Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Druga Nina - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
11 grudnia 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Druga Nina - ebook

Czarna mgła otula niebo. Dziki, burzliwy wicher zapowiada burzę. Tajemniczy jeździec popędza konia obcasami. Słychać grom za gromem. Błyskawice co rusz przecinają niebo. Za późno! Wystraszony koń z jeźdźcem na grzbiecie uskakuje prosto w przepaść… Głos wzywający pomocy słyszy trzech innych wędrowców, wśród nich młody i piękny aga-Kerim. Okazuje się, że uratowanym jeźdźcem jest księżniczka! To Nina bek-Izrael, siostrzenica i przybrana córka rosyjskiego generała, księcia Jerzego Dżawacha. Jak potoczą się dalsze losy dziewczyny? Czy między Niną a Kerimem narodzi się przyjaźń? A może coś więcej?


Lidija Aleksiejewna Czarska (1875 - 1937) – rosyjska pisarka. Autorka popularnych powieści dla młodzieży, głównie dziewcząt. Na swoim koncie ma ok. osiemdziesiąt książek, a wśród nich: „Pamiętnik pensjonarki”, „Księżniczka Dżawacha” czy „Dom urwisów”.

Kategoria: Dla młodzieży
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-11-67706-3
Rozmiar pliku: 361 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WSTĘP

W burzliwą noc

— Prędzej, Śmiały! Prędzej, przyjacielu! Ajda! Ajda 1 )!

Smagła drobna ręka wysunęła się z pod kosmatej burki, czule pogłaskała lśniący od piany grzbiet rosłego, wronego konia... Koń przyśpieszył kroku i szybciej od wichru pomknął po wąskiej ścieżynce nad samym skrajem strasznej, ziejącej przepaści...

Młody jeździec, otulony po głowę w burkę, przypadł teraz do szyi swego czworonożnego towarzysza, wsparł się mocniej w strzemionach, silniej i krócej podciągnął cugle.

Zbliżała się burza. Czarne, poszarpane chmury okrywały niebo, gromadząc się lękliwie i zbijając w potworne kształty, jakgdyby w lęku przed czemś potężnem i wszechmocnem, co miało za chwilę nastąpić w przyrodzie. Dziki, burzliwy wicher krążył w szczelinach, zawodząc swą straszną pieśń i trzęsąc wierzchołkami kasztanów i jaworów tam w dole, w kotlinach. Coś dziwnego działo się w przyrodzie, coś strasznego i groźnego, jak śmierć.

Zdawało się, że to nie wiatr tak wyje w szczelinach, lecz czarne dżiny 2 ) gór i przepaści śpiewają swą pogrzebową pieśń...

Zbliżało się w ciemnościach nocy coś nizwykłego, nieuchwytnego, jak tajemnica skradało się coraz bliżej i bliżej miękkiemi, kociemi ruchami.

Pod dotknięciem tego bliskiego, a tak tajemniczonieuchwytnego czegoś, kurczyło się serce i przykre myśli roiły się w głowie młodego jeźdźca, okrytego baranią burką.

Coraz bardziej popędzał konia obcasami swych wysokich bucików z żółtej skóry, i nachylając się nad czarnem jak węgiel uchem wronego, szeptał urywanie:

— No-no... jeszcze przyśpiesz kroku, Śmiały... Szybciej, prędzej, kochany! Ajda! Musimy przed burzą przybyć do Gori... Jak nie, to źle będzie z nami! Naprzód, mój Śmiały! Śpiesz się! Naprzód!

Lekki ruch nahajką... Charakterystyczne cmoknięcie... i mądre, dumne stworzenie pomknęło skrajem przepaści z szybkością strzały, wypuszczonej z łuku.

W tej chwili czarna mgła otuliła niebo, ziemię, góry i przepaście... Dziki świst wiatru zamienił się w straszny, potężny ryk... To już nie zawodziły ciemne duchu w głębokich bezdniach... To już sam szejtan 3 ), władca przepaści, potężnym rykiem zwoływał nocne duchy na ucztę północną. Nagle rozdarła się nieprzenikniona mgła... Czarne chmury odsłoniły niebo, i zalśniła na niem oślepiająco jasna wstęga błyskawicy.

Straszny, ogłuszający huk gromu zatrząsł kamiennemi kolosami... I zajęczały góry-olbrzymy przeciągłym, głośnym jękiem. Gdzieś wpobliżu stoczył się w przepaść potężny odłam skały... Rozpryskujące się głazy z grzmotem i hukiem potoczyły się po skalistym gruncie w przepaść, niby potworny potok...

Śmiały stanął dęba, cały drżący zżymał się i parskał, spoglądając zukosa nabiegłemi krwią oczyma na przepaść.

Napróżno smagła ręka jeźdźca głaskała jego wzburzoną grzywę, a pieszczotliwy głos szeptał na ucho:

— No-no, mój drogi, mój dzielny! No-no! Naprzód, przyjacielu... Już Gori niedaleko... Ajda! Ajda, Śmiały!

Koń nie ruszał się z miejsca. Miotał głową na wszystkie strony, drżał na całem ciele i wydawał ciche przeciągłe rżenie, spoglądając nadal w stronę przepaści osnutej czarną mgłą.

Wtedy młody jeździec lekko zeskoczył z siodła i ująwszy wystraszonego konia za cugle, poprowadził go po wąskiej ścieżynce, ostrożnie stąpając wśród gęstej mgły.

Wokoło gromadziły się skały, niby potężne, milczące widma, strzegąc spokoju nasyconej elektrycznością, dusznej nocy... Jakieś kwiaty, rosnące w dolinach, słały tu wzwyż, w góry, odurzającą jak piżmo woń... W tej ciemnej aromatycznej mgle głowa pałała, a wyobraźnia rysowała jakieś fantastyczne obrazy. W każdym razie głowa młodego jeźdźca była ich pełna. Niejasne kształty i zamglone marzenia tłoczyły się w niej, serce jego biło mocno, — nie ze strachu, nie, lecz z przeczucia czegoś bliskiego, niezwykle cudownego, co powinno było stać się za chwilę, za sekundę.

Ponowne uderzenie gromu, jeszcze silniejsze i bardziej ogłuszające, przerwało gwałtownie jego świetlane marzenia. I zaraz wślad za pierwszem uderzeniem rozległo się drugie, trzecie, czwarte... i tak już bez końca... niebo rozwierało się teraz co chwila, z za chmur wypadały wciąż nowe i nowe zygzaki błyskawic... Ciężkie krople deszczu głośno uderzały o kamienisty grunt...

Burza rozszalała się... Spadła straszna ulewa...

— Wielki Boże!... Za późno! —rozległ się przestraszony głos młodego jeźdźca, i po chwili znalazł się on znów na siodle, uderzył konia nahajką i szalonym galopem pomknął naprzód, prosto w gęstą, czarną mgłę.

Nowe potężne uderzenie gromu roległo się nad głowami młodzieńca i konia. Uderzenie to było tak ogłuszająco silne, że wystraszony koń zrobił rozpaczliwy skok i oboje, jeździec i zwierzę, potoczyli się w przepaść.

. . . . . . . . . . . .

. . . . . . . . . . . .

— Czy słyszysz krzyk, Achmecie?

— Ciszej, w imię Allacha, aga! 4 ) Wielki dżin przepaści nie lubi, jak się ludzie wsłuchują w jego nocne nawoływania...

— A ty, Sumbacie-Mahomo, czyś słyszał?

— Tak, panie... Lecz to nie był krzyk czarta, klnę się na Allacha, to człowiek wzywał pomocy. — I wysmukły góral o typowej wschodniej twarzy zapuścił wzrok w nieprzeniknioną mgłę nocy.

— Czy pewien jesteś tego?

— Słuchaj, aga! Ucho Sumbata-Mahomy jest czułe jak słuch górskiego dżajrona... 5 ) Jeszcze mię ono nigdy nie zawiodło... Słyszę krzyk człowieka, wołającego o pomoc...

— Nie słuchaj go, aga, — zawołał śmiejąc się ten, którego nazwano Achmetem, — jak niedołężne staruchy aułu 6 ), widzi on to, czego niema, a nie dostrzeże czasem tego, czego nigdy nie przeoczą twoi wierni słudzy... Sumbacie-Mahomo, gadasz ze snu! Przebudź się!

Ten ostatni drgnął, chwycił za kindżał, i smagła jego twarz poczerwieniała z nienawiści... Bóg wie, jakby się skończył dla jednego z nich ten nieostrożny żart, gdyby ten, którego obaj nazywali ze czcią agą, nie położył mu na plecach swej niewielkiej, lecz silnej ręki.

— Cicho, Achmecie! Nie bądź dzieckiem... Mahoma nie chciał cię obrazić. Przysięgaliście jeden drugiemu wieczną przyjaźń... Przypominam wam to.

— Zbyt dobry jesteś, o panie! — rzekł Achmet z pokorą, lecz w czarnych jego oczach, umyślnie kryjących się pod długiemi rzęsami, świeciły tajemnie złe ogniki.

Trzej rozmawiający siedzieli przy ognisku w obszernej pieczarze Uplis-cyche, czyli miasta pieczar i grot, leżącego w odległości siedmiu wiorst od Gori, w samem sercu Kartalinji, najpłodniejszej i najpiękniejszej części Gruzji. Obok stały spętane ich konie, silne wytrzymałe górskie rumaki.

Wszyscy trzej byli jednakowo ubrani w ciemne czochy 7 ) z gazyrami 8 ) na piersiach, w baranie czapy i miękkie obuwie; każdy z nich miał wetknięte za pas kindżały i pistolety, a młody aga, widocznie naczelnik, miał przyczepioną zboku krzywą turecką szablę; wogóle cały jego oręż odróżniał się doskonałością i bogactwem od zbroi towarzyszów. I powierzchowność jego była nieco inna, niż pozostałych. Był przystojny i zgrabny... Na jego młodej, pięknej twarzy nie było tej podstępnej przebiegłości, jaka biła z twarzy Mahomy i Achmeta. Coś wielkiego i pysznego, coś dumnego i rasowego jaśniało w jego delikatnych rysach... Czarne, ogniste oczy gorzały odwagą; piękne wargi uśmiechały się ironicznie, dumnie i władczo, a w uśmiechu tym było czasami coś czarującego i dziecinnie naiwnego... Miał lat może 25.

Dogorywające ognisko nagle oświetliło pożegnalnym płomieniem pieczarę i zgasło. I wszystko pogrążyło się w gęstym nieprzeniknionym mroku. Tylko z zewnątrz, przez kamienne szczeliny pieczary, przenikały ogniste zygzaki błyskawic, oświetlając na mgnienie schronisko trzech górali, którzy ukryli się tu przed burzą.

— No, czas spać, — oznajmił z lekkiem ziewnięciem piękny góral o dumnej postaci, — o świcie musimy ruszyć dalej. Nasi czekają przy ujściu Aragwy... nie wolno nam się spóźnić... Ałła-werdy... 9 )

Zrzuciwszy z siebie sukienną czochę, rozłożył ją na ziemi, i odwróciwszy się twarzą do Wschodu, zaczął szeptać słowa wieczornego namazu 10 ): „Ał-illach-ilAłła, Mahomet rassul-Ałła 11 )!“ — słychać było chwilami w ciemnościach.

Jego towarzysze poszli za przykładem agi.

I nagle straszny, przeraźliwy krzyk przerwał na chwilę ciszę nocy.

— Ra-tun-ku!... Pomocy! — zajęczał niedaleko od pieczary trwożliwy, błagalny głos.

— Czy słyszysz, aga? Nie omyliłem się! To nie dżin przepaści mami podróżnego. Tam krzyczy człowiek! — zawołał Achmet i porwał się z miejsca.

— Może to bogaty człowiek. Może ormiański kupiec z Tyflisu lub z Gori... — zawołał Sumbat-Mahoma, drżąc cały z żądzy łupu.

— Milcz, Mahomo! Czyż nie wiesz, że wielkie nieszczęście człowieka nie powinno nasuwać złych myśli o grabieży, czyż jesteś zwykłym duszmanem 12 ), który myśli tylko o łupach?... Wstydź się, Mahomo, tak mówić... Trzeba śpieszyć na pomoc, trzeba ratować człowieka...

I chwyciwszy przy pomocy dwóch kindżałów tlejącą głownię z ogniska, aga-Kerim, tak się nazywał piękny góral, w jednej chwili rozdmuchał ją, i oświetlając sobie drogę palącą się głownią, w towarzystwie swych podwładnych wybiegł z pieczary.

Grzmoty przycichały... Burza mijała... Coraz rzadziej i rzadziej przecinały złociste węże zachmurzone niebo... Deszcz ustał, i tylko bystre potoczki, wezbrane deszczem, spadały w dół, szumiąc i hucząc swym metalicznym, dźwięcznym łoskotem...

— Hej! W imię Ałłacha! Odezwij się, gdzie jesteś! — rozległ się w górach potężny okrzyk Kerima.

I zamilkł na chwilę, z wysoko podniesioną głownią, wyczekując odpowiedzi... Jego towarzysze w milczeniu przystanęli za nim.

Cisza wciąż trwała. Tylko oddalone łoskoty gromu ucichały stopniowo, odbijając się zamierającem echem w sercach kamiennych olbrzymów. Lecz po chwili cichy jęk rozległ się wpobliżu:

— Pomóżcie! Umieram!

— To nie nasz! To urus 13 ) prosi o pomoc! Zostawmy go, niech ginie jak pies! — przemówił Achmet, zbliżając się w ciemnościach do Kerima.

Ten tylko wzruszył ramionami ze zniecierpliwienia.

— I urusi, i muzułmanie, wszyscy są równi przed obliczem Ałłacha! — rozległ się w ciemnościach niski głos agi.

I rzucił się z podniesioną głownią w stronę, skąd słychać było jęk.

Coś czarnego wiło się na pochyłości przepaści, zaczepiwszy się o gęsty krzew.

W jednej chwili Kerim znalazł się o pięć kroków od wijącego się stworzenia.

— Kto to? — zawołał po lezgińsku.

Nie było odpowiedzi. Tylko jęk powtórzył się jeszcze raz, lecz już mniej wyraźny i przyduszony.

— Ktoś ty, odezwij się, w imię Ałłacha, jeżeli żyjesz? — jeszcze raz zawołał górał już po rosyjsku.

Wtedy czarna postać poruszyła się, i z pod burki wyjrzała blada jak śmierć twarz młodzieńca, a drżący głos zaszeptał:

— Omdlewam... Mam złamaną rękę... Pomóżcie... — i przeciągły żałosny jęk znów rozległ się w ciszy bolesnym dźwiękiem.

— Sumbacie-Mahomo... Achmecie... Towarzysze wierni! Tutaj! Prędzej do mnie, pomóżcie... Chłopiec umiera! — zawołał Kerim, rzucając się szybko w stronę ginącego.

Za chwilę był już przy nim, zręcznie zarzucił sobie na plecy nieduże, gibkie i lekkie, jak piórko, ciało młodzieńca i zaniósł je do pieczary.

Achmet i Sumbat-Mahoma postępowali w grobowem milczeniu za swoim panem, gdy wtem oczy ich, przenikliwe i spostrzegawcze jak u kota, ujrzały leżącego na środku drogi konia. Koń był martwy. Upewniła ich w tem nieruchomość pozy i dziwnie rozrzucone kończyny.

Sumbat-Mahoma postał chwilę nad martwem stworzeniem, jakgdyby w zamyśleniu, potem szybko schylił się i zdjął z konia siodło i wyszytą jedwabiem drogą uprząż. Siodło wziął sobie, a uprząż dał Achmetowi. Po chwili dogonili Kerima.

Jasne płomienie ogniska znów oświetliły wnętrze pieczary. Przy samem ognisku leżał młody jeździec, przyniesiony tu przez Kerima. Teraz, przy jasno palącem się ognisku, wydawał się jeszcze młodszym, prawie dzieckiem. Wysoka biała czapa z atłasowem denkiem była nisko zsunięta na czoło... Cienki, prosty, rasowy nos z małym garbkiem, nawpół otwarte ponsowe usta, z za których błyszczały białe, drobne jak perły zęby. Czarne rzęsy rzucały cień na blade, jak alabaster, policzki... Czarne, zrośnięte nad nosem brwi jeszcze bardziej uwydatniały marmurową biel twarzy. Nie bacząc na uderzającą młodość, twarz ta była dziwnie poważna i surowa. Zamknięte oczy i ściągnięte gęste brwi podnosiły wrażenie surowej, młodzieńczej piękności.

Aga-Kerim stał długo, zachwycając się omdlałym młodzieńcem, a raczej dzieckiem, gdyż uratowany wy glądał na czternaście, najwyżej piętnaście lat. Potem szybko zwrócił się do Sumbata-Mahomy i rozkazał:

— Nabierz w czapę wody z górskiego potoczku i przynieś ją prędko.

— Słucham, ago! — odparł góral ze czcią i szybko wybiegł z pieczary.

Po chwili był już zpowrotem z pełną czapą źródlanej wody. Aga-Kerim szybko zerwał czapę z głowy zemdlonego chłopca, chcąc zwilżyć mu twarz i czoło, gdy wtem... okrzyk wyrwał się z piersi trzech górali...

Z pod wysokiej baraniej czapy wyślizgnęły się długiemi wężami dwa czarne, błyszczące warkocze i wijąc się opadły na smukłą postać młodzieńca.

Przed Kerimem i jego towarzyszami leżało śliczne dziewczę, raczej podlotek jeszcze, o prawdziwym typie góralki kaukaskiej, który spotkać można w lezgińskich aułach gór Dagestanu.

W tej chwili dziewczynka, jakgdyby obudzona tym nagłym okrzykiem, oprzytomniała i otworzyła oczy...

Czarne, błyszczące jak gwiazdy oczy nie wyrażały strachu ni lęku na widok trzech nieznajomych mężczyzn.

— Gdzie jestem? — spytała czarnooka dziewczyna po lezgińsku, zatrzymując wzrok na twarzy pięknego górala.

— W Uplis-cyche! — odparł góral — w mieście pieczar, gdzie żył kiedyś potężny i dzielny naród Kartli...

— Kto pan jest? — zwróciła się znów z zapytaniem do Kerima.

Nieuchwytny uśmiech przemknął się po twarzy górala.

— Czyż nie wiesz o tem, piękna, że w górach Kaukazu nie pyta się spotkanego o nazwisko? Widzisz, ja nie pytam ciebie, dlaczego ty, dziewczynka, znajdujesz się w taką noc w górach, przebrana za dżigita.

— I niesłusznie! — zawołało dziewczę, a czarne jej oczy błysnęły ledwo dostrzegalnym uśmiechem. — Tylko złodzieje i rozbójnicy ukrywają swoje nazwisko... a ja... ja jestem siostrzenicą i przybraną córką znanego i słynnego rosyjskiego generała, księcia Jerzego Dżawacha. Mogę powiedzieć ci swoje nazwisko: nazywam się Nina bek-Izrael 14 ). Zrozumiałeś, aga?

W bladej twarzyczce podlotka było tyle dumnego dostojeństwa, iż górale byli pewni, że powiedziała prawdę i że to dziecko pochodzi ze znakomitego arystokratycznego rodu.

— Nie zostanę ci dłużnym, księżniczko, — rzekł Kerim ze swym subtelnym uśmiechem, — i ja ci powiem swoje nazwisko, żeby nie słyszeć od słabej kobiety, prawie że dziecka, zarzutu: nie zwyczajny duszman stoi przed tobą, piękna. Jestem Kerim-Samit bek-Dżemał z aułu Bestudi.

Zaledwie młody góral skończył swoje zdanie, gdy blada twarzyczka dziewczynki zapłonęła silnym rumieńcem.

— Bek-Dżemał-Kerim, wódz duszmanów? Naczelnik band rozbójniczych, siejący strach po całym Kaukazie? Ten, za którego schwytanie wyznaczona jest ogromna suma, którego szukają kozacy w górach, na którego już dawno czeka więzienie, Kerim-Dżemałaga — to ty?!

— Tak ja! — spokojnie odparł piękny góral, złożywszy ręce na piersiach, patrzał w twarz Niny, sycąc się wrażeniem, jakie wywarły na niej jego słowa.

— To ty? — mogła tylko wymówić księżniczka — ty jesteś Kerim, ten Kerim, który ograbia spokojnych podróżnych, który napada na sioła dobrych ludzi i...

— To kłamstwo! — krzyknął młody bek i tupnął nogą, obutą w miękkie obuwie, — to kłamstwo! Kto ci to wszystko mówił, księżniczko?

— Kto mówił! — podchwyciła Nina, a duże, ciemne oczy błysnęły niespokojnym ogniem. — Wuj Jerzy mówił mi to, moja starsza przybrana siostra, znajomi, służba, wszyscy... wszyscy. Całe Gori zna twoje imię i twoje szalone czyny... Całe Gori mówi o tem, jak ty przelewasz krew niewinnych... Mówią...

— Oni kłamią! — rzekł zachmurzony bek-Dżemał. — Ałłach widzi, oni kłamią! Kerim-bek nie jest duszmanem, nie jest rozbójnikiem. Kerim nie pragnie łupów. Palcem nie tknie uczciwego górala... Tylko takiego, który zdobył sobie bogactwo cudzą krwią za cenę oszustwa, takiego nie szczędzi Kerim... i odda biednym to, co do nich należy... Mógłbym ci dać na to dużo dowodów, lecz Prorok świadkiem: nie było jeszcze tego wypadku, żeby Kerim usprawiedliwiał się przed kimkolwiek, a tem bardziej przed dziewczynką, dzieckiem... A i czas na spoczynek... Burza minęła Cichy anioł snu otulił przyrodę. Śpij, księżniczko. Ból minie przez noc i obudzisz się o świcie, świeża i piękna, jak róża Wschodu...

I powiedziawszy to, kiwnął jej uprzejmie głową.

— Przez noc... czyż muszę tutaj spędzić noc?

— Boisz się? — zapytał Kerim, uśmiechając się lekko pod czarnym wąsem.

— Ja się niczego nie boję, — odparła dumnie dziewczynka. — Nina bek-Izrael nie wie, co to jest strach... Nie chwalę się, Kerimie, chełpliwości niema w naszym rodzie. Mówisz sam, że jesteś rodem z aułu Bestudi. Powinieneś znać mego dziadka, starego Hadżi-Mahometa...

— Cudowny staruszek aga-Mahomet, niech Ałłach przedłuży jego ród do końca wszechświata! — wymówił ze czcią młody góral.

— Niestety, Kerimie! Nie było wolą Bożą przedłużyć rodu dziadka Mahometa... On nie miał syna....

— Lecz zato miał córki, piękne, jak hurysy z sadów proroka. Znałem je, będąc dzieckiem...

— Obie umarły. Umarły, opuściwszy na zawsze auł... i przyjąwszy chrześcijaństwo. Ja jestem córką jednej z nich, córką Belli, późniejszej Heleny bek-Izrael...

Coś tęsknego i strasznie smutnego zadźwięczało w głosie młodziutkiej księżniczki.

Trzej górale spojrzeli na nią z mimowolnem współczuciem. Na niedziecinnej, poważnej twarzyczce Niny odbił się wyraz głębokiej tęsknoty. Lecz trwało to tylko chwilę. Nagle zachmurzyła się, czarne jej brwi jeszcze się bardziej zwarły, i przemówiła głucho, kryjąc wzrok zamglony łzami:

— Uratowałeś mi życie, aga-Kerimie, z całej duszy dziękuję ci za to. Przykro mi jest, że nie mogę cię zaprosić do domu mego wuja i przybranego ojca, jak kunaka 15 ) i gościa, i podziękować ci jak należy... Przecież ty nie przyjdziesz... A pieniędzy nie mam przy sobie...

— Pieniędzy nie wezmę od ciebie, księżniczko: Kerim ma dość żółtych tumanów 16 ), drogocennego oręża ze złotemi okuciami... Jego chata jest pełna wszystkiego po brzegi... niczego mu nie trzeba, a jak zapragnie, to jego wierni słudzy i przyjaciele zdobędą dla niego jakie zechce bogactwa... Lecz wymawiać się od gościny nie pozwala Prorok. Przyjdę do twego domu. Oczekuj mię, księżniczko.

I uśmiechnął się znowu swym miłym, zuchwałym uśmiechem.

Potem nachyliwszy się nad dziewczynką, przemówił troskliwie:

— Jeżeli cię ręka jeszcze boli, to spędź noc w naszej pieczarze. Moi towarzysze i ja będziemy czuwać nad twym snem, lecz jeżeli jesteś w stanie jechać do Gori, odwiozę cię na swym koniu aż do domu...

— Ależ mogą cię zauważyć i...

Nina zadrżała na samą myśl, co mogłoby się przydarzyć jej zbawcy w Gori.

— Bądź spokojna, dziecko! Nogi Kerima-beka - Dżemał mogą wspołzawodniczyć w szybkości z nogami górskiego tura, a bystre jego oczy widzą niebezpieczeństwo na odległość... Siadaj na mego konia, malutka, odwiozę cię do domu.

— Na twego konia? A gdzież mój koń? Mój śmiały? — zaniepokojona pytała Nina, zapomniawszy w jednej chwili o silnym bólu w ręce.

— Twój koń był mniej szczęśliwy, niż ty sama. Leży martwy na dnie szczeliny. Zleciałaś razem z nim z wysokiego stoku, księżniczko, i gdybyś nie zahaczyła ubraniem o gęsty krzak, — spotkałby cię los twojego konia: rozbiłabyś się na miazgę.

Nina zadrżała i pobladła.

Była na skraju zguby, nie wiedząc nawet o tem. A jej biedny koń zginął.

Łkanie ścisnęło jej gardło. Łzy przesłoniły oczy.

— Biedny śmiały! Biedny towarzyszu! — szeptała cicho.

Podniosła rękę do oczu, w których błyszczały łzy, i głośno jęknęła. Ręka bolała ją i dokuczała jej nieznośnie. Z jękiem upadła znów na burkę.

Starając się ukryć łzy, wywołane żalem i bólem, oznajmiła z widocznym wysiłkiem:

— Muszę wracać do Gori... Do domu, prędko... Tam czekają... Niepokoją się... a i ta ręka... ach, jak ona boli!...

— Za pół godziny będziesz w domu! — rzekł Kerim stanowczo.

W minutę odwiązawszy i osiodławszy swego konia, pomógł Ninie wstać i ostrożnie posadził chorą na siodle.

Sumbat-Mahoma i Achmet ze czcią i w milczeniu pomagali swemu panu. Z oczu obydwóch duszmanów biło szczere zdumienie. Po raz pierwszy, wbrew zwyczajowi, aga wypuszczał ze swych rąk bogatą zdobycz, nie wziąwszy najmniejszego okupu. Uspokoili się jednak, przypomniawszy sobie, że zostało im bogate sio dło, wyszywane złotem i jedwabiem, i droga uprząż. Lecz Kerim-aga, jakgdyby odgadł ich myśli, spojrzał na Sumbata, który nie zdążył jeszcze schować swojej zdobyczy, i rozkazał krótko:

— Oddaj siodło jego właścicielce!

— Nie, nie! Zostawcie to sobie! Proszę cię, Kerimie, — gorąco zaoponowała Nina — niech to będzie pamiątką ode mnie.

— Według adatu 17 ) lezgińskiego plemienia nie mogę odmówić przyjęcia podarunku, — mówił z powagą młody góral — lecz i sam nie mogę w takim razie pozostać ci dłużnym. Weź wzamian, księżniczko, tę drobnostkę.

Szybko wyciągnął z za pasa nieduży dagestański kindżalik z bogatą rękojeścią, wysadzaną drogocennemi kamieniami, i podał go dziewczynie.

— Niech cię to choć w części pocieszy po stracie konia! — dodał uprzejmie.

Nina aż się zarumieniła z zadowolenia.

Mieć pamiątkę od dzielnego Kerima, tego Kerima, którego sława brzmiała po całej Kartalinji, tego Kerima, który w wyobraźni jej był jakimś wielkim bohaterem, którego samo imię wzbudzało w niej zachwyt!...

Jeżeli utrata Śmiałego była dla niej strasznym ciosem, to kindżał Kerima, tego najbardziej nieustraszonego duszmana, tego rycerza gór, sprawiał jej niejaką pociechę w smutku. Pożegnała się przyjaźnie z jego towarzyszami, takimiż duszmanami, jak i Kerim, i siedząc na jego koniu wyjechała z pieczary. Młody góral usadowił się za nią na szerokiem siodle.

Burza dawno minęła... Ostatnie łoskoty gromu umilkły. Ciemna noc kaukaska okryła góry... Jasny, błyszczący, jak słońce, Orion zaświecił wysoko na wschodniej stronie nieba...

Kerim powiedział prawdę, nie minęło pół godziny, kiedy byli już u przedmieścia Gori.

Przed samym domem księcia Dżawacha młody duszman spuścił swoją towarzyszkę na ziemię i szepnąwszy jej jeszcze raz: „Księżniczko, czekaj na moją wizytę!“ — szybko zawrócił konia i zniknął w ciemnościach nocy.ROZDZIAŁ I

Popłoch — Czy Nina jest szczęśliwa?

— Wróciła!

— Jest już!

— Ojcze! Ojcze! Wróciła!

— Gdzie ona? Nino! Serce moje! Gdzie jesteś?

Idę po jaworowej alei, właściwie nie idę, jakaś siła unosi mię... Widzę światła w domu... Cały dom jest oświetlony. Czekali na mnie... Cierpieli przeze mnie... Światła już są bliżej... Ktoś wybiegł na ganek... Ktoś pędzi na spotkanie po jaworowej alei... Coś białego, powiewnego... coś jakby nieziemskiego...

— Ludko! To ty?

— Nina! Nina! Kochana! Jakeś mogła nas tak przestraszyć? Nino! Bóg z tobą, dzieweczko! Coś ty z nami zrobiła! Ojciec...

— Co mu jest, na miłość Boga? Mówże. Ludko!

— Och, on się tak niepokoił. Tak strasznie!

— Biedny ojczulek! Biegnij do niego, Ludko, powiedz mu, że jestem żywa, zdrowa!

— Idźmy razem! Prędzej! Prędzej, Nino!

Obejmuje mię wpół, chwyta za rękę...

Mimowoli wyrywa mi się przeciągły bolesny jęk.

— O!...

O, jak łupie mię ręka... Jakgdyby wszystkie kosteczki były w niej połamane. O! co za szalony ból!...

— Co ci jest, Nino, serce moje?

I oczy Ludki, ogromne i błyszczące, jak diamenty, pełne są przerażenia.

— Nic! Nic! Uspokój się! Zwichnęłam tylko lekko rękę — nic więcej.

— Zwichnęła! O, Boże!... Doktora! Doktora prędzej! Sandro... Maro... po doktora! Biegnijcie!

Jaka śmieszna kobieta z tej Ludki! Nie może spojrzeć na najmniejsze zadraśnięcie bez przerażenia... A o zwichnięciu ręki mówi jak o śmierci... I ojca zdenerwuje. Ojczulek się dowie...

Z całych sił zaciskam zęby, żeby znów nie jęknąć ze strasznego bólu w ręce. Sandro jak wicher przemknął koło nas. Wiem, pędzi po doktora. Stary Michako biegnie z latarką. Maro niesie ciepłą burkę Ludki... Jakie zaniepokojenie! Zaraz się zaczną pytania, wyrzuty, skargi!

— Tatusiu!

Stoi w drzwiach naszego domu, typowego, starego gruzińskiego domu z płaskim dachem, na którym ładniutka, lecz wiecznie senna Maro suszy winogrona i dynie... Takich domów niewiele już pozostało w Gori, które z biegiem lat coraz bardziej przyjmowało europejski wygląd. Siwe włosy ojca ślicznie się srebrzą w promieniach wysuwającego się z za chmur księżyca. Ciemne oczy patrzą prosto w moje z łagodną wymówką.

— Dziecko! Dziecko! Jakeś mogła nas tak przestraszyć! Skarbie mój!

Wyciąga ramiona, padam w jego objęcia. A on drży z radości... Taki nieprzyzwyczajony do moich pieszczot, biedny tatuś... Nie umiem pieścić... Zbyt dzika i prosta jestem z natury... Lecz dziś nerwy moje osłabły, jak u ciężko chorej... Jak małemu dziecku trzeba mi dziś pieszczot, spokoju, zapomnienia. A przytem utrata Śmiałego nie daje mi spokoju, czuję w tem swoją winę i na sercu tak mi ciężko, tak strasznie ciężko! I tulę się mocno do tej silnej, potężnej piersi starca, piersi sławnego wojaka, i robi mi się lepiej, lżej... lecz zarazem smutno.

„ Zaraz, zaraz się zaczną, — myślę — zaraz się posypią pytania: gdzie byłam? dlaczego nie wracam konno?“

I żeby się wykręcić od nich, zaczynam szybko:

— Tatusiu! Zwichnęłam sobie rękę.

Cichy okrzyk... spogląda na mnie i przerażony mym bladym, wyczerpanym wyglądem, prowadzi mię, a raczej niesie do domu, nie wypuszczając z objęć.

W dużym pokoju, usłanymi dywanami, z niezliczoną ilością kanapek, zarzuconych poduszkami i kolorowemi wałkami, jasno jest i przytulnie... Duża lampa, wisząca nad okrągłym stołem, świeci tak jasno, tak mile. A przez otwarte okna wdziera się rozkoszny, słodki zapach magnolij i róż, rosnących na brzegach jaworowych alei...

Lecz dziś ten ulubiony przeze mnie zapach wcale mi nie sprawia przyjemności... Dostaję od niego zawrotu głowy... Jakaś mgła przesłania mi wzrok. Opanowuje mię dziwna senność. A ból w ręce wciąż rośnie i potężnieje. Już nie mam sił powstrzymywać jęków, rwą się z piersi jeden za drugim... Głowa moja opada na jedwabne poduszki kanapy. Ojciec, Ludka, Michako i Maro — wszystko mi się jakoś miesza i łączy w oczach i tracę przytomność...

Piekielny ból w ramieniu budzi mię do rzeczywistości. Staruszek doktór, przyjaciel ojca, nachyla się nade mną i leje mi na rękę strugę zimnej źródlanej wody.

— No! No! Już nie będę więcej męczyć panienki, — mówi uspokajającym tonem, jakim zwykle mówi się do dzieci lub chorych, — teraz proszę zasnąć spokojnie...

— Śpij, moje maleństwo! śpij, mój skarbie! — słyszę drugi pieszczotliwy głos.

I kochana srebrna głowa nachyla się nisko nade mną. Wytworna, piękna dłoń mego ojca-wuja robi nade mną znak krzyża, miękkie, jedwabiste wąsy muskają mię po policzku...

— Śpij, moje słoneczko!

Machinalnie oddaję mu pocałunek i zamykam oczy... Lecz spać już mi się nie chce. Po mistrzowsku wstawiona, mocno obandażowana ręka nie boli już więcej. Jakieś rozkoszne ciepło rozchodzi się pod wilgotnym, nasiąkłym wodą kompresem... Nie czuję już bólu... Tylko puls bije mocno w miejscu, gdzie było zwichnięcie.

Ojciec przed wyjściem z pokoju zbliżył się do małego stolika, przy którym siedziała Ludka, szyjąc nowy bandaż. Mówi do niej cicho, lecz ja mimo to słyszę wyraźnie:

— Czy nie wiesz, gdzie zostawiła konia?

— Nie wiem ojczulku! Czyż można od Niny wyciągnąć prawdę?

— Biedne dziecko! Zwichnięcie było straszne. Jak się to mogło stać?

— Ojczulku! Drogi mój! Czyż nie znasz Niny? Czyż ona kiedy powie coś, jeżeli się jej stanie jakiś wypadek? — szeptem mówi Ludka.

— Tak, tak! Masz rację! Nie wrodziła się w matkę. Bella była prostoduszna i naiwna, jak dziecko. Ale i Izrael nie odznaczał się skrytością. A może tragiczna śmierć obojga rodziców tak podziałała na dziewczynkę, co?... Czy nie pomyślałaś o tem, Ludko, że los wprost prześladuje cały nasz ród?... Nad domem Dżawacha wisi jakieś przekleństwo... Moja biedna Marjem, potem Juliko, mój bratanek, ostatnia latorośl tego wielkiego rodu; oboje umarli na jedną i tę samą chorobę, straszne suchoty... potem światło mego życia, moja jasna gwiazdeczka północna, moja jedyna córuchna Nina... i nakoniec ci pełni radości życia, młodzi i szczęśliwi rodzice małej Niny... Coby było, gdyby i ona... Strach mi pomyśleć, Ludko, gdyby... gdyby... Przecież gdyby ona — ta moja druga przybrana córka, żywy obraz mojej pierwszej i jedynej rodzonej córki... gdyby ona...

Urwał... nie skończył... Jego siwa głowa bezsilnie opadła na ramię Ludki.

— Ojczulku! Drogi ojczulku! — słychać było uspokajający głos mojej przybranej siostry.

Chciałam wyskoczyć z łóżka, do którego mię przeniesiono podczas zemdlenia, chciałam utulić, pocieszyć ojca, powiedzieć mu, że go ubóstwiam, że jego cierpienie jest mojem cierpieniem, że jego rozpacz jest moją rozpaczą, lecz milczałam, uporczywie milczałam.

O, gdybym ja umiała płakać i czulić się!

Potem wyszli oboje, troskliwie zasłoniwszy lampę abażurem i rzuciwszy na mnie pełen czułości i lęku wzrok. Myśleli, że zasnęłam... Lecz ja nie mogłam spać...

Kochany drogi ojcze! Ja nigdy nie potrafię ci się odpłacić taką bezbrzeżną, gorącą miłością, jakąś ty mię otoczył. Jestem niedobrą, złą dziewczynką! Wiem o tem... Nigdy nie będę podobna do tej, która była radością twego życia, nigdy ci nie zastąpię małej, dawno zmarłej córki, do której znajdujesz we mnie podobieństwo...

Księżniczko Nino Dżawacha! Ty droga, cudna księżniczko! Ja cię znam, chociaż cię nigdy nie widziałam. Znam cię tak dobrze, tak doskonale! Ludka przeczytała mi twój dziennik, kiedy byłam jeszcze zupełnie maleńką dziewczynką, i od tej chwili postanowiłam za wszelką cenę stać się podobną do ciebie, mój kochany, czarnooki aniele... Tyś była gwiazdą duszy wuja Jerzego, i utrata ciebie osrebrzyła jego czarne włosy. I postanowiłam zastąpić ciebie, wrócić wujowi Jerzemu, memu przybranemu ojcu, jego córkę w mojej osobie, w osobie drugiej Niny... Lecz niebardzo mi się to udaje... Maro mówi, że chwilami wstępują we mnie czarne dżiny i mącą moją duszę... Michako, który znał moją kuzynkę Ninę, wspomina często, że ona była aniołem, zesłanym na ziemię, aby dać nieziemskie szczęście tym, którzy ją otaczali.. A ja...

Czem ja jestem?

Dlaczego, choć chcę być cicha i dobra, serce moje bywa chwilami pełne złości i rozpaczy? Dlaczego nie mogę ścierpieć nad sobą niczyjej władzy i najmniejszy zakaz każe mi być przekorną i czynić na złość? Mówią, że moi rodzice, którzy zginęli podczas burzy w górach, w czasie jednego ze zwykłych swych spacerów, moi rodzice, górale z aułu Bestudi, którzy przyjęli chrześcijaństwo i zamieszkiwali w domu wuja, byli łagodni, weseli i prostoduszni, jak dzieci. Mówią, że jestem podobna do ojca, lecz tylko z twarzy... Mówią, że mam charakter dziadka Hadżi-Mahometa, tego starego lezgina-Tatara, który rzadko przyjeżdża do nas do Gori i tak mię pieści i psuje...

Płynie we mnie gorąca krew moich przodków, lezginów z aułu Bestudi i — dziwna — mnie, przybranej córce księcia Dżawacha, mnie, wychowanej w domu wuja, jak prawdziwa księżniczka, wydaje się ponętniejszem życie w tatarskiej chacie, w dzikim aule, nad straszną, ziejącą przepaścią, gdzie się urodziła i wyrosła moja czarnooka matka, aniżeli szczęśliwe, niekłopotliwe życie w bogatym domu mego przybranego ojca! Tak, ojca, gdy bowiem osierociałam tak nagle, wuj poprzysiągł zastąpić mi rodziców i troszczyć się o mnie do końca życia, nie bacząc na to, że już miał wtedy przybraną córkę, którą kochał z całej duszy, całem sercem. Ta druga przybrana córka — była to Ludka, najlepsza... nie, jedyna przyjaciółka przedwcześnie zmarłej córki księcia Jerzego, Niny, ta sama Ludka Własowska, której Nina w swoim dzienniku wyrażała tyle gorącej miłości i bezbrzeżnej przyjaźni... 18 )

Zazdroszczę Ludce. Ona już tyle doświadczyła, ile inna nie przeżyje przez całe życie. Lecz jeszcze wiecej zazdroszczę jej tego, że znała tak blisko tę Ninę, którą ja tak kocham.

Kochana, dobra Ludka! Jak ona wzruszająco opowiada zawsze o swojej przyjaciółce Ninie!... Ile lat minęło od chwili, kiedy Nina zmarła, a Ludka dotychczas nie może powstrzymać łez, kiedy mówi o niej... Twierdzi, że przeznaczenie związało ją z Niną, że los kazał jej przyjąć po ukończeniu pensji posadę na Kaukazie, gdzie przypadkiem spotkała księcia Dżawacha, który został jej ojcem i opiekunem i adoptował ją...

Z jakiem wzruszeniem opowiada, jak jej się udało na samym początku pobytu na Kaukazie skłonić mych rodziców do przyjęcia chrześcijaństwa... Rozwścieczeni lezgini, z mułłą na czele, omal nie zabili jej zato, lecz w sercu dobrej Ludki nie zostało ani śladu gniewu na nich...

Jak szczęśliwą powinna być Ludka, że jej los tyle dał do przeżycia!...

Zresztą dziś i ja, mimo bólu z powodu utraty Śmiałego, czuję się poniekąd szczęśliwą... Doświadczyłam burzy w górach, takiej samej burzy, jak ta, podczas której zginęli moi rodzice... Byłam na progu zguby i widziałam Kerima... żal mi Śmiałego!... Strasznie żal; lecz cóż, bez ofiar nie można się obejść... żeby zobaczyć Kerima, tego strasznego dla wszystkich zucha-duszmana, warto stracić konia... Widzieć Kerima, za schwytanie którego naznaczona jest suma, za jaką możnaby kupić gospodarstwo zamożnego Gruzina, — Kerima, dla którego już dawno stoją otworem gościnne wrota gorijskiego więzienia! A ja widziałam tego bohatera, mówiałm z nim!

Podarował mi nieocenioną pamiątkę, obiecał przyjść... „Księżniczko, czekaj na moją wizytę!“ Tak powiedział na pożegnanie...

O, sławny, nieustraszony bohaterze Kerimie! Jakżebym chciała być choć w części podobną do ciebie! Dlaczego nie jestem chłopcem! Nie, mężczyzną! Gdybym ja była mężczyzną!... O! Jak chętnie zerwałabym z siebie dziewiczą odzież, odcięłabym bez najmniejszego żalu swoje czarne warkocze i, włożywszy ubrania dżigita 19 ), uciekłabym w góry do Kerima i powiedziałabym mu:

— Pozwól mi zostać z tobą! Wiem, że nie przelewasz krwi ludzkiej, że bierzesz okup tylko od tych, co zdobyli pieniądze przez cudzą krzywdę. Tak powiedziałeś i ja ci wierzę! Weź mię z sobą... Ja kocham góry, kocham przepaście. Umiem przewidzieć niebezpieczeństwo! Umiem dżigitować 20 ) i całą dobę mogę spędzić na siodle! Ja chcę być dżigitem! Chcę żyć w górach. Krew moja wre, łaknąc wrażeń. Ciche doliny Kartalinji z zielonemi winnicami i kukurydzowemi polami są nie dla mnie, zrozum! O, dzielny, rozpaczliwie odważny Kerimie! Przybyć do Gori do domu księcia Dżawacha, kiedy ten książę może go aresztować i osadzić w więzieniu! Czyż to nie odwaga? Szalona śmiałość?!

Już nie panując nad sobą, zerwałam się z łóżka, zapominając o tem, że doktór polecił mi zupełny spokój przez wzgląd na mą chorą rękę, i podbiegłszy do okna rozwarłam je narozcież... Cudna, czuła i miękka jak aksamit, aromatyczna noc wdarła się do pokoju, niosąc ze sobą zapach róż i magnolij... Powietrze, oczyszczone burzą, świeże było i czyste, jak kryształowa woda górskiego potoku... Milcząca i piękna gwiazda Wschodu mrugała na ciemnem niebie swem błyszczącem jasno, diamentowem okiem... Jawory i kasztany gaworzyły w ogrodzie, a w szepcie ich słyszałam jakąś cudowną starą legendę... A tam, gdzieś wdali, za bystrą Kurą, za urwiskiem, smutno i słodko, srebrnemi trelami śpiewał słowik...

„Czekaj na moją wizytę! Czekaj! Czekaj!“ — słyszałam w śpiewie słowika, i w szepcie jaworów, i w zapachu róż i magnolij.

„Czekaj!“ — szeptały wiekowe kasztany i jawory starego ogrodu.

„Czekaj!“ — szeptał mi zgóry oślepiająco jasny Orion.

— Tak! Tak! Oczekuję cię, Kerimie! Chcę być tak samo śmiałą i odważną, jak ty! — chciałam krzyknąć w ciemności nocy. — Naucz mię tego, Kerimie, a przysięgam ci, że nie pożałujesz swych trudów. Nina bek-Izrael przysięga ci to!

I wyszeptawszy to spiekłemi od żaru wargami, znów wskoczyłam do łóżka... Serce moje biło... Głowa moja pałała. Miałam tajemnicę, tajemnicę znajomości z Kerimem, i dumna byłam... ze swej pierwszej poważnej tajemnicy, nie zdradzonej mym najbliższym, drogim osobom. Jakże mię radowała i wzruszała ta pierwsza ważna tajemnica...ROZDZIAŁ II

Ludka — Ojciec — Miła niespodzianka

Dalekie wierzchołki gór tonęły w różowem świetle wchodzącego słońca... Mułła-muedzin 21 ) dawno już wyrecytował swym śpiewnym, monotonnym głosem poranną modlitwę... Kwiaty rozchyliły swe wspaniałe kielichy na przywitanie słonecznych promieni... Ze strony azjatyckiej części miasta, gdzie na rynku zakipiało zwykłe, zabiegliwe życie rynkowe, dolatywały krzyki i rozmowy, charakterystyczna wschodnia mowa plemienia kaukaskiego.

Gori budziło się...

I ja przebudziłam się wraz z Gori i słońcem, rozbudzona krzykiem jakiejś ptaszyny, siedzącej pod mojem oknem na krzaku azalji.

Wszystkie moje wczorajsze przejścia wydawały mi się teraz dziwną, fantastyczną bajką. Burza... utrata Śmiałego... Uplis-cyche i aga-Kerim. Moja dusza Tatarki (tak, Tatarki z krwi i kości) łaknąca wrażeń, radowała się, serce trzepotało się, jak schwytany ptak... Tylko w duszy coś bolało na wspomnienie biednego Śmiałego. Lecz porywało mię wczorajsze pełne tajemniczej wspaniałości zdarzenie. Opanowała mię szalona radość, że zaprzyjaźniłam się z samym aga-Kerimem. Przyjaciółmi jesteśmy! Wzajemnieśmy się obdarowali! Ja oddałam mu siodło śmiałego, a on podarował mi swój dagestański kindżalik! Kochany kindżał! Schowałam go, żeby go nikt nie widział, i teraz, szybko wyciągnąwszy go z kieszeni beszmetu, podniosłam i przytuliłam do ust...

Zapukano do drzwi... Zaledwie zdążyłam szybkim ruchem wsunąć kindżał pod poduszkę, gdy do pokoju weszła Ludka.

Ludka zawsze wstaje o świcie, szybko ubiera się i przychodzi mię budzić co rano. Nie lubię tych rannych odwiedzin, chociaż kocham Ludkę z całej duszy. Jest zawsze jednakowo spokojna i łagodna, jak owieczka, z długiemi błyszczącemi czarnemi warkoczami, ułożonemi w piękny kok na tyle głowy, z dziwnie młodą jak u dziewczynki twarzą. Ludka, moja opiekunka, zastępująca mi zmarłą mamę, wygląda nie o wiele starzej ode mnie, piętnastoletniej dziewczynki, a ma już trzydzieści cztery lata... Wszyscy w domu nazywają ją aniołem za jej dobroć. Lecz dobroć jej draźni mię niekiedy... Mnie się zdaje, że niemożliwem jest być tak dobrą i łagodną, i że Ludka jedynie dlatego jest taka, że chce, aby ją kochano... Przebacz mi, Boże, takie myśli!

— Nie śpisz już, Nino? — pyta.

— Jak widzisz! — odpowiadam z ukrytem rozdrażnieniem. Przykro mi jest, że przyszła do mnie w chwili, kiedy się chciałam nacieszyć podarunkiem Kerima.

— Słuchaj, Nino, — zaczyna Ludka, nie zauważywszy widać mego złego humoru, i siada na brzegu mego łóżka, — przyszłam pomówić z tobą poważnie.

— Poważnie? — robię wielkie oczy, a lekko ironiczny uśmieszek krzywi mi wargi, — przecież ty nigdy ze mną inaczej nie mówisz jak tylko poważnie!

— Przestań żartować, Nino,— mówi dalej Ludka, starając się przybrać surowy wyraz twarzy, co się jej niebardzo udaje.— Chciałam z tobą pomówić o ojcu. Ty go nie kochasz, Nino!

— O!

W tem „O!“ mieści się wszystko: i gniew, i oburzenie, i uraza. Lecz to „O!“ wyczerpuje wszelkie dalsze moje wyjaśnienia. Zbyt dumną jestem, żeby się usprawiedliwiać i sprzeczać. Nie umiem okazywać swojej miłości, wdzięczności, ani nie umiem dziękować... I przymilać się nie umiem... W tem niema mojej winy, Bóg mi świadkiem. Krew mojego plemienia — plemienia moich rodziców i przodków — uczyniła mię taką.

— Ty nie kochasz swego ojca, naszego przybranego ojca, — poprawiła się Ludka — gdybyś ty wiedziała, jak go trwoży i niepokoi wczorajszy wypadek, twoja zwichnięta ręka... zniknięcie Śmiałego, słowem — ta tajemniczość, jaką się otoczyłaś... A on jest taki delikatny, zobaczysz, Nino, że on nigdy nie zapyta się o to...

— Lecz zato ty mię o to pytasz! — mówię, patrząc z uśmiechem w oczy mojej wychowawczyni. — Droga Ludko! Ja cię w zupełności rozumiem, — ciągnę dalej już poważnym, nawet uroczystym głosem, — rozumiem twój niepokój. Czy to nie dziwne? Przybrana córka i siostrzenica księcia, arystokratka, ugania się po górach, jak młody dżigit, ubrana w beszmet, robi dalekie wycieczki w okolice Gori, spotyka ją burza i ulewa i wraca do domu pieszo z zwichniętą ręką... Masz rację, po tysiąc razy masz rację, Ludko!

Jestem chłopcem, Tatarczykiem, nieokiełznaną dzikuską, słowem — wszystkiem, za co mię słusznie uważacie, ty i ojciec. Widzisz, zleciałam ze skały w rozpadlinę, zwichnęłam sobie rękę... i na śmierć zagnałam Śmiałego...

— Ach!

Ludka uderzyła w dłonie. W jej cudnych, czarnych jak dojrzałe czereśnie oczach błysnęło niewymowne przerażenie...

— Śmiały nie żyje! — krzyknęła, — i tobie nie żal go, Nino?...

Oczy moje na mgnienie napełniają się łzami. Lecz tylko na mgnienie, nie więcej. Nie umiem płakać i uważam łzy za słabość.

— Serce moje, Ludko! Gwiazdeczko moja wschodnia! — mówię do niej jak mogę najpieszczotliwiej i najserdeczniej, — powiedz to wszystko ojcu i nie każ mi się spowiadać przed nim!

„Serce-Ludka“ kiwa głową z wyrzutem... Potem całuje mię i odchodzi, śpiesząc uspokoić wuja Jerzego. Droga Ludka! Ona jest dobra, jak anioł. Lecz cóż znaczy jej dobroć w porównaniu z dzielnością Kerima?

Szybko wyskakuję z łóżka, oblewam się zimną wodą, przyniesioną mi przez Maro. Kiedy się myję, Maro stoi przede mną ze swą nieruchomą, senną twarzą, jaką po części mają zamężne Gruzinki, ze swemi pustemi, czarnemi, aksamitnemi oczyma, i patrzy na mnie z wyrzutem.

— Niedobrze, księżniczko... — mówią opieszale jej purpurowe wargi — konia zagnać... rączkę zwichnąć... pieszo wrócić... Książę-batono niepokoił się, bardzo się lękał batono 22 )... Rączka boli, na balu nie będzie mogła tańczyć księżniczka... Bal za tydzień, a rączka chora... Niedobrze, dżanym 23 ), niedobrze gołąbko.

— Nie, będę tańczyć na balu, Maro. Ból minie, do ślubu się wygoi, — śmieję się. — A ty będziesz tańczyć, Maro, lezginkę zatańczysz na naszym balu!

— Co też księżniczka mówi — bełkocze wystraszona młoda Gruzinka. — Maro nie może tańczyć. Nie wolno. Maro jest zamężna... Mąż jak się dowie, — będzie bić, na śmierć zatłucze Maro...

— Nie zabije, zobaczysz! Ty ładniutka Maro, zachwycająca, śliczna. Oczy jak u gazeli, usta — płatki róży! — A czyś ty widziała Kerima, Maro? Kerima, wodza duszmanów? — palnęłam niespodzianie mimowoli.

Zadrżała, jak pod uderzeniem bicza. Twarz nagle zamarła od szpecącego jej rysy wyrazu dzikiego przerażenia.

— Kerim! Kerim! — bełkocze w strachu, wypuszczając z rąk gliniany dzbanek, z którego lała wodę na moje namydlone ręce. — Święta Nino, patronko Gruzji! Poco, księżniczko-dżan 24 ), wymawiasz to imię? Na niem jest krew i śmierć. Chroń Boże każdego chrześcijanina od spotkania z Kerimem-duszmanem!

Przerażona twarz Maro, w chwili kiedy mówiła o Kerimie, rozśmieszyła mię.

„A wiesz, Maro, że ja go spotkałam? On nawet jest kunakiem moim!“ — o mało nie wyrwało mi się z dumą.

Lecz w porę się powstrzymałam i prysnąwszy źródlaną wodą na ładniutką twarz Maro, krzyknęłam jej ze śmiechem: — A to z ciebie tchórz! — i szybko wybiegłam z pokoju powiedzieć dzieńdobry ojczulkowi.

Wszystko w mojej duszy drży, trzepocze się. Zawsze poważna i zamyślona, dziś śmiałam się i żartowałam z Maro. Jest to coś tak niezwykłego, że sama się nie poznaję.

Lecz to nie wesoły śmiech... nie może być wesołym, kiedy na mej duszy leży kamień — straszny wyrzut — śmierć śmiałego...

Lecz cóż zrobić, jeżeli Bóg nie dał łez mojej duszy?

Cóż robić, jeśli serce moje surowe jest i czerstwe, jak kamienna gleba gór?

Ojczulek siedzi w jadalni. Przed nim stoi przezroczysta porcelanowa filiżaneczka ze smaczną, mocną turecką mokką. Na talerzach leżą różne gruzińskie przysmaki. Ujrzawszy jedzenie, uczułam wilczy apetyt, i ucałowawszy ojca, łapczywie zabrałam się do jedzenia. Ojciec przyglądał mi się z wielkiem zadowoleniem. Kiedy skończyłam śniadanie, przyciągnął mię do siebie z czułością.

— Ludka mówiła mi, — zaczął swym miłym głosem,— o twojem nieszczęściu, Nino! Biedny Szalony zginął w górach, lecz nie rozpaczaj, moja dzieweczko. Jak tylko ci się wygoi ręka, możesz sobie wziąć ze stajni najładniejszego i najmilszego ci konia wzamian za twego utraconego przyjaciela!

Ledwo przestał mówić, kiedy z piersi mojej wyrwał się dziki okrzyk i zawisłam na jego szyi... Ja, nie umiejąca pieścić, pieściłam mego ojca, jak jeszcze nigdy nikogo w życiu, wprost dusiłam go pocałunkami, i obejmując cienkiemi ramionami jego siwą głowę, mówiłam w przerwach radosnego śmiechu:

— Szmaragda... tatusiu, kochany... Szmaragda podaruj mi, tatusiu... Szmaragda!

— Nino! szczęście moje! dżaneczko, opamiętaj się! — mówił ze wzruszeniem ojciec, — jakże ci mogę dać Szmaragda, kiedy on upatruje tylko chwili, aby wyrzucić jeźdźca z siodła. Ależ nie ujedziesz na nim nawet wiorsty, kochanie.

— Ujadę, tatusiu! Słoneczko moje, szczęście moje, pojadę na nim! Przysięgam ci na wysokie góry Kaukazu i doliny Gruzji, że go poskromię, tatusiu! Poskromię! — chichoczę jak szalona, a głos mój drży łkaniem.

Oczy moje błyszczały. Twarz pałała rumieńcem. Wargi i nozdrza drżały, jak u dzikiego górskiego rumaka.

Snać ojczulek tak nie był przyzwyczajony do moich pieszczot i do tak czułych słów, że wreszcie uległ pod ich naporem...

W jego biednej pamięci ożyła inna dziewczynka, czuła, jak jaskółeczka, łagodna i kochająca, jak gołąbek... Przypomniała mu się zmarła córka i oczy jego napełniły się łzami. Potem zamilkł na chwilę i siedział nieporuszony z opuszczoną głową. Wreszcie twarz jego pełna dobroci i niewymownego smutku, zwróciła się do mnie.

— Nino-dżan! — rzekł niezwykle czułym głosem, — daruję ci Szmaragda — twoim jest! Tylko rozkażę wpierw kozakom dobrze go ujeździć i poskromić.

Zadrżałam, krzyknęła dziko i wypadłam z pokoju, zapomniawszy podziękować ojcu, nie słysząc słów Ludki, wołającej coś do mnie... Wszystkie moje myśli i dusza były już w stajni, gdzie stały cztery wspaniałe rumaki ojca, a pośród nich on, mój Szmaragd, światło moich oczu, moja radość. Zdawało mi się, że śnię, tak nieoczekiwanem i przepięknem było moje szczęście!

Zamiast wyrzutów z powodu utraty Śmiałego dano mi pocałunki i pieszczoty. Wzamian za straconego czworonożnego przyjaciela — nowego towarzysza, o którym słodko marzyła moja dusza. Był to najlepszy koń ze stajni ojca, najszybszy ze wszystkich, jakie kiedykolwiek widziałam, piękny gniadosz kabardyjskiej rasy.

Nic dziwnego, że szalałam z radości.

Na drodze stał stary sługa Michako.

— Szczęście, Michako, wielkie szczęście! — krzyknęłam mu i jak wicher przemknęłam obok zdumionego mojem dzikiem bieganiem starca.

— Arszaku! Arszaku! — wołałam po chwili, wpadając jak huragan do stajni i szukając wzrokiem naszego piętnastoletniego stajennego, rodzonego brata Maro. — Arszaku, wyprowadź Szmaragda! On mój! On mój! Ojciec mi go podarował. Prędzej Arszaku.

Arszak był moim przyjacielem i towarzyszem. Kiedy Maro przybyła do nas, przyprowadziła swego brata, sierotę, i od tego czasu Arszak wychowywał się u nas, nawpół sługa, nawpół członek rodziny, wierny towarzysz moich dziecinnych zabaw, a teraz oddany sługa mego ojca.

Przez chwilę patrzał na mnie ze zdumieniem, potem jego szeroka, charakterystyczna gruzińska twarz, lekko oszpecona ospą, jeszcze się bardziej rozszerzyła w szczerym uśmiechu.

— Bierz Szmaragda, duszo moja, księżniczko-zorzo! Bierz Szmaragda! Szmaragd to dobry koń, godny następca śmiałego... Dobry będzie towarzysz z niego, panienko! — mówił, śpiesząc spełnić mój rozkaz.

Lecz i bez słów Arszaka wiedziałam jak wspaniałym jest mój nowy koń. W trzy skoki byłam już przy pięknym gniadoszu o złotawym połysku, cienkonogim kabardyjczyku, i objąwszy ramionami jego cienką rasową szyję, szeptałam mu do ucha słowa pełne czułości i pieszczoty:

— Szmaragdzie mój! Czarujący! Purpurowa zorzo majowego poranka! Szczęście moich dni! Promieniste słoneczko kaukaskiej krainy! Kocham cię! Kocham cię, mój jedyny!

Kabardyjski gniadosz, zdawało się, rozumiał mię. Patrzał na mnie swemi mądremi, okrągłemi, karemi oczyma i rżał cicho, pieszczotliwie.

Ludka zastała mię wprost wiszącą na gibkiej szyi konia.

— Nie pochwalam postępku ojca, — rzekła poważnie, patrząc na mnie swemi dużemi, czarnemi oczyma, w których krył się wieczny smutek, — skoro zmarnowałaś jednego konia, za nic nie dałabym ci drugiego. Nino! Lecz nie poto przyszłam. Ojciec tak postanowił, więc niech tak będzie. Przyszłam po ciebie. Trzeba się wziąć do lekcyj. Musimy powtórzyć jeszcze raz francuskie czasowniki nieprawidłowe. Chodźmy!

Francuskie czasowniki nieprawidłowe, kiedy wszystko we mnie drży z radości!!! Kiedy kare oczy Szmaragda patrzą na mnie z ukrytem oczekiwaniem!!! Kiedy niebo Gori jest takie promienne i jasne!!!

Francuskie nieprawidłowe czasowniki!!!

O, czemuż nie jestem mężczyzną, dżigitem, wolnym góralem i mam — o Boże! — tylko piętnaście lat!
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: