Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dragon Age: Powołanie - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
18 września 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt chwilowo niedostępny

Dragon Age: Powołanie - ebook

Kolejny emocjonujący powieściowy prequel gry Dragon Age: Początek.

Po dwustu latach wygnania król Maric pozwolił wrócić do Fereldenu legendarnym Szarym Strażnikom. Wieści, z jakimi się zjawili, okazały się ponure. Oto jeden z nich umknął na Głębokie Ścieżki, by tam sprzymierzyć się z mrocznymi pomiotami – ich odwiecznym wrogiem.

Szarzy Strażnicy potrzebują teraz pomocy króla Marica. Ten, choć niechętnie, zgadza się poprowadzić ich ścieżkami, które przed wielu laty przemierzył w pogoni za śmiertelnie niebezpieczną tajemnicą zdolną zniszczyć nie tylko Szarych Strażników, ale i królestwo na powierzchni.

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-66360-52-5
Rozmiar pliku: 2,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PODZIĘKOWANIA

Podziękowania należą się przede wszystkim moim cudownym przyjaciołom, którzy ofiarowali mi niezbędne opinie i powstrzymywali mnie przed rzuceniem pracy nad powieścią, gdy ogarniała mnie głupia niechęć do samego siebie. Ich cierpliwość i zaangażowanie są źródłem mojej siły i zawsze będę je cenił.

Dziękuję zwłaszcza Jordan, która spiskowała razem ze mną i sprawiła, że jestem lepszym pisarzem. Mam nadzieję, że pewnego dnia będę mógł to samo zrobić dla niej.

Ogromnie dziękuję również Danielle i Jayowi za pozwolenie, abym bezlitośnie wykorzystał ich osoby do własnych celów. Ból zniknął i to jest cudowne. Dzięki wam było mi łatwiej, jak zawsze.

Na koniec dziękuję BioWare i społeczności internetowej za wsparcie oraz nieustający entuzjazm. W chwilach, gdy z nerwów nie wyrywałem sobie włosów z głowy, cieszyłem się, że oto mogę wykonywać najwspanialszą pracę na świecie1

Pod nieobecność światła rośnie potęga cieni.

Pieśń Smutku, 8, 21

Zaledwie rok temu Duncan mógłby zobaczyć wnętrze pałacu tylko w jeden sposób – gdyby przy szyi miał ostrze miecza więziennego strażnika. Albo może i wtedy nie. W Orlais nędzny uliczny złodziejaszek nie miałby co liczyć na przywilej sądu przed obliczem miejscowego wielmoży. W najlepszym razie wyrok mógłby mu wymierzyć znudzony sędzia w obskurnej sali, tak odległej od błyszczących bogactwem posiadłości, jak to tylko było możliwe.

Lecz to nie było Orlais, a Duncan nie był już ulicznym złodziejem. Oto siedział w pałacu królewskim w Denerim, stolicy Fereldenu… i pod wrażeniem raczej nie był.

Po mieście hulał mroźny wiatr z południa. Duncanowi w życiu nie było tak zimno. Fereldeńczycy opatuleni w skóry i grube futra beztrosko przedzierali się przez zaśnieżone ulice, jednak bez względu na to, ile warstw ubrań włożył na siebie Duncan, nieustannie był przemarznięty do szpiku kości.

Pałac nie okazał się pod tym względem lepszy. Duncan liczył, że przynajmniej tutaj będzie trochę cieplej. Może parę potężnych palenisk z buzującym ogniem, by porządnie ogrzać komnaty. Lecz nie. Zamiast w przytulnym pokoju Duncan siedział na ławie w korytarzu, oparty o kamienną, lodowatą ścianę, niknącą w cieniu wysokiego sklepienia. Na drewnianych krokwiach zapewne gnieździły się gołębie, sądząc po tym jak brudne były tu podłogi. Przepychu też Duncan jakoś nie dostrzegał. Fereldeńczycy lubili, by ich drzwi były wielkie, solidne i wykonane z dębu. Lubili swoje drewniane rzeźby psów i swoje śmierdzące piwo. I zdaje się, że lubili też swój śnieg. Przynajmniej, na ile Duncan mógł ocenić po ledwie jednodniowym pobycie w Fereldenie.

Jedyne, czego Fereldeńczycy na pewno nie lubili, to Orlezjanie. Kiedy Duncan czekał w korytarzu, minęło go kilku gwardzistów i garstka sług, a wszyscy zerkali na niego z podejrzliwością, bywało nawet, że z otwartą wrogością. Nawet dwie elfie pokojówki, które nieśmiało spuszczały oczy i nerwowo trajkotały, spojrzały na Duncana, jakby zamierzał uciec razem ze srebrnymi sztućcami.

Jednak było możliwe, że przyczyną niechętnych spojrzeń wcale nie było to, że Duncan pochodził z Orlais. Nie wyglądał przecież na Orlezjanina. Chociażby jego śniada cera i ciemna czupryna wskazywały raczej na rivańskie korzenie. Czarny skórzany pancerz, z pasami i klamrami, odbiegał mocno wyglądem od bardziej praktycznych zbroi fereldeńskich. Nie wspominając o bliźniaczych sztyletach przy pasie, których Duncan nie próbował nawet ukryć. Nie wyglądał na osobę godną szacunku – nie według tutejszych standardów.

Naprawdę, jeśli już ktoś mu się przyglądał, to raczej z uwagi na tabard Duncana, z wizerunkiem gryfa stającego na tylnych łapach. W każdym innym kraju Thedas ten symbol wywoływałby uniesienie brwi i niepokój… lecz nie w Fereldenie. Tutaj pozostawał nieznany.

Duncan westchnął bezgłośnie. Jak długo jeszcze ma czekać?

W końcu wielkie drewniane skrzydło na końcu korytarza uchyliło się i wyszła kobieta. Była nieduża nawet jak na elfkę, niemal zabiedzona, miała krótkie mysiobrązowe włosy i wielkie, wyraziste oczy. Sprawiała wrażenie zirytowanej, co ani trochę nie zdziwiło Duncana. Jako czarodziejka przyciągała znacznie więcej spojrzeń. Chociaż wcale nie ubierała się jak mag – zamiast tradycyjnej szaty nosiła przedniej jakości kolczugę i długą spódnicę z błękitnego sukna. Jednak miała też przy sobie laskę. Lśniąco białą, gładką, zakończoną szponami zaciśniętymi na srebrzystej kuli, która nieustannie emanowała poświatą magicznej mocy. Czarodziejka nigdy się z nią nie rozstawała.

Buty elfki stukały na tyle głośno, że w korytarzu niosło się echo jej kroków. Grymas na jej twarzy ustąpił miejsca rozbawieniu, gdy podeszła do Duncana.

– Wciąż tu jesteś, jak widzę – parsknęła z rozbawieniem.

– Genevieve odcięłaby mi stopy, gdybym próbował udać się gdzie indziej.

– Ach, biedny Duncan.

– Odczep się, Fiono – prychnął, jednak w jego głosie brakowało złości.

Duncan był przekonany, że elfka ma dlań nieco współczucia… cóż, przynajmniej trochę. Może odrobinę. Lecz i tak nie mogła mu w żaden sposób pomóc. Duncan westchnął i zerknął za jej ramię.

– Widziałaś się z komendantką?

Fiona z powagą skinęła głową w kierunku drzwi.

– Przez ciebie nadal negocjuje z kapitanem straży miejskiej.

– Negocjuje? Ona?

– Cóż, on negocjuje. Komendantka tylko patrzy i nie ustępuje ani na krok, rzecz jasna. – Fiona popatrzyła na Duncana, unosząc brew. – Masz szczęście, zważywszy okoliczności, zdajesz sobie sprawę?

– Tak, szczęście. – Westchnął, przygarbiwszy się na ławie z rezygnacją.

Elfka usiadła obok i wsparła dłonie na lasce. Czekali w milczeniu. Kilka chwil później usłyszeli zbliżające się głosy, a drzwi otworzyły się z hukiem. Pojawiły się dwie osoby. Pierwszą była białowłosa kobieta, wojowniczka w potężnym płytowym pancerzu, który okrywał całe jej ciało. Rysy miała surowe, wyostrzone latami dowodzenia. Kroczyła z pewnością siebie kogoś, kto nie tolerował zuchwalstwa i komu zwykle nie ośmielano się go okazać.

Drugą był ciemnowłosy mężczyzna w olśniewających żółtych szatach maga – pierwszy zaklinacz z Kręgu Magów, najwyższy rangą mag w Fereldenie. Dlatego było raczej zaskakujące, że trójkątna bródka i nawoskowane, podkręcone wąsy zdradzały Orlezjanina. Duncan od razu uznał zaklinacza za kogoś, kto wierzy, że można osiągnąć o wiele więcej z dala od cesarstwa, nawet jeżeli oznaczało to przyjęcie wysokiego stanowiska w zapomnianym przez Stwórcę królestwie, które odrzuciło orlezjańską władzę zaledwie osiem lat temu. I chyba w tym przypadku ta wiara okazała się słuszna.

Mag drobił za wojowniczką, która starała się z całych sił go ignorować.

– Lady Genevieve – nerwowo wyłamywał palce – czy jesteś pewna…

– Wystarczy Genevieve – przerwała. – Albo komendantko. Nie inaczej.

– Proszę wybaczyć, komendantko – poprawił się szybko. – Jesteś pewna, że to było konieczne? Przecież twój Zakon nie chce antagonizować króla Marica…

– Już go zniechęciliśmy. – Genevieve rzuciła miażdżące spojrzenie w stronę ławy i Duncan natychmiast spróbował się skulić i skryć za plecami Fiony. – Ale Zakon nie uznaje nad sobą żadnej władzy, szczególnie głupiego kapitana straży, któremu wydaje się, że może wszystkich rozstawiać po kątach. – Ucięła dalsze protesty, odwracając się od maga i podchodząc do Duncana.

Spuścił wzrok.

– Ufam, że jesteś zadowolony? – zapytała.

– Byłbym, gdyby mi uszło na sucho.

– Nie bądź dziecinny. – Genevieve gestem nakazała mu wstać. Posłuchał niechętnie. – Nie przybyliśmy do Fereldenu, by zajmować się błahostkami, jak doskonale wiesz. I nie jesteś już chłopcem, którego znalazłam w Val Royeaux. Pamiętaj o tym.

Ujęła go pod brodę opancerzoną dłonią i uniosła mu głowę, by spojrzeć w oczy. Duncan ujrzał w jej spojrzeniu tylko wstrzymywany gniew i rozczarowanie. Policzki zapłonęły mu ze wstydu.

– Pamiętam – odpowiedział ponuro.

– Dobrze. – Puściła go, a potem zwróciła się do kręcącego się nerwowo pierwszego zaklinacza: – Tuszę, że król jest gotów, by nas przyjąć? Nie będziemy musieli wracać?

– Nie. Król przyjmie was teraz. Chodźcie.

Mag poprowadził ich troje długim i ciemnym korytarzem. O ile to możliwe, było tu jeszcze zimniej, wiatr świszczał w szczelinach ścian i Duncan był pewien, że widzi na kamieniach malowane szronem wzory, a każdy jego oddech zmieniał się w obłoczek pary. Po prostu cudnie, narzekał w duchu. Najwyraźniej, przybyliśmy tu po to, by zamarznąć na śmierć.

Wkroczyli do obszernej antykamery, pełnej zakurzonych, starych wyściełanych krzeseł, na których ongiś zasiadali zapewne wielmoże, czekając na audiencję. Na ich widok cztery osoby podniosły się i wyprężyły na baczność: trzech mężczyzn i krasnoludzka kobieta, wszyscy w takich samych tabardach jak Duncan. Dwóch mężczyzn było wojownikami w masywnych płytowych zbrojach podobnych do pancerza Genevieve, trzeci, w kapturze i skórach – łucznikiem. Krasnoludzka kobieta pod tabardem nosiła prostą szatę, choć oczywiście magiem nie była.

Pierwszy zaklinacz nawet się nie zatrzymał, minął oczekujących i otworzył ogromne podwójne drzwi wiodące do sali tronowej. Genevieve ruszyła za nim, wzywając pozostałych niecierpliwym gestem.

Sala tronowa okazała się nieco bardziej imponująca niż reszta pałacu. Duncan nadludzkim wysiłkiem woli starał się nie gapić. Sklepienie wznosiło się tutaj na wysokość przynajmniej trzydziestu lub nawet czterdziestu stóp, a w samej komnacie mogło się zmieścić kilkuset ludzi, jeśli nie więcej. Po obu stronach sali ciągnęły się galerie. Duncan wyobrażał sobie, że wypełnione są wielmożami, którzy ze złością krzyczeli na siebie nawzajem, podczas gdy na dole tłum szydził i wykrzykiwał obelgi. A może w Fereldenie tak to się wcale nie odbywało? Może tutejsze zgromadzenia były ciche i pełne godności? Albo może dwór lubił tańczyć i tutaj właśnie urządzano wspaniałe bale, takie jak w Orlais?

Duncan jednak bardzo w to wątpił. Sala tronowa sprawiała wrażenie surowej i opustoszałej, jakoś wydawało się mało prawdopodobne, by miały tu miejsce jakieś zgromadzenia, a co dopiero bale. Na ścianach wisiały gobeliny, w większości wyblakłe i niewyraźne, przedstawiające sceny bitewne z czasów jakiegoś dawno zapomnianego barbarzyńskiego władcy. Jedną ze ścian zajmowała niemal w całości masywna płaskorzeźba w drewnie ze skąpo odzianym wojownikiem rozprawiającym się z bestiami podobnymi do wilkołaków. Dziwny wybór, pomyślał Duncan.

Tron znajdujący się w przeciwległym końcu sali niewiele większy był od sporego krzesła, z podłokietnikami i wysokim oparciem zwieńczonym chyba rzeźbą psiego łba. Na wielkim podwyższeniu wydawał się mały, wiodło do niego kilka stopni oświetlonych pochodniami. Jednak mały czy nie mały nie sposób go było przeoczyć.

Na tronie siedział mężczyzna i Duncan ciekaw był, czy stanął przed królem. Mężczyzna wyglądał jak ktoś, kto od dawna nie zaznał snu. Jasne włosy miał rozczochrane, a ubioru z pewnością nie można było nazwać królewskim – jakiż król nosiłby pogniecioną koszulę i wysokie buty do konnej jazdy wciąż jeszcze brudne od błota?

Ciemnowłosy mężczyzna w szarej zbroi, który stał obok tronu, o wiele bardziej wyglądał na króla. Miał oczy jak sokół i spoglądał na przybyłych z gniewną intensywnością.

– Wasza Wysokość, cieszę się, że spotykam was w tak doskonałym zdrowiu – powiedział pierwszy zaklinacz Remille. Przystanął tuż przy podwyższeniu i wykonał niski, wykwintny ukłon.

Za nim Genevieve przyklękła na kolano i reszta poszła w jej ślady. Duncan również, choć z niechęcią. Mówiono mu, że Zakon Szarych nie był niczyim lennikiem i nie podlegał żadnemu władcy, ale najwidoczniej strażnicy wciąż musieli giąć kolana, przynajmniej wtedy, gdy chcieli zrobi dobre wrażenie.

– Dziękuję, pierwszy zaklinaczu – odrzekł mężczyzna na tronie.

To znaczy, że jednak król, wywnioskował Duncan.

– A zatem to są Szarzy Strażnicy, do których spotkania tak gorliwie mnie namawiałeś. – Władca z nieskrywanym zainteresowaniem przyjrzał się zgromadzonym.

– To oni, Wasza Wysokość. Czy wolno mi…?

Król gestem wyraził zgodę. Zadowolony mag zatoczył łuk ramieniem, jakby prezentował coś naprawdę dużego i wspaniałego.

– Pozwólcie, panie, że przedstawię Genevieve, komendantkę Szarych w Orlais. To ona powiadomiła mnie o potrzebach Zakonu, zatem przywiodłem ją do was.

Zaklinacz skłonił się znowu i nieco cofnął, gdy Genevieve wstała. Jej całkowicie białe włosy zalśniły w blasku pochodni. Poprawiła napierśnik, a potem z ponurą miną zbliżyła się do tronu.

– Pragnę przeprosić za nasze opóźnienie, królu Maricu. Nie było naszym zamiarem wzbudzenie twojego gniewu.

Surowy mężczyzna w szarej zbroi prychnął z pogardą.

– Zdaje się, że wy, Szarzy Strażnicy, niezależnie od waszych intencji macie zwyczaj popadać w kłopoty na ziemiach Fereldenu.

Wyraz twarzy Genevieve nie zmienił się ani trochę, lecz Duncan zauważył, że ramiona jej zesztywniały. Honor Zakonu był dla niej niezwykle ważny i nawet w najlepszym humorze bywała bardzo drażliwa na tym punkcie. Lepiej byłoby, gdyby przyjaciel króla ostrożniej i mądrzej dobierał słowa.

Król sprawiał wrażenie lekko zażenowanego. Machnięciem dłoni wskazał na stojącego przy tronie mężczyznę.

– To teyrn Gwaren, Loghain, choć nie wydaje mi się, abyście o nim słyszeli w Orlais – dokonał prezentacji z uśmiechem.

Genevieve skinęła krótko głową.

– Bohater znad Rzeki Dane. Owszem, słyszeliśmy.

– Widzisz? – Król Maric spojrzał z rozbawieniem na przyjaciela. – Okazuje się, że dorobiłeś się reputacji nawet w cesarstwie. Powinieneś się cieszyć.

– Jestem wzruszony – odpowiedział Loghain sucho.

– Jeżeli teyrn odwołuje się do wygnania naszego Zakonu z Fereldenu dwa stulecia temu – zaczęła Genevieve – mam na to wyjaśnienie…

Loghain przeszył ją lodowatym spojrzeniem.

– Oczywiście, że masz.

Genevieve zacisnęła zęby tak mocno, że Duncan mógł dostrzec ścięgna napinające się jej na szyi, i na długą chwilę zapadło niezręczne milczenie.

Pierwszy zaklinacz stanął tak, by znaleźć się między komendantką a teyrnem, uspokajająco machając dłońmi.

– Z pewnością nie ma potrzeby omawiania zdarzeń, które miały miejsce tak dawno temu, prawda? To, co uczyniła wtedy przywódczyni Szarej Straży, nie ma nic wspólnego z dzisiejszymi sprawami! – Rzucił królowi Maricowi błagalne spojrzenie.

Król skinął głową, choć nie wyglądał na szczególnie zadowolonego. Czy z powodu gniewu teyrna, czy odpowiedzi Genevieve, Duncan nie potrafił powiedzieć.

– To prawda – mruknął władca.

– Mam zatem świeżą sprawę, która chciałbym omówić – warknął Loghain. – Dlaczego musieliśmy czekać tak długo? Gdybym to ja zadał sobie tyle trudu, by uzyskać prywatną audiencję u Marica, zrobiłbym wszystko, co w mojej mocy, by go nie rozgniewać. Szczególnie gdybym chciał go prosić o przysługę.

Król wzruszył ramionami.

– Jeszcze o nic nie poprosili, Loghainie.

– Ale poproszą. Po cóż jeszcze te oficjalne dworskie prezentacje? Po cóż to przedstawienie?

– Słuszna uwaga.

Wydawało się, że Genevieve cierpi katusze, starając się znaleźć właściwą odpowiedź.

– Jeden z moich ludzi popełnił przestępstwo w waszym mieście, królu Maricu – oznajmiła w końcu. – Musiałam uporać się z tą sprawą, zanim sprawy wymknęły się spod kontroli.

Duncanowi zrobiło się zimno ze strachu. Teraz się zacznie, pomyślał. Loghain wyglądał, jakby był gotów rzucić gniewny komentarz, ale król powstrzymał go i pochylił się ku swym gościom zainteresowany.

– Przestępstwo? Jakie przestępstwo?

Genevieve westchnęła ciężko. Odwróciła się i gestem nakazała, by Duncan się zbliżył. Jej spojrzenie przewierciło go na wylot. Zachowuj się właściwie, mówiły oczy wojowniczki, albo uczynię z twojego życia koszmar, którego będziesz żałował do końca swoich dni. Duncan przełknął i pośpiesznie stanął obok komendantki.

– Ten młody człowiek to Duncan – wyjaśniła. – Zwerbowano go zaledwie parę miesięcy temu na ulicach Val Royeaux. Obawiam się, że spróbował praktykować swe poprzednie zajęcie na waszym targu, a kiedy został przyłapany przez gwardzistów, wdał się w walkę z jednym z nich. Żołnierz jest ranny, ale żyje.

– Mogłem go zabić – wtrącił Duncan obronnym tonem. Zauważywszy jednak wściekłość Genevieve, pośpiesznie skłonił się królowi. – Ale tego nie zrobiłem! Mogłem, ale nie zrobiłem! To właśnie chciałem powiedzieć… e… Wasza Królewskość. Mój panie.

– Wasza Wysokość – poprawił go Loghain.

– Moi gwardziści bywają nieco nadgorliwi – wyjaśnił król łagodnie. Duncan nie od razu zrozumiał, że władca mówi do niego, nie do Genevieve. – Loghain postanowił zmienić Denerim w najbardziej wzorowe miasto na południu. Szczerze mówiąc, uważam, że takie działania skłonią tylko przestępców, by zeszli do podziemia.

– Też mnie kusiło, żeby tam zejść – zażartował Duncan, ale pośpiesznie umilkł, gdy Genevieve zacisnęła dłoń w zbrojnej rękawicy na tyle mocno, że usłyszał ciche zgrzytnięcie metalu. Postarał się wyglądać potulnie.

– Jest bardzo uzdolniony, królu Maricu – stwierdziła Genevieve oględnie. – Jednak, jak przypuszczam, ten młody człowiek uważa, że jeśli będzie się źle zachowywał, zostanie zwolniony ze służby. Myli się.

Wydawało się, że króla zaintrygowały słowa komendantki.

– Nie podoba ci się służba w Szarej Straży? – zapytał Duncana.

Duncan nie wiedział, co odpowiedzieć. Zaskoczyło go, że król ponownie zwrócił się wprost do niego. Nawet najnędzniejszy baron w Orlais wolałby raczej wytarzać się w oleju i własnoręcznie podpalić, niż dać się przyłapać na tym, że choćby zauważył biedaka. Co znacząco ułatwiało opróżnianie ich kieszeni. Może król nie potrafił dostrzec w Szarym Strażniku prostego biedaka? Zapewne chłopak powinien czuć się mile połechtany, jednak nie był pewien, czy to dobrze, że zwrócił na siebie uwagę.

Genevieve nie spuszczała wzroku z władcy, twarz miała beznamiętną i opanowaną. Duncan przestąpił nerwowo z nogi na nogę, milcząc, podczas gdy król wyczekująco mierzył go bacznym spojrzeniem. Nie mógłby wypytywać kogoś innego? Kogokolwiek?

Wreszcie teyrn Loghain odchrząknął.

– Może powinniśmy przejść do kwestii, dlaczego Szarzy Strażnicy się do nas pofatygowali, Maricu.

– Chyba że król życzy sobie, by aresztowano chłopaka – zaproponowała z powagą Genevieve. – Jesteśmy na waszej ziemi i podlegamy waszemu prawu. Szarzy Strażnicy uszanują waszą wolę.

Serce utkwiło Duncanowi w gardle, ale niepotrzebnie się martwił. Król machnął ręką na propozycję komendantki.

– Nie, nie życzę sobie. Cele w Forcie Drakon i tak są już przepełnione.

Loghain wyraźnie przygryzał język, ale nie powiedział słowa. Duncan skłonił się kilka razy, wycofując się i dołączając do reszty Strażników. Po czole spłynęły mu strużki potu.

Genevieve skinęła głową z wdzięcznością.

– Dziękuję wam, królu Maricu.

– Bardziej interesuje mnie, co was tutaj sprowadziło. Zechcesz wyjaśnić?

Milczała przez chwilę, splatając dłonie w geście, który Duncan rozpoznał do razu. Próbuje zdecydować, ile może powiedzieć. Domyślał się również, jaka będzie jej odpowiedź. Szarzy Strażnicy mieli wiele sekretów i nigdy nie mówili więcej niż to absolutnie konieczne. Tego Duncan nauczył się bardzo szybko.

– Jeden z naszych został złapany przez mroczne pomioty – oznajmiła powoli Genevieve. – Tutaj, w Fereldenie. Na Głębokich Ścieżkach.

– I? – Loghain zmarszczył brwi. – Co to ma z nami wspólnego?

Widać było, że komendantka niechętnie udziela wyjaśnień.

– Ten Szary Strażnik… wie, gdzie uwięzieni są Dawni Bogowie.

I król, i teyrn Loghain popatrzyli na nią w osłupieniu. Napięcie w sali stało się niemalże namacalne, nikt nie przerywał bowiem milczenia. Wreszcie pierwszy zaklinacz zrobił krok naprzód, szarpiąc z niepokojem podkręconego wąsa.

– Wasza Wysokość rozumie teraz, dlaczego uznałem, że to sprawa bardzo delikatna. Jeżeli okaże się, że mroczne pomioty wiedzą się, gdzie przebywają Dawni Bogowie…

– Wówczas nadejdzie Plaga – dokończyła Genevieve.

Król Maric przytaknął z powagą, ale Loghain kręcił głową z powątpiewaniem.

– Nie wierzę. – Zmarszczył brwi. – Od wieków nie było żadnej Plagi. A mroczne pomioty widujemy na powierzchni niezwykle rzadko i tylko w pojedynkę. Wątpię, by ośmieliły się na otwarty atak. Oni próbują nas przestraszyć, Maricu, i tyle. Zakon po ostatniej Pladze zaczął tracić znaczenie i posunie się do wszystkiego, byle tylko świat uwierzył w zagrożenie, a Szarzy Strażnicy znów odzyskali swoje wpływy.

– Przysięgam, że to prawda! – wykrzyknęła Genevieve. Ruszyła do tronu i opadła na kolano przed królem. – Tylko kilku Szarych Strażników posiada tę wiedzę, Wasza Wysokość. Jeżeli mroczne pomioty jakimś sposobem dowiedzą się, że uprowadzony strażnik do tych osób należy, zmuszą go do mówienia. I nie minie wiele czasu, jak plugastwo wypełznie na powierzchnię i rozpocznie się kolejna Plaga. I stanie się to tutaj, w Fereldenie.

– Jesteś pewna? – szepnął król.

Podniosła nań płonące spojrzenie.

– Widzieliście mroczne pomioty na własne oczy, panie mój, prawda? Wiecie, że to nie żadna legenda. My również.

Jej słowa zawisły w powietrzu, a król Maric pobladł wyraźnie. Duncan zrozumiał od razu, że Genevieve się nie myliła. Maric stanął z pomiotami twarzą w twarz. Tylko ktoś, kto widział te monstra, mógł mieć tak przerażony wyraz twarzy.

Władca potarł policzek w zamyśleniu.

– Jak rozumiem, prosisz o pozwolenie na wolny wstęp do Fereldenu, by znaleźć zaginionego Strażnika?

– Nie.

Król i Loghain wymienili spojrzenia zaskoczeni.

– Więc czego chcecie? – zapytał Loghain.

Genevieve podniosła się i cofnęła o krok od tronu.

– Gdybyśmy pragnęli tylko przeprowadzić poszukiwania, mog-
libyśmy wejść na Głębokie Ścieżki w Orzammarze i nawet byście nie zauważyli, że jesteśmy w Fereldenie. Wasze królestwo, królu Maricu, obejmuje jedynie powierzchnię, z czego, jak mniemam, zdajecie sobie doskonale sprawę.

Loghain wyglądał, jakby miał zaprotestować, ale Maric powstrzymał go gestem.

– To prawda – powiedział beznamiętnie.

– Zdaje się, że wiemy, gdzie szukać naszego towarzysza broni. Ale nie wiemy, jak się tam dostać. Tylko wy dwaj spośród żywych znacie drogę.

– Czy masz na myśli to, co mi się wydaje, że masz na myśli? – zapytał Loghain z niedowierzaniem.

– Osiem lat temu obaj zeszliście na Głębokie Ścieżki – wyjaś-
niła Genevieve. – Zawarliście przymierze z Legionem Umarłych, któremu przewodził Nalthur z rodu Kardan. Legion udzielił wam zbrojnego wsparcia w rebelii przeciw władzy Orlais. Wiemy, że to się zdarzyło, ponieważ zostało uwzględnione we Wspomnieniach w krasnoludzkim Skulptorium.

– To wszystko prawda. – Król kiwnął głową.

– Wędrowaliście, panie mój, Głębokimi Ścieżkami pod wschodnim Fereldenem, byliście w miejscach, w których od ponad stu lat nie stanęła stopa krasnoluda. A przynajmniej żaden krasnolud nie wrócił stamtąd żywy. – Genevieve westchnęła ponuro. – Jesteście jedynymi, którzy byli w thaigu Ortan. A tam właśnie musimy się dostać.

Na kilka długich chwil w sali tronowej zapanowała znowu cisza. Duncan słyszał tylko szelest ubrań Szarych Strażników, klęczących za jego plecami. Zerknął przez ramię na Fionę, ale elfka nie spojrzała w jego stronę. Bez wątpienia wolała trzymać się z tyłu i nie zwracać na siebie uwagi. Żałował, że nie może uczynić tego samego.

Pierwszy zaklinacz zaciskał i rozluźniał dłonie, pomimo chłodu czoło miał zroszone potem. Genevieve czekała cierpliwie, aż król Fereldenu i jego najbliższy doradca na podwyższeniu przetrawią jej słowa.

– Na pewno krasnoludy mają mapy… – zaczął Maric.

– Niewystarczające. – Potrząsnęła głową. – Głębokie Ścieżki się zmieniły, a być może przyjdzie nam iść dalej nawet niż do thaigu Ortan. Potrzebujemy przewodnika, kogoś, kto już tamtędy wędrował – zwróciła się wprost do teyrna Loghaina. – Mieliśmy nadzieję, że zechcesz nam pomóc, Wasza Łaskawość. Masz sławę dobrego wojownika i w…

– Nie ma mowy – stwierdził twardo Loghain.

– Czy nie rozumiesz, panie, jakie to ważne?

– Rozumiem, jak ważne tobie się to wydaje albo jak ważne ma się to wydawać nam. – Machnął ręką, uciszając protest komendantki. – Kto wie, co naprawdę knujesz? Jakże by to było cudownie dogodne, gdyby Bohater znad Dane znalazł się w kompanii samych Orlezjan i to w miejscu, gdzie jego śmierć można by wyjaśnić na dziesiątki sposobów!

– Nie bądź głupcem! – Genevieve postąpiła krok w jego stronę.

Duncan spiął się natychmiast, pewny, że z ukrycia wyskoczą gwardziści i zaatakują Genevieve, zanim ta zbliży się do teyrna, ale nic takiego nie nastąpiło. Chłopak się zdumiał. Ilu możnych zgodziłoby się tak szybko na prywatną audiencję sam na sam z grupą uzbrojonych Szarych Strażników? Zapewne niezbyt wielu. Na dodatek żaden z mężczyzn na podwyższeniu nie wyglądał na zaniepokojonego, już prędzej na zirytowanego zuchwałością Genevieve.

– Nie składamy takich próśb lekko! Potrafisz wyobrazić sobie, co stanie się z twoją krainą, gdy Plaga się rozniesie?

Loghain nawet się nie cofnął, patrzył tylko na komendantkę nieustępliwie.

– Możemy wskazać ci kierunek, jeśli chcesz. Trafisz do thaigu tak samo, jak my trafiliśmy. Na drodze bez wątpienia roją się hordy gigantycznych pająków. Polecam użyć ognia.

– Potrzeba nam więcej niż wskazówek! To sprawa życia i śmierci!

– Maric i ja byliśmy w tym thaigu, ale bardzo krótko. – Teyrn nawet nie krył wzgardy. – Ile według ciebie z tego pamiętamy, głupia kobieto?

– Coś – nalegała Genevieve. – Cokolwiek!

– Ja pójdę – oznajmił cicho król zza ich pleców.

Chwilę trwało, zanim to do nich dotarło. Loghain miał właś-
nie rzucić rozwścieczonej Genevieve kolejną gniewną uwagę, lecz zamarł. Powoli odwrócił się i skonfundowany spojrzał na Marica.

– Co powiedziałeś?

– Powiedziałem, że ja pójdę. – Wydawało się, że król jest równie zaskoczony swym oświadczeniem, zupełnie jakby słowa wyrwały mu się z ust samowolnie. – Poprowadzę ich.

W sali tronowej zrobiło się tak cicho, że Duncanowi zaczęło dzwonić w uszach. Odchrząknął nerwowo, zerkając na klęczącą obok Fionę. Wyglądała na tak samo zdumioną jak on i w odpowiedzi na jego nieme pytanie tylko nieznacznie wzruszyła ramionami. Ona też nie miała pojęcia, dlaczego król się zgodził. Cała ta sytuacja była aż nadto dziwna. Pierwszy zaklinacz wyglądał, jakby wrósł w posadzkę z zakłopotaną miną.

– Ani się waż! – Loghain całkowicie stracił panowanie nad sobą. Duncanowi wydało się, że mężczyzna lada chwila wyciągnie miecz. Na swojego króla? Stanowczo w Fereldenie obowiązywały odmienne prawa.

Genevieve postąpiła krok naprzód, przerażona.

– Nie możemy narazić Waszej Wysokości na takie ryzyko! Jesteście królem Fereldenu, a to niebezpieczna wyprawa.

– W tej kwestii akurat się zgadzam – dołączył się Loghain. – Nikt nie powinien ryzykować dla tak głupiego planu… Nie, nawet nie „planu”! To wątlutka nadzieja, oparta na… na czym? Jak możesz choćby mieć pewność, że ten twój Szary nadal żyje?

Zacisnęła zęby, starannie koncertując spojrzenie na władcy.

– Jesteśmy pewni.

– Jakim sposobem? Czego jeszcze nam nie powiedziałaś?

Król Maric wstał z tronu, przerywając sprzeczkę.

– Pójdę – oznajmił twardo. – Zaprowadzę ich do thaigu Ortan. Jestem pewien, że jeszcze pamiętam drogę.

Teyrn Loghain popatrzył na władcę oskarżycielsko, wyraźnie pełen gorących obiekcji, którymi jednak nie zamierzał się dzielić w obecności widowni. Ze sposobu, w jaki władca odwzajemnił spojrzenie, niemal z niechęcią, Duncan wywnioskował, że szykuje się walka. Wyczuł też, że Loghain musi być kimś więcej niż doradcą. Zachowywał się niemal jak brat. Lub powiernik króla.

Genevieve wyraźnie nie wiedziała, co począć, i wycofała się na uprzednią pozycję. Duncan rozumiał jej zmieszanie. Uważał, że pomysł, by prosić o pomoc Bohatera znad Rzeki Dane, był rozpaczliwy, ale pomysł, by szedł z nimi król, był wręcz absurdalny.

Z pewnością władca wkrótce zmieni zdanie i Szarzy Strażnicy będą zdani tylko na siebie. Może nawet raz jeszcze wygonią ich z Fereldenu? Trudno powiedzieć. Duncan nie potrafił nawet stwierdzić, czy taki obrót zdarzeń będzie dobry czy zły. Myśl, by nie wchodzić w Głębokie Ścieżki i nie stawiać czoła mrocznym pomiotom, wydawała się pociągająca.

Pierwszy zaklinacz Remille zbliżył się do tronu, błagalnie składając ręce.

– Czy jesteście pewni, że to rozsądne, Wasza Wysokość? Czy teyrn nie byłby lepszym wyborem w tej…

– Nie – przerwał mu król. – Już zdecydowałem.

Ponownie usiadł na tronie, nie spuszczając wzroku z Genevieve i wyraźnie odwracając wzrok od Loghaina.

– Porozmawiamy niedługo, komendantko, by ustalić szczegóły. Jednak chciałbym na chwilę zostać sam z teyrnem.

Pierwszy zaklinacz wyglądał, jakby chciał się odezwać, ale Genevieve potrząsnęła głową, więc zamilkł. Komendantka skłoniła się z wdzięcznością i odwróciła do wyjścia. Duncan i pozostali ruszyli za nią. Dwaj mężczyźni na podwyższeniu ledwie to zauważyli.

Kiedy tylko komnata opustoszała, Maric odchylił się na oparcie tronu, czekając na nieuchronne oskarżenia i wyrzuty Loghaina. Westchnął w duchu. Loghain nosił tę ciężką szarą zbroję za każdym razem, gdy Maric go widział. Teyrn zdobył ją na dowódcy orlezjańskiej konnicy podczas bitwy nad rzeką Dane, pamiątka z wojny, którą włożył na zwycięską paradę w Denerim wiele lat temu. Ludzie byli zachwyceni tą demonstracją, a Maric – rozbawiony.

Z biegiem lat przestało go to bawić. Zaraz po wojnie Loghain i Maric oraz Rowan pracowali bez wytchnienia, by odbudować królestwo. Tyle mieli do zrobienia, odejście Orlezjan pozostawiło im tak wiele kwestii i problemów do rozwiązania, że nigdy na wszystko nie starczało czasu. Były to lata wyczerpujące, ale na swój sposób radosne. Należało podjąć trudne decyzje, dokonać trudnych wyborów i Maric to uczynił. Każdy taki akt odbierał mu maleńką cząstkę duszy, ale król się nie wahał. Ferelden ponownie rósł w siłę, jak wszyscy pragnęli. Loghaina uznano za bohatera, a i Maric, i Rowan stali się żywą legendą. A kiedy Rowan nareszcie urodziła syna, Maricowi wydało się, że może jednak jest mu pisane zaznać trochę szczęścia.

Lecz Rowan umarła i wszystko się zmieniło.

Loghain patrzył na Marica, jakby nie miał pojęcia, kim jest ten człowiek.

Nagle wyjął miecz i wycelował ostrze w pierś władcy.

– Proszę – rzekł uprzejmie.

– Mam własny miecz, dziękuję.

– Nie masz go wziąć. Rzuć się na ostrze, skoro tak bardzo masz ochotę umrzeć.

Maric ścisnął palcami nasadę nosa i westchnął. Kiedyś Loghain nie znosił teatralnych i nadmiernie dramatycznych gestów. Najwyraźniej z biegiem lat zaczął je sobie cenić.

– A może sam się nabijesz?

– Ja nie próbuję popełnić samobójstwa. – Twarz Loghaina pociemniała, wykrzywiła się boleśnie. – Tak będzie szybciej i prościej. Przynajmniej zostanie ciało, które będzie można pogrzebać. I nie będę musiał wyjaśniać twojemu synowi, dlaczego jego ojciec wybrał się na szaloną wyprawę i nigdy nie wrócił.

– Mroczne pomioty są prawdziwe, Loghainie. A co, jeśli Szarzy powiedzieli prawdę?

– A co, jeśli nie? – Loghain podszedł do tronu, pochylił się, opierając dłonie na podłokietnikach, i popatrzył Maricowi w oczy. –
Nawet jeżeli zlekceważysz fakt, że Strażnicy, którzy do nas przyszli, są z Orlais – przekonywał – to na pewno wiesz, że oni zawsze mają swoje własne cele. Nie służą żadnemu krajowi i żadnemu władcy. Zrobią, co uznają za stosowne, by poradzić sobie z obecnym zagrożeniem, ale nie będzie ich obchodził ani twój los, ani dobro Fereldenu, ani nic innego!

Miał rację. Dwa wieki temu Szarzy Strażnicy wzięli udział w spisku przeciwko królowi Fereldenu. Spisek się nie udał, a Szara Straż została skazana na wygnanie, ale tylko kilku ludzi wiedziało, że aby ją wygnać, potrzeba było całej fereldeńskiej armii. Tysiące żołnierzy przeciw mniej niż setce Strażników, a i tak Strażnikom prawie udało się zwyciężyć. Szarzy byli siłą, z którą należało się liczyć, niezależnie od jej liczebności.

– Nie chodzi tylko o to – mruknął Maric.

– Więc o co? O to, że Rowan nie żyje? – Loghain wyprostował się i przemierzył podwyższenie w paru krokach, potrząsając głową. – Jesteś taki, odkąd wróciłem. Ledwie widujesz syna. Nie chce ci się nawet kiwnąć palcem, by rządzić królestwem, które dźwignąłeś z ruiny. Na początku ci na to pozwalałem, byłeś wszak w żałobie i rozumiałem twój smutek, ale minęły już trzy lata. Nie mogę pozbyć się wrażenia, że chcesz zniknąć.

Odwrócił się do Marica, a w oczach miał tyle niepokoju, że król nie mógł się zmusić, by w nie spojrzeć.

– Czy naprawdę tego chcesz? Czy szaleństwo tego planu cię nie powstrzymuje?

Maric splótł palce i zamyślił się. Nie chciał tego mówić Loghainowi, ale zdaje się, że nie miał wyboru.

– Pamiętasz tę wiedźmę, którą spotkaliśmy w Głuszy Korcari? – zaczął. – Zaraz po buncie, gdy uciekaliśmy przed Orlezjanami?

Loghain wyglądał na zdumionego, jakby nie spodziewał się racjonalnego wyjaśnienia. Zawahał się tylko na uderzenie serca.

– Tak, pamiętam. Ta szalona wiedźma omal nas nie zabiła. Co to ma do…?

– Powiedziała mi coś.

Loghain spojrzał wyczekująco.

– I? Maricu, ta starucha paplała nieustannie.

– Powiedziała mi, że Ferelden ogarnie Plaga.

Teyrn powoli skinął głową.

– Rozumiem. Powiedziała kiedy?

– Tylko że tego nie dożyję.

Loghain przewrócił oczyma i cofnął się o krok, przeczesując palcami ciemne włosy. Maric aż za dobrze znał ten gest, przyjaciel był rozdrażniony.

– Taką przepowiednię potrafiłby wygłosić każdy. Starucha bez wątpienia próbowała cię przestraszyć.

– Udało jej się.

Loghain rzucił Maricowi pogardliwe spojrzenie.

– Czy nie przepowiedziała także, że nie powinieneś mi ufać? Wierzysz w to jeszcze?

W tych słowach słychać było napięcie i Maric wiedział dlaczego. Wiedźma powiedziała o Loghainie: „Dopuść go blisko siebie, a on cię zdradzi. Za każdym razem gorzej”. Były to jedyne słowa z przepowiedni Wiedźmy z Głuszy, które Loghain znał i najwyraźniej bardzo dobrze zapamiętał. Może uważał, że jeśli Maric uwierzy w jedno z proroctw, uwierzy też w pozostałe. Poza tym Loghain nigdy nie zdradził Marica, a przynajmniej król nic o tym nie wiedział. Należało mieć to na uwadze.

– Myślisz, że to zbieg okoliczności? – zapytał Maric nagle niepewny.

– Jestem przekonany, że wiedźma realizowała swój własny plan i kłamała, gdy tak jej było wygodnie. Magii nie można ufać. – Loghain przymknął oczy i westchnął. Potrząsnął nieznacznie głową, jakby zamierzał powiedzieć coś naprawdę szalonego, ale gdy otworzył oczy, odezwał się tylko bez przekonania. – Jeżeli uważasz, że w przepowiedniach wiedźmy było choć trochę prawdy, pozwól, żebym to ja ruszył na Głębokie Ścieżki, nie ty. Cailan potrzebuje ojca.

– Cailan potrzebuje matki – głos Marica zabrzmiał pusto, nawet w jego własnych uszach. – I ojca, który nie jest… Nie ma ze mnie żadnego pożytku, Loghainie. Nikt nie ma zresztą. Lepiej będzie, gdy odejdę i pomogę królestwu.

– Jesteś głupcem.

– Ty natomiast – zignorował przyjaciela Maric – musisz zostać. Zaopiekować się Cailanem. Jeżeli coś mi się stanie, będziesz jego regentem i zatroszczysz się o Ferelden.

Loghain potrząsnął głową sfrustrowany.

– Nie mogę. Nawet gdybym wierzył w tę tajemniczą przestrogę, nie zgodziłbym się z tego powodu oddać cię w ręce Orlezjan. Nie bez eskorty co najmniej armii.

Maric westchnął i odchylił się na tronie. Znał ten ton. Kiedy Loghain wierzył, że ma słuszność, nic nie mogło go przekonać, że jest inaczej. Prędzej wezwie gwardzistów i spróbuje zamknąć Marica w lochach, niż pozwoli mu ruszyć na wyprawę. Dla Loghaina Szarzy Strażnicy byli Orlezjanami. Pierwszy zaklinacz był Orlezjaninem. Teyrn Gwaren węszył spisek – nie żeby pierwszy. Przez lata pojawiło się kilku wynajętych zabójców, zdarzyło się więcej niż kilka prób obalenia Marica przez nielojalnych bannów – a chociaż Loghain nigdy nie zdołał udowodnić, że za tym wszystkim stało Cesarstwo Orlais, Maric nie odrzucał tej teorii. Przyjaciel mógł mieć rację.

Lecz jeżeli się mylił? Stara wiedźma była szalona, to pewne, ale Maric nadal nie potrafił zapomnieć o jej przepowiedniach. Uratowała życie Maricowi i Loghainowi, wskazując im drogę z Głuszy Korcari. Gdyby tego nie zrobiła, byliby martwi. Maric niemal zapomniał, jak wiedźma przestrzegała go przed Plagą, ale przypomniał sobie wszystko, gdy tylko pierwszy zaklinacz Remille powiadomił go, że Strażnicy proszą o audiencję.

Myśl, że Plaga miałaby rozpocząć się tutaj, w Fereldenie, była nie do zniesienia. Stare opowieści opisywały hordy mrocznych pomiotów, które roiły się na powierzchni, sprawiały, że niebo czerniało, a ziemia umierała. Pomioty roznosiły zarazę i skażenie, jeśli nawet ktoś nie dał się chorobie, ginął pod ich mieczami. Każda z Plag omal nie zniszczyła Thedas, o czym Szara Straż wiedziała najlepiej.

Z pewnością dla ocalenia przed taką katastrofą warto zaryzykować wiele. Loghain odrzuciłby tę myśl, ale Maric nie był tak pewien. Co będzie, jeżeli Wiedźma z Głuszy się nie myliła? Co, jeżeli przekazała Maricowi przepowiednie właśnie po to, by mógł temu zapobiec?

– Masz rację – przyznał z ciężkim westchnieniem. – Oczywiście, że masz rację.

Loghain cofnął się, splótł ramiona na piersi i spojrzał na króla sceptycznie.

– To coś nowego.

Maric wzruszył ramionami.

– Strażnicy są zdesperowani i żądają zbyt wiele. Możemy dać im wskazówki, narysować mapę i przekazać wszystko, co udało się nam zapamiętać. Ale znowu zejść w Głębokie Ścieżki? Nie, masz rację.

– Ty dasz im wskazówki. – Loghain zmarszczył brwi. – Ja mam już dość Orlezjan na jeden wieczór. Szczególnie tego lizusa Remille’a. Wiesz, że nie wolno mu ufać, jak mniemam?

– To Orlezjanin, czyż nie?

– Świetnie. Żartuj sobie z tego, ile dusza zapragnie. – Loghain odwrócił się do małych drzwi za podwyższeniem. – Poślę kogoś, by kazał wrócić Szarym Strażnikom, ale nie siedź z nimi za długo, Maricu. Jest sporo do zrobienia od rana. Ambasador z Kirkwall chce porozmawiać o piratach, którzy plądrują nabrzeże. Ufam, że skoro wykrzesałeś z siebie zainteresowanie dla audiencji takiej jak ta, to tym bardziej zdołasz to zrobić w przypadku prawdziwego problemu?

– Zrobię to – odpowiedział Maric.

Popatrzył jeszcze, jak najlepszy przyjaciel pośpiesznie opuszcza salę tronową, a potem przygarbił się, czując wewnętrzną pustkę. Może też odrobinę litości, a zaraz potem falę poczucia winy, że lituje się nad mężczyzną, który tak wiele dla Marica poświęcił. Jednak te wszystkie protesty i narzekania Loghaina na konieczność siedzenia w Denerim, by pomóc w rządach, brzmiały w uszach Marica fałszywie. Ponieważ król doskonale wiedział, dlaczego Loghain nie wraca do Gwaren. W Gwaren nieskazitelnie piękna młoda żona wychowywała jego nieskazitelnie piękną młodą córkę.

Każdy od czegoś ucieka.

Szarzy Strażnicy i pierwszy zaklinacz z wahaniem ponownie wkroczyli do sali tronowej. Rozglądali się uważnie, zaskoczeni nieobecnością Loghaina. Maric poczuł się dziesięć lat starszy, siedział zgarbiony na tronie i ani trochę nie był gotów, by kogokolwiek gdziekolwiek poprowadzić.

Genevieve podeszła bliżej, uosobienie dojrzałej, pewnej swoich sił wojowniczki. Patrząc na nią, Maric zastanawiał się, jak wyglądałaby Rowan, gdyby dożyła wieku Strażniczki. Nie byłaby tak surowa i oficjalna, tego był pewien. Nosiła serce na dłoni, zawsze pełna troski o królestwo i każdą wolną chwilę poświęcająca synowi. Lubiła być królową tak samo, jak uwielbiała być matką – o wiele bardziej niż wojowniczką.

Prawdę powiedziawszy, białowłosa komendantka bardziej przypominała królowi Loghaina.

– Zmieniliście zdanie, Wasza Wysokość? – zapytała Genevieve tonem, z którego jasno wynikało, że spodziewa się odpowiedzi twierdzącej i tylko taką uważa za rozsądną.

– Nie – odpowiedział Maric z ponurym uśmiechem, jednak sądząc po zmarszczonych brwiach komendantki, wojowniczka nie znalazła w tym uśmiechu nic pokrzepiającego. – Poprowadzę was, pod warunkiem że nikt się nie dowie o moim udziale w tej wyprawie i że będziemy podróżować w tajemnicy. Loghain zostanie w stolicy. Chyba że ty zmieniłaś zdanie, komendantko?

Potrząsnęła głową, bez najmniejszego wahania.

– Nie. Musimy ruszać jak najprędzej. I jestem pewna, że żadne słowa nie przekonają Waszej Wysokości co do tego, jak niebezpieczne jest to przedsięwzięcie. Wiecie o tym równie dobrze jak ja.

– Świetnie. – Król wstał i zszedł z podwyższenia. Genevieve wyglądała na mocno zakłopotaną, gdy uścisnął jej dłoń. – Darujmy sobie zatem formalności, dobrze? Uwierz, męczą mnie jeszcze bardziej niż ciebie.

– Jak sobie życzysz… Maricu. – Na jej ustach pojawił się cień uśmiechu, gdy skłoniła głowę. Może nie była aż tak podobna do Loghaina, jak się wydawało. – Pozwól jednak, że postawię warunek. Chciałabym przydzielić ci jednego z moich ludzi. Kogoś, kto będzie troszczył się o twoje bezpieczeństwo i potrzeby.

– Jeżeli uważasz, że tak będzie lepiej, nie krępuj się.

Genevieve przywołała gestem młodzieńca, którego przedstawiła wcześniej, tego, który popełnił przestępstwo. Chłopak był smagły, ciemniejszy od pozostałych: zapewne rivańskiej krwi. Podszedł niepewnie, skrzywiony, jednak ostrzegawcze spojrzenie zdyscyplinowało go natychmiast. Kiedy stanął obok komendantki, westchnął, jakby właśnie zdobył się na nadludzki wysiłek.

Ten to nie jest subtelny, ocenił w duchu Maric. Bez względu na to, gdzie Strażnicy go znaleźli, chłopak na pewno nie był spiskowcem, nawykł do wyrażania otwarcie swoich myśli i uczuć. Po latach spędzonych na dworze towarzystwo kogoś tak bezpośredniego mogło okazać się dla Marica miłą odmianą.

– Duncanie, twoim obowiązkiem będzie troska o potrzeby króla – oznajmiła Genevieve tonem niedopuszczającym żadnych dyskusji.

– To znaczy wynosić nocnik i przygotowywać posiłki?

– Jeżeli król tego właśnie sobie zażyczy, tak. – A kiedy chłopak się skrzywił, komendantka uśmiechnęła się nie bez złośliwego rozbawienia. – Potraktuj to jako karę. Jeżeli nie będziesz należycie spełniał swoich obowiązków, król po powrocie może cię odesłać do więzienia.

Duncan bezradnie popatrzył na Marica, jego posępna mina wystarczała za słowa: Proszę, nie każ mi wynosić nocnika. Maric miał ochotę się roześmiać, ale się opanował. Raczej nie zanosiło się, że na Głębokich Ścieżkach znajdzie się wiele nocników. To nie była wycieczka dla przyjemności.

– Pozwól, że przedstawię pozostałych – Genevieve zwróciła się do Marica. – To Kell, mój porucznik. Ma wrażliwość na mroczne pomioty i będzie naszym tropicielem, gdy znajdziemy się na Głębokich Ścieżkach.

Zakapturzony łucznik wystąpił na krok. Maric w życiu nie widział tak uderzająco jasnych oczu. Mężczyzna miał surowe rysy i poruszał się z ostrożnością świadczącą o czujności, niemal przeczuleniu. Skórzany strój i długi łuk przytroczony na plecach sprawiły, że Maric gotów był uznać Kella za łowcę. Strażnik skłonił uprzejmie głowę, ale nie odezwał się słowem.

– A to Utha, Milcząca Siostra, która zdecydowała się dołączyć do Szarej Straży. Nie mówi, ale większość z nas potrafi zrozumieć znaki, jakich używa.

Krasnoludka miała prostą brązową szatę, a na niej tabard Szarej Straży. Miedziane włosy splecione w długi, gruby warkocz sięgały jej prawie do pasa i nie nosiła żadnej widocznej broni. Maricowi przypomniało się mgliście, że Milczące Siostry walczyły gołymi rękami. Prawda to? Pomimo niewielkiego wzrostu kobieta miała solidną posturę, na tyle muskularną, by na pierwszy rzut oka odechciewało się z nią zadzierać, bez względu na to, czy była uzbrojona, czy nie.

– Ci dwaj szlachetni panowie to Julien i Nicolas. Służą w Zakonie niemal tak długo jak ja.

Dwaj wysocy mężczyźni zrobili jednocześnie krok naprzód, obaj w identycznych ciężkich zbrojach, takich jak pancerz Genevieve. Obaj nosili też wąsy w charakterystycznym orlezjańskim stylu, ale na tym podobieństwa się kończyły. Pierwszy, Julien, miał ciemne włosy przycięte tuż przy skórze oraz krótką brodę. Zachowywał się bardzo powściągliwie, a oczy, choć skryte pod nawisem brwi, były pełne wyrazu. Krótko skinął królowi głową. Drugi, Nicolas, miał jasne włosy niemal do ramion i ani śladu brody. Ten uścisnął Maricowi dłoń z wigorem, uśmiechając się szeroko.

Julien nosił na plecach dwuręczny miecz, niemal tak długi jak on sam. Nicolas zaś miał przy pasie okutą i nabijaną kolcami maczugę, a na grzbiecie przytroczoną ogromną tarczę z symbolem gryfa. Obaj poruszali się z cichą pewnością siebie wojowników, którzy doskonale wiedzieli, jak walczyć.

– A to Fiona, zrekrutowana z Kręgu Magów w Montsimmard prawie rok temu.

Kobieta, która wysunęła się z grupy, ubrana była w kolczugę i niebieską spódnicę, w dłoni ściskała białą laskę. Gdyby Maric zobaczył ją bez tego kostura, nigdy nie podejrzewałby, że jest czarodziejką i nie chodziłoby wcale o to, że była elfką. Większość magów, jakich widywał, przypominała pierwszego zaklinacza Remille’a: należeli do mężczyzn nawykłych do stawiania na swoim. A Fiona była jeszcze ładna, nawet gdy spoglądała na Marica z lodowatą miną, a nieznaczne skinienie głowy trudno byłoby nazwać ukłonem.

Pierwszy zaklinacz zbliżył się wyraźnie zażenowany. Nerwowo zacisnął dłoń na swoich żółtych szatach, gdy skłonił się kilka razy Maricowi.

– Błagam o wybaczenie, Wasza Wysokość, ale liczy się czas. Musimy wyruszyć jak najszybciej do Twierdzy Kinloch.

Genevieve pokiwała głową.

– Krąg zaoferował magiczną pomoc w drodze na Głębokie Ścieżki. A ponieważ nie mamy wiele czasu, jestem pewna, że bardzo się nam to przyda.

– Dlaczego jest tak mało czasu? – zapytał Maric.

– Nigdy nie słyszano o Szarym Strażniku, który nie zostałby natychmiast zabity przez mroczne pomioty. – Wojowniczka zamilkła, a jej spojrzenie na moment stało się nieobecne. Zaraz jednak podjęła marsz w stronę drzwi. Maric ruszył za nią, a reszta podążyła za nim. – To, że Strażnik nadal żyje, jest niezwykłe i sugeruje, że stało się coś wyjątkowego. Musimy do niego dotrzeć, zanim mroczne pomioty wciągną go dalej w Głębokie Ścieżki i zanim tajemnica się wyda.

– A jeżeli się wyda? Co wtedy?

– Wtedy zabijemy wszystkie pomioty, które ją poznały – odpowiedziała z powagą.

Maric ani przez chwilę nie wątpił, że Genevieve uczyni to, co powiedziała. Sam pomysł, że mała grupa może stanowić groźbę dla mrocznych pomiotów, a nie odwrotnie, wydał się Maricowi raczej zaskakujący, ale być może niesłusznie. Do Szarej Straży, jak głosiły opowieści, rekrutowano tylko najlepszych z najlepszych. Mimo że Thedas od wieków nie zaznało Plagi, legendy o Szarej Straży wciąż pozostawały żywe, Strażników szanowano powszechnie, a Zakon miał swe warownie w każdym państwie poza Fereldenem.

Ta estyma budziła jednak w niektórych kręgach czujność. W wielu krajach traktowano Szarą Straż jak bractwo, którego użyteczność dobiegła kresu, i niechętnie oddawano mu uświęconą tradycją dziesięcinę. Jednak otwarcie nigdy nie okazano Straży braku szacunku. Chociaż w obecnych czasach Straż była nieliczna, nie kwestionowano jej umiejętności.

– Mam jedno pytanie, jeśli można – powiedział Maric.

– Słucham.

– Kim dokładnie jest ten, kogo mamy odnaleźć?

Genevieve zatrzymała się gwałtownie tuż pod drzwiami i spojrzała Maricowi prosto w oczy. Ponownie dostrzegł, że się zawahała, niepewna, ile może ujawnić. Skoro miał z nią i jej ludźmi ruszyć w najniebezpieczniejszy zakątek Thedas, to chyba powinni mu zaufać na tyle, by dopuścić go do swoich tajemnic. Przynajmniej pod tym względem Loghain się nie mylił, Zakon miał swoje własne, ukryte cele.

– Ma na imię Bregan – odpowiedziała sucho komendantka. – To mój brat.

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: