Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dowody winy. Akta Dresdena - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
22 kwietnia 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Dowody winy. Akta Dresdena - ebook

Poznajcie Harry’ego Dresdena, pierwszego (i jedynego) chicagowskiego maga-detektywa. Okazuje się, że w naszym „zwykłym” świecie wprost roi się od niezwykłych, magicznych istot, które najczęściej mają z ludźmi na pieńku. I tu na scenę wkracza Harry.

Magowie z Białej Rady nie przepadają za nim, uważają bowiem – nie bez przyczyny – że jest bezczelny i niezdyscyplinowany. Po tym jednak, jak wojna z wampirami nieco przerzedziła ich szeregi, Harry jest im najzwyczajniej w świecie potrzebny. Dlatego właśnie w okamgnieniu zostaje przydzielony do zbadania pogłosek o czarnej magii.

Jego drugim problemem jest córka starego przyjaciela, która zdążyła dorosnąć i wpakować się w problemy po uszy. Jej chłopak upiera się, że nie ma nic wspólnego ze zbrodnią jakby żywcem wyjętą z krwawego horroru. Pierwsze wrażenie okazuje się… całkiem trafione, o czym Harry przekonuje się, natrafiwszy na ślad złych istot żywiących się strachem. Wszystko to składa się na pracowity dzień dla maga, jego psa i gadającej czaszki imieniem Bob.

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7534-699-2
Rozmiar pliku: 758 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Krew nie zostawia plam na szarej pelerynie Strażnika. Nie wiedziałem o tym aż do dnia, kiedy zobaczyłem, jak Morgan, zastępca dowódcy Strażników Białej Rady, unosi miecz nad klęczącym młodym chłopakiem winnym uprawiania czarnej magii. Młokos, który nie mógł mieć więcej niż szesnaście lat, krzyczał i złorzeczył po koreańsku pod czarnym kapturem, z jego ust wylewały się nienawiść i wściekłość. Młodość i moc kazały mu wierzyć, że jest nieśmiertelny. Nawet nie wiedział, kiedy ostrze opadło.

Co – moim zdaniem – było poniekąd przejawem łaski. Chociaż naprawdę niewielkim.

Krew siknęła szkarłatnym łukiem. Stałem niecałe dziesięć stóp dalej. Poczułem gorące kropelki na policzku, znacznie więcej krwi wylądowało na połach peleryny z lewej strony, plamiąc ją wściekłą czerwienią. Głowa spadła na ziemię, a ja zauważyłem, że materiał kaptura się porusza, jakby usta chłopaka nadal wykrzykiwały przekleństwa.

Ciało przewróciło się na bok. Jeden mięsień łydki zadrgał spazmatycznie, a potem znieruchomiał. Jakieś pięć sekund później głowa także zamarła.

Morgan stał przez chwilę nad nieruchomą postacią, trzymając jasny, srebrny miecz sprawiedliwości magów z Białej Rady. Oprócz nas dwóch przy egzekucji obecny był tuzin innych strażników oraz dwaj członkowie Rady Starszych: Merlin i mój były mentor, Ebenezar McCoy.

Zakryta głowa znieruchomiała ostatecznie. Morgan zerknął na Merlina i skinął głową. Merlin odwzajemnił skinienie.

– Oby znalazł ukojenie.

– Ukojenie – powtórzyli zgodnie wszyscy Strażnicy.

Wszyscy oprócz mnie. Ja odwróciłem się do nich plecami i zrobiłem dwa kroki, a potem zwymiotowałem na podłogę magazynu.

Stałem tam przez chwilę roztrzęsiony, aż upewniłem się, że to koniec. Dopiero wtedy wyprostowałem się powoli. Wyczułem, że ktoś do mnie podchodzi. Uniosłem wzrok i zobaczyłem Ebenezara.

Był człowiekiem starym, niskim, krępym i prawie łysym (jeśli nie liczyć paru siwych kosmyków). Jego twarz porastała nieokiełznana siwa broda. Nos, policzki i głowę miał rumiane i ogorzałe, z wyjątkiem świeżej fioletowawej blizny na łysinie. Chociaż przeżył wiele stuleci, poruszał się nadzwyczaj energicznie, a jego oczy za okularami w złotych oprawkach pozostały czujne i zadumane. Nosił oficjalne czarne szaty Rady oraz ciemnofioletową stułę członka Rady Starszych.

– Harry – odezwał się cicho. – Dobrze się czujesz?

– Po czymś takim? – warknąłem dostatecznie głośno, żeby na pewno wszyscy mnie usłyszeli. – Nikt w tym przeklętym miejscu nie powinien się dobrze czuć!

Wyczułem nagłe napięcie w powietrzu za plecami.

– To prawda – powiedział Ebenezar.

Zauważyłem, że ogląda się na pozostałych magów, zaciskając z uporem zęby.

Podszedł do nas Merlin, także w oficjalnych szatach i stule. Wyglądał tak, jak powinien wyglądać mag – wysoki mężczyzna o długich siwych włosach, długiej białej brodzie, niebieskich oczach i twarzy pożłobionej wiekiem i mądrością.

No, wiekiem na pewno.

– Strażniku Dresden – odezwał się. Miał dźwięczny głos wyszkolonego mówcy i mówił z brytyjskim akcentem klasy wyższej. – Jeśli miałeś jakieś dowody świadczące twoim zdaniem o niewinności chłopca, powinieneś był przedstawić je w czasie procesu.

– Niczego takiego nie miałem i dobrze o tym wiesz – odpowiedziałem.

– Udowodniono mu winę – powiedział Merlin. – Osobiście spojrzałem mu w duszę. Zbadałem ponad dwa tuziny śmiertelników, których umysły odmienił. Troje z nich może kiedyś odzyska zdrowe zmysły. Czworo innych zmusił do popełnienia samobójstwa. Ponadto ukrył dziewięć ciał przed miejscową policją. I wszystkie ofiary były z nim spokrewnione.

Merlin podszedł jeszcze bliżej. W pomieszczeniu nagle zrobiło się gorąco. Oczy zabłysły mu lazurowym gniewem, a basowy głos zadudnił nieugiętą mocą:

– Siły, którymi się posługiwał, zniszczyły jego umysł. Zrobiliśmy to, co było konieczne.

Odwróciłem się i stanąłem z nim twarzą w twarz. Nie zaciskałem wyniośle zębów, nie próbowałem robić hardych min. W mojej postawie nie było niczego wyzywającego ani wojowniczego. Twarz nie zdradzała gniewu, a ton głosu nie miał w sobie nic z lekceważenia. Kilka ostatnich miesięcy nauczyło mnie, że Merlin nie dostał swojej posady z ogłoszenia: naprawdę był najpotężniejszym magiem na świecie, a na dokładkę miał też stosowny talent, umiejętności i doświadczenie. Gdyby kiedykolwiek doszło między nami do magicznego pojedynku, nie zostałoby ze mnie dość, żeby napełnić woreczek śniadaniowy. Naprawdę nie chciałem z nim walczyć.

Ale też się nie wycofałem.

– To był dzieciak – odparłem. – Wszyscy kiedyś byliśmy dzieciakami. Popełnił błąd. My też je popełnialiśmy.

Merlin obrzucił mnie spojrzeniem, które wyrażało coś pośredniego między irytacją i pogardą.

– Wiesz, co może zrobić z człowiekiem czarna magia – zauważył.

Nadzwyczajnie subtelne cieniowanie i akcentowanie słów wyraziło dodatkową, doskonale czytelną niewypowiedzianą myśl: „Wiesz, bo sam się nią posługiwałeś. Prędzej czy później noga ci się powinie i nadejdzie twoja kolej”.

– Pierwszy raz pociąga za sobą następny i tak to idzie – dodał.

– Cały czas tak słyszę, Merlinie – odpowiedziałem. – Powiedz „nie” czarnej magii. Ale temu chłopakowi nie miał kto przedstawić zasad, nikt go nie uczył. Gdyby ktoś wiedział o jego darze i w porę zareagował...

Uniósł rękę. Ten prosty gest miał w sobie taką moc, że zamilkłem, oddając mu głos.

– Nie dostrzegasz jednego faktu, Strażniku Dresden. Takiego mianowicie, że chłopiec, który popełnił niemądry błąd, zmarł dawno temu, zanim odkryliśmy szkody, których narobił. To, co z niego zostało, było ni mniej, ni więcej, tylko potworem, który przez resztę życia siałby grozę i zadawał śmierć wszystkim w pobliżu.

– Wiem – odparłem z naciskiem. Nie potrafiłem ukryć gniewu i frustracji w głosie. – Wiem, co należało zrobić. Wiem, że tylko w taki sposób można go było powstrzymać.

Miałem wrażenie, że za chwilę znowu zwymiotuję, zamknąłem więc oczy i oparłem się o solidną dębinę mojej rzeźbionej laski. Zapanowałem nad żołądkiem i otworzyłem oczy, żeby spojrzeć Merlinowi w twarz.

– Nie zmienia to jednak faktu, że właśnie zamordowaliśmy chłopca, który pewnie nigdy do końca nie zrozumiał, co się z nim dzieje.

– Oskarżanie innych o morderstwo to raczej nie jest kamień, którym możesz rzucić, Strażniku Dresden. – Merlin uniósł srebrną brew. – Czy nie strzeliłeś z broni palnej, z odległości kilku stóp, w potylicę kobiety, którą zaledwie podejrzewałeś o bycie Łowcą Ciał, i nie raniłeś jej śmiertelnie?

Przełknąłem ślinę. Oczywiście, że to zrobiłem. W zeszłym roku. To był najpoważniejszy rzut monetą w moim życiu. Gdybym pomylił się przy obstawianiu, że przenoszący się z ciała do ciała mag znany jako Łowca Ciał przeskoczył właśnie do ciała należącego pierwotnie do Strażniczki Luccio, zabiłbym niewinną kobietę i funkcjonariuszkę Białej Rady.

Nie pomyliłem się, ale nigdy przedtem... nigdy przedtem nie zabiłem nikogo ot tak, po prostu. Owszem, zdarzało mi się zabijać różne istoty w ogniu walki. Zabijałem także ludzi, choć w mniej bezpośredni sposób. Jednakże zabicie Łowcy Ciał było doświadczeniem innego rodzaju, bardzo osobistym, bezpośrednim i wyrachowanym. Tylko ja, broń i bezwładne ciało. Wciąż doskonale pamiętałem decyzję o strzale, dotyk zimnego metalu w dłoniach, opór cyngla, grzmot wystrzału i sposób, w jaki ciało opadło na ziemię w plątaninie członków, ruchem w jakiś sposób zbyt prostym jak na straszliwe znaczenie tego wydarzenia.

Zabiłem. Rozmyślnie, celowo zakończyłem czyjeś życie.

I nadal nocami prześladowało mnie to w snach.

Nie miałem dużego wyboru. Gdyby Łowca Ciał zyskał choć odrobinę czasu, mógłby przyzwać śmiercionośną magię, a wtedy pozostałoby mi co najwyżej łudzić się nadzieją na śmiertelną klątwę, która zabiłaby mnie, kiedy powaliłbym nekromantę. Miałem za sobą kiepski dzień albo dwa i byłem wycieńczony – zresztą nawet gdybym był wypoczęty, raczej nie miałbym szans z Łowcą Ciał w uczciwej walce. Nie dałem mu więc szansy na uczciwą walkę. Strzeliłem w tył głowy, bo trzeba było go powstrzymać, a ja nie miałem innego wyjścia.

Dokonałem egzekucji, opierając się na podejrzeniach.

Bez procesu. Bez spojrzenia w duszę. Bez wyroku bezstronnego sędziego. Do diabła, nawet nie próbowałem mu nawrzucać. Bum. Trach. Jeden żywy mag, jeden martwy złoczyńca.

Zrobiłem to, żeby zapobiec przyszłym krzywdom, które mógłby wyrządzić mnie i innym. Nie było to najlepsze rozwiązanie, ale było jedyne. Nie wahałem się nawet przez ułamek sekundy. Zrobiłem to bez cienia wątpliwości i stawiłem czoło innym nocnym zagrożeniom.

Tak jak powinien postąpić Strażnik. Jakoś to osłabiało wiatr w moich świętoszkowatych żaglach.

Bezdenne niebieskie oczy obserwowały moją twarz. Merlin powoli skinął głową.

– Dokonałeś na niej egzekucji – powiedział cicho – ponieważ to było konieczne.

– To co innego.

– W rzeczy samej. Twoje postępowanie wymagało znacznie głębszego zaangażowania. Było ciemno, zimno, a ty byłeś sam. Podejrzany był znaczenie silniejszy od ciebie. Gdybyś strzelił i spudłował, zginąłbyś. A jednak zrobiłeś to, co konieczne.

– „Konieczne” nie znaczy „właściwe”.

– Możliwe, ale Prawa Magii to jedyne, co zapobiega nadużyciu mocy przez magów wobec śmiertelników. Nie ma tu miejsca na kompromisy. Jesteś teraz Strażnikiem, Dresden. Musisz skupić się na swoich obowiązkach zarówno wobec śmiertelników, jak i Rady.

– Których wypełnianie czasem oznacza zabijanie dzieci?

Tym razem nie kryłem pogardy, chociaż nie włożyłem w nią całego serca.

– Których wypełnianie zawsze oznacza egzekwowanie Praw – odrzekł Merlin, świdrując mnie wzrokiem. W jego oczach zabłysły iskierki z trudem powściąganego gniewu. – To twój obowiązek. Teraz bardziej niż przedtem.

Pierwszy odwróciłem wzrok, zanim stało się coś złego. Ebenezar znajdował się parę kroków ode mnie i obserwował moją minę.

– Rzeczywiście widziałeś dużo jak na człowieka w twoim wieku – przyznał Merlin. W jego tonie pojawiła się łagodna nutka. – Jednakże nie widziałeś jeszcze, jak straszliwy obrót mogą przybrać sprawy. O nie. Prawa Magii istnieją nie bez powodu. Musimy trzymać się ich litery.

Odwróciłem głowę i spojrzałem na małą kałużę szkarłatu na podłodze obok ciała dzieciaka. Nawet mi nie powiedzieli, jak się nazywał, a teraz już nie żył.

– Jasne – przytaknąłem zmęczonym głosem, ocierając rąbkiem szarej peleryny zbryzganą krwią twarz. – Widzę, czym są zapisane.2

Odwróciłem się do nich plecami i wyszedłem z magazynu. Na dworze czekała na mnie namiastka Miami w Chicago. Lipiec na Środkowym Zachodzie często bywa parny, ale w tym roku panowały wyjątkowe upały i często padało. Magazyn stanowił część nabrzeża nad jeziorem i nawet chłodne wody jeziora Michigan były cieplejsze niż zwykle. Wypełniały powietrze intensywniejszym niż na ogół aromatem wody, błota, stęchlizny i eau de śnięta ryba.

Minąłem dwóch ubranych w szare peleryny Strażników stojących przy drzwiach na zewnątrz. Skinęliśmy sobie głowami. Obaj byli młodsi ode mnie, najnowsze nabytki do policyjno-wojskowej organizacji przy Białej Radzie. Minąłem ich, wyczuwając mrowienie zasłony – czaru, który podtrzymywali, żeby ukryć magazyn przed oczami wścibskich. Kiepska była to zasłona, jak na standardy obowiązujące Strażników, ale pewnie dużo lepsza od tego, co ja potrafiłem, a od ubiegłej jesieni i przeprowadzonego przez Czerwony Dwór udanego ataku nie bardzo można było przebierać w Strażnikach. Na bezrybiu i rak ryba.

Zdjąłem szatę i pelerynę. Pod spodem nosiłem szorty khaki, czerwoną koszulkę bez rękawów i trampki. Po zdjęciu ciężkich ciuchów wcale nie zrobiło mi się chłodniej, po prostu poczułem się odrobinę mniej beznadziejnie. Poszedłem szybko do swojego samochodu, poturbowanego garbusa. Szyby zostawiłem opuszczone, żeby słońce nie zamieniło wnętrza w piekarnik. Samochód stanowił teraz zlepek różnych kolorów, bo mój mechanik zastępował zniszczone części karoserii blachami ze złomowanych garbusów, ale zaczynał jako jasnobłękitny i zdobył tym przydomek Niebieskiego Chrabąszcza.

Usłyszałem za sobą szybkie, zdecydowane kroki.

– Harry! – zawołał Ebenezar.

Bez słowa rzuciłem szatę i pelerynę na tylne siedzenie garbusa. Parę lat temu wnętrze samochodu zostało ogołocone do (metalowych) kości, a wielu napraw dokonałem pośpiesznie za pomocą taśmy izolacyjnej i taniego drewna. Potem jeszcze znajomy odnowił wnętrze wozu i chociaż garbusowi dużo brakowało do standardu i nadal nie wyglądał ładnie, to wygodne kubełkowe fotele były znacznie lepsze od drewnianych skrzynek, z których korzystałem wcześniej. No i znowu miałem przyzwoite pasy bezpieczeństwa.

– Harry – powtórzył Ebenezar. – Do diabła, chłopcze, poczekaj.

Zastanawiałem się, czy nie wsiąść do samochodu i nie odjechać, ale poczekałem, aż stary mag podejdzie i zdejmie oficjalne szaty i stułę. Pod spodem nosił białą koszulkę z krótkim rękawem, dżinsowe ogrodniczki od Levi’sa i ciężkie skórzane buty turystyczne.

– Muszę z tobą o czymś porozmawiać.

Odczekałem chwilę, żeby zapanować nad emocjami. A także nad żołądkiem. Nie chciałem narobić sobie wstydu powtórką.

– O czym?

Zatrzymał się kilka kroków za mną.

– Przegrywamy wojnę.

Miał na myśli wojnę Białej Rady z wampirycznym Czerwonym Dworem. Przez lata sprowadzała się do podchodów, zasadzek i bijatyk w zaułkach, ale w zeszłym roku wampiry podbiły stawkę. Ich atak zbiegł się w czasie z ożywioną aktywnością zdrajcy w szeregach Rady oraz działalnością kilkorga nekromantów – wyjętych spod prawa magów, którzy wskrzeszali umarłych, tworząc z nich rozjuszone widma albo zombie, tudzież rozliczne inne, mniej sympatyczne istoty.

Wampiry uderzyły w Radę. Mocno. Zgładziły niemal dwustu magów, w większości Strażników. To dlatego Strażnicy dali mi szarą pelerynę. Potrzebowali pomocy.

Przy okazji wampiry zabiły niemal czterdzieści pięć tysięcy mężczyzn, kobiet i dzieci, którzy akurat znajdowali się w pobliżu.

Dlatego przyjąłem pelerynę. Czegoś takiego nie mogłem zignorować.

– Czytałem raporty – odpowiedziałem. – Podobno Venatori Umbrorum i Bractwo Świętego Idziego solidnie przyłożyli się do roboty.

– Chodzi o coś więcej. Gdyby nie rozpoczęli ofensywy, która spowolniła postępy wampirów, Czerwony Dwór zniszczyłby Radę już kilka miesięcy temu.

Zaniemówiłem na moment.

– Aż tak nam pomagają?

Venatori Umbrorum i Bractwo Świętego Idziego byli głównymi sojusznikami Białej Rady w walce z Czerwonym Dworem. Venatori stanowili starożytne tajne stowarzyszenie, stawiające czoło nadprzyrodzonym mrokom wszędzie tam, gdzie to możliwe – trochę jak masoni, tyle że z większą liczbą miotaczy ognia. Poza tym to głównie akademicy i nawet jeśli niektórzy z nich mieli jakieś tam doświadczenie wojskowe, to ich głównym atutem była umiejętność wykorzystywania ludzkich systemów prawnych oraz analizowania informacji pochodzących z szeroko rozproszonych źródeł.

Bractwo Idziego to zupełnie inna historia. Byli mniej liczni niż Venatori, ale też niewielu z nich było zwykłymi ludźmi. Większość, o ile dobrze rozumiałem, stanowili ludzie na wpół przemienieni przez wampiry. Dysponowali tą samą mroczną mocą, za sprawą której Czerwony Dwór stanowił tak wielkie zagrożenie, ale dopóki z własnej woli nie wypili czyjejś krwi, pozostawali – częściowo – ludźmi. Byli dzięki temu silniejsi, szybsi i bardziej odporni na obrażenia niż zwykli ludzie, a także nadzwyczaj długowieczni – przynajmniej dopóki nie ulegli dręczącemu ich nieustannie instynktownemu pragnieniu krwi albo nie zostali zabici w trakcie działań przeciwko wrogom z Czerwonego Dworu.

Kobieta, na której kiedyś bardzo mi zależało, została zabrana przez wampira z Czerwonego Dworu. Na dobrą sprawę to właśnie ja rozpętałem tę wojnę, kiedy poszedłem tam i odebrałem ją z użyciem wszelkich dostępnych mi narzędzi przemocy. Odzyskałem ją, ale jej nie uratowałem. Została dotknięta przez ciemność i teraz jej życie było nieustanną walką – z wampirami, które ją skrzywdziły, i z żądzą krwi, którą jej narzuciły. Teraz należała do Bractwa. Przyłączali się do niego tacy jak ona oraz – podobno – wielu innych ludzi i półludzi, którzy nigdzie indziej nie mogli sobie znaleźć miejsca. Święty Idzi był patronem trędowatych i wyrzutków. Jego Bractwo nie było może prawdziwą potęgą, taką jak Rada czy któryś z wampirzych dworów, ale okazało się zaskakująco silnym sojusznikiem.

– Nasi sprzymierzeńcy nie mogą stawić czoła wampirom w bezpośrednich konfrontacjach – powiedział Ebenezar, kiwając głową – ale destabilizują sieć zaopatrzeniową Czerwonego Dworu, niszczą ich wywiad i likwidują innych śmiertelnych pomocników. Demaskują wampirzych szpiegów w ludzkim społeczeństwie, doprowadzają do aresztowań lub śmierci kontrolowanych przez Czerwony Dwór ludzi... Albo ich porywają, żeby siłą uwolnić od nałogu. Bractwo i Venatori nadal robią wszystko, co w ich mocy, żeby dostarczyć Radzie informacji. Dzięki nim zdołaliśmy przeprowadzić kilka udanych ataków na wampiry. Nie zadaliśmy im wprawdzie druzgocących strat, ale udało nam się ograniczyć postępy Czerwonego Dworu. Może w dostatecznym stopniu, żeby dać nam szansę na otrząśnięcie się.

– Jak wygląda sprawa obozu dla rekrutów? – spytałem.

– Luccio jest przekonana, że ostatecznie uda jej się uzupełnić braki w naszych szeregach – odpowiedział Ebenezar.

– Nie bardzo widzę, jak mógłbym pomóc. Chyba że chcesz, żeby ktoś zaczął płodzić nowych magów.

Podszedł do mnie i rozejrzał się. Miał niewinną minę, ale sprawdzał, czy nikt nie stoi na tyle blisko, żeby go podsłuchać.

– Jest coś, o czym nie wiesz. Merlin uznał, że nie należy tego podawać do powszechnej wiadomości.

Odwróciłem się do niego i przechyliłem głowę.

– Na pewno pamiętasz ubiegłoroczny atak Czerwonego Dworu – powiedział. – Wezwali Intruzów i zaatakowali nas w samej Krainie Elfów.

– Fatalne zagranie, tak słyszałem. Elfy każą im to okupić własną krwią.

– Wszyscy tak właśnie myśleliśmy – odrzekł staruszek. – Lato wypowiedziało wojnę Czerwonemu Dworowi, przeprowadziło nawet pierwsze ataki... Ale Zima nie zareagowała. A Lato na dobrą sprawę tylko zabezpieczyło swoje granice.

– Królowa Mab nie wypowiedziała wojny?

– Nie.

Zmarszczyłem brwi.

– To do niej niepodobne, żeby przegapić taką okazję. Uwielbia krwawe rzezie.

– Nas też to zaskoczyło. Chcę cię prosić o przysługę.

Patrzyłem na niego bez słowa.

– Dowiedz się, dlaczego tak się stało. Masz wtyczki na dworach. Dowiedz się, co się dzieje. Dowiedz się, dlaczego sidhe nie ruszyli na wojnę.

– A co, Rada Starszych tego nie wie? Nie macie ambasady, koneksji i oficjalnych kanałów? Może czerwony telefon?

Ebenezar uśmiechnął się posępnie.

– Wojenna zawierucha nadwątliła zdolności wywiadowcze wszystkich stron – wyjaśnił. – Nawet w krainach nadprzyrodzonych. Wojna toczy się także na zupełnie innym poziomie, pomiędzy nadnaturalnymi szpiegami i emisariuszami zaangażowanych stron. A nasza ambasada u sidhe... – Znużony wzruszył ramieniem. – Cóż, sam wiesz najlepiej, jacy oni są.

– Byli uprzejmi, otwarci, mówili zupełnie szczerze, a wy nadal nie macie najmniejszego pojęcia, co jest grane – domyśliłem się.

– Otóż to.

– Zatem Rada Starszych prosi mnie, żebym się czegoś dowiedział?

Znowu się rozejrzał.

– Nie Rada Starszych. Ja sam. I paru innych.

– Jakich innych?

– Ludzi, którym ufam – odpowiedział i ponad oprawkami okularów spojrzał mi w oczy.

Patrzyłem na niego przez sekundę, a potem poruszyłem bezgłośnie wargami:

„Zdrajca”.

Wampirom z Czerwonego Dworu trochę za dobrze się wiodło, żeby to była tylko kwestia szczęścia. Jakimś cudem zdobywały kluczowe tajne informacje, wiedziały wszystko na temat rozmieszczenia sił Białej Rady, znały jej plany. Miały u nas swojego informatora. Przez niego zginęło mnóstwo magów, zwłaszcza w czasie najzacieklejszego ataku w zeszłym roku, kiedy wampiry wtargnęły na terytorium sidhe w pościgu za uciekającą Radą.

– Myślisz, że zdrajcą jest ktoś z Rady Starszych.

– Myślę, że nie możemy ryzykować – odpowiedział zniżonym głosem Ebenezar. – To nie jest oficjalne zadanie. Nie mogę zmusić cię do jego wykonania, Harry. Zrozumiem, jeśli odmówisz, ale nie ma nikogo lepszego do tej roboty. A nasi sojusznicy nie zdołają dłużej utrzymać obecnego tempa działań. Ich największą bronią zawsze była dyskrecja; za udzielenie nam pomocy wielu ich ludzi zapłaciło życiem.

Skrzyżowałem ręce na piersi i odparłem:

– Musimy im pomóc, to oczywiste, ale za każdym razem, kiedy choćby zerknę krzywo na Krainę Elfów, pakuję się w coraz gorsze kłopoty. To ostatnie, czego mi trzeba. Jeśli to zrobię, jak...

Ebenezar przeniósł ciężar ciała z nogi na nogę. Żwir głośno zazgrzytał mu pod butami. Podniosłem wzrok i zobaczyłem, że z budynku wychodzą Merlin i Morgan pogrążeni w ożywionej, prowadzonej ściszonymi głosami dyskusji.

– Chciałem z tobą porozmawiać – powiedział głośno Ebenezar, najwidoczniej na użytek wszelkich ewentualnych słuchaczy. – Sprawdzić, czy Morgan i pozostali Strażnicy dobrze cię traktują.

Podjąłem grę:

– Rzadko się do mnie odzywają. Właściwie jedynym Strażnikiem, jakiego widuję, jest Ramirez. Porządny gość. Lubię go.

– To bardzo znaczące.

– Ale co, że tykająca bomba w Radzie ma na jego temat dobre zdanie? – Poczekałem, aż Morgan i Merlin odejdą, ale zatrzymali się kawałek dalej, nadal rozmawiając. Wbiłem wzrok w żwir na dłuższą chwilę, a potem znacznie ciszej dodałem: – To mogłem być ja, tam, w magazynie. Mogłem być tym chłopakiem.

– To było dawno temu. Byłeś wtedy dzieckiem.

– Tak jak on.

Na twarzy Ebenezara odmalowała się rezerwa.

– Przykro mi, że musiałeś to zobaczyć.

– To dlatego zorganizowano to tutaj? Po co przyjeżdżać do Chicago na egzekucję?

Powoli wypuścił powietrze.

– To jedno z wielkich skrzyżowań świata, Harry. Nigdzie indziej nie ma większego ruchu powietrznego niż tutaj. To ogromny port dla wszelkiego transportu: samochodowego, kolejowego, morskiego. To oznacza mnóstwo dróg wejścia i wyjścia, mrowie pasażerów. Obserwatorom z Czerwonego Dworu trudniej jest nas wypatrzeć i meldować o naszych posunięciach. – Uśmiechnął się ponuro. – Na dodatek, nie wiadomo dlaczego, klimat Chicago szkodzi zdrowiu wszystkich pojawiających się tu wampirów.

– To całkiem dobra przykrywka. A jak brzmi prawda?

Ebenezar westchnął i uniósł rękę w geście pojednania.

– To nie był mój pomysł.

Patrzyłem na niego przez minutę.

– Czyli to Merlin zwołał spotkanie w Chicago – powiedziałem w końcu.

Ebenezar skinął głową i uniósł krzaczastą siwą brew.

– A to znaczy, że...? – podpowiedział mi.

Zagryzłem dolną wargę i zmrużyłem oczy. Nigdy nie pomagało mi to zebrać myśli, ale to nie powód, żeby przestać próbować.

– Chciał mi przekazać wiadomość. Upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu.

Ebenezar pokiwał głową.

– Chciał cię pozbawić godności Strażnika, ale Luccio nadal jest teoretycznie przełożoną Strażników, chociaż w terenie dowodzi Morgan. Kiedy cię poparła, reszta Rady Starszych go przegłosowała.

– Na pewno był zachwycony.

Ebenezar zarechotał.

– Myślałem, że go szlag trafi.

– Fantastycznie. Przecież ja się nie pchałem do tej roboty.

– Wiem. Znalazłeś się między młotem a kowadłem, chłopcze. Ni mniej, ni więcej.

– Czyli Merlin uznał, że pokaże mi egzekucję i trochę mnie nastraszy, żeby nade mną zapanować. – Zmarszczyłem brwi w zadumie. – Rozumiem, że nie ma nowych wieści na temat ataku w zeszłym roku? Nikt nie znalazł tajemniczych sum na kontach bankowych, które wskazywałyby zdrajcę?

– Na razie nie.

– Czyli dopóki zdrajca hasa sobie na wolności, wystarczy, żeby Merlin poczekał, aż coś spieprzę. Wtedy uzna to za zdradę i mnie zmiażdży.

Ebenezar skinął głową, a ja dostrzegłem ostrzeżenie w jego oczach. Kolejny powód, by przyjąć zadanie, które mi przedstawił.

– Jest przeświadczony, że to ty jesteś zdrajcą. Jeśli twoje zachowanie potwierdzi jego przekonania, zrobi wszystko, co konieczne, żeby cię powstrzymać.

Parsknąłem.

– Był już kiedyś taki gość, nazywał się McCarthy. Jeśli Merlin chce znaleźć zdrajcę, to znajdzie go niezależnie od tego, czy on naprawdę istnieje.

Ebenezar skrzywił się i zerknął na Merlina.

– To prawda. Pomyślałem, że powinieneś wiedzieć.

Skinąłem głową, nadal na niego nie patrząc. Nie cierpiałem, kiedy ktoś mnie w coś wrabiał, ale nie czułem, żeby Ebenezar próbował przyprzeć mnie do muru. Prosił o przysługę. Wyświadczając mu ją, mogłem pomóc także sobie, a gdybym nawet odmówił, nie próbowałby mi zaszkodzić. To nie było w jego stylu.

Spojrzałem mu w oczy i pokiwałem głową.

– W porządku.

Odetchnął z ulgą i też pokiwał głową. Na jego twarzy malowała się wdzięczność.

– Aha, jeszcze jedno – powiedział, podając mi kopertę.

– Co to?

– Nie wiem. Odźwierny poprosił, żebym ci to dał.

Odźwierny: najbardziej małomówny mag z Rady Starszych, któremu nawet Merlin okazywał ogromny szacunek. Był wyższy ode mnie (co już coś znaczyło) i trzymał się z dala od większości politycznych rozgrywek w Radzie Starszych (co znaczyło jeszcze więcej). Wiedział o wielu rzeczach, o których nie powinien był wiedzieć – nawet bardziej niż inni magowie – i o ile się orientowałem, zawsze był ze mną szczery.

Otworzyłem kopertę. W środku znajdowała się pojedyncza kartka. List napisano schludnym, zamaszystym charakterem pisma:

Dresden!

W ciągu ostatnich dziesięciu dni w Chicago kilkakrotnie użyto czarnej magii. Jako najwyższy rangą Strażnik w okręgu jesteś odpowiedzialny za przeprowadzenie dochodzenia i znalezienie sprawców. Moim zdaniem jest sprawą niezwykłej wagi, abyś jak najszybciej zajął się tym problemem. O ile mi wiadomo, nikt inny nie jest świadomy zaistniałej sytuacji.

Rashid

Potarłem powieki. Super. Jeszcze więcej czarnej magii w Chicago. Albo jakiś bełkoczący czub z pianą na ustach, albo kolejny dzieciak taki jak ten, który przed chwilą tu zginął. Nie było wielu wariantów pośrednich.

Wolałbym żądnego krwi wariata. Albo wariatkę, bo przecież poprawność polityczna obowiązuje. Z takimi potrafiłem sobie radzić. Miałem wprawę.

Z tym drugim typem chyba nie dałbym sobie rady.

W zadumie włożyłem list z powrotem do koperty. Najpewniej była to sprawa tylko między mną i Odźwiernym. Nie poprosił mnie publicznie ani nie powiedział Ebenezarowi, co jest grane, a to znaczyło, że mogę swobodnie zdecydować, w jaki sposób zajmę się tą sprawą. Gdyby Merlin wiedział o tym i oficjalnie wyznaczył mi zadanie, dopilnowałby, żebym nie miał wielkiego wyboru w kwestii jego realizacji. Byłbym obserwowany jak robak pod mikroskopem. A Odźwierny po prostu zdał się na mnie; zaufał, że zajmę się tym w sposób, który uznam za stosowny.

Co było jeszcze gorsze.

Kurczę, czasem naprawdę mam dość bycia facetem, który rzekomo potrafi załatwić wszelkie niezałatwialne sprawy.

Podniosłem wzrok i stwierdziłem, że Ebenezar na mnie patrzy. Mrużył przy tym oczy, przez co jego twarz stała się jedną wielką siatką zmarszczek.

– No co? – spytałem.

– Ściąłeś włosy, Hoss?

– Nie jakoś ostatnio. A co?

– Wyglądasz... – Stary mag zamyślił się i zawiesił głos. – Inaczej.

Serce zabiło mi nieco szybciej. Ebenezar nie był raczej świadomy istnienia istoty, która dzierżawiła nieużywane fragmenty mojego mózgu; chciałem, żeby tak pozostało. Miał wprawdzie reputację magicznego awanturnika, specjalizującego się w wykorzystywaniu pierwotnych, niszczycielskich sił, ale potrafił znacznie więcej, niż przypuszczali członkowie Rady. Nie mogłem wykluczyć, że wyczuwa we mnie ślad obecności upadłego anioła.

– Jak by ci to powiedzieć... Od niedawna noszę pelerynę organizacji, do której przez większość dorosłego życia żywiłem urazę – odpowiedziałem. – Z tego powodu, a także z racji tego, że jestem kaleką, od prawie roku nie dosypiam.

– To może być to – zgodził się Ebenezar, kiwając głową. – Jak ręka?

Powstrzymałem cisnącą się na usta pierwszą, ostrą odpowiedź, że nadal jest okaleczona i pokryta bliznami po poparzeniach, przez co wygląda jak fatalnie stopiony kawałek woskowej rzeźby. Jakiś czas temu stawiłem czoło pewnej wrednej, cwanej bestii. Suka zorientowała się, że moja magia obronna pomaga mi powstrzymywać energię kinetyczną, ale nie cieplną – a ja przekonałem się o tym na własnej skórze, kiedy dwójka nasłanych przez nią psychopatycznych zbirów obryzgała mnie zaimprowizowanym napalmem. Tarcza zatrzymała płonącą galaretę, ale jej żar przebił się i przypiekł mi rękę, którą trzymałem wyciągniętą przed siebie, żeby utrzymać zaporę.

Uniosłem lewą rękę w rękawiczce i poruszyłem kciukiem i dwoma palcami. Zakres ruchów był skromny, a same poruszenia szarpane i niepewne, ale pozostałe dwa palce nie ruszały się prawie w ogóle.

– Nie mam w niej jeszcze za dużo czucia, ale mogę podnieść piwo. Albo złapać kierownicę. Lekarz kazał mi zacząć grać na gitarze, żebym trochę więcej ruszał palcami i częściej ich używał.

– Świetnie – powiedział Ebenezar. – Ćwiczenie jest dobre dla ciała, ale muzyka jest dobra dla duszy.

– Nie w moim wykonaniu.

Uśmiechnął się cierpko i z przedniej kieszeni ogrodniczek wyjął kieszonkowy zegarek.

– Czas na lunch – orzekł. – Zgłodniałeś?

Ton jego głosu niczego nie zdradzał, ja jednak odczytałem podtekst.

Ebenezar był moim mentorem, kiedy rozpaczliwe tego potrzebowałem. Nauczył mnie niemal wszystkiego, co uważałem za dostatecznie ważne, by warto było to wiedzieć. Zawsze był wobec mnie hojny, cierpliwy, lojalny i życzliwy.

Tyle że okłamywał mnie przez cały ten czas, ignorując zasady, które sam mi wpajał. Z jednej strony uczył mnie, co to znaczy być magiem; twierdził że jego magia wypływa z najgłębszej wiary i że czynienie złej magii nie jest po prostu zwykłym przestępstwem, lecz kpiną z istoty magii, swoistym świętokradztwem. Z drugiej strony przez cały czas był Czarnym Kosturem Białej Rady, a więc człowiekiem, który w imię politycznej konieczności ma licencję na zabijanie, łamanie Praw Magii i kpienie sobie ze wszystkiego, co w magii szlachetne i dobre. I korzystał z tej licencji. Wielokrotnie.

Pokładałem w nim kiedyś takie zaufanie i wiarę, jakimi nie darzyłem nikogo innego. Oparłem swoje życie na fundamencie tego, czego nauczył mnie o posługiwaniu się magią i o tym, co jest dobre, a co złe. A on mnie zawiódł. Żył w kłamstwie. Odkrycie tego faktu zabolało mnie do żywego i teraz, dwa lata później, na samo wspomnienie czułem ściskanie w żołądku i ten sam mglisty, przyprawiający o mdłości niepokój.

Mój stary nauczyciel proponował mi gałązkę oliwną; starał się odsunąć na bok rzeczy, które nas podzieliły. Wiedziałem, że powinienem z nim pójść. Wiedziałem, że jest człowiekiem równie niedoskonałym jak my wszyscy. Wiedziałem, że powinienem puścić urazę w niepamięć, pogodzić się z nim, żyć dalej. Tak mówił rozsądek. To byłoby odpowiedzialne i miłosierne. To byłoby właściwe.

A jednak nie mogłem.

Nadal byłem zbyt głęboko zraniony, żeby zdobyć się na rozsądną refleksję.

Spojrzałem na niego.

– Wiesz, grożenie mi śmiercią pod przykrywką oficjalnej egzekucji jakoś odebrało mi apetyt...

Skinął głową, przyjmując moje tłumaczenie z cierpliwością i spokojem, chociaż dostrzegłem żal w jego oczach. Uniósł rękę w geście pożegnania i odszedł do swojego zdezelowanego pickupa, forda czasów Wielkiego Kryzysu. Naszły mnie wątpliwości. Może powinienem był coś powiedzieć? Może powinienem był pójść z nim i coś przekąsić?

Tyle że moja wymówka wcale nie była kłamstwem. Chwilowo nie byłbym w stanie niczego przełknąć. Nadal czułem kropelki gorącej krwi na twarzy, przed oczami miałem ciało leżące w nienaturalnej pozie, a pod nim rozlewającą się w kałużę krew. Ręce zaczęły mi się trząść. Zamknąłem oczy, usiłując zepchnąć w cień te żywe, krwawe wspomnienia. A potem wsiadłem do samochodu i spróbowałem zostawić je za sobą.

Niebieski Chrabąszcz nie był żadną podrasowaną bryką, ale ruszając, sypnął spod kół całkiem przyzwoitą ilością żwiru.

Ruch nie był tak duży jak zwykle, ale nadal było goręcej niż w piekle, więc na pierwszych światłach otworzyłem okna i spróbowałem zebrać myśli.

Dowiedzieć się, co z elfami. Cudnie. Sprawa na sto procent się skomplikuje, zanim zbiorę jakieś użyteczne informacje. Była jedna rzecz, której fae serdecznie nie znosiły: udzielanie jasnych odpowiedzi na jakikolwiek temat. Próba wyciągnięcia od któregoś z nich kilku prostych słów przypominała wyrywanie zębów. Własnych zębów. Przez nos.

Ebenezar miał jednak rację. Byłem chyba jedynym członkiem Rady mającym znajomości zarówno na Dworze Lata, jak i Zimy. Jeśli ktoś mógł się czegoś dowiedzieć, to właśnie ja.

Hurra.

Jakby tego było mało, miałem jeszcze wytropić jakieś bliżej nieokreślone źródło czarnej magii i ją powstrzymać – tym właśnie zajmowali się Strażnicy, kiedy nie prowadzili wojny, ja sam również zająłem się tym ze dwa, trzy razy, ale to nigdy nie było przyjemne. Czarna magia zawsze oznacza jakiegoś czarnoksiężnika, a czarnoksiężnicy to tacy szczególni goście, którzy nie tylko chętnie zabiliby każdego maga wtrącającego się w ich sprawy, lecz w dodatku dysponują odpowiednimi środkami, by naprawdę to zrobić.

Elfy.

Czarna magia.

Nieszczęścia chodzą parami.3

Między jednym uderzeniem serca a drugim fotel pasażera nagle okazał się zajęty. Wrzasnąłem przeraźliwie. Prawie odbiłem się Niebieskim Chrabąszczem od jakiegoś dostawczaka, udręczone opony zapiszczały i zacząłem wpadać w poślizg. Udało mi się skontrować i wyprowadziłem wóz na prostą. Gdybym miał na karoserii jedną warstwę lakieru więcej, otarłbym się o sąsiedni samochód. Serce podeszło mi do gardła, ale odzyskawszy panowanie nad kierownicą, odwróciłem się, żeby spiorunować wzrokiem niespodziewanego pasażera.

Na miejscu pasażera siedziała Lasciel, zwana też Kusicielką tudzież Tkaczką Sieci, podająca się za posiadaczkę osobowości upadłego anioła. Mogła wyglądać dowolnie, ale najczęściej przybierała kształt wysokiej, wysportowanej blondynki w białej tunice w greckim stylu, która sięgała jej prawie do kolan. W tej chwili siedziała z rękami na podołku, patrzyła przez przednią szybę i uśmiechała się leciutko.

– Co ty, u diabła, wyprawiasz? – warknąłem. – Próbujesz mnie zabić?

– Nie maż się – odparła rozbawiona. – Nikomu nic się nie stało.

– To nie twoja zasługa – burknąłem. – Zapnij pasy.

Spojrzała na mnie beznamiętnie.

– Nie mam postaci materialnej, śmiertelniku. Nie istnieję poza twoim umysłem. Jestem wyobrażeniem. Iluzją. Hologramem, który tylko ty widzisz. Nie ma powodu, żebym zapinała pasy.

– Chodzi o zasady. Mój samochód, mój mózg, moje zasady. Albo zapniesz te cholerne pasy, albo wypad z wozu.

Westchnęła ciężko.

– W porządku.

Wykręciła się nieco, przeciągnęła pas przez pierś i talię i go zapięła. Wiedziałem, że nie mogła zrobić tego z materialnym pasem bezpieczeństwa, oglądałem więc tylko iluzję, lecz była to iluzja naprawdę przekonująca. Musiałbym mocno się wysilić, żeby zobaczyć, że prawdziwy pas nawet nie drgnął.

Lasciel spojrzała na mnie.

– Może być?

– Ujdzie.

Rozmyślałem gorączkowo. Demonica Lasciel – w postaci, w jakiej mi się teraz ukazała – była zaledwie cząstką upadłego anioła, który tkwił uwięziony w starożytnym srebrnym denarze, rzymskiej monecie pogrzebanej pod kilkoma stopami betonu w mojej piwnicy. Dotknąwszy denara, stworzyłem coś na kształt ujścia dla demonicznej osobowości, żyjącej jako całkiem konkretny byt mentalny w mojej głowie – najpewniej w tych dziewięćdziesięciu procentach obszarów mózgu, których przeciętny człowiek nigdy nie wykorzystuje (w moim przypadku pewnie nawet dziewięćdziesięciu pięciu procentach). Lasciel potrafiła mi się ukazywać, widziała to samo co ja, odczuwała to samo co ja, mogła w pewnym stopniu zaglądać do moich wspomnień oraz – co najbardziej niepokojące – tworzyć iluzje, których przejrzenie wymagało ode mnie wielkiego wysiłku, tak jak właśnie teraz stworzyła iluzję swojej obecności w moim samochodzie. Wyjątkowo atrakcyjnej, absolutnie hożej i ponętnej obecności. Suka.

– Myślałem, że to ustaliliśmy – warknąłem. – Nie chcę, żebyś mi się zwidywała, dopóki cię nie wezwę.

– I szanuję naszą umowę – odpowiedziała. – Po prostu przyszłam ci przypomnieć, że moje usługi i zasoby są do twojej dyspozycji, gdybyś ich potrzebował, i że cała moja osoba obecnie przebywająca pod podłogą twojej pracowni jest także gotowa ci pomóc.

– Zachowujesz się, jakbym kiedykolwiek życzył sobie twojej obecności. Gdybym wiedział, jak usunąć cię z mojej głowy i przy tym nie zginąć, zrobiłbym to w okamgnieniu.

– Część mnie, która dzieli z tobą umysł, jest zaledwie cieniem prawdziwej mnie. Uważaj jednak, śmiertelniku. Ja jestem. Istnieję. I pragnę nadal istnieć.

– Przecież powiedziałem: nie zginąć przy tym – wytknąłem jej gniewnie. – A na razie, jeżeli nie chcesz, żebym cię skuł łańcuchami i zamknął w małej czarnej szafie mojego umysłu, zejdź mi z oczu.

Usta jej drgnęły, może z irytacji, ale twarz nie zdradziła niczego więcej.

– Jak sobie życzysz – odrzekła, skinąwszy głową. – Jeśli jednak w Chicago znów wzbiera fala czarnej magii, możesz potrzebować wszelkich dostępnych narzędzi. Musisz przetrwać, żebym i ja przetrwała, mam więc dobry powód, by ci pomagać.

– W maleńkim czarnym pudełku – dodałem. – Bez dziurek w wieczku. W którym cuchnie jak w szatni w mojej szkole średniej.

Znowu wykrzywiła usta w wyrazie nieufnego rozbawienia.

– Jak sobie życzysz, gospodarzu.

I zniknęła, wracając do niedorozwiniętych lochów mojego umysłu, czy dokąd tam się udawała. Przeszedł mnie dreszcz. Upewniłem się, że moje myśli są dobrze zamknięte, osłonięte przed jej postrzeganiem. Nie mogłem w żaden sposób uniemożliwić Lasciel widzenia i słyszenia tego, co sam widziałem i słyszałem, ani myszkowania na oślep w moich wspomnieniach, ale odkryłem, że mogę przynajmniej ukryć przed nią swoje świadome myśli. Robiłem to nieustannie, żeby nie dowiedziała się za wiele i zbyt szybko.

Bo ta wiedza pomogłaby jej osiągnąć cel – to znaczy przekonać mnie, żebym wydobył starożytną srebrną monetę, którą pogrzebałem pod podłogą pracowni i szczelnie zamknąłem za pomocą zaklęć i betonu. Wewnątrz monety, w starym rzymskim denarze, jednym ze zbioru trzydziestu sztuk, znajdował się cały upadły anioł. Cała Lasciel.

Gdybym zdecydował się z nią sprzymierzyć, zyskałbym najróżniejsze moce. Wiedza i potęga upadłego anioła mogły każdego przemienić w śmiercionośne i praktycznie nieśmiertelne narzędzie zagłady – i to za marną, naprawdę marną cenę jednej duszy. Gdy zawrzesz umowę z którymś z najprawdziwszych Aniołów Piekieł, nie siedzisz już sam na kapitańskim fotelu: im bardziej pozwalasz, żeby anioł ci pomagał, tym bardziej podporządkowujesz mu swoją wolę i prędzej czy później to on zaczyna dyktować warunki.

Złapałem monetę na ułamek sekundy przed tym, nim sięgnął po nią synek przyjaciela. Dotknięcie jej powierzchni przeniosło część osobowości i intelektu Lasciel do mojej głowy. Ubiegłej jesieni pomogła mi przetrwać kilka paskudnych dni; jej wsparcie okazało się nieocenione. I w tym sęk: nie mogłem pozwolić sobie na to, by stale polegać na jej pomocy, bo prędzej czy później przyzwyczaiłbym się do niej. Zaczęłoby mi się to podobać. Aż w pewnym momencie wykopanie monety z piwnicy nie wydawałoby się już takim kiepskim pomysłem.

Wszystko to znaczyło, że muszę się wystrzegać dobrych rad upadłego anioła. Cena za nie mogła być ukryta, lecz i tak przyszłoby mi ją zapłacić. Lasciel nie myliła się jednak, kiedy przypominała mi, jak niebezpieczna może stać się sytuacja, gdy w grę wchodzi czarna magia. Mogło się jeszcze okazać, że faktycznie będę potrzebował pomocy.

Pomyślałem o tych, którzy wcześniej walczyli u mojego boku. Pomyślałem o moim przyjacielu Michaelu, którego dzieciak omal nie podniósł monety.

Od tamtego czasu nie widziałem się z Michaelem. Nie dzwoniłem. On dzwonił parę razy, zapraszał mnie na kolację z okazji Święta Dziękczynienia i wielokrotnie pytał, czy dobrze się miewam. Odrzucałem jego zaproszenia i ucinałem każdą rozmowę telefoniczną. Michael nie wiedział, że podniosłem jeden z Poczerniałych Denarów; że wszedłem w posiadanie przedmiotu, który zapewne mógł mnie uczynić członkiem Zakonu Poczerniałego Denara. Walczyłem z kilkoma Denarianami. Jednego z nich zabiłem.

Byli potworami najgorszego rodzaju – a Michael był Rycerzem Krzyża: jednym z zaledwie trzech ludzi na całej Ziemi, które zostały wybrane do tego, by władać świętymi mieczami, najprawdziwszymi świętymi mieczami, w których klingi wkuto ponoć gwoździe z (pisanego wielką literą) Krzyża. Michael walczył z istotami zła i mroku. Zwyciężał je. Ratował dzieci i niewinnych ludzi znajdujących się w niebezpieczeństwie i bez mrugnięcia okiem wystąpiłby przeciwko najmroczniejszym stworom, jakie można sobie wyobrazić – tak silna była jego wiara, że Wszechmogący da mu siłę do przezwyciężenia stojącej przed nim ciemności.

I nie miał litości dla swoich zaprzysięgłych wrogów – Denarian, żądnych władzy psychopatów, których determinacji w szerzeniu bólu i cierpienia dorównywała tylko determinacja Michaela, żeby ich powstrzymać.

Nie powiedziałem mu o monecie. Nie chciałem, żeby wiedział, że dzielę przestrzeń w mózgu z demonem. Nie chciałem, by stracił dobre zdanie na mój temat. Michael był prawym człowiekiem. Przez większość mojego dorosłego życia Biała Rada była przekonana, że jestem jakimś potworem, który tylko czeka na właściwy monet, żeby pokazać prawdziwą twarz i zacząć siać spustoszenie. Tymczasem Michael od chwili naszego pierwszego spotkania niezachwianie stał po mojej stronie. Dzięki jego niezłomnemu wsparciu czułem się o niebo lepiej, myśląc o swoim życiu.

Nie chciałem, by patrzył na mnie tak, jak patrzył na Denarian, z którymi walczyliśmy. Dlatego dopóki nie pozbędę się Lasciel, tej mentalnej pacynki, nie zamierzałem prosić go o pomoc.

Sam sobie poradzę.

Byłem przekonany, że gorzej już tego dnia nie będzie.

Kiedy tylko o tym pomyślałem, rozległ się potworny zgrzyt i moja głowa gwałtownie uderzyła o zagłówek fotela kierowcy. Garbus dygotał i podskakiwał szaleńczo, a ja walczyłem, żeby nad nim zapanować.

A można by się spodziewać, że powinienem był wyzbyć się złudzeń.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: