, który przyszedł przebadać dzieci. Doktor od początku zwrócił uwagę na Amedea. Nietypowy wzrost powodował bóle nóg i sprawiał, że malec był podatny na rozmaite wypadki, wskutek czego trafiał do lekarza częściej, niż ten ostatni by sobie życzył.

– No, mały człowieku – odezwał się doktor (miał kłopot z sensownym zwracaniem się do dzieci, które skończyły dziewięć miesięcy). – Żadnych obrażeń w ciągu ostatnich kilku tygodni, prawda? To wielki postęp. Lecz co będzie z tobą dalej?

Tamtego szczególnego popołudnia Amedea ogarnęła nieokreślona melancholia, która nabrała ostrości i kształtu. Potraktował pytanie nieco poważniej, niż lekarz środowiskowy sobie zamierzył, i wybuchnął płaczem.

Doktor mimo woli poczuł zmieszanie. Przetrząsnął kieszenie i z pośpiechem zaproponował chłopcu kolejno fioletowego żelka, monetę jednolirową, zużyty bilet do teatru oraz chusteczkę do nosa z monogramem „A.E.” (tę ostatnią Amedeo przyjął ze łzami).

– No cóż – zauważył doktor. – Nie są to twoje inicjały, ale muszą wystarczyć. Pierwszy się zgadza: A jak Amedeo, bo moje własne imię brzmi Alfredo, lecz drugi już nie. Umiesz czytać? Nie sądzę. Moje nazwisko brzmi Esposito. Stosowne miano dla znajdy takiego jak ty, bo znaczy „porzucony”. Naturalnie w dzisiejszych czasach nikomu nie pozwolono by tak nazwać podrzutka, żeby nie budzić uprzedzeń.

– Pan też jest podrzutkiem? – spytał chłopiec, na moment zapominając o płaczu.

– Nie – zaprzeczył lekarz. – Myślę, że mógł nim być mój pradziadek, bo nie posiadamy o nim żadnych informacji.

Chłopiec rozpłakał się znowu, jak gdyby poczuł się osobiście dotknięty faktem, że lekarz środowiskowy nie jest znajdą.

– Zjedz żelka – zachęcił doktor.

– Nie lubię – odparł Amedeo, który ich nigdy nie kosztował.

– A co lubisz? – spytał lekarz.

Chłopiec nie przestawał szlochać.

– Bajki – wyznał.

Doktor pogrzebał w pamięci i przywołał na wpół zapomnianą historię, którą opowiadała mu niańka. Była to baśń o papudze. Ptak postanowił przeszkodzić pewnej dziewczynie w zdradzeniu męża i zdołał tego dokonać za pomocą fantastycznej, wciąż rozrastającej się opowieści. Przysiadł na oknie i snuł historię, która tak bardzo pochłonęła dziewczynę, że spędzili na tym wiele dni i nocy. Mąż zdążył wrócić i wszystko skończyło się dobrze. Albo coś w tym guście.

Amedeo usiadł prosto i wytarł oczy.

– Niech pan opowie, jak należy – zażądał.

Doktor nie zdołał sobie przypomnieć historii. Lecz następnego tygodnia przyniósł ją chłopcu zanotowaną w czerwonym skórzanym notesie; spisał ją od swojej gospodyni Sereny, która znała ją dobrze – w każdym razie wersję swoich krewnych ze strony matki, słynących z talentu gawędziarskiego. Czemu zadał sobie trud, żeby zdobyć opowieść dla malca, nie umiał właściwie powiedzieć. Notes miał na okładce złote herbowe lilie. Był to bez wątpienia najpiękniejszy przedmiot, jaki trafił w ręce Amedea. Widząc radość chłopca, doktor spontanicznie podarował mu notes w prezencie.

– Proszę – oznajmił z satysfakcją. – Możesz w nim zapisać inne historie albo doskonalić czytanie i pisanie.

Od tej pory Amedeo zaczął wysłuchiwać opowieści wszystkich – opiekunek, zakonnic, księży z Santissima Annunziata, mijających stopnie szpitala podrzutków, przybyłych w odwiedziny dobroczyńców – a jeśli mu się spodobały, zapisywał je w notesie.

Trzynastoletniego Amedea zapytano, w jakim fachu chciałby terminować, a on oznajmił, że pragnie zostać lekarzem. Oddano go do zegarmistrza, który odesłał ucznia po trzech dniach: grubymi palcami psuł drobne mechanizmy. Amedea skierowano następnie do piekarza, lecz mistrz potykał się o rosłego czeladnika, aż po kilku miesiącach znoszenia jego towarzystwa skręcił kostkę i nie potrafił go ścierpieć dłużej. Z kolei Amedeo spędził kilka miesięcy u drukarza. To mu się podobało, tym razem jednak zwrócono go do szpitala podrzutków, powołując się na jego niefortunny zwyczaj przerywania pracy po dziesięć razy na dzień, by czytać opowiadania, przez co mistrz tracił klientów i pieniądze.

Tak chłopak został bez fachu i zajęcia. Posłano go z powrotem do szkoły, choć w istocie był na to zbyt duży. Tam się w końcu wyróżnił – każdy rok kończył z pierwszą lokatą i wyprzedzał małych synów urzędników oraz sklepikarzy, w których towarzystwie zdobywał wiedzę. I wciąż trwał w pragnieniu zostania doktorem. Byłby pierwszym za ludzkiej pamięci wychowankiem szpitala podrzutków studiującym medycynę, więc dyrektor zasięgnął rady u lekarza środowiskowego Esposita.

– Czy dałoby się to przeprowadzić?

– Dałoby się – odparł Esposito – gdyby ktoś zapłacił, a ktoś inny wziął odpowiedzialność za opiekę nad nim i jego wykształceniem. Oraz jeśli chłopak zdołałby przezwyciężyć swoją niezdarność, lecz zapewne tak, jeśli się przyłoży.

Pod presją dyrektora szpitala dla podrzutków pewien dobroczyńca zgodził się opłacić w części studia medyczne Amedea, inny zaś dostarczył książki i ubrania. Kolejne dwa lata młodzieniec zmarnował na służbę wojskową, a po jego powrocie dottore Esposito pogodził się z nieuniknionym (z biegiem lat szczerze polubił niezgrabnego chłopaka) i wyraził zgodę, by Amedeo z nim zamieszkał. Chłopak miał sypiać w niewielkim składziku na tyłach willi doktora oraz jadać posiłki z jego gospodynią Sereną, Esposito zaś zobowiązał się nadzorować jego medyczną edukację. Chłopak liczył sobie blisko dwadzieścia jeden lat, więc można było oczekiwać, że o resztę zdoła zadbać we własnym zakresie. Lekarz załatwił mu wstęp na wykłady w szkole chirurgów szpitala Santa Maria Nuova, wieczorami zaś zarabiał na utrzymanie, zmywając kieliszki w barze między Via Dell’Oriuolo a Borgo degli Albizi.

To rozwiązanie sprawdziło się doskonale. Chłopak był chętny do pomocy; po powrocie do domu biegł rozpalić w kominku albo poprawić fotel doktora, co temu ostatniemu, staremu kawalerowi na granicy wieku podeszłego, wydawało się rozczulająco synowskim gestem. Amedeo okazał się też niezłym partnerem do rozmów, wziąwszy pod uwagę, że codziennie wertował gazetę od deski do deski i systematycznie przedzierał się przez bibliotekę doktora. W sumie Esposito cieszył się, że przyjął chłopaka do siebie. Niekiedy zapraszał Amedea do wspólnej kolacji przy biurku w ciemnym gabinecie, gdzie przywykł wieczerzać, otoczony stosami medycznych czasopism. Doktor był kolekcjonerem, więc gabinet wypełniały rozmaite okazy: motyle, białe robaki w słojach, rzeźby w koralu, wypchane polinezyjskie gryzonie oraz inne dziwy natury, które zgromadził w czasie długiego i samotnego życia ostatniego przedstawiciela wielopokoleniowej dynastii ludzi nauki. Chłopaka szczególnie fascynował umieszczony na stoliku w holu, obok parasoli, woskowy model ludzkiego oka z usuniętym fragmentem odsłaniającym sieć żył we wnętrzu. Nad klatką schodową zwisały groźnie na drutach fiszbiny ze szczęki wieloryba. Szczątki te nie budziły niepokoju młodzieńca – przeciwnie, polubił je tak samo jak staruszka doktora. A na prywatny użytek postanowił, że pewnego dnia zbierze własne kolekcje: salonik pełen eksponatów naukowych i bibliotekę pełną książek. Jego czerwony notes zapełniał się opowieściami, a głowa pragnieniami na wpół wykształconego człowieka.

Kiedy wreszcie uzyskał dyplom (wedle jego doświadczeń, podrzutkom wszystko zajmowało dwa razy więcej czasu), został nie chirurgiem szpitalnym, jak przybrany ojciec, tylko medico condotto. Z szacunku dla doktora przyjął nazwisko Esposito. Nie zdołał znaleźć stałej pracy i praktykował po wsiach, gdzie lekarze zmarli ze starości albo zachorowali z przepracowania. Nie posiadał konia ani roweru, wędrował więc piechotą, brzemiennymi deszczem świtami i zimnymi wieczorami, od jednego kamiennego domu do drugiego. Na wzgórzach pod Fiesole i Bagno a Ripoli bandażował wieśniakom skręcone kostki lub pobodzone przez krowę ramiona i przyjmował porody ich żon. Rozsyłał podania o pracę do każdej wioski w całej prowincji, lecz bez powodzenia.

Tymczasem, rok za rokiem, gromadził opowieści. Jego profesja i sposób bycia zachęcały do zwierzeń. Chłopi opowiadali mu o córkach zaginionych na morzu; o rozdzielonych w niemowlęctwie braciach, którzy spotkawszy się po latach, uznali jeden drugiego za wroga i się pozabijali; o ślepych pasterzach, którzy znajdowali drogę, kierując się śpiewem ptaków. Biedacy lubili najbardziej smutne opowieści. I opowieści te miały dla doktora coś czarodziejskiego. Wracał szarym świtem do tymczasowego lokum, które akurat zajmował, mył ręce, nalewał kawę, otwierał okna na krzepiące odgłosy życia i notował podania w swoim czerwonym notesie. Czynił tak niezależnie od tego, jaki los – życie czy śmierć – spotykał pacjenta, i zawsze z powagą. W ten sposób notes zapełniał się jasnymi krajobrazami cudzych żywotów.

Jego własne życie pozostało mimo to ciasne i płytko zakorzenione, jak gdyby nigdy nie rozpoczęło się naprawdę. Rosły, podobny do jastrzębia Amedeo, z pojedynczą krechą krzaczastej brwi przecinającą czoło, inaczej niż większość mężczyzn potężnej postury nosił się prosto bez śladu skruchy. Jego wzrost i niejasne pochodzenie sprawiały, że nie miał własnego miejsca: obcy w każdym środowisku. Gdy widział, jak młodzi ludzie robią sobie zdjęcia na Piazza del Duomo we Florencji albo popijają czekoladę przy małych krzywonogich stolikach przed barami, miał wrażenie, jakby nigdy nie należał do ich gatunku. Jego młodość przeminęła i sam czuł, że wkracza już w wiek średni. Był samotnikiem, poważnym w stroju, powściągliwym w zachowaniu, spędzającym wieczory na studiowaniu medycznych czasopism, a niedziele w saloniku postarzałego przybranego ojca na dyskusjach o najświeższych doniesieniach, oglądaniu nowych nabytków z kolekcji starca, grze w karty. Podczas gdy jego dłonie się poruszały, wspominał opowieści z tarocco swojego dzieciństwa: Wisielec, Kochankowie, Wieża.

Stary doktor przeszedł na emeryturę. Nadal odwiedzał szpital podrzutków, który w ostatnich latach został zmodernizowany; dzieci spały teraz w specjalnie wietrzonych dormitoriach i bawiły się na zbudowanych specjalnie w tym celu wielkich tarasach pełnych suszącego się prania.

Amedeo w dalszym ciągu zabiegał o stałą posadę. Rozsyłał listy wszędzie – do wsi na południu, których nazw nigdy wcześniej nie słyszał, do comunes w wysokich Alpach, na najmniejsze wysepki, których mieszkańcy przesyłali odpowiedź łodziami do sąsiednich wsi, gdyż poczta jeszcze tam nie dotarła.

Wreszcie w tysiąc dziewięćset czternastym roku pewien burmistrz przysłał pismo taką właśnie okrężną drogą. Jego nazwisko, napisał, brzmi Arcangelo, miasteczko nazywa się Castellamare. Jeśli Amedeo zgodzi się przeprowadzić na południe, znajdzie wyspę całkowicie bez opieki medycznej, gdzie mógłby objąć posadę.

Wyspa okazała się okruszkiem pomiędzy stronami atlasu jego przybranego ojca; położona na południowy wschód od Sycylii, stanowiła najdalszy punkt, pomijając Afrykę, do jakiego Amedeo mógłby się udać z Florencji. Odpisał tego samego popołudnia, wyrażając zgodę.

Nareszcie stała posada. Przybrany ojciec odprowadził go na stację, rozpłakał się wbrew własnym intencjom i obiecał, że latem wypiją kieliszek limoncello na tarasie obrośniętym bugenwillą (wyobrażenia doktora o południu były mgliste i romantyczne). „Może nawet przeprowadzę się tam na starość”, dodał. Traktował Amedea nie jak przybranego, lecz rodzonego syna, chociaż nie umiał znaleźć słów, by to wyrazić. Tymczasem Amedeo szukał wyrazów podziękowania, ale zdołał jedynie uścisnąć dłoń starca. Tak się rozstali. Jak się okazało – na zawsze.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: