Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Doskonały dzień - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
28 lipca 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
34,99

Doskonały dzień - ebook

Jak w pogoni za marzeniami nie zatracić głosu serca?

W życiu Roberta są dwie prawdziwe miłości: żona Allyson i córeczka Carson. W głębi duszy mężczyzna skrywa jednak największe marzenie – od zawsze chciał zostać pisarzem. Kiedy traci pracę, decyduje się postawić wszystko na jedną kartę. W końcu pisze powieść, na co nigdy nie miał czasu.

I wtedy Robert dostaje paszport do marzeń – ku zaskoczeniu wszystkich jego literacki debiut staje się bestsellerem, a życie całej rodziny zmienia się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Tyle że Robert w pogoni za coraz większą sławą przestaje słuchać głosu własnego serca.

Wtedy los stawia na jego drodze posłańca. Tajemniczy nieznajomy wie o Robercie więcej niż ktokolwiek inny. Czy pomoże mu zrozumieć, kim się stał i co utracił? I czy nie jest za późno na odzyskanie miłości?

Najbardziej osobista powieść Richarda Paula Evansa. Emocjonujące losy mężczyzny, który na nowo odkrył swoją życiową drogę.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-240-8354-1
Rozmiar pliku: 961 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

Boże Narodzenie, wieczór

Świat za oknami mojego hotelowego pokoju zamienił się w śnieg. Wszystko zamarło w ciszy i pokryło się lub za chwilę pokryje się bielą. Tylko latarnie dają jakieś oznaki życia, mieniąc się kolorami ponad opustoszałymi ulicami, które wyglądają bardziej jak tundra niż asfalt. Nawet żółte, warkoczące pługi śnieżne, które wyrwały mnie z zamyślenia, nie nadążają za zamiecią.

Dzisiejsza burza śnieżna wydaje się bardziej nieustępliwa od tych, które dotąd widywałem w Salt Lake City. Mieszkańcy tego miasta są szczególnie dumni z nawiedzających je śnieżyc i każdy ma w zanadrzu przynajmniej jedną anegdotę związaną z zimą. Zwykle zaczyna się ona od słów: „Ty to nazywasz śnieżycą?” i rozrasta się w miarę opowiadania, niczym wspomnienia wojenne snute przez posiwiałych weteranów. To taka specyficzna cecha naszego charakteru, ludzi żyjących w chłodnym klimacie, że czujemy się lepsi od tych, którzy mieli tyle rozsądku, żeby zamieszkać gdzie indziej.

Pamiętam z dzieciństwa pewien wigilijny wieczór, kiedy to zerwała się wielka śnieżna burza. Mój ojciec zawsze miał dość świąt już na wiele tygodni przed ich nadejściem i wtedy także zdążył już rozebrać choinkę i wytaszczyć ją przed dom, żeby mogła ją zabrać śmieciarka. Tej samej nocy nadeszła śnieżyca, za nią nadjechały pługi i nazajutrz drzewko leżało przysypane półtorametrową zaspą. Przypomnieliśmy sobie o nim dopiero w kwietniu, kiedy odwilż ukazała zieloną gałązkę sterczącą z topniejącej góry śniegu. To właśnie w tamte święta moja matka od nas odeszła.

*

Dzisiaj z okna na siódmym piętrze patrzę na opatulonego w kurtkę portiera, który odśnieża chodnik przed wejściem. Biały puch niemal natychmiast pokrywa ziemię nową warstwą. Salt Lake City ma swojego Syzyfa.

Taki wieczór powinno się spędzać w domu. Usiąść w gronie najbliższych i w cieple kominka, z gorącym kakao w dłoni mile wspominać dzień. Ten wieczór jest po to, żeby się w pełni delektować radością, którą niosą święta. Dlaczego więc siedzę sam w hotelu, gdy moja żona Allyson i córka Carson znajdują się zaledwie kilka minut drogi stąd?

Widzę jadący ulicą samochód. Porusza się powoli, przecinając światłami ciemność. Bezradnie tańczy na jezdni, wycieraczki rozmazują śnieg, koła buksują, na chwilę łapią kontakt z podłożem, żeby zaraz potem znów wpaść w poślizg. Wyobrażam sobie kierowcę: nic przed sobą nie widzi, boi się zatrzymać i tak samo boi się dalej jechać. Wczuwam się w jego sytuację. Za kierownicą mojego życia czuję się dokładnie jak ten człowiek.

Nie umiem powiedzieć, kiedy popełniłem pierwszy błąd. Nie umiem też stwierdzić, co dziś zrobiłbym inaczej. W głowie kłębią mi się setki pytań. Większość dotyczy nieznajomego. Dlaczego do mnie przyszedł? Czemu mówił o nadziei, skoro moja przyszłość, a właściwie to, co z niej zostało, jawi się jak ten wymarły zimowy krajobraz? Możecie pomyśleć, że moja historia zaczęła się od wizyty tego człowieka, ale tak naprawdę stało się to na długo przed spotkaniem z nim: w pewien przyjemny czerwcowy dzień przed ośmioma laty, gdy Allyson, która jeszcze wtedy nie była moją żoną, wybrała się do Oregonu odwiedzić swego ojca. Co za ironia losu – wszystko rozpoczęło się w ten piękny, doskonały dzień, a kończy w najgorszy z możliwych.

Powinienem napisać: zaczyna się kończyć. Bo jeśli nieznajomy ma rację – a zdążyłem się przekonać, że nigdy się nie myli – zostało mi tylko sześć dni życia. Sześć dni, które spędzę zupełnie sam. Nie dlatego, że chcę, lecz dlatego, że tak trzeba. Być może ta samotność to moja kara. Mam nadzieję, że Bóg też tak to potraktuje, ponieważ nie wystarczy mi już czasu, aby uleczyć dwa zranione serca. Nie będzie czasu, żeby naprawić choć jedną złamaną obietnicę. Mogę tylko rozpamiętywać, jak było kiedyś i jak nadal być powinno.

Błądzę myślami wokół nieznajomego, a potem wracam wspomnieniem osiem lat wstecz, do dnia, kiedy Allyson przyjechała do ojca. Tego pięknego, doskonałego dnia.ROZDZIAŁ 1

Osiem lat wcześniej
10 czerwca 1992
Medford, Oregon

Allyson Phelps, przymknąwszy oczy, kołysała się w siodle w rytm kroku konia. Jej ojciec Carson, jadący obok, od godziny nie powiedział ani słowa. Jedynymi dźwiękami, którymi zakłócali górską ciszę, były jednostajny stukot końskich kopyt, przenikliwy metaliczny brzęk podków uderzających o skały, i skrzypienie skóry.

Podążali w górę wydeptanym szlakiem, dobrze znanym nie tylko jeźdźcom, ale i koniom. Zwierzęta posłusznie, bez poganiania brnęły na szczyt wzniesienia porośniętego pasmami osiki i cedru. Zmierzchało i zachodzące słońce zabarwiło krawędzie stromych wierzchołków na wrzosowy kolor.

„Różowa godzina” – zwykła mawiać Allyson.

– Strasznie dawno razem nie jeździliśmy! – zawołała do ojca. – Kiedy ostatnio byliśmy na przejażdżce?

– Dwa lata temu – odparł ojciec bez wahania. – Zatrzymajmy się, niech konie odpoczną.

Allyson podjechała jeszcze trzydzieści metrów, do małej polanki, i ściągnęła cugle.

– Prr, Dolly. – Pochyliła się i pogłaskała klacz po szyi wilgotnej od potu.

Carson spiął konia ostrogami i dołączył do córki.

– Może być tutaj? – zapytała.

Rozejrzał się.

– Idealnie.

Przystanęli na grzbiecie wzniesienia, skąd roztaczał się widok na gęsto porośniętą, aksamitną połać Doliny Rogue.

„Podwórko Pana Boga” – tak Carson nazywał tę krainę, a Allyson, będąc w dzieciństwie bardzo wierzącą dziewczynką, traktowała jako rzecz naturalną, że któregoś dnia może się natknąć na Pana Boga obchodzącego akurat swoje włości. U niektórych jej koleżanek z college’u tak rozległe obszary dzikiej przyrody wzbudziłyby pewnie lęk, lecz Ally czuła się tu bezpiecznie. Z tego miejsca czerpała siłę i tu mogła uciec, kiedy świat na zewnątrz stawał się zbyt skomplikowany. To ono otwarło dla niej swe ramiona, gdy odeszła z tego świata jej matka, która nie powinna była tak młodo umrzeć. W takich miejscach nietrudno sobie wyobrazić, że ludzie tak naprawdę nie umierają, lecz przybywają właśnie tutaj.

Zeskoczyli z koni. Carson ujął je za cugle, poprowadził do srebrnego świerka i uwiązał do gałęzi. Z torby przytroczonej do siodła wyjął mały chlebak, potem znalazł płaski granitowy głaz wystający ze zbocza góry i przetarł go dłonią.

– Chodź tu, córciu; usiądź koło mnie.

Allyson uśmiechnęła się do siebie. Ma dwadzieścia cztery lata, ale dla niego nigdy nie przestanie być „córcią”. Podeszła i usiadła przy ojcu. Podciągnęła kolana pod brodę i objęła je ramionami.

Jedyny ślad ludzkiej obecności widoczny z tego miejsca znajdował się kilkaset metrów niżej, dostrzegalny wśród gęstwiny liści tylko dla tych, którzy wiedzą, czego szukać. Były to walące się obeliski i krzyże zarośniętego cmentarza pierwszych osadników. Cmentarz sam już się dusił i umierał.

Podobnie jak ojciec, Allyson wychowała się w tych okolicach, o ile jednak ona porzuciła je, wyjeżdżając na studia, o tyle on pozostał im wierny. Posiadał ponad tysiąc akrów ziemi, choć wiedział, że tak naprawdę jest odwrotnie – to ziemia posiadała jego.

– Dobrze być znowu w domu – powiedziała Allyson. – Czasami zapominam, jak tu pięknie.

– Prawie tak, jak piękna jesteś ty – odparł ojciec i dodał: – Ale pusto.

Jego samotność zawsze wywoływała w niej poczucie winy.

– Chciałabym, żebyś sobie kogoś znalazł.

– Już na to za późno.

Allyson czuła się jak zdrajczyni, proponując coś takiego mężczyźnie, który wciąż kochał jedyną kobietę swego życia, prawie dwadzieścia lat po jej śmierci.

– Nikogo nie potrzebuję. Wystarczy, że mam ciebie.

Oparła głowę na jego ramieniu.

– Dzięki, że mnie namówiłeś na przyjazd. To był piękny dzień. Wręcz wymarzony.

Carson przytaknął skinieniem głowy, choć w jego oczach, głębokich jak studnia bez dna i czarnych jak atrament, czaił się smutek. Z wąwozu u podnóża gór dobiegał jednostajny szum rzeki Rogue.

– Jeśli chodzi o Roberta…

Allyson podniosła wzrok.

– Tak?

– Czy on cię dobrze traktuje?

– Bardzo dobrze. A co, uważasz, że w święta nie zachowywał się wobec mnie jak należy?

– Nie, skąd. Ale w obecności przyszłego teścia nie mógł inaczej. Byłby głupcem.

– Jest cudowny. Niezależnie od tego, czy czuje na sobie twój baczny wzrok. – Widać było, że ojciec nie jest do końca przekonany. – Naprawdę, tato.

– Jesteś pewna, że chcesz za niego wyjść?

– Tak. – Spojrzała na niego. – Zawsze mówiłeś, że mogę poślubić, kogo zechcę, byle tylko ten ktoś kochał mnie tak mocno jak ty.

– A on?

– Bardzo wysoko ustawiłeś poprzeczkę, ale myślę, że Robert już depcze ci po piętach. – Odgarnęła włosy z czoła. – Uważasz, że popełniam błąd?

– A jeśli nawet, czy to by coś zmieniło?

– Źle bym się z tym czuła. – Spojrzała na ojca z niepokojem. – Czy to znaczy, że tak uważasz?

Rozpogodził się.

– Nie, skarbie. Robert wygląda mi na dobrego chłopaka. Znasz mnie. Nikt nigdy nie będzie dość dobry dla mojej Al.

– Wiem. – Allyson nagle się uśmiechnęła. – Opowiadałam ci już, dlaczego Nancy w końcu nie wyszła za mąż?

– Kto to jest Nancy?

– No wiesz, ta koleżanka, z którą mieszkam. Była u nas w święta razem z Robertem.

– Ach, tak. Nie, nie opowiadałaś.

– Jej rodzina każdego lata wynajmuje domek na plaży w Baja. W zeszłym roku Nancy zabrała tam swego narzeczonego, Spencera. Pływali w oceanie, gdy nagle ona zauważyła w wodzie płetwę rekina. Krzyknęła i zaczęli płynąć do brzegu, ale kiedy Nancy dotarła do miejsca, gdzie mogła już dotknąć dna, zmyła ją fala. Zawołała Spencera na pomoc, a on stanął i spojrzał w jej stronę, ale się wystraszył i pobiegł do domku.

– Zostawił ją w wodzie?

– Uhm. Kiedy wróciła, była tak wściekła, że przez resztę tygodnia w ogóle się do niego nie odzywała. Próbował ją przepraszać, ale doprawdy, co tu można powiedzieć? To była poniekąd chwila próby. Ojciec Nancy stwierdził, że jeśli ona nie ma dość rozumu, aby go rzucić, to znaczy, że dostała to, na co zasłużyła.

Carson pokręcił głową.

– Może powinniśmy zaprosić Roberta na wspólną wycieczkę na plażę?

Allyson wybuchnęła śmiechem.

– On by nie uciekł.

– Jesteś pewna?

– Miałeś okazję widzieć mnie w chwilach złości. Rekin to przy mnie pestka.

– Trudno zaprzeczyć, córciu.

Otaczające ich drzewa zaszumiały w podmuchu wieczornego wiatru. Jeden z koni cicho zarżał i Carson obejrzał się na niego.

– Kiedy spytałem Roberta o jego rodzinę, nie chciał za wiele mówić – powiedział. – Dowiedziałem się tylko, że jest najmłodszy z czterech braci.

– Wiem. Mnie też wydawało się to dziwne, że chodzimy ze sobą prawie pół roku, a on ani razu nie wspomniał o rodzicach. Ale teraz rozumiem dlaczego. Matka od nich odeszła, kiedy Rob chodził do gimnazjum. Nie lubi o niej rozmawiać. Wychowywał go ojciec, ale z nim też nie czuje się blisko związany.

– Czyli chłopak właściwie nie ma rodziny.

– Niestety. – Allyson znowu oparła głowę na ramieniu ojca i spokojnym głosem dodała: – Ale jestem pewna jego uczuć. Przynajmniej na tyle, na ile można. No bo w końcu to i tak jest loteria, prawda? Nie bierze się ślubu, zakładając z góry, że się nie uda. A nawet jeśli małżeństwo będzie szczęśliwe, kto wie, jak długo potrwa? Weźmy matkę Roberta. Albo naszą mamę… – Przerwała. Każda wzmianka o mamie budziła w niej obawę o reakcję ojca.

– Prawda, tego nie sposób przewidzieć – przyznał Carson, choć powiedział to bardziej do siebie niż do córki. – Może rzeczywiście to tylko loteria. – Nagle posmutniał. – To były trudne chwile. Dla nas wszystkich.

– Pamiętam ten wieczór, kiedy weszliście do mnie do pokoju z ciocią Denise i pastorem Claire. To była najgorsza chwila w moim życiu.

– Dla mnie też jedna z najgorszych – odparł cicho Carson.

To wspomnienie bardzo go poruszyło, wbijając się w serce jak odłamek szkła. Przez chwilę oboje milczeli. Potem Carson odchrząknął i zagadnął:

– A więc jedenasty grudnia, tak?

– Tak. Przygotowania idą pełną parą. Ślub odbędzie się dwa dni po rozdaniu dyplomów i dwa tygodnie przed Bożym Narodzeniem.

– A potem, jakie plany?

– Piątego Rob zaczyna nową pracę w Salt Lake City. Wylatujemy drugiego.

Ojciec pokręcił głową.

– Wybraliście złe miejsce, skarbie.

– Wiem.

– Powiedz Bobowi, że w Medford też jest radio.

– Tato, on nie cierpi, kiedy się go nazywa Bobem. Poza tym Medford trudno nazwać miastem wielkich możliwości. Ta praca to dla Roberta ogromna szansa. KBOX jest największą stacją radiową na tamtejszym rynku.

– To właśnie pragnie robić w życiu? Sprzedawać reklamy dla radia?

– Nie. Tak naprawdę to chciałby pisać książki. Romanse.

Carson zmarszczył brwi.

– Te, co sprzedają w supermarketach; z długowłosymi mężczyznami w rozpiętych koszulach…

– Nie! – Allyson się roześmiała.

– To co ma wspólnego praca handlowca z pisarstwem?

– Niewiele. Chodzi o to, żebyśmy mieli z czego żyć, zanim uda mu się coś opublikować. Przyjaciel jego brata jest szefem działu sprzedaży w tej stacji. Mają mu też czasem podrzucać zlecenia na teksty do reklam. – Zanim Carson zdążył przetrawić tę informację, szybko dodała: – Kupujemy dom.

Spojrzał na nią.

– Dom? Już?

– Tato Roba nam pomoże. Ma kilka domów, które wynajmuje. Jeden z nich nam odstąpi. Będziemy go spłacać bez odsetek, więc wyniesie nas to tyle, ile musielibyśmy wydać na wynajęcie mieszkania. To nieduży domek w ładnej i przytulnej dzielnicy na południu Salt Lake City. Mają tam stadninę koni. Trochę mi to przypomina Ashland. Urządzimy dla ciebie specjalny pokój, żebyś miał gdzie spać, ilekroć nas odwiedzisz.

– Nie latam samolotami.

– Cóż, samochodem to strasznie daleko, więc lepiej zacznij. – Poklepała go po udzie. – Zadziwiasz mnie, wiesz? Potrafiłeś dosiąść byka, a boisz się wejść do samolotu?

– Byki nie rozbijają się o góry.

– Nie. O ciebie.

– Złe miejsce wybraliście – powtórzył.

Znów zapadło milczenie.

– Będę za tobą bardzo tęsknić, tato – odezwała się w końcu Allyson.

Carson spojrzał w dal.

– Ja też. – Po chwili dodał: – Wiesz, że między mną a mamą nie zawsze układało się wspaniale. Czasami żyliśmy jak pies z kotem. Kiedy mieszkaliśmy w tym małym mieszkanku w Medford, bywało, że sąsiedzi dzwonili do zarządcy, skarżąc się na awantury i hałasy.

– Po co mi to mówisz?

– Nie chciałbym, żebyś wchodziła w związek małżeński z nierealnymi oczekiwaniami. Jeśli statek się kołysze, to nie znaczy, że od razu trzeba wyskakiwać za burtę. Wasz związek, jak wszystkie inne, z czasem się zmieni. Ale to nic złego. Przeciwnie, powiedziałbym nawet, że jedną z najlepszych rzeczy, jakie przytrafiły się naszemu małżeństwu, były zmiany. Człowiek dojrzewa, to część tego procesu. – Znów spojrzał przed siebie i westchnął.

– Tato, wyglądasz na zmęczonego. Dobrze się czujesz?

– Ostatnio źle sypiam. Chyba pora ruszać z powrotem. O której ta kolacja?

– Zarezerwowałam stolik na dziewiątą. Mam nadzieję, że nie za późno?

– Że niby dla takiego staruszka jak ja?

– Nie to miałam na myśli.

Carson podniósł z ziemi chlebak, który wcześniej odwiązał od siodła.

– Zanim pójdziemy, chcę ci coś pokazać.

Wyjął z chlebaka gruby album oprawiony w skórę z wytłoczonym ornamentem. Okładka była spłowiała i wytarta. Allyson przyglądała mu się z zaciekawieniem. Nie widziała wcześniej tego albumu, a jednak było w nim coś znajomego.

– Co to jest?

– Coś, nad czym pracuję od jakichś dwudziestu lat – odparł Carson. Odchylił okładkę. W środku były wpięte kartki różnej wielkości i grubości, niektóre naddarte, z oślimi uszami. Stronę tytułową stanowił arkusz pergaminu podpisany zamaszystym pismem ojca. – To kronika twojego życia. Wkleiłem tu historię rodziny, listy od mamy i ode mnie, zaproszenie na przyjęcie z okazji twoich narodzin, program uroczystości wręczenia dyplomów, luźne przemyślenia na rozmaite tematy – i moje refleksje na twój temat. Pora, żebym przekazał to w twoje ręce.

Allyson położyła album na swoich kolanach. Zaczęła go przeglądać, ostrożnie przekładając kartki, jak gdyby trzymała w rękach świętą relikwię. Każda strona zawierała jakiś element układanki stanowiącej osobę, którą się stała. Nie podnosząc wzroku, powiedziała:

– Tato, to jest coś wspaniałego. Nie miałam pojęcia, że ty… – Urwała, zatrzymując się na stronie z zapisanym skrawkiem liniowanego papieru, na którym naklejono zdjęcie.

– To pierwszy list miłosny, jaki napisałem do twojej matki.

Allyson z czułością odczytała go na głos:

Dla mojego serduszka – Alise.

Gdziekolwiek jesteś, blisko czy daleko – kocham Cię i nigdy nie przestanę.

Carson

– Zawsze miałeś duszę poety. – Przesunęła palcem po fotografii przedstawiającej młodą kobietę. – To mama?

– Była wtedy mniej więcej w twoim wieku.

– Wyglądam zupełnie jak ona, nie sądzisz? Pomijając tę fryzurę _à la_ Doris Day.

– Zawsze się zastanawiałaś, po kim odziedziczyłaś urodę.

– Wcale nie. – Allyson wróciła do przeglądania albumu i znów coś zwróciło jej uwagę. Była to kartka z planem pogrzebu mamy. Obok widniało zdjęcie, na którym zobaczyła siebie: małą dziewczynkę w ciemnej sukience stojącą przy trumnie. „Ojciec wygląda tutaj tak młodo” – pomyślała. Poczuła do niego jeszcze większy szacunek. – Jak sobie poradziłeś po stracie miłości swojego życia?

– Miałem ciebie. Nie mogłem sobie pozwolić na chwile załamania.

– Zawsze przy mnie byłeś. Mogłam na ciebie liczyć. Nie wiem, co ja bym bez ciebie zrobiła.

Carson się uśmiechnął, ale jego spojrzenie zdradzało głęboki smutek.

– No właśnie, córciu. Musimy o tym porozmawiać.

Allyson aż serce podskoczyło. Odchyliła się, żeby spojrzeć ojcu w twarz.

– Co się stało?

Odpowiedział dopiero po chwili, która zdawała się trwać przeraźliwie długo.

– Obawiam się, że nie zdążę być na waszym ślubie.

Allyson patrzyła na niego, myśląc, że żartuje.

– Co ty mówisz?

Carson zacisnął usta, na jego czole pojawiły się głębokie zmarszczki.

– Chyba nie ma co owijać w bawełnę. – W charakterystyczny sposób podrapał się po głowie, jak zawsze, gdy czuł się zakłopotany. – Mam raka, Al. I to bardzo złośliwego.

Allyson otworzyła usta, lecz nie mogła wydobyć słowa.

– To rak trzustki. Lekarze mówią, że nic się nie da zrobić. Może bym spróbował tych czarów-marów z chemią, gdybym dzięki temu mógł przyjechać, ale oni nie dają mi tyle czasu.

– To znaczy ile? – spytała Allyson z narastającą paniką w głosie.

– Jeśli poddam się terapii, mam przed sobą trzy do czterech miesięcy życia.

– Trzy miesiące… – Całe jej ciało ogarnęło odrętwienie. Z trudem wykrztusiła: – A jeśli się nie poddasz chemioterapii?

– Góra dwa.

Allyson wybuchnęła płaczem.

– Nie, to niemożliwe.

Potem ogarnął ją gniew.

– Przecież ty nawet nie wyglądasz na chorego. Właśnie pół dnia spędziłeś na koniu.

Carson otoczył ją ramieniem.

– Jeszcze mnie nie dopadło, córciu. Ale w końcu dopadnie. Podobno rak trzustki taki właśnie jest. Atakuje podstępnie. Ja nawet nic nie czułem. Dowiedziałem się o wszystkim tylko dlatego, że zażółciły mi się białka oczu. Mówią, że to najbardziej śmiertelna odmiana nowotworu. – Odwrócił twarz w stronę Allyson. – Przyznam, że poniekąd się tego spodziewałem.

Allyson na chwilę przestała płakać i spojrzała na niego zaskoczona.

– Jak to: spodziewałeś?

– Z powodu czegoś, co się wydarzyło dawno temu. Jakieś półtora miesiąca po śmierci mamy wykryto u mnie raka. To był spory guz na szyi. – Pokazał niewielką bliznę. – Tu mi robili biopsję. Już i tak byłem pogrążony w rozpaczy i zastanawiałem się, jak ja ciebie wychowam, a tu masz – kolejny cios. O mało nie odwróciłem się wtedy od Boga. Nie mogłem pojąć, jak on mógł do czegoś takiego dopuścić. – Carson ogarnął wzrokiem dolinę i łagodnym głosem kontynuował: – Kiedy już przestałem się na niego wściekać, coś mu obiecałem. Powiedziałem, że jeśli pozwoli mi żyć tak długo, żebym zdążył cię wychować i wydać za mąż, zrobię wszystko, aby wypełnić tę lukę, którą pozostawiła śmierć twojej matki – oraz że nigdy więcej nie wezmę do ust alkoholu.

Allyson była w szoku.

– Ty piłeś?

Carson chrząknął.

– Niestety, córciu. Jak marynarz na przepustce. Między innymi na tym tle wybuchały kłótnie z mamą. Tydzień po złożeniu obietnicy poszedłem do kontroli. Po guzie nie było śladu. Pamiętam, jak lekarz porównywał oba zdjęcia i był przekonany, że ktoś stroi sobie z niego żarty. Niektórzy usiłowali to wytłumaczyć pomyłką w diagnozie. Lekarze nie lubią się mylić – wydaje im się, że potrafią zamknąć cały świat w garści. Ale ja wiedziałem swoje. Bóg przyjął moje warunki. Tego samego dnia zacząłem chodzić na spotkania AA. Nie wypiłem ani kropli alkoholu od prawie dwudziestu lat. Wierz mi, nie było łatwo. Bywały noce, gdy wychodziłem przed dom i wyłem do księżyca. Ale potem patrzyłem na ciebie i przypominałem sobie, dlaczego to robię. – Pogładził córkę po udzie. – Nie sądzę, aby to był przypadek, że zaledwie parę dni po tym, jak mi powiedziałaś o zaręczynach, pojawiły się objawy. Wygląda na to, że nasz Pan wypełnił swoją część zobowiązania.

– Jak możesz mówić o tym tak spokojnie?

– Prawda jest taka, że strasznie się boję. Jeżeli ktoś mówi, że nie boi się śmierci, jest kłamcą albo idiotą. Albo jednym i drugim.

Allyson spuściła głowę i zaczęła szlochać. Carson pogładził ją po włosach i przytulił do siebie.

– Kochanie, można na to spojrzeć z dwóch stron. Możemy się smucić, że wypadam z gry, albo cieszyć, że dane mi było rozegrać tych kilka rund więcej. – Uniósł jej głowę i spojrzał w oczy. – Nie masz pojęcia, jaki byłem szczęśliwy, patrząc, jak rośniesz. Ani jaką czuję dumę z kobiety, którą się stałaś. Więc chyba jestem wdzięczny za te dodatkowe rundy. – Odwrócił się, żeby nie zauważyła łez, które zaczęły napływać mu do oczu.

Po policzkach Allyson także spływały łzy.

– To dlatego chciałeś mnie ściągnąć do domu.

Carson powoli pokiwał głową i utkwił spojrzenie w oddali.

– To ostatni rozdział naszej historii, córciu. Chciałem spędzić z tobą jeszcze jeden taki doskonały dzień.ROZDZIAŁ 2

Allyson nie wróciła już na uczelnię, żeby dokończyć semestr. Następne dwa miesiące spędziła u boku ojca. Z początku zajmowała się gotowaniem, sprzątaniem i pracą w ogrodzie, a z czasem, kiedy choroba zaczęła osłabiać organizm Carsona, już tylko się nim opiekowała. W ciągu trzech tygodni pojawiły się u niego kłopoty z chodzeniem i nie mógł wstawać z łóżka. Allyson nawet spała w jego pokoju na łóżku polowym. Przez cały ten czas codziennie do niej dzwoniłem. Pogarszający się stan ojca znajdował odbicie w tonie jej głosu. Zupełnie jakby i z niej ulatywało życie, co, jak przypuszczam, nie było dalekie od prawdy.

Błagałem, żeby pozwoliła mi przyjechać, ale nie chciała się zgodzić. Nie umiała mi wytłumaczyć, dlaczego mnie tam nie chce, ja jednak nie potrzebowałem wyjaśnień. Chyba ją rozumiałem. Nie umiała łączyć dwóch najważniejszych mężczyzn w jej życiu ani pogodzić myśli o ślubie z myślami o pogrzebie. Każdego z nas by to przerosło. Wreszcie poprosiła, abym przestał nalegać, i obiecała dać znać, kiedy nadejdzie odpowiedni czas, żebym mógł przylecieć.

Carson wiedział, że jego śmierć będzie dla Allyson bolesnym przeżyciem, może nawet zbyt ciężkim, więc zrobił, co mógł, żeby jej ująć trosk. Zawczasu załatwił wszystkie formalności, wybrał trumnę, ułożył program pogrzebu, sporządził własny nekrolog (który okazał się równie powściągliwy jak on sam) i z góry wszystko opłacił. Mimo że nienawidził prawników, ze względu na Allyson wynajął adwokata, który zjawił się z potrzebnymi dokumentami, żeby Carson mógł spisać testament. Dopięli wszystko na ostatni guzik. Choć Allyson ciałem była wśród nich, duchem uciekła bardzo daleko.

W miarę postępu choroby Carson dostawał coraz to nowe leki, z których jeden wywoływał halucynacje. Co parę dni Allyson budziła się w środku nocy, widząc, jak ojciec siedzi na łóżku i rozmawia z niewidzialną osobą – zazwyczaj z jej matką.

Nawet sobie nie wyobrażam, jak musiało jej być ciężko.

Nigdy w życiu nie czułem się tak bezsilny jak wtedy.

Dziewiątego września, niemal dokładnie trzy miesiące po tym, jak się dowiedziała o chorobie ojca, Allyson zadzwoniła do mnie. Powiedziała, że już czas. Carson umierał.

Allyson poznałem na uniwersytecie stanowym Utah, na zajęciach z literatury angielskiej. Zajmowałem się wtedy pisaniem pracy magisterskiej i byłem tam zatrudniony jako asystent. Od chwili, gdy ją zobaczyłem, wiedziałem, że to jest to.

Allyson przyjechała do Utah, ponieważ przyznano jej stypendium naukowe. Ja natomiast zacząłem tam studiować, bo miałem ulgi w czesnym z racji tego, że mój ojciec był tam profesorem – co w zasadzie powinno stanowić dla mnie wystarczający powód, by iść na studia gdzie indziej. Nie wiem, jak najlepiej opisać mojego ojca. Przychodzi mi na myśl jedno proste słowo: krzemień. Stary, twardy i ostry. Nie pamiętam nawet, czy kiedykolwiek powiedziałem do niego „tato”, tak jak moi koledzy zwracali się do swoich rodziców. Zawsze było to: „tak, ojcze” lub „dziękuję, ojcze”, a kiedy już dorosłem, zwracałem się do niego po prostu „Chuck”.

Charles (Chuck) Harlan uciekł z domu w wieku siedemnastu lat i w ostatnich latach drugiej wojny światowej zaciągnął się do wojska. Służąc w marynarce, widział i przeżył niejedno. Ale ja tego od niego nie usłyszałem. Był świadkiem rzeczy, o których mężczyzna woli nie opowiadać, żeby przypadkiem nie odgrzebać czegoś, co przez lata skrupulatnie zakopywał w pamięci. To właśnie ten okres obarczam winą za to, jakim stał się człowiekiem. Coś muszę winić.

Ożenił się późno, z Irene Mason, kobietą młodszą od siebie o piętnaście lat. Ona także pochodziła z rodziny wojskowych. Była osobą bardzo religijną i w ciągu pięciu lat powiła czterech synów. Zmarła, mając trzydzieści cztery lata, w trakcie porodu najmłodszego dziecka, którym byłem ja.

Cztery lata później Chuck ożenił się ponownie z kobietą, którą poznał w budynku administracyjnym uniwersytetu. Nazywała się Colleen Dunn. To ją zawsze uważałem za swoją matkę. Colleen również była młodsza od Chucka, mniej więcej o dziesięć lat, ale różnica wieku to akurat najsubtelniejsza z dzielących ich różnic. Kiedy podrosłem na tyle, żeby dostrzec, jak odmienne mają charaktery, byłem zdumiony, że tych dwoje mogło się w ogóle ze sobą związać. Doprawdy, miłość jest ślepa. Lub po prostu głupia. Nie znam gorzej dobranej pary.

W oczach przyjaciół Colleen uchodziła za osobę bardzo wesołą i towarzyską. Była to kobieta przy kości, z podwójnym podbródkiem i udami tak rozłożystymi, że mogły pomieścić czterech chłopaków, co zresztą często się zdarzało. Najbardziej utkwiło mi w pamięci to, że uwielbiała się śmiać. Od czasu do czasu lubiła się napić – nic mocnego, raczej sherry albo wino deserowe – i nigdy nie robiła tego sama. W przeciwieństwie do pierwszej żony Chucka, chodziła do kościoła tylko ze względu na nas, dzieci. Znałem jej poglądy na ten temat, a mimo to uważałem, że wiedzie życie bliższe Bogu niż Chuck. On nie opuścił w życiu ani jednego nabożeństwa, brakowało mu jednak tych łask, którymi moja matka była obdarzona w nadmiarze: miłości, łagodności i miłosierdzia. Zupełnie jakby religia była jedynie przedłużeniem służby wojskowej – świata reguł i zasad, z którego wyszedł. Chuck był wielkim zwolennikiem zasad. Rządził w domu żelazną ręką.

Co jakiś czas dosięgała ona któregoś z nas. Mojego starszego brata przyłapał kiedyś na oglądaniu zdjęć damskiej bielizny w katalogu domu towarowego. Mimo że Stan miał wtedy zaledwie jedenaście lat, ojciec sprał go pasem tak mocno, że chłopak nie mógł chodzić. Doczołgał się do swojego pokoju i pozostał tam aż do następnego ranka.

Colleen mieszkała z nami w sumie dziewięć lat – prawdopodobnie byłaby osiem i pół roku krócej, gdyby nas nie było. Wytrzymała tyle, ile była w stanie, żeby nas chronić przed Chuckiem.

Kiedy pewnego dnia powiedziała mi, że odchodzi, w zasadzie nie byłem zbytnio zaskoczony. Mimo swoich trzynastu lat zdawałem sobie sprawę, że nawet jeśli Colleen coś kiedyś łączyło z ojcem, już dawno wygasło. Nie śmiała się już tak jak przedtem. Przypuszczam, że odeszła, aby odnaleźć dawną radość życia. Tak czy owak, boleśnie to przeżyłem. Powiedziałem jej, że jej

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: